Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mistrz Twardowski: powieść z podań gminnych - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mistrz Twardowski: powieść z podań gminnych - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 261 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. JAKO OJ­CIEC TWAR­DOW­SKIE­GO NA­PAD­NIĘ­TY BYŁ W DRO­DZE, GDY DO DOMU WRA­CAŁ, I CO STĄD WY­NIK­NĘ­ŁO.

Ciem­ną, już nocą je­chał szlach­cic Twar­dow­ski oko­li­cą Pod­gó­rza. A było to w mie­sią­cu sierp­niu i na bu­rzę się zbie­ra­ło. Koń jego, spę­dzo­ny dłu­gą dro­gą, nie był już po­słusz­ny na­glą­cym jeźdź­ca ostro­gom, lecz na­prze­mian to po nie­bie spo­glą­dał, to pod no­ga­mi gład­szą ścież­kę wy­bie­rał. Na­resz­cie wje­cha­li w za­ro­śla gę­ste, któ­re­mi su­nął się go­ści­niec, po­prze­rzy­na­ny wy­bi­te­mi przez desz­cze wo­do­my­ja­mi; tu jesz­cze strasz­niej zro­bi­ło się szlach­ci­co­wi, jesz­cze trud­niej było iść ko­nio­wi; od­da­lo­ne tyl­ko bły­ska­wi­ce, prze­my­ka­ją­ce się po nie­bie czar­nem, wska­zy­wa­ły nie­kie­dy dro­gę, sła­bo ją i chwi­lo­wo tyl­ko oświe­ca­jąc. Szlach­cic wzdy­chał cięż­ko, bo daw­no był już wy­je­chał z domu, a w domu miał żonę mło­dą, żonę uko­cha­ną, i lę­kał się zbój­ców, gdyż w trzo­sie wiózł do­bry ła­du­nek, spie­nię­żo­ny po stry­ju spa­dek. Koń, wtó­ru­jąc panu, zży­mał się, chra­pał, na­sta­wiał uszy i nie­kie­dy się za­trzy­my­wał, jak­by się cze­go lę­kał, zwra­ca­jąc gło­wę ku za­ro­ślom. Gdy jeź­dziec na­gli ko­nia a koń się opie­ra, na­gle przy świe­tle bły­ska­wi­cy uka­za­ły się w krza­kach twa­rze kil­ku zbój­ców i dał się sły­szeć głos prze­raź­li­wy:

– Stój!

Za­bły­sły w krza­kach rusz­ni­ce, i je­den po­sko­czył prze­ciw szlach­ci­co­wi, za nim dru­gi i trze­ci się wy­su­nął. Koń prze­stra­szo­ny w bok się rzu­cił, po­tem chciał na­przód, ale nie mógł, bo go je­den ze zbój­ców chwy­cił sil­nie za uzdę.

Prze­lęk­nio­ny szlach­cic rą­czo chwy­cił się do sza­bli, ale ra­tu­nek był nie pręd­ki prze­ciw na­sta­wio­nym rusz­ni­com oprysz­ków, za­wo­łał więc w ser­cu z roz­pa­czą:

– Ra­tuj kto żyw, choć­by dy­abeł sam!

Gdy się tak osko­czo­ny przez zbój­ców sza­blą za­sła­nia, a koń na tył przy­pa­da, rwąc się temu, któ­ry go za­trzy­my­wał, nim oprysz­ki strze­lić czas mie­li, po­nad nimi w gó­rze dał się sły­szeć głos ja­kiś, któ­ry ich tak po­mie­szał, że sta­nę­li wry­ci, za­po­mniaw­szy o po­dróż­nym i nie cią­gnąc go już w las z sobą. On krzy­czeć za­czai, koń się wy­rwał, a wtem nad­biegł z wiel­kim ten­ten­tem dro­gą ogrom­ny męż­czy­zna na czar­nym ko­niu, pro­wa­dząc za sobą kil­ku jesz­cze lu­dzi. Jak tyl­ko go zo­czy­li, zbój­cy od­stą­pi­li Twar­dow­skie­go, rzu­ci­li się na­zad w za­ro­śla, a on ko­rzy­sta­jąc z nie­spo­dzia­ne­go ra­tun­ku, śpiesz­nie za­czął ucie­kać.

Tym­cza­sem co­raz się jesz­cze ściem­nia­ło, chmu­rzy­ło, wiatr dął sil­niej­szy, bły­ska­wi­ce prze­la­ty­wa­ły nad gło­wą szlach­ci­ca, któ­ry zim­nym po­tem okry­ty, prze­ra­żo­ny świe­żym wy­pad­kiem i my­ślą" jaką miał w nie­bez­pie­czeń­stwie, mi­jał szyb­ko za­ro­śla i, wy­bie­gł­szy na pola do­pie­ro, że­gna­jąc się u Bo­żej Męki na gład­kim go­ściń­cu, ko­nio­wi za­sa­pa­ne­mu sfol­go­wał.

Za­le­d­wie zwol­nił kro­ku, zda­ło mu się, że za sobą ten­tent sły­szy. Obej­rzał się nie­spo­koj­nie – czar­ny jego wy­baw­ca je­chał za nim sam je­den.

W chwi­li, kie­dy szlach­cic poza się spo­glą­dał, bły­ska­wi­ca oświe­ca­ła twarz jeźdź­ca bla­dą i dziw­ne­go wy­ra­zu; zda­ło się Twar­dow­skie­mu, że po­dob­ną wi­dział u Pan­ny Ma­ryi w Kra­ko­wie, od­ma­lo­wa­ną na ob­ra­zie św. Mi­cha­ła Ar­cha­nio­ła u nóg zwy­cięz­cy. Wpadł­szy na tę myśl, chciał się prze­że­gnać, ale ręką ru­szyć nie mógł, a dru­gi raz nie śmiał się na­wet obej­rzeć, i zno­wu ko­nia po­pę­dził.

Tym­cza­sem zbli­ża­ła się bu­rza z ule­wą, grzmot to­czył się w chmu­rach, to po­waż­ny jak głos ka­zno­dziei, to prze­raź­li­wie trza­ska­ją­cy, jak gdy­by nie­bo pę­ka­ło, to na­gle ury­wa­ny i znów od­bi­ja­ją­cy się w gó­rach, od­ska­ku­ją­cy od ich bo­ków, po­wta­rza­ją­cy się dłu­go, umie­ra­ją­cy po­wol­nie; bły­ska­wi­ce świe­ci­ły na nie­bie, mi­ja­jąc jed­na dru­gą, zle­wa­jąc się, prze­rzy­na­ne sznur­ka­mi pio­ru­nów i uka­zu­ją­ce świat w dziw­nym bla­sku, dziw­nych kształ­tach. Deszcz ulew­ny trze­pał w twarz po­dróż­ne­go z wia­trem cie­płym i du­szą­cym. Mimo huku grzmo­tów, szu­mu desz­czu i wia­tru, usły­szał wkrót­ce za sobą Twar­dow­ski te sło­wa czar­ne­go to­wa­rzy­sza, wy­mó­wio­ne z uśmie­chem:

– Do­bry wie­czór wam. Tak­że to ucie­ka­cie ode mnie, nie po­dzię­ko­waw­szy na­wet?

– Do­bry wie­czór – rzekł ci­cho szlach­cic. – Za­iste nie było cza­su dzię­ko­wać w le­sie, a te­raz trze­ba szu­kać schro­nie­nia od bu­rzy.

– O! do go­spo­dy da­le­ko – od­po­wie­dział czar­ny jeź­dziec, rów­na­jąc się z Twar­dow­skim – a od zbój­ców je­steś te­raz wa­sze bez­piecz­ny. Zwol­nij więc kro­ku. Mamy coś z sobą do po­mó­wie­nia.

Mu­siał Twar­dow­ski uczy­nić, jak chciał wy­baw­ca, lecz gdy ko­nia wstrzy­my­wał, przej­mo­wał go mi­mo­wol­nie strach, kto wie, czy nie gor­szy jesz­cze od tego, któ­rym był prze­ję­ty, gdy go zbój­cy na­pa­dli.

– We­zwa­łeś mnie wa­sze i przy­by­łem – rzekł czar­ny po chwi­li.

– Ja? – spy­tał szlach­cic – ja?

– Przy­po­mnij tyl­ko so­bie' – za­wsze uśmie­cha­jąc się, mó­wił da­lej to­wa­rzysz – al­bo­żeś nie rzekł w so­bie: Ra­tuj, choć­by dy­abeł sam!?

– A któż ty je­steś?

– Ten, ko­goś wzy­wał – od­po­wie­dział spo­koj­nie czar­ny – je­stem dy­abeł.

Twar­dow­ski po­czął drżeć moc­no i cię­gle chciał się że­gnać, a cią­gle ręki pod­nieść nie mógł: chód ją miał wol­ną, czuł w niej ja­kiś cię­żar nie­zwy­czaj­ny.

– No! cóż tak mil­czysz – rzekł dy­abeł – czy­liś mi nie rad? Wszak­że w czas przy­by­łem. A gdy­by nie ja, prze­padł­byś i ty i twój trzos do­brze na­bi­ty, a żo­na­by pła­ka­ła!

– Mów­że co chcesz za to, a puść mnie wol­no! – wy­bąk­nął szlach­cic ze stra­chem.

– Ja nie wie­le wy­ma­gam, nie wie­le! Pie­nię­dzy nie po­trze­bu­ję, du­szy two­jej bro­ni pa­cierz żony i two­je jał­muż­ny.

– A cze­goż chcesz? cze­go? – spy­tał ośmie­lo­ny już Twar­dow­ski. – Mów­że pręd­ko.

– Na co się śpie­szyć! – od­po­wie­dział dy­abeł – noc dłu­ga jesz­cze, a ja nie mam nic do ro­bo­ty.

Wes­tchnął po­dróż­ny. Ale cóż było z dy­abłem ro­bić. Mu­siał go słu­chać. Je­cha­li cią­gle, a siwy koń szlach­ci­ca drżał pod nim i zży­mał się nie­ustan­nie.

– Wiesz co, dy­able – rzekł w koń­cu Twar­dow­ski – weź so­bie, co chcesz, ale pusz­czaj mnie prę­dzej.

– Na co się śpie­szyć? – od­po­wie­dział dy­abeł –

twój koń zmę­czo­ny, go­spo­da da­le­ko – bę­dzie cza­su, bę­dzie jesz­cze do­syć cza­su.

– Ale cóż prze­cie chcesz ode mnie?

– Wła­śnie o tem my­ślę – od­po­wie­dział czar­ny, ja­dąc cią­gle obok Twar­dow­skie­go.

Szlach­ci­co­wi co­raz cię­żej ro­bi­ło się na ser­cu, co­raz więk­szy brał go strach, i nic już nie zwa­żał na wzra­sta­ją­cą bu­rzę po­nad gło­wa­mi, na bi­ją­ce pio­ru­ny… nie sły­szał huku grzmo­tów, nie czuł ulew­ne­go desz­czu.

– Nie chcę cię bar­dzo odzie­rać – rzekł na­resz­cie sza­tan ze śmie­chem – oto dasz mi to, co za­sta­niesz w domu, a o czem nie wiesz, cze­go się nie spo­dzie­wasz, na co nie ra­chu­jesz; tym spo­so­bem nie po­nie­siesz żad­nej stra­ty, a mnie wy­na­gro­dzisz.

– Ale – cóż to być może?

– Czy ja wiem! – rzekł dy­abeł – to się póź­niej oka­że. Mnie lada co wy­star­czy, te­raz tak mało zy­sku­jem.

– A więc do­brze – od­po­wie­dział Twar­dow­ski po chwi­li na­my­słu – osiem do­pie­ro mie­się­cy, jak wy­je­cha­łem z domu: nie wiem, coby tam przy­być mo­gło! Zgo­da!

– Zgo­da! – po­wtó­rzył ra­do­śnie sza­tan – do­praw­dy zgo­da? sło­wo?

– Ver­bum.

– Ver­bum no­bi­le de­bet esse sta­bi­le – do­dał dy­abeł. – Cze­kaj­że!

To mó­wiąc, za­trzy­mał ko­nia i szlach­ci­co­wi tak­że sta­nąć ka­zał. Po­nad ich gło­wa­mi war­cza­ła bu­rza, lał wzma­ga­ją­cy się jesz­cze deszcz. Sza­tan wska­zał szlach­ci­co­wi roz­ło­ży­sty dąb, sto­ją­cy po­nad dro­gą, i tam go za­pro­sił.

Tu nie wie­dzieć jak znik­nął koń, a sza­tan, zo­staw­szy pie­szo, po­czął do­by­wać z kie­sze­ni róż­nych ma­nat­ków: naj­przód ka­wa­łek świecz­ki z tru­piej tłu­sto­ści, po­tem dłu­gi list per­ga­mi­nu, po­tem ka­ła­ma­rzyk z in­kau­stem i pió­ro..

Wszyst­ko to dzia­ło się nie­zmier­nie pręd­ko, a szlach­cic sie­dział na ko­niu i drżał, pa­trząc na przy­go­to­wa­nia. Dy­abeł po­tarł świe­cę o nogę i za­pa­lił ją, siadł po­tem pod drze­wem i za­czął pi­sać szyb­ko, po­ło­żyw­szy per­ga­min na ko­la­nie, cy­ro­graf. Trwa­ło to tyl­ko chwi­lę; wnet ze­rwał się i po­dał do prze­czy­ta­nia Twar­dow­skie­mu, któ­ry przy świe­tle bla­dem świecz­ki prze­biegł oczy­ma for­mal­nie spo­rzą­dzo­ny akt i się­gnął po pió­ro do pod­pi­su.

Ale wtem sza­tan ujął go za lewą rękę i, nim się miał czas opa­mię­tać, ukłuł w mały pa­lec, umo­czył we krwi piór­ko i do­pie­ro je po­dał. W mil­cze­niu pod­pi­sał się szlach­cic manu pro­pria, wzdy­cha­jąc, i le­d­wie ostat­nie gło­ski skoń­czył, ogar­nę­ła go nie­spo­koj­ność ja­kaś jesz­cze gor­sza, niż wprzó­dy; nie spoj­rzał już na­wet na dy­abła, za­wró­cił, spiął ko­nia ostro­gą i le­ciał bez pa­mię­ci. Lecz gdy tak bie­ży, a koń po­słusz­ny choć zmę­czo­ny wy­cią­ga się jak może, zda­ło mu się, jak­by śród bu­rzy i grzmo­tów sły­szał kil­ka razy za sobą śmiech prze­raź­li­wy, prze­ra­ża­ją­cy śmiech, ja­kie­go usta ludz­kie nig­dy nie wy­da­ły.

Py­tał się sie­bie:

– Co to być może? co to być może? Może sowa hu­cza­ła, może pusz­czyk tak śpie­wał, może wiatr tak świ­stał…

Lecz w du­szy wie­dział, że nie tak hu­czy sowa, nie tak pusz­czyk śpie­wa i nie tak wiatr świsz­cze. Tę­sk­ny pę­dził da­lej do domu.ROZ­DZIAŁ II. CO ZA­STAŁ W DOMU OJ­CIEC TWAR­DOW­SKIE­GO.

Już zda­la wi­dać było do­mek szlach­ci­ca, już bie­lał ko­min nad nim, i czer­nia­ło gniaz­do bo­cia­nie, i sza­rza­ły sto­do­ły i gum­na, i po­ły­ski­wa­ła sa­dzaw­ka, po któ­rej pły­wa­ły gęsi i kacz­ki. Twar­dow­skie­mu okrop­nie, smut­no biło w pier­siach ser­ce, na­glił ko­nia, chciał sko­czyć od razu w dzie­dzi­niec, mo­dlił się i pła­kał, i nie­spo­koj­ny był jak tam w domu za­sta­nie żonę… Osiem mie­się­cy koń­czy­ło się od jego wy­jaz­du.

Upa­try­wał i przy­glą­dał się, czy­li cze­go nie zo­ba­czy, coby go uprze­dzi­ło o żo­nie, o domu, ja­kie­go zna­ku, ja­kie­go czło­wie­ka… Ale w opar­ka­nio­nym dzie­dziń­cu tak było spo­koj­nie! ani ży­wej du­szy do­ko­ła… Drżą­ce­mu z nie­cier­pli­wo­ści zda­wa­ło się, że koń wle­cze się, jak­by ochro­miał. Co­raz bar­dziej chwy­ta­ła go nie­opi­sa­na nie­spo­koj­ność, pot lał się z czo­ła, czuł go­rą­co nie­zno­śne i dusz­ność w pier­siach, choć skwar dnio­wy już był ustał, a słoń­ce chy­li­ło się do za­cho­du.

Zbli­żył się do wrót. Wro­ta na pole były otwar­te, ni­ko­go w dzie­dziń­cu; pu­ste były ław­ki na ga­necz­ku i pu­sta ław­ka pod lipą, gdzie za­wsze sia­da­ła Han­na jego wie­czo­rem. Co­raz marsz­czy­ły mu się brwi, i ser­ce ści­ska­ło, i oczy mia­ły się do łez, a koń, czu­jąc sta­jen­kę do­mo­wą, pod ga­nek po­śpie­szał.

Sta­nął wresz­cie – nikt nie wy­szedł. Cze­muż nikt nie wy­szedł na spo­tka­nie? Szlach­cic po­rzu­cił si­we­go, a sam wbiegł do sie­ni; wtem drzwi bo­ków­ki skrzyp­nę­ły i z pal­cem na ustach wy­bie­gła sta­ra bab­ka Mag­da.

– Wi­taj­cie, pa­nie! – za­wo­ła­ła – z do­brą was wi­tam no­wi­ną! syn wam się uro­dził! a ślicz­niut­ki! a miły! ró­żo­wy, jak ja­błusz­ko! Oba­czy­cie go za­raz! wła­śnie ką­pa­li­śmy go te­raz.

Gdy to mó­wi­ła Mag­da, szlach­cic wspo­mniał od razu na dy­abła, zda­ło mu się, że w uszach śmiech szy­der­ski za­tęt­nił, i po­rwał się, za gło­wę.

– Pani krzyn­kę sła­ba – mó­wi­ła da­lej Mag­da – ale jak się do­wie o po­wro­cie wa­szym, wy­zdro­wie­je pew­ni­kiem od razu. Tak cze­ka­ła na was do­bra na­sza pani! Oj, boć to już rok bez mała, jak wy­je­cha­li­ście, pa­nie.

Szlach­cic stał osłu­pia­ły, na­resz­cie z cięż­kiem wes­tchnie­niem ude­rzył się w gło­wę i smut­ny wy­szedł na ga­nek.

– Oznaj­mij­cie pani tam o mnie! – rzekł do sta­rej.

Mag­da po­szła, ki­wa­jąc gło­wą i nie poj­mu­jąc, co się sta­ło szlach­ci­co­wi, że go do­bra no­wi­na tak mało cie­szy­ła.

– Oso­bliw­sza rzecz – my­śla­ła – cóż to w tem jest za ta­jem­ni­ca! Cze­goż to on tak smut­ny? A co się miał we­se­lić i Bogu dzię­ko­wać, to się jesz­cze krzy­wił, gdym mu o synu oznaj­mi­ła. Coś to jest w tem!

Tak mru­cząc, we­szła do bo­ków­ki, któ­rej drzwi i okna za­bi­te były ma­ta­mi.

Szlach­cic tym­cza­sem zdjął sa­kwy po­dróż­ne z si­we­go i od­dał go pa­rob­ko­wi, któ­ry do nóg mu się kła­nia­jąc, syna i szczę­śli­we­go po­wro­tu win­szo­wał. Smut­ny Twar­dow­ski nic nie od­po­wie­dział.

Tym­cza­sem sta­ra Mag­da we­szła i przy­sia­dła u łóż­ka pani Han­ny.

– Z do­brą przy­szłam no­wi­ną – rze­kła – mó­wił mi pa­ro­bek z Ol­szo­wa, że na­sze­go pana wi­dział!

– Gdzie? – za­wo­ła­ła po­ry­wa­jąc się Han­na – gdzie?

– O! o! tyl­ko się tak nie ra­duj­cie, żeby to wam nie szko­dzi­ło, bądź­cie spo­koj­ni! Pa­ro­bek wi­dział go wczo­raj na dro­dze wra­ca­ją­ce­go.

– Więc dziś bę­dzie! może już jest! – za­wo­ła­ła Han­na zno­wu – bie­gaj­cie, Mag­do, zo­bacz­cie.

– Po­dob­no – od­po­wie­dzia­ła sta­ra – po­dob­no po­wró­cił. Sły­sza­łam ten­tent w po­dwór­ku.

– A idź­cież go pro­wadź­cie! Po­wró­cił mój dro­gi!… po­wró­cił!

I cho­ra za­ru­mie­nio­na sia­dła na łóż­ku. Mag­da wy­szła i kiw­nę­ła.

– Chodź, pa­nie, ju­żem was oznaj­mi­ła.

Wszedł pan Twar­dow­ski i drgnął na pro­gu, usły­szaw­szy krzyk no­wo­na­ro­dzo­ne­go dzie­cię­cia, po­tem rzu­cił się do łóż­ka, na któ­rem za­ru­mie­nio­na ra­do­ścią Han­na le­ża­ła, osła­bio­na, bia­ła, od­dy­cha­jąc cięż­ko i pła­cząc z ukon­ten­to­wa­nia. Od­jazd męża, nie­spo­koj­ność o nie­go, dłu­gie ocze­ki­wa­nie, my­śli o nie­bez­pie­czeń­stwach po­dró­ży i cier­pie­nia wła­sne, uczy­ni­ły ją bla­dą, lecz żywy ru­mie­niec wy­pły­nął na twarz, kie­dy się do­wie­dzia­ła o mężu, gdy bez słów, w nie­mym uści­sku zno­wu się spo­tka­li obo­je. W tej chwi­li za­po­mniał Twar­dow­ski o synu i o dy­able, i o ca­łym świe­cie, ale kie­dy Han­na po­da­ła mu dzie­cię i sła­bym gło­sem pro­si­ła, aby je po­bło­go­sła­wił, on smut­ny na nie spoj­rzał i przy­po­mniał so­bie, że to dzie­cię nie jego już było! Dziw­ny był żo­nie ten smu­tek, któ­ry się przed jej okiem nie ukrył, ale nie śmia­ła py­tać i mó­wić, po­ło­ży­ła się tyl­ko i wes­tchnę­ła ci­cho.

W kil­ka dni Han­na nie żyła, ale żyło dzie­cię. Pan Twar­dow­ski smut­ny po­zo­stał z sy­nem je­dy­na­kiem, a jego do­mek opu­sto­szał, chwa­stem za­rósł dzie­dzi­niec, zruj­no­wa­ły się gum­na, po­szła w nic go­spo­dar­ka, bo pan o nią nie dbał i cho­dził cią­gle opę­ta­ny my­ślą, że syna dy­abłu za­prze­dał.ROZ­DZIAŁ III. JAKO TWAR­DOW­SKI WY­RÓSŁ I JAKO SZEDŁ DO PIE­KŁA CY­RO­GRAF OD­BIE­RAĆ.

Dzie­cię trze­ba było ochrzcić. Po­słał oj­ciec po księ­dza do Pro­szo­wic i spro­sił w kumy są­sia­dów, ale dy­abeł nie spał. Kumy przy­je­cha­li, a księ­dza po­sła­niec za­stał na ma­rach:

Po­sła­no po dru­gie­go, dru­gi był śmier­tel­nie cho­ry. Trze­ci wy­brał się w dro­gę, ale w dro­dze go ko­nie po­nio­sły i po­tłu­kły.

Znie­cier­pli­wio­ny oj­ciec, wi­dząc w tem dy­abel­skie sztu­ki, sam po­je­chał po czwar­te­go; ten, wie­dząc już o przy­pad­kach trzech pierw­szych, a lę­ka­jąc się dla sie­bie cze­go złe­go, zwłasz­cza że cho­dzi­ły o tem ja­kieś wie­ści dzi­wacz­ne, nie wie­dzieć przez kogo roz­sia­ne, za nic po­je­chać nie chciał.

Nie­zra­żo­ny tem szlach­cic, po­je­chał do Kra­ko­wa i pro­bosz­czo­wi u św. Flo­ry­ana całą, rzecz wy­ja­wił. Ten po­boż­ny sta­ru­szek, na­my­śliw­szy się, dał mu re­li­kwie i ka­zał przy­wieźć dzie­cię do Kra­ko­wa, nie udzie­la­jąc zresz­tą żad­nej rady, ani po­cie­chy.

Twar­dow­ski, za­wie­siw­szy świę­to­ści na szyi dzie­cię­cia, wy­brał się z niem w tę­giej ko­la­sie, czte­re­ma koń­mi za­przę­żo­nej. Rano wy­je­chaw­szy, spo­dzie­wał się sta­nąć wie­czo­rem w Kra­ko­wie. Lecz wsz­czę­ła się ule­wa, bu­rza i wi­cher taki, że mu­siał sta­nąć w naj­bliż­szej go­spo­dzie i cze­kać lep­szej pory do dal­szej po­dró­ży z dzie­cię­ciem.

Za­le­d­wo ko­niom ob­rok za­sy­pa­no, wy­ja­śni­ło się nie­bo, szlach­cic zno­wu wy­je­chał i zno­wu za­chmu­rzy­ło się, wiatr za­dął, zno­wu się bu­rza za­czę­ła, ale on, utu­liw­szy do­brze syna, na nic już nie zwa­ża­jąc, je­chał da­lej. Dwa razy ko­la­sa prze­wró­ci­ła się w dro­dze, dwa razy ko­nie uno­si­ły i tyl­ko krzyż Pań­ski ra­to­wał, na­resz­cie, na­błą­dziw­szy się i prze­byw­szy ty­siąc prze­szkód, do­sta­li się do Kra­ko­wa.

Na­za­jutrz rano mam­ka, z dziec­kiem idąc do ko­ścio­ła, le­d­wie cu­dem sie­bie i nie­mow­lę od kil­ku przy­pad­ków ura­to­wa­ła. Na­padł ją był naj­przód pies ogrom­ny, za­stę­pu­jąc jej dro­gę i war­cząc, póki go nie prze­że­gna­ła, po­tem jeź­dziec ja­kiś cią­gle ją ko­niem ści­gał i mało nie roz­tra­to­wał; pę­dzi­ła ko­la­sa, od któ­rej le­d­wie umknę­li, a we drzwiach ko­ściel­nych po­śli­znę­ła się i pa­dła. Szczę­ściem oj­ciec dzie­cię po­chwy­cił i ja­koś je ochrzczo­no.

Po­wrót do domu był już zu­peł­nie spo­koj­ny, ale od tej pory we wszyst­kiem Twar­dow­skie­mu nie­szczę­ścić się za­czę­ło; dy­abeł plą­tał mu fi­gle nie­ustan­ne, na­wo­dził wia­try, chmu­ry, gra­dy, bu­rze, pio­ru­ny, ule­wy, ogień i zło­dziei, po­mo­rek na by­dło, wil­ki na sta­do. Szlach­cic wszyst­ko wy­trzy­mał bez skarg i uża­leń.

Dzie­cię tym­cza­sem ro­sło i czem bę­dzie ro­ko­wa­ło za wcze­śnie; roz­wi­jał się w niem dow­cip nad wiek jego, a wszy­scy mu się dzi­wo­wa­li w oko­li­cy i za­zdro­ści­li ojcu. On je­den smut­no spo­glą­dał na syna, brał go na ko­la­na, ca­ło­wał i pła­kał. Dzie­cię mia­ło już lat… dzie­sią­tek, nie­raz wi­dzia­ło łzy oj­cow­skie i, jak­by coś o so­bie prze­czu­wa­jąc, po­czę­ło się do­py­ty­wać. Oj­ciec bied­ny taką czuł po­trze­bę wy­la­nia się przed kim­kol­wiek, że w koń­cu przy­go­dę swo­ją i łez przy­czy­nę ma­łe­mu opo­wie­dział. Chło­piec na­ów­czas po­rwał się we­so­ło z ko­lan oj­cow­skich i za­wo­łał:

– Ol ta­tu­siu, to ja na to dam radę! Pój­dę do pie­kła i od­bio­rę ten za­pis!

Z tą my­ślą wzrósł chło­piec i zda­wał się tyl­ko cze­kać star­szych lat do jej speł­nie­nia, nie­ustan­nie o tem ojcu mó­wił, do­da­jąc mu du­cha, mo­dląc się do N. Pan­ny, aby mu do­po­mo­gła. Od­dał go oj­ciec do szko­ły Wszyst­kich Świę­tych w Kra­ko­wie. Dzie­cię uczy­ło się pil­nie i obie­cy­wa­ło wie­le, a że my­śla­ło za­wsze, jak­by dy­abłu ode­brać to pi­smo oj­cow­skie, jęło się na­bo­żeń­stwa, pro­sząc nie­ustan­nie Boga, aby je wsparł. Dnie i noce upły­wa­ły na mo­dli­twie, na roz­my­śla­niu i czy­ta­niu świę­tych rze­czy. Tak do­szedł chło­piec lat pięt­na­stu i na­ów­czas po­my­ślał so­bie, że czas już było pójść do pie­kła.

A był wów­czas dzwon­ni­kiem u Wszyst­kich Świę­tych po­boż­ny sta­ru­szek; zwa­no go Do­mi­nasz­kiem, bo był ma­łe­go wzro­stu i schy­lo­ny la­ta­mi, któ­rych licz­by już nie pa­mię­tał. Świą­to­bli­wy to był czło­wiek, a wszyst­kie baby i dzia­dy i wie­lu słusz­nych lu­dzi bar­dzo go po­wa­ża­ło a nie­raz i o radę pro­si­ło. Mó­wio­no, że miał wi­dze­nia z ob­ra­zów, że ro­bił cuda. To pew­na, że od in­nych był po­boż­niej­szy.

Do nie­go po­sta­no­wił chło­piec pójść po radę. Pew­ne­go tedy po­po­łu­dnia za­stał go na cmen­ta­rzu klę­czą­ce­go na ka­mie­niu u drzwi ko­ściel­nych i śpie­wa­ją­ce­go Wia­nek ró­ża­ny. Siwa bro­da spły­wa­ła mu na wy­schłe, od­kry­te pier­si, a łysa gło­wa schy­lo­na zda­wa­ła się z da­le­ka świe­cić pro­mie­nia­mi. Nie śmiał mu chło­piec prze­ry­wać mo­dli­twy, lecz gdy sta­rzec wstał o kiju, skło­nił mu się, po­ca­ło­wał go w rękę i, po­pro­siw­szy, żeby usiadł, tak mó­wił:

– Mój oj­cze, ze­wsząd sły­szę o wa­szej świą­to­bli­wo­ści i o zba­wien­nych wa­szych ra­dach. Je­stem w cięż­kim ra­zie, chciej­cie mi do­po­módz.

– Czem­że ja wam do­po­módz mogę? ja­kiej­że rady chce­cie? – spy­tał sta­ru­szek.

– Oto tak rzecz się ma – rzekł chło­piec – Mego ojca dy­abeł ra­to­wał raz w dro­dze i wy­mógł na nim za to za­pis, że mu odda to, co w domu znaj­dzie, a o czem nie wie i cze­go się nie spo­dzie­wa. Wła­śniem się ja wów­czas uro­dził, i o mnie się to sza­tan tar­go­wał. Dłu­go on prze­szka­dzał, żeby mnie nie ochrzczo­no, lecz Bóg ja­koś ojcu do­po­mógł, że w koń­cu pro­boszcz od Ś. Flo­ry­ana mnie ochrzcił. Te­raz chce mi się, oj­cze, pójść do pie­kła i ode­brać za­pis oj­cow­ski.

Świą­to­bli­wy sta­ru­szek my­ślał dłu­go i wzdy­chał głę­bo­ko, po­tem dał chłop­cu taką na­ukę:

– Mo­żesz tego do­ka­zać – rzekł – ale trze­ba się wprzód spo­wia­dać i ko­mu­ni­ko­wać na tę dro­gę, a idąc do pie­kła w ni­czem nie zgrze­szyć. Weź z sobą kro­pi­dło i wodę świę­co­ną i re­li­kwie świę­te: z tem bez­piecz­nie wej­dziesz do pie­kła, cho­ciaż nie bez trud­no­ści, bo cię sza­tan ku­sić bę­dzie po dro­dze.

Gdy się wy­spo­wia­dasz i przyj­miesz Prze­naj­święt­szy Sa­kra­ment, wyjdź za Kra­ków w pole, a tam uj­rzysz przed sobą mysz po­lną, któ­ra cię pro­wa­dzić bę­dzie i do bram pie­kła za­pro­wa­dzi. Gdy bę­dziesz ich bliz­ko, a to ła­two roz­po­znasz, za­czniesz śpie­wać Wia­nek ró­ża­ny, albo psalm któ­ry i świę­co­ną wodą kro­pić; tak ma­cha­jąc wo­ko­ło, wej­dziesz do środ­ka i póty kro­pić bę­dziesz a śpie­wać, póki ci dy­abeł za­pi­su nie odda. Zresz­tą Duch Świę­ty na­tchnie cię, co bę­dziesz miał czy­nić, pa­mię­taj tyl­ko, że­byś w dro­dze nie zgrze­szył, boby zły duch miał moc nad tobą.

Wy­słu­chaw­szy tej rady, chło­piec po­dzię­ko­wał za nią sta­rusz­ko­wi, na­za­jutrz za­raz po­szedł do spo­wie­dzi, przy­stą­pił do ko­mu­nii, wziął z sobą świę­co­nej wody i wy­szedł za Kra­ków.

Tu uj­rzał mysz po­lną przed sobą, wła­śnie jak mu sta­ru­szek zwia­sto­wał, i po­szedł za nią. Z oczy­ma wle­pio­ne­mi w zie­mię, szedł tak, mo­dląc się i uni­ka­jąc na­wet spoj­rze­niem dać so­bie do grze­chu oka­zyi. Przez cały czas nic nie jadł i oczu na­wet nie pod­niósł, a go­rą­co się tyl­ko mo­dlił.

Gdy się zu­peł­nie ściem­ni­ło, czar­na mysz świe­ci­ła oczy­ma i po­ka­zy­wa­ła dro­gę. We­szli w las głu­chy i szli dłu­go, bar­dzo dłu­go. Ciem­no było i strasz­no, a chło­piec się mo­dlił i mo­dlił do N. Pan­ny. Wśród lasu na­tknął się na ja­kichś lu­dzi, któ­rzy odzie­ra­li po­dróż­ne­go przy­bi­te­go do drze­wa, a ci za­czę­li na nie­go wo­łać, uj­rzaw­szy go:

– Hej! chło­pa­ku – chodź­no do nas, a po­móż nam nieść pie­nią­dze do ja­ski­ni, to ci ich damy za to peł­ną czap­kę i pój­dziesz so­bie ju­tro zdrów w dal­szą dro­gę. Stój, nie idź da­lej, bo do cie­bie strze­lim.

Chło­piec, jak­by nic nie sły­szał, szedł spo­koj­nie i mi­nął ich. Uczy­nił był ślub nic nie jeść, a głód i pra­gnie­nie moc­no mu do­ku­cza­ły; po dro­dze zaś to tu, to tam na­wi­ja­ły mu się z je­dze­niem po­gu­bio­ne sa­kwy, spo­ty­kał po­dróż­nych, któ­rzy go pro­si­li na obiad, na prze­ką­skę. Wi­sia­ły owo­ce na drze­wach i spusz­cza­ły się z ga­łęź­mi ku nie­mu. Nic go prze­cie nie skor­ci­ło.

Nie wiem któ­re­go tam dnia, za­czę­ła się da­wać czuć siar­ka i smo­ła i zie­mia go­rą­ca była pod no­ga­mi. Wszedł chło­piec w las zno­wu, gę­sty i czar­ny. Sze­ro­ki wiódł środ­kiem go­ści­niec i bity trakt a lud­ny. Je­cha­ły nim ko­la­sy wiel­kie i wozy kmie­ce, szli pie­si róż­ne­go sta­nu i wie­ku, mnó­stwo ludu, jak mro­wia. Chło­piec to tyl­ko uwa­żał po nich, że wszy­scy pra­wie mie­li oczy za­mknię­te, jak­by śpią­cy lub umar­li; on je­den mię­dzy nimi na ży­we­go wy­glą­dał. Tu już mysz z przed nie­go zni­kła, a on się do­my­ślił, że był na dro­dze do wrót pie­kiel­nych.ROZ­DZIAŁ IV. JAKO TWAR­DOW­SKI ZA­SZEDŁ DO PIE­KŁA, I CO TAM WI­DZIAŁ.

Tem go­rę­cej mo­dlił się chło­piec, im bar­dziej czuł, że się zbli­żał do pie­kła. Nie oglą­dał się na­wet na ota­cza­ją­ce go po­sta­cie, któ­rych licz­ba co­raz się zwięk­sza­ła. Był to jed­nak cie­ka­wy wi­dok, gdyż do pie­kiel­ne­go go­ściń­ca, sze­ro­kie­go i prze­stron­ne­go, mnó­stwem ubocz­nych ście­żek ciż­ba ludu dą­ży­ła.

Jed­ni tam je­cha­li po­szóst­no w ko­la­sach zło­co­nych, któ­re za­miast koni cią­gnę­ły grze­chy ich, pod po­sta­cią ohyd­nych po­czwar, ubra­nych w bo­ga­te rzę­dy, na któ­rych za­miast pe­reł i ka­mie­ni dro­gich świe­ci­ły łzy lu­dzi kro­pla­mi, pot ludz­ki i krew ludz­ka.

Dru­gich cią­gnął do pie­kła brzuch nie­nap­cha­ny, w któ­rym wi­dać było prze­je­dzo­ne wio­ski i zam­ki, i sio­ła, i stra­wio­ne kupy zło­ta, spo­ży­tą spo­koj­ność ro­dzi­ny, po­chło­nię­te wszyst­kie cno­ty.

Inni szli pi­ja­ni i zda­wa­ło im się, że przed nimi wio­zą kufę wy­bor­ne­go ka­na­ru, na któ­rą zmru­żo­ne, czer­wo­ne oczki zwra­ca­li mi­ło­śnie.

Szedł tam i chu­dy ja­kiś dy­alek­tyk z teo­lo­gii scho­la­stycz­nej wo­lu­mi­nem pod pa­chą, pod­pie­ra­ją­cy się Ary­sto­te­le­sem, za­przę­żo­ny za kark do ogrom­ne­go pió­ra, któ­re go cią­gnę­ło.

Przed in­ny­mi to­czy­ły się du­ka­ty po go­ściń­cu, a oni, usi­łu­jąc je zła­pać, już, już je do­ga­nia­jąc co chwi­la, szli z za­iskrzo­nym wzro­kiem, roz­twar­tą dło­nią, dy­szą­cą pier­sią do pie­kła.

Byli tacy, co pa­trząc w nie­bo szli do pie­kła.

Byli tacy, któ­rych wie­dli za rękę wła­sne dzie­ci, wy­cho­wań­cy i słu­dzy.

Byli inni, co tyl­ko ogo­ny swych pań i po­dusz­ki swych pa­nów dźwi­ga­jąc, z nimi do pie­kła dą­ży­li.

Szli i zło­dzie­je, krad­nąc po dro­dze, co się na­wi­nę­ło, krad­nąc na­wet grze­chy cu­dze z kie­sze­ni po­dróż­nych, ra­dzi, że im się nig­dzie Pi­łat i szu­bie­ni­ca nie na­wi­ja­ła na oczy.

Szli tam i wiel­cy pa­no­wie, dum­nie prze­ci­ska­jąc się przez mo­tłoch, gnio­tąc no­ga­mi ja­kichś bied­nych, któ­rzy z dro­gi wra­ca­li, a przed nimi nie­śli sza­ta­ni bu­ła­wy, i in­fu­ły i la­ski, i se­na­tor­skie krze­sła, i ty­tu­ły cu­dzo­ziem­skie.

Były tara dziw­nie do­bra­ne pary, wio­dą­ce się to za ręce po­braw­szy, to za kark, to za poły.

Jed­ne­go bur­mi­strza wio­dła jej­mość, za nos po­rwaw­szy, pro­sto w ot­chła­nie pie­kiel­ne.

Jed­ne­go mło­dzi­ka pod­ży­ła już nie­wia­sta nio­sła przy­dep­ta­ne­go w trze­wi­ku.

Jed­ne­go sta­rusz­ka pro­wa­dzi­ła dziew­czy­na za osta­tek si­wych wło­sów, ująw­szy je w po­środ­ku gło­wy.

In­nych sza­ta­ni chwy­ta­li za oczy, za nos, za nogi, za uszy, za ręce i tak cią­gnę­li nie­mi­ło­sier­nie.

O, za­iste, cie­ka­wy, je­dy­ny był wi­dok pie­kiel­ne­go go­ściń­ca. Lecz chło­piec tak był swo­ją mo­dli­twą za­ję­ty, że nic a nic nie wi­dział. Na­resz­cie sta­nął ra­zem z ota­cza­ją­cym go tłu­mem u wrót pie­kiel­nych, któ­rych ze­wnątrz nikt nie strzegł, owszem wy­stro­jo­ny odźwier­ny przyj­mo­wał niz­kim ukło­nem i drzwi na roz­cież otwie­rał. Ten, gdy uj­rzał mło­de­go chłop­ca z kro­pi­dłem w ręce, śpie­wa­ją­ce­go pieśń na­boż­ną czy­stym gło­sem dzie­cin­nym, za­parł drzwi pręd­ko i na­sro­żył się. Nie wi­dział tego na­wet Twar­dow­ski, po­kro­pił wodą świę­co­ną, drzwi się otwo­rzy­ły, on wszedł.

Ude­rzy­ły go na­tych­miast jęki, wy­do­by­wa­ją­ce się z ot­chła­ni pie­kiel­nej, któ­re za­głu­szy­ły na chwi­lę jego śpiew lę­kli­wy, lecz taka była moc tych słów, któ­re wy­ma­wiał chło­piec, że przed nie­mi uci­chła wrza­wa pie­kiel­na, wszyst­ko za­mil­kło i po­czet czar­nych dy­abłów prze­stra­szo­nych wy­biegł na­prze­ciw.

Chło­piec tym­cza­sem śpie­wał i kro­pił na wszyst­kie stro­ny.

– Cze­go tu chcesz, du­szo czy­sta? – za­py­tał je­den. – Cze­go tu chcesz? cze­go tu chcesz? – po­wtó­rzy­li chó­rem inni; a wszy­scy od­ska­ki­wa­li i kur­czy­li się na każ­de ru­sze­nie kro­pi­dła.

– Chcę i szu­kam cy­ro­gra­fu, da­ne­go na moją du­szę przez ojca – od­po­wie­dział Twar­dow­ski i śpie­wał da­lej i kro­pił zno­wu. Dy­abli zni­kli, on szedł w głąb, aż do naj­ciem­niej­szej ja­ski­ni, w któ­rej sie­dział sam Lu­cy­per, wódz i gło­wa ze­pchnię­tych z nie­ba anio­łów.

Gdy i tu kro­pi­dłem po­czął wy­wi­jać jak sza­blą chło­piec, a sza­ta­ni opa­trzy­li, iż go z żad­nej stro­ny po­chwy­cić nie mo­gli, gdyż był czy­sty i ni­czem od spo­wie­dzi nie­po­ka­la­ny, po­czę­li z nim wcho­dzić w ukła­dy. Po­wie­dzie­li mu z po­cząt­ku, iż cy­ro­graf zgi­nął, i trak­to­wa­no go w za­mian pie­niędz­mi.

Po­tem chcie­li mu dać sto lat ży­cia i mło­dość aż do śmier­ci.

Po­tem sła­wę, ja­kiej nikt jesz­cze nie miał.

Po­tem god­ność, ja­kiej­by za­żą­dał.

Po­tem wła­dzę, ja­kiej­by so­bie ży­czył.

Po­tem po­wie­dzia­no mu, że dy­abeł, któ­ry od jego ojca wziął cy­ro­graf na jego du­szę, nie znaj­do­wał się w pie­kle, lecz po­dró­żo­wał po świe­cie i przy so­bie no­sił pa­pie­ry. Na to wszyst­ko od­po­wia­dał chło­piec kro­pi­dłem, któ­re­go dy­abli nie­zmier­nie się lę­ka­jąc, mu­sie­li wresz­cie po­słać po tego, któ­ry cy­ro­graf miał.

Przy­pro­wa­dzo­no go po chwi­li, ale się za­parł, że jako żywo nie miał i nie brał żad­ne­go za­pi­su.

Zno­wu chło­piec użyć mu­siał kro­pi­dła, zno­wu dy­abli przy­rze­kli mu od­dać cy­ro­graf, przy­nie­śli ku­fer ogrom­ny i ka­za­li mu szu­kać. Co tam się w nim znaj­do­wa­ło, trud­no wy­li­czyć; były tam pa­pie­ry zrzu­co­ne bez po­rząd­ku, z róż­nych lat, ję­zy­ków, kra­jów – ist­ne ar­chi­wum sza­tań­skie, w któ­rem do­pie­ro po­mo­dliw­szy się do św. An­to­nie­go, pa­tro­na rze­czy zgu­bio­nych, wy­na­lazł chło­piec za­pis na swo­ją, du­szę.

Wi­dząc dy­abli, że się nic nie uda, mu­sie­li mu go od­dać, lecz w oczach chłop­ca przy­siągł dy­abeł, któ­ry ojca jego sku­sił na cy­ro­graf, że du­szę jego i bez tego za­pi­su weź­mie. Tej przy­się­gi nie słu­cha­jąc, chło­piec, kro­piąc zno­wu i śpie­wa­jąc Te Deum, za­wró­cił się, aby wyjść z pie­kła.

Lecz trud­niej­sze to było, niż wej­ście do nie­go. Za­my­ka­ły się przed nim wro­ta, zni­ka­ły mu dro­gi z pod nóg, wa­li­ła się zie­mia, trzę­sło się skle­pie­nie, na­pa­da­ły go stra­szy­dła, wa­bi­ły go ła­ko­cie, ja­dła, na­po­je, dziew­czę­ta i chłop­cy, zna­jo­mi lu­dzie, wy­cią­ga­jąc ręce ku nie­mu, wzy­wa­li go do roz­mo­wy, we­se­li ja­cyś pa­no­wie szlach­ta ota­cza­li go ko­łem, aby przy­trzy­mać; – lecz Twar­dow­ski uwieść się nie dał, bo mo­dląc się żar­li­wie wi­dział pod skó­rą tych wszyst­kich mar uta­jo­ną zdra­dę i przez ścia­nę sły­szał męki po­tę­pień­ców. Tra­fił na­resz­cie na swo­ją dro­gę i, wy­szedł­szy za wro­ta, któ­re mu jed­ną nogę przy­skrzyp­nę­ły nie­co, tak że po­tem tro­chę na nią uty­kał, na świat zno­wu po­wró­cił. Tu, padł­szy na ko­la­na, Bogu dzię­ko­wał, a po­tem pę­dem pu­ścił się przed sie­bie.

Ale na tej dro­dze, tak wprzód tłum­nej, nic już te­raz nie wi­dział, a ści­ska­jąc w ręku cy­ro­graf, na oślep biegł. O kil­ko­ro stai za­czę­ła go zno­wu pro­wa­dzić mysz i wy­wio­dła go aż do dom­ku oj­cow­skie­go pod Pro­szo­wi­ce.

Wszedł i padł ze znu­że­nia na pro­gu chło­piec, a gdy go otrzeź­wi­li, opo­wie­dział ojcu po­dróż swo­ją, uka­zał cy­ro­graf wy­dar­ty dy­abłu, któ­ry spa­lo­no za­raz na po­świę­co­nym ogniu, aby z wę­gli jesz­cze nie mógł go do­być sza­tan.

Tak oj­ciec Twar­dow­skie­go na sta­re swo­je lata spo­kój od­zy­skał; lecz wkrót­ce po­tem, gdy do szko­ły wró­cił chło­piec, przy­szedł pa­ro­bek, oznaj­mu­jąc mu o śmier­ci ojca, któ­ry nie dłu­go prze­żył od­zy­ska­nie syna.

Opła­kaw­szy go, a za­sma­ko­waw­szy w na­uce, Twar­dow­ska po­zo­stał jesz­cze nadal w szko­le, któ­rej se­nior, za­mi­ło­wa­nie jego i pil­ność do ser­ca wziąw­szy, przy­jął go pod swo­ją opie­kę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: