Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 listopada 2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego - ebook

„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego” to niezwykły, rzetelny i emocjonujący opis tego, jak wyglądało powstanie warszawskie, życie przed wojną i podczas okupacji, a także lata powojenne. widziane oczyma jednego z jego uczestników. Fragmenty wspomnień prof. Bernhardta spotkały się z żywym zainteresowaniem dziesiątek tysięcy ludzi. Dziś w pełnej wersji w formie książkowej!

Powstanie warszawskie z pierwszej ręki. Jedyna w swoim rodzaju opowieść o życiu przed wojną i podczas okupacji. Relacja niezwykłego człowieka, który w szczery i bezpośredni sposób opowiada o prawdziwych ludziach i emocjach. O perypetiach, które wydają się nieprawdopodobne. Książka, która Cię poruszy!

Spis treści

Zamiast wstępu
Ulica Miodowa
Młodość między wojnami
Wrzesień 1939
Okupacja
Konspiracja
Nauka podczas wojny
Wybucha Powstanie
Boernerów
Dworzec Gdański. Ranny na Żoliborzu
Po Powstaniu. Niewola i ucieczka
Kraków. Znów w konspiracji
Bezdomni. Wielgomłyny
Powrót do Warszawy

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-930226-5-6
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Powstanie Warszawskie dało w ostatnich latach początek niezwykłemu mitowi moralnego zwycięstwa. Z dominującą w mediach wizją tego wydarzenia można się zgadzać lub nie. Nie sposób jednak nie dostrzec, że w cieniu masowych imprez kierowanych do młodzieży, wysokonakładowych publikacji popularyzatorskich i przytłaczających rozmachem ekspozycji muzealnych zdarza nam się zapominać o prawdziwych ludziach, którzy wówczas chwycili za broń. Tworzymy z nich herosów, niepoprawnych romantyków lub odrealnione postacie z „opartych na faktach” opowieści. W ten sposób umyka naszej uwadze fakt, że ostatni z nich wciąż żyją i mogą mieć nam coś do przekazania. I wcale nie musi to być sztampowa i oderwana od dzisiejszych realiów opowieść o wielkim narodowym zrywie, ale coś więcej.

Rok temu miałem okazję poznać osobę niezwykłą. Jako redaktor naczelny jednego z największych mediów historycznych w Polsce spotykam setki ludzi, którzy tworzyli historię lub o niej pisali. Wśród nich znajomość z prof. Maciejem Bernhardtem uważam za jedną z najcenniejszych. To człowiek wyjątkowo bezpośredni, skromny i odznaczający się ujmującą erudycją oraz bystrością umysłu. Liczne rozmowy z nim pozwoliły mi spojrzeć na Powstanie Warszawskie w całkowicie nowy sposób. Przestałem widzieć nierzeczywistych, książkowych bohaterów, mosiężne tablice pamiątkowe i tabele z liczbami ofiar. Profesor ukazał mi ludzi prawdziwych, którzy myśleli, czuli, mieli swoje pasje i doświadczali osobistych tragedii. Jednocześnie podobnych i kompletnie innych od nas — bo przecież wychowanych w tak odmiennych czasach.

Historia prof. Bernhardta urzekła nie tylko mnie. Publikowane na stronach portalu „Histmag.org” fragmenty jego wspomnień przyciągnęły uwagę tysięcy czytelników i spotkały się z niezwykle ciepłym przyjęciem. Ogromnym błędem byłoby ograniczenie się tylko do tych drobnych wycinków z przeszłości. Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się wydać opowieść Profesora drukiem w formie niniejszej książki. Stanowi ona trzon wspomnień tego niezwykłego człowieka i obejmuje okres jego dzieciństwa, lat młodzieńczych, wojny oraz Powstania. Historię zamyka rok 1945. Zapiski Profesora dotyczące kolejnych lat będziemy publikować w formie elektronicznej na stronach naszego portalu, jako uzupełnienie tej książki. Wszystkie będą dostępne na stronie http://powstaniewarszawskie.histmag.org.

Nie jest to książka wyłącznie o Powstaniu Warszawskim. Pozwala spojrzeć z bliskiej perspektywy na przedwojenną Warszawę, codzienne życie młodego człowieka w międzywojniu czy w końcu na to, jak w realiach wojny i okupacji polska młodzież starała się prowadzić możliwie zwyczajne życie. We wspomnieniach prof. Bernhardta znajdziemy barwnie odmalowany obraz kampanii wrześniowej widzianej oczami szesnastolatka, opisy mało znanych aspektów powstańczych walk, ale też historię przyjaźni, miłości czy w końcu swoiste rozliczenie z przeszłością. We wstępie Autor stwierdza, że nie jest literatem i nie ma ambicji artystycznych, ani nie jest w stanie odtworzyć spójnego obrazu Powstania. To kolejny dowód niezwykłej skromności człowieka, spod którego pióra wyszło — łącznie z niniejszą — siedemnaście książek. W rzeczywistości „Z Miodowej na Bracką” czyta się niczym dobrą powieść. Tyle tylko, że wszystkie przedstawione w tej książce informacje to elementy prawdziwej historii.

Kamil Janicki

Redaktor naczelny „Histmag.org”

Kraków, 16 listopada 2009Maciej Bernhardt — nota biograficzna

Urodzony 16 stycznia 1923 roku w Warszawie w rodzinie inteligenckiej. Syn znanego lekarza Wacława Bernhardta oraz Stefanii z domu Sobolewskiej. Absolwent państwowego gimnazjum im. Tadeusza Czackiego, w 1939 roku uzyskał tzw. „małą maturę”. Uczestniczył w kampanii wrześniowej, wpierw w obsłudze Centralnej Składnicy Meldunkowej Obrony Przeciwlotniczej, a następnie, po wędrówce na wschód Polski, w oddziałach Lubelskiego Batalionu Ochotniczego. Uczeń legalnie działających podczas okupacji: Szkoły Wawelberga i Rotwanda (1940–1942; przemianowanej na Technische Fachschule) oraz Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej (1942–1944). Zaangażowany w pracę konspiracyjną, od jesieni 1940 do wiosny 1942 roku w Narodowych Siłach Zbrojnych, następnie w Armii Krajowej. Używał pseudonimów „Zdzisław” i „Zdzich”. Podczas powstania służył w 237 plutonie II kompanii batalionu „Serb” (później „Żubr”) III Obwodu (Żoliborz — „Żywiciel”). Przeżył masakrę pod Boernerowem 2 sierpnia, kiedy zginęło 70 proc. żołnierzy 237 plutonu. Wśród poległych byli najbliżsi przyjaciele Autora oraz jego narzeczona — Hanna Rychłowska. Brał udział m.in. w drugim ataku na Dworzec Gdański oraz w obronie „Olejarni” na Marymoncie i reduty „Straż Ogniowa”. Kontuzjowany 14 września, ranny w ramię 30 września. Pod gruzami zbombardowanego domu przy ulicy Miodowej 9 zginęła jego matka oraz siostra i jej półtoraroczny synek. Po zakończeniu walk został internowany, ale udało mu się uciec z niewoli i ponownie dołączyć do konspiracji.

W 1950 roku poślubił Jadwigę Dzieduszycką. W tym samym roku uzyskał dyplom magistra inżyniera i rozpoczął karierę naukową jako starszy wykładowca Oficerskiej Szkoły Samochodowej w Pile. W 1953 roku został przeniesiony do Wojskowej Akademii Technicznej, gdzie w 1966 roku został docentem i kierownikiem Zakładu Silników. W 1970 roku na własną prośbę został po 20 latach zwolniony ze służby wojskowej w stopniu pułkownika. W latach 1969–1971 prowadził wykłady na Politechnice Gdańskiej, po czym rozpoczął pracę w Centralnym Ośrodku Konstrukcyjno-Badawczym Przemysłu Motoryzacyjnego jako samodzielny pracownik naukowo-badawczy. Po odejściu z Ośrodka w 1977 roku został redaktorem naczelnym miesięcznika „Technika Motoryzacyjna”. W 1980 roku został powołany na stanowisko docenta Politechniki Warszawskiej, gdzie objął kierownictwo Zakładu Silników w Instytucie Pojazdów. W latach 1985–1986 prowadził gościnnie wykłady na Uniwersytecie w Orleanie. W 1987 roku uzyskał tytuł profesora nadzwyczajnego i został dyrektorem Instytutu Transportu Samochodowego. Ze stanowiska zrezygnował z przyczyn zdrowotnych w 1990 roku, do 2002 roku pozostając pracownikiem naukowym na niepełnym etacie.

Działalność naukowa prof. Bernhardta wiązała się z potrzebami wojska oraz przemysłu motoryzacyjnego. Jest autorem i współautorem szesnastu książek i ponad dwustu artykułów naukowych, a także promotorem ośmiu prac doktorskich. Do jego prac należą m.in. Doładowanie silników spalinowych (1958), Teoria silników spalinowych (1963), Silniki wielopaliwowe (1971).

Został uhonorowany licznymi odznaczeniami wojskowymi i cywilnymi, m.in. Krzyżem Armii Krajowej (1972), Warszawskim Krzyżem Powstańczym (1982), Krzyżem Partyzanckim (1982) i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2003). Publikował nie tylko teksty naukowe, ale także poświęcone tematom powstańczym i okołopowstańczym, między innymi na łamach paryskiej „Kultury”. Od 2008 roku jest publicystą portalu historycznego „Histmag.org”. Poświęcone mu artykuły pojawiały się w licznych tytułach prasowych, w 2009 roku m.in. w „Stolicy” i „Życiu Warszawy”.Zamiast wstępu

Trzykrotnie zaczynałem pisać pamiętnik. Po raz pierwszy jeszcze przed wojną, w szczenięcych latach. Trwało to chyba kilka miesięcy. Zbyt interesowały mnie inne sprawy i na pamiętnik zabrakło czasu, a przede wszystkim wytrwałości. Nie pamiętam co się z tymi zapiskami stało.

W czasie okupacji opisywanie zdarzeń i ludzi było wręcz karygodne, mogło mieć tragiczne następstwa dla opisywanych. Wymyśliłem sobie wówczas własny, jak mi się wydawało, bardzo chytry szyfr do robienia tego rodzaju notatek. Na szczęście pochwaliłem się nim swemu pierwszemu przełożonemu z konspiracji. Obrugał mnie za naiwność. Forma notatek nie pozostawiała najmniejszej wątpliwości, że są pisane szyfrem i sprawiała, że były tym bardziej podejrzane. Szyfr ocenił jako dość sprytny, ale oczywiście fachowcowi złamanie go nie sprawiłoby żadnych trudności.

Po raz kolejny zacząłem pisać w styczniu 1945 roku. Zapiski bieżące powstawały w poniemieckim brulionie dość konsekwentnie do kwietnia tegoż roku. Po kilku latach, te robione na gorąco notatki z pierwszych dni po „wyzwoleniu” i świeże jeszcze wspomnienia z ostatnich miesięcy okupacji wydały mi się interesujące. Zniszczyłem je jesienią 1948 roku, gdy w mieszkaniu-kołchozie, w którym mieszkałem razem z Ojcem, siedzieliśmy w tzw. „kotle” pod czułą opieką bezpieki.

Zbyt wiele było w nich myśli „niebłagonadiożnych”, zapisanych w naiwnym przekonaniu, że choć nie o wszystkim należy mówić, to jednak na własny użytek można pisać to co się myśli. Co gorsza zapisałem w brulionie wiele nazwisk i nowych adresów kolegów i znajomych, których udało mi się po wojnie odnaleźć lub trafić na ich ślad.

Stare nawyki konspiracji zadziałały bezbłędnie i poniemiecki brulion zapisany drobniutkim maczkiem ołówkowego pisma częściowo spłynął do Wisły, a częściowo spalił się w piecu kuchennym, pod okiem pilnującego nas ubeka.

Wiele lat później, już jako wykładowca, wyjechałem w tzw. martwym sezonie do domu pracy twórczej Związku Autorów
(ZAIKS) w Zakopanem, żeby w spokoju nadać ostatni szlif opracowanemu podręcznikowi akademickiemu. W całym domu było tylko kilka, zupełnie mi nieznanych osób, które tak jak i ja zajęte były swoją pracą. Pogoda była fatalna. Lało całymi dniami tak, jak potrafi lać tylko w Zakopanem.

Pewnego wieczoru po kolacji i obejrzeniu dziennika telewizyjnego okazało się, że nikt z gości nie ma już tego dnia zapału do pracy. Zaczęła się ogólna rozmowa i narzekanie na pogodę (a raczej jej chroniczny brak). Ktoś wyciągnął butelkę koniaku, ktoś inny po chwili zaproponował, żeby każdy z obecnych opowiedział jakąś ciekawą historię. Opowieści były różne; niektóre bardzo interesujące, inne mniej. Gdy przyszła kolej na mnie, uprzedziłem, że nie jestem literatem, ani aktorem (jak moi przedmówcy), a tylko nauczycielem akademickim i to nauk ścisłych. Nie mam ambicji literackich i mogę przedstawić jedynie zdarzenie, którego byłem uczestnikiem lub świadkiem.

Opowiedziałem jakąś historię z czasów okupacji. Opowiadanie się skończyło, koniak jeszcze został. Dałem się namówić na jeszcze jakieś wspomnienia. Ktoś z obecnych zauważył: żył pan w ciekawych czasach, znał pan ciekawych ludzi, warto to opisać.

Po powrocie z Zakopanego do domu, podczas rozmowy z moimi dorosłymi synami, ze zdziwieniem, ale i niedowierzaniem stwierdziłem, że niewiele wiedzą o moich rodzicach, których nie znali, o moim domu rodzinnym, a także o moich losach, i to zarówno przedwojennych, dość burzliwych okupacyjnych, jak i powojennych. Rozmawialiśmy nie jeden raz na te tematy. Często bywali u nas moi koledzy ze szkoły, konspiracji i studiów; nie obyło się bez wspominania dawnych czasów. W domu nie było tematów tabu. A jednak okazało się, że moi synowie znają tylko nieliczne fragmenty pogmatwanych losów naszej rodziny, a o niektórych zdarzeniach nie mają niemal nic do powiedzenia.

Postanowiłem wówczas, że muszę napisać wspomnienia, które być może kiedyś oni zechcą przeczytać. Przecież naprawdę żyłem w ciekawych czasach i w środowisku, którego już nie ma, a jego ostatni przedstawiciele właśnie odchodzą. Zdecydowałem, że warto ten świat i czas przypomnieć i przekazać moim synom. Może zresztą nie tylko im, jeśli moje wspomnienia kogoś jeszcze zainteresują. Czy jednak będę umiał je zapisać?

Mam wprawdzie spory dorobek pisarski: ponad 200 artykułów i kilkanaście książek, których byłem autorem i współautorem. Wszystko to były jednak publikacje fachowe. Interesowały mnie zawsze nauki ścisłe. Już w gimnazjum na wszystkich moich wypracowaniach i klasówkach z języka polskiego pojawiała się zawsze niemal identyczna uwaga: „Treść dobra, ale zbyt lakoniczne ujęcie”; ocena na ogół „3+”, rzadko „4”.

Wychowany byłem w domu w kulcie perfekcjonizmu. Ojciec mój często mi powtarzał: „Pamiętaj, że obojętne jest co będziesz w życiu robić. Możesz nawet być szewcem (nie wiem dlaczego szewstwo uchodziło wtedy za wyjątkowo podły zawód), ale musisz robić buty lepsze niż wszyscy szewcy w twoim mieście.”

Wiem, że moje wspomnienia na pewno nie będą lepiej napisane od wszystkich innych w moim mieście. Jeżeli kiedyś ujrzą światło dzienne, to będzie znaczyć, że przeszły przez surową ocenę ludzi, z których zdaniem bardzo się liczę. Jeżeli nie — to nikt poza najbliższą rodziną nie będzie o nich wiedział.

Od najwcześniejszych szkolnych lat miałem antytalent do zapamiętywania nazwisk. Niektóre, usłyszane raz, pamiętałem przez lata; inne, powtarzane wielokrotnie, wciąż uciekały mi z pamięci. Nie ułatwi mi to pisania wspomnień. Tak samo jak zacierające się szczegóły. Dlatego też nie będzie to spisany chronologicznie ciąg wydarzeń, lecz raczej zbiór zapamiętanych obrazów i zdarzeń.

Przedstawię je możliwie wiernie, co nie znaczy, że zawsze ściśle. Pamięć płata niekiedy niezwykłe figle. Mogę jedynie zapewnić, że nie będzie w mych wspomnieniach celowo wprowadzonych nieprawdziwych sytuacji i przeinaczeń. Będą zapewne pomyłki i przeoczenia, a także nieliczne przemilczenia. Są bowiem sprawy oraz zastrzeżone tajemnice, z których zachowania nikt mnie nie zwolnił (choć część z nich wydaje mi się dziś zupełnie nieistotna).

Winien jestem jeszcze pewne wyjaśnienie: Nie potrafię opowiadać obcym, a nawet przyjaciołom, o moich bardzo osobistych przeżyciach i uczuciach. Nie będzie więc ich w tych wspomnieniach; czy może raczej — prawie ich nie będzie. Czytelnik znajdzie w nich jedynie opis zdarzeń.

Przy ulicy Miodowej mieszkałem od urodzenia do Powstania Warszawskiego. Przy Brackiej mieszkam teraz (od ponad pięćdziesięciu lat), gdy porządkuję stare zapiski i usiłuję uzupełnić wspomnienia o zdarzenia z ostatnich lat.Wybucha Powstanie

Na pierwszą zbiórkę alarmową w dniu 28 lipca 1944 roku (piątek) stawiła się cała nasza sekcja, prócz Andrzeja Krupińskiego. Chyba były jakieś kłopoty z jego zawiadomieniem. Nie pamiętam jednak szczegółów. Nie pamiętam też kto mnie zawiadomił, ani pożegnania z Rodzicami.

Miejscem zbiórki była mała czynszowa kamienica, chyba dwupiętrowa, przy ulicy Podleśnej, na dolnym Marymoncie, w pobliżu ogrodzonego lasku CIWF (obecnie AWF). Spotkało się nas tam kilkudziesięciu stłoczonych w niewielkich piwnicach. Część przygotowywała butelki zapalające przeznaczone do walki z czołgami. Przelewali ostrożnie benzynę z beczki do dzbanków, a z nich do butelek „monopolek”. Butelki te następnie były dokładnie korkowane, lakowane i oklejane papierem nasyconym substancją, która w zetknięciu z benzyną powodowała — jak się później okazywało nie zawsze — samoczynne jej zapalenie.

Cała ta robota była dość niebezpieczna w związku z dużą liczbą ludzi, stłoczonych, napiętych i zdenerwowanych, kręcących się zupełnie niepotrzebnie. Do tego po północy rozpoczął się nalot radziecki i jak zwykle bomby sypały się gęsto i zupełnie przypadkowo. Trudno było nawet domyślić się w co celowali. Dwie bomby wybuchły nieprzyjemnie blisko.

Na strychu budynku siedzieli obserwatorzy, którzy mieli nas uprzedzić przed wizytą niepożądanych gości. Na szczęście nie zauważyli żadnych ruchów oddziałów niemieckich. Rano otrzymaliśmy rozkaz rozejścia się do domów i pozostawania w pogotowiu alarmowym. Dla wielu z nas rozkaz ten stworzył naprawdę trudną sytuację. W miejscu zamieszkania byli już „spaleni” i nie bardzo mieli gdzie wracać. Niektórzy wydobyli przechowywaną specjalnie na tę okazję „prywatną” broń i mieli kłopoty z jej ponownym ukryciem, a obawiali się — i słusznie — oddać pistolet służbie uzbrojenia. Wobec wielkich niedoborów broni, szansa jej odzyskania przy następnym alarmie była nikła.

Wróciłem do domu z Hanką Rychłowską, moją narzeczoną. Rodzice przywitali nas jakbyśmy wracali z długiej i ciężkiej kampanii. Bałem się siedzieć w domu, gdyż — jak mówiła nasza gosposia Marynia — „cała kamienica wiedziała, że syn pana doktora poszedł do leśnych”. Na szczęście Niemcy nie mieli głowy do zajmowania się drobiazgami w rodzaju wyłapywania pojedynczych, zdekonspirowanych żołnierzy, a konfidenci niemieccy i nadgorliwi „granatowi” policjanci znikli z horyzontu i zapewne szykowali sobie alibi na „po wojnie” lub po prostu wiali razem z Niemcami.

W niedzielę 30 lipca wczesnym popołudniem, przy pięknej, słonecznej pogodzie, poszedłem z Hanką przejść się po mieście. Nie był to zapewne najmądrzejszy pomysł. Nie byłem jednak w stanie wysiedzieć w domu.

Pamiętam dokładnie trasę naszego spaceru. Wyszliśmy z domu przy ulicy Miodowej i szliśmy Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem. Skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i Nowego Światu obstawione było wojskiem. Wolałem nie sprawdzać co się tam dzieje. Skręciliśmy w Chmielną i przez Bracką doszliśmy do Placu Trzech Krzyży. Mimo pięknej pogody ulice były prawie zupełnie wyludnione. Na placu wylot Alei Ujazdowskich zastawiony był kozłami z drutu kolczastego i workami z piaskiem. Za nimi widać było samochód pancerny, a dalej budy żandarmerii. Nie było najmniejszego sensu pchać się dalej. Skręciliśmy w Żurawią i przez Kruczą, Szpitalną, Plac Napoleona, Świętokrzyską, Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście, przez nikogo nie niepokojeni, wróciliśmy do domu.

Podobno w poprzednich dniach Niemcy ewakuowali się pospiesznie z hotelu „Bristol”, wyrzucając z okien swoje rzeczy wprost na stojące na chodniku ciężarówki. Trzydziestego lipca nic podobnego się nie działo. Hotel był obstawiony kozłami z drutem kolczastym, okna na parterze były częściowo zasłonięte workami z piaskiem. Przed hotelem stały wzmocnione posterunki, ale nie było śladów paniki, czy pospiesznej ewakuacji.

W domu byliśmy koło godziny piątej, może wpół do szóstej. Do kolacji siedzieliśmy w stołowym pokoju i rozmawialiśmy z Mamą, która spokojnie robiła porządki w szafkach kredensu. Nie przypominam sobie gdzie był Ojciec. Być może przyjmował pacjenta. Czasami zdarzało się to także i w niedzielę. Raczej zszedł chyba na dół do apteki, na pogawędkę z jej właścicielem, magistrem Dobrzańskim.

Zaproponowałem, aby Hanka została u nas na noc. Przecież spodziewaliśmy się alarmu w każdej chwili. Mógł być także wcześnie rano, a to oznaczałoby kłopoty z powiadomieniem. Uprzedzano nas, aby starać się nie zawiadamiać telefonicznie. Telefony mogły zostać wyłączone bez uprzedzenia, a ponadto na pewno były na podsłuchu i nagły, gwałtowny wzrost liczby rozmów musiałby wzbudzić podejrzenia u Niemców.

Mama zgodziła się tym razem bez trudności, choć nie lubiła, gdy Hanka nocowała u nas. Nie miała nic przeciw niej, ale uważała, że to nie wypada, aby panna nocowała w domu narzeczonego. Chciałem zatelefonować do pani Rychłowskiej, aby ją zawiadomić, że Hanka nie wróci na noc do domu. Mama wyjęła mi jednak słuchawkę z ręki, mówiąc, że jej bardziej wypada przeprowadzić taką rozmowę.

Kolacja była, jak zwykle, około siódmej. Ojciec przyniósł najświeższe i „murowane” wiadomości z frontu, Nastrój był dobry, rozmowa toczyła się, jak zwykle, o codziennych wydarzeniach i kłopotach oraz oczywiście, o sytuacji na froncie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jest to moja ostatnia kolacja z Hanką i w domu rodzinnym.

Rozmawialiśmy jeszcze długo po kolacji. Później Hanka poszła do mego pokoju, który jej odstępowałem zawsze, gdy nocowała u nas. Mama kategorycznie zażądała — przy pierwszym noclegu Hanki u nas — abym nie śmiał wejść do swego pokoju, gdy nocuje w nim Hanka. Zakaz ten był zasadniczo przestrzegany, choć prawie zawsze okazywało się, że jakaś rzecz z mego pokoju była mi absolutnie niezbędna i musiałem koniecznie na chwilę wejść.

Za pierwszym razem Mama zdecydowanie powiedziała: Ja ci to przyniosę. Powiedz tylko dokładnie co to ma być i gdzie się znajduje. Później patrzyła tylko na mnie z surową miną i stwierdzała, że ostatnio jestem coraz bardziej roztargniony i ciągle czegoś zapominam ze swego pokoju, po czym dodawała: „Masz pół minuty. Chyba nie chcesz, abym ci pomogła szukać”. Pół minuty to mało, można jednak powiedzieć „dobranoc”…

Nie pamiętam następnego dnia (31 lipca). Chyba nic specjalnego się nie działo. Wydaje mi się, ale być może było to kilka dni wcześniej, że właśnie wtedy namówiłem Mamę, że warto na wszelki wypadek dokupić niepsującej się żywności. Mama była przeciwniczką chomikowania i robienia wielkich zapasów. Tym razem się zgodziła, ale chyba głównie dlatego, abym się czymś zajął. Wiem, że kupowałem razem z Hanką na Podwalu i ulicy Piekarskiej jakieś kasze, olej, cebulę, a także świece i baterie do latarki.

Siedzieliśmy z Mamą i Hanką przy obiedzie. Ojciec był w swym gabinecie. Jakiś niespodziewany pacjent oderwał go od stołu. Przy drugim daniu wpadł do nas, dosłownie jak bomba, Jurek Miller, dowódca naszej sekcji. Spieszył się potwornie, bo miał jeszcze wiele spraw do załatwienia. Kazał nam jak najprędzej stawić się na umówiony punkt zborny.

Nie dokończyłem obiadu; szybko przebrałem się w przygotowane na tą okazję ubranie: solidne, cywilne spodnie, bluzę przysposobienia wojskowego z kompletem dystynkcji i oficerskim pasem głównym (tę samą, którą miałem we wrześniu 1939 roku)! Na epoletach bluzy miałem numer 21, przedwojennego pułku piechoty, któremu podlegał nasz hufiec Przysposobienia Wojskowego.

Solidne nowe wojskowe niemieckie buty kupiłem już kilka miesięcy wcześniej na Kercelaku. Moje dotychczasowe wojenne doświadczenia w pełni potwierdzały znaną mi opinię, że najważniejszą częścią munduru żołnierza są buty. Wszystkie inne części ubioru dają się czymś zastąpić lub względnie łatwo „zorganizować”. Z butami jest najtrudniej. A niewygodne, nierozchodzone buty to — jak mawiał nasz sierżant z PW — gorzej niż zacinający się karabin. Wyjąłem tylko z nich gwoździe, słusznie rozumując, że nie powinny robić niepotrzebnego hałasu.

Na bluzę PW nałożyłem szary, zniszczony, letni płaszcz. Na ramieniu przygotowana zawczasu torba ze zmianą bielizny, swetrem, ręcznikiem, przyborami do golenia, podręczną mini-apteczką (przygotowaną przez Ojca), do tego jeszcze menażka, manierka i tzw. przybornik (nóż, widelec i łyżka we wspólnym uchwycie) — wszystko z wyposażenia PW oraz płaska latarka elektryczna i kozik ogrodniczy, znakomity nóż przydający się do wszystkiego.

Mama zapukała do gabinetu i wywołała Ojca. Pamiętam jak wybiegł z gabinetu w rozwianym fartuchu. Był zły, bo nikt nie śmiał mu przeszkadzać w przyjmowaniu pacjentów. Pożegnał się ze mną nieco oschle — nie lubił okazywać swoich uczuć. Serdecznie natomiast pożegnał się z Hanką, w stosunku do której utrzymywał dotychczas wyraźną rezerwę, choć zawsze był wobec niej bardzo uprzejmy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Powstanie nie będzie zabawą, choć w najczarniejszych przypuszczeniach nie podejrzewałem jego rzeczywistego przebiegu. Ojciec był ciężko chory na serce. Liczyłem się z tym, że nie ma dużych szans na przeżycie emocji Powstania.

Mama trzymała twardą ręką rządy w domu. Cechowała ją duża odporność psychiczna, którą nie raz podziwiałem podczas różnych dramatycznych zdarzeń okupacyjnych. Tym razem załamała się i rozpłakała. Podeszła do swej toaletki i wyjęła z niej medalik i „święty” obrazek i dała mi je. Obrazek, zniszczony przez długotrwałe noszenie w portfelu, lecz starannie oprawiony, stoi dziś w moim domu na honorowym miejscu. Wyjęła jeszcze jeden ze swych pierścionków z pięknym dużym brylantem i koniecznie chciała, abym go wziął. Odmówiłem; pamiętam dokładnie swoje słowa: „ja sobie zawsze dam jakoś radę, a wam może się jeszcze bardzo przydać. Nie wiadomo co was czeka”.

Mama płakała, namawiała mnie, abym wziął lepszy letni płaszcz, ten stary taki zniszczony. „Mamo, przecież on jest bardzo jasny, będę w nim zbyt dobrze widoczny, lepszy ten stary”. Mama wciąż płakała. Nigdy przedtem nie widziałem jej w takim stanie. Chyba przeczuwała, że już nigdy się nie zobaczymy.

Mama zginęła wraz z przybyłymi do naszego domu po kilku dniach Powstania, moją siostrą Danutą, jej małym synkiem Jackiem oraz matką Hanki — Marią Rychłowską — 26 sierpnia, gdy dom nasz został zbombardowany. Ojciec opatrywał w tym czasie rannego w piwnicy w drugiej oficynie i dzięki temu ocalał. Nasza gosposia była w sąsiednim domu w piwnicy, gdzie była studnia artezyjska; poszła tam po wodę i też ocalała.

Pożegnanie przeciągało się. Bałem się, że i ja się za chwilę rozkleję. Chcąc tego uniknąć zrobiłem się nagle nieco szorstki i cyniczny. Do dziś nie mogę sobie tego darować. Trzeba było wziąć jasny płaszcz i choćby zostawić go na pierwszej kwaterze. Dziś wiem, że pierścionek też nie był już nikomu niestety potrzebny. Wtedy uważałem, że nie mam prawa zabierać go Mamie. Ale pewno byłoby jej lżej, gdyby wiedziała, że mam od niej coś wartościowego, co może mnie też uratować w jakiejś krytycznej sytuacji. Inna rzecz, że gdybym go nosił na palcu to i tak straciłbym go w niewoli, jak straciłem zegarek, zerwany mi z ręki przez kulturtregera w mundurze SS.

Z Hanką Mama pożegnała się serdecznie, ale jakby nieobecna. Taką ją widziałem po raz ostatni.

Ulica Podleśna

Wsiedliśmy z Hanką w tramwaj na przystanku na rogu Miodowej i Kapitulnej. Bez przeszkód dojechaliśmy na Marymont, a następnie doszliśmy na ulicę Podleśną. Punkt zbiórki był ten sam, co parę dni wcześniej. Przeczyło to elementarnym zasadom konspiracji, ale widocznie nie było to już istotne. Nasza sekcja zebrała się w komplecie wczesnym popołudniem. Nie bardzo rozumiałem dlaczego zbierano nas w takim pośpiechu. Na punkcie zbornym nic się nie działo. Koledzy z innych drużyn przychodzili jeszcze do późnego wieczora, część już po godzinie policyjnej.

Noc przeszła spokojnie. Organizacja była sprawniejsza niż poprzednio. Wydano nam gorącą herbatę, chleb i zupę. Nie wiem, czy była to inicjatywa mieszkańców tego domu, czy też działały już nasze służby kwatermistrzowskie. Czuło się, że wybuch Powstania, to kwestia najbliższych godzin.

Nasza sekcja została zakwaterowana nie w piwnicy, a w pomieszczeniu, chyba na pierwszym piętrze, przypominającym werandę. Było nam dość zimno. Pamiętam, że wyciągnąłem sweter ze swej torby. Hanka też się przebrała. Siedzieliśmy na ławce okryci moim płaszczem. Rano rozdano nam biało-czerwone opaski z nadrukowanym orłem, literami WP (Wojsko Polskie) i numerami plutonu (nasz miał numer 237) oraz legitymacje Armii Krajowej. Poznawaliśmy kolegów, dowódców, spotykaliśmy znajomych, o których wiedzieliśmy, że należą do konspiracji (a raczej, że nie jest możliwe, aby nie należeli), ale nie wiedzieliśmy, że są w tej samej kompanii, czy nawet plutonie.

Około godziny pierwszej po południu dowódca naszego plutonu por. „Dunin” wezwał mnie, Waldka Misiorowskiego („Papawer”) i jeszcze kogoś z naszej sekcji, chyba Zbyszka Przestępskiego („Gozdawa”). Gdyby to był Jurek Miller z urzędu objąłby dowództwo, a ponadto jego energia i wybitna indywidualność musiałyby spowodować, że udział jego utrwaliłby się w mej pamięci.

Dunin wyznaczył mnie na dowódcę tej poważnej jednostki bojowej i wydał nam polecenie dotarcia na Plac Wilsona do sklepu ze sprzętem ogrodniczym i wyrobami żelaznymi (obecnie mieszczą się w tym miejscu delikatesy) i zgłoszenia się tam z karteczką o „nijakiej” treści, którą mi właśnie dał, do pana o pseudonimie, którego dziś już nie pamiętam. Mieliśmy tam otrzymać broń, którą należało dostarczyć na ulicę Podleśną na naszą kwaterę. Mieliśmy jechać jeszcze po cywilnemu i surowo nam przykazano, aby nie dać się wmieszać w żadną przypadkową akcję.

Wsiedliśmy do tramwaju we trójkę. Był to wóz starego typu o otwartych platformach, prawie zupełnie pusty. Jechało zaledwie kilku pasażerów. Stanęliśmy na przedniej, pustej, platformie przeznaczonej „Nur für Deutsche”. Na drugim, czy trzecim przystanku wsiadł na naszą platformę mocno zalany żołnierz w mundurze lotniczym z odznakami artylerii przeciwlotniczej. Miał trochę kłopotów z utrzymaniem się w pozycji pionowej, a w kaburze szturmowe parabellum z długą lufą; nasze marzenie z czasów okupacji!

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że rozbrojenie pijanego szkopa nie sprawiłoby nam żadnych trudności. Ale otrzymany rozkaz był dla nas święty i choć z żalem, trzeba było zrezygnować z łatwego i bardzo potrzebnego łupu. Szkop musiał coś wyczuć, a może nie wytrzymał naszych łakomych spojrzeń (wszyscy trzej pożeraliśmy wzrokiem jego pistolet), gdyż na najbliższym przystanku wysiadł i oglądał się niepewnie za siebie.

Fot. 8. Koledzy autora z Zawodowej Szkoły Technicznej,
na pierwszym planie Stanisław Brzosko.
Fotografia wykonana na pętli tramwajowej
na ulicy Rakowieckiej w roku 1940 lub 1941.

Do sklepu na Placu Wilsona dojechaliśmy bez przeszkód. Sklep był dosłownie zawalony różnego rodzaju łopatami, grabiami, kilofami, łańcuchami itp. Pana, którego pseudonimu nie pamiętam, nie musieliśmy szukać. Podszedł do nas sam. Nie miał wątpliwości kto i po co przyszedł. Był to postawny mężczyzna o twarzy południowca i czarnych, lekko szpakowatych włosach. Później zobaczyłem go w Kampinosie jako majora „Serba”” (po przejściu na Żoliborz zmienił pseudo na „Żubr”).

Otrzymaliśmy od niego dwa karabiny polskie w idealnym stanie, jeszcze tłuste od resztek smaru, rozebrane, aby ułatwić ich transport oraz cztery pistolety: jedną FN-kę kalibru 7,65, dwie mocno zniszczone „szóstki” i przedpotopową „dziewiątkę”. Do tego wszystkiego trochę amunicji. Kilka magazynków z nabojami do kb oraz garść różnej amunicji pistoletowej. Jak się później okazało, ta ostatnia była częściowo niesprawna.

FN-ką „zaopiekowałem się” sam. Wybrałem kilkanaście sztuk amunicji kalibru 7,65, załadowałem siedem sztuk do magazynka, a resztę wsadziłem do kieszeni. Karabiny nieśliśmy rozebrane, zawinięte w szary papier. Pozostałe trzy pistolety wsadzili do kieszeni koledzy.

Po wyjściu ze sklepu, zanim jeszcze doszliśmy do przystanku tramwajowego, usłyszeliśmy pierwsze, dość dalekie strzały. Jak wiadomo, na Żoliborzu walki wybuchły przedwcześnie. Żandarmeria natknęła się przypadkowo na oddziały harcerskie przenoszące broń.

W tej sytuacji zrezygnowaliśmy z jazdy tramwajem. Nie było go zresztą widać na horyzoncie. Skręciliśmy z ulicy w ogródki działkowe. Założyliśmy opaski powstańcze, zmontowaliśmy i załadowaliśmy karabiny i ruszyliśmy na piechotę w stronę ulicy Podleśnej.

Dostaliśmy się w daleki i na szczęście niecelny ogień karabinowy. Klucząc przez zupełnie nieznany nam teren, jakieś ogródki działkowe, podwórza biednych marymonckich domków, posuwaliśmy się „na nos” w kierunku ulicy Podleśnej, dostając się raz po raz w ogień. Traciliśmy powoli nadzieję na to, że uda nam się dołączyć do naszych kolegów.

Sytuacja stawała się coraz gorsza. Odgłosy strzałów dochodziły ze wszystkich stron, ale nigdzie nie widzieliśmy oddziałów powstańczych. Słyszeliśmy serie broni maszynowej, wybuchy granatów. Pociski świstały nam nad głowami, ale nie mogliśmy się zorientować, skąd do nas strzelają. Utykaliśmy do tego, w zupełnie nieznajomym terenie, na jakiś płotach, murkach, podwórzach bez wyjścia. Wreszcie, gdy już zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdujemy, zobaczyliśmy za rogiem ulicy „nasz” dom na Podleśnej. Właśnie wychodzili z niego gęsiego nasi koledzy.

Dowódca kompanii, porucznik „Starża” na wszelki wypadek obrugał nas za spóźnienie, tak jakbyśmy zrobili sobie spacer dla przyjemności. Przynieśliśmy jednak broń, której w oddziale było nieprawdopodobnie mało. Nasza była dosłownie na wagę złota. Przekazaliśmy ją „Starży”. Ja zupełnie „zapomniałem” o swojej siódemce, choć niemiłosiernie gniotła mnie zatknięta z tyłu za pasek od spodni. Na szczęście nikt nie pytał o żadne dokumenty dotyczące broni, nie żądano też żadnych meldunków.

Oddział przeskakiwał małymi grupkami ulicę pod ostrzałem z CIWF-u i biegiem przesuwał się w kierunku Górnego Marymontu. Gdybyśmy przyszli dosłownie 5–10 minut później, nie byłoby żadnego śladu po naszym oddziale i chyba nikt nie potrafiłby nam udzielić informacji gdzie go szukać. Może szkoda, że nie spóźniliśmy się, może pozostaliby wtedy przy życiu wszyscy moi najbliżsi: Hanka, koledzy i przyjaciele…

Przed Powstaniem zostaliśmy dość dokładnie zapoznani z naszym pierwszym zadaniem bojowym. Mieliśmy opanować teren i budynki CIWF-u, w których kwaterowali Niemcy i zamienili w rejon umocniony. Jedyną, teoretyczną szansą zdobycia tego rejonu było działanie przez zaskoczenie. O zaskoczeniu nie było już mowy. Strzelanina na Żoliborzu i Marymoncie trwała od co najmniej dwóch godzin. Do tego uzbrojenie naszej kompanii było praktycznie żadne: kilka karabinów, dwa czy trzy pistolety maszynowe i może ze dwadzieścia pistoletów. Jedynie granatów było sporo. Przeważnie tzw. „sidolówki”, produkcji konspiracyjnej. Niezawodne i skuteczne, jako granaty zaczepne, ale mało przydatne w obronie. Atakowanie naszymi siłami i to bez zaskoczenia rejonu umocnionego, obejmującego duży, częściowo zalesiony teren, mógł zamierzyć jedynie jakiś nieodpowiedzialny fantasta.

Nasza kompania nie wykonywała swego zadania i dzięki temu nie ponieśliśmy niepotrzebnych strat. Pozostałe natomiast atakowały CIWF od strony głównego wejścia i wartowni. Skutek był do przewidzenia: duże straty i brak powodzenia.

Ataki z różnych stron miały zdezorientować Niemców i zmusić ich do podzielenia swych sił. Dawały też większe prawdopodobieństwo, że któryś z nich się powiedzie. Założenie było teoretycznie słuszne, tylko nie przy takim stosunku sił, uzbrojenia i braku zaskoczenia.

Wędrowaliśmy po górnym Marymoncie i Żoliborzu zupełnie nieznanymi, dla mnie, uliczkami, przeskakiwaliśmy jakieś płoty. Trwało to do wieczora. Nikt z nas nie wiedział dokąd i po co idziemy.

Przed wieczorem mieliśmy pierwszego rannego. „Władek” (Władysław Brzozowski) z naszej sekcji, wystawił zza murku za jakim się schował, gdy dostaliśmy się w niespodziewany, ostrzał z broni maszynowej, dosłownie koniec łokcia i pocisk strzaskał mu staw łokciowy. Był to czysty przypadek, gdyż chyba nawet strzelec wyborowy nie byłby w stanie trafić do tak małego celu, tym bardziej jeszcze, że strzelano do nas z dość dużej odległości.

Byłem obok Władka, gdy został ranny i w pierwszej chwili nie zrozumiałem, co się stało. Wydawało mi się, że uderzył się łokciem o mur i za bardzo się rozczula nad bolesnym, ale niegroźnym zdarzeniem. Prawda była jednak zupełnie inna. Rana była niegroźna dla życia, ale bardzo złośliwa, zwłaszcza w warunkach wojennych. Pomimo starannej opieki w szpitalu powstańczym (w pierwszych dniach było to jeszcze możliwe) Władkowi pozostała sztywna ręka łokciu na zawsze. Być może zranienie uratowało mu życie, gdyż dzięki niemu uniknął masakry pod Boernerowem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: