Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 lutego 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu - ebook

Kiedy miałem lat sześć, nie chciałem być strażakiem ani żołnierzem, ale gdyby mnie kto spytał, czy chciałbym zostać krytykiem literackim, to z pewnością też bym zaprotestował - pisze Jacek Dehnel we wstępie do swej najnowszej książki. I w rzeczy samej, Młodszy księgowy nie jest tomem krytycznoliterackim, choć znalazło się tu kilka recenzji. To fascynująca opowieść o literaturze pojmowanej najszerzej jak tylko można; zbiór komentarzy, dygresji, anegdot i, last but not least, wyznań estetycznej wiary. Dehnela interesuje prawie wszystko - obyczaje poetów w podróży służbowej, grafomania, perły znalezione w stuletnich sztambuchach, korespondencja pisarzy wielkich i małych. Pisze głównie o innych, ale nie zapomina o sobie - czytelnik będzie mógł towarzyszyć mu w spotkaniach i wyprawach i podejrzeć go przy biurku. Błyskotliwość, rozległa wiedza i swoboda łączenia spraw, zdawałoby się, odległych, dystans do siebie i znakomite poczucie humoru - Dehnel jest równie dobrym felietonistą, jak prozaikiem i poetą.

Dotychczasowym dorobkiem Jacek Dehnel mógłby obdzielić kilku mniej pracowitych i mniej przez los obdarowanych kolegów.

Jan Zieliński, „Rzeczpospolita"

Kategoria: Felietony
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-013-1
Rozmiar pliku: 886 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prawdziwa cnota: krytyk się boi

Kie­dy mia­łem lat sześć, nie chcia­łem być stra­ża­kiem ani żoł­nie­rzem, ale gdy­by mnie kto spy­tał, czy chciał­bym zo­stać kry­ty­kiem li­te­rac­kim, to z pew­no­ścią też bym za­pro­te­sto­wał. Nie że­bym nie ce­nił tej pro­fe­sji – prze­ciw­nie, ce­nię ją bar­dzo wy­so­ko. I dla­te­go wła­śnie uwa­żam, że nie mam do niej naj­mniej­szych kwa­li­fi­ka­cji. Do „Łoss­sko­tu” na­ją­łem się jako użyt­kow­nik, a nie kry­tyk kul­tu­ry, i tak samo przyj­mu­jąc ru­bry­kę w Wir­tu­al­nej Pol­sce, wi­dzę sie­bie nie jako kry­ty­ka, ale czy­tel­ni­ka, któ­ry chce się od cza­su do cza­su po­dzie­lić kil­ko­ma nie­pro­fe­sjo­nal­ny­mi uwa­ga­mi o książ­kach, któ­re prze­czy­tał.

Zdro­wy roz­są­dek pod­po­wia­da, że po­eci i pro­za­icy nie po­win­ni brać się do kry­ty­ki li­te­rac­kiej, po­dob­nie jak ma­la­rze nie po­win­ni się pa­rać kry­ty­ką ar­ty­stycz­ną, a mu­zy­cy – mu­zycz­ną. Choć­by dla­te­go, że śro­do­wi­sko ar­ty­stów, bez wzglę­du na upra­wia­ną sztu­kę, skła­da się w spo­rej czę­ści z lu­dzi nie­by­wa­le am­bit­nych, łak­ną­cych sła­wy, nad­wraż­li­wych, ob­ra­ża­ją­cych się ła­two o każ­dą re­cen­zję, któ­ra nie jest hym­nem po­chwal­nym, a do tego po­łą­czo­nych w roz­ma­ite jaw­ne i nie­jaw­ne związ­ki, ko­te­rie, stron­nic­twa, gru­py wspar­cia. Dla­te­go ar­ty­sta-kry­tyk w cią­gu dwóch se­zo­nów stra­ci pra­wie wszyst­kich zna­jo­mych, na­ro­bi so­bie za­cie­kłych wro­gów i za­prze­pa­ści wszel­kie szan­se na ser­decz­ny od­biór dzieł wła­snych przez śro­do­wi­sko w na­stęp­nych dwóch czy trzech dzie­się­cio­le­ciach.

Ura­żo­ny twór­ca jest jak zra­nio­ny słoń: de­ka­dę bę­dzie cier­piał w mil­cze­niu, co naj­wy­żej wy­ża­li się kum­plom po pió­rze nad pi­wem w cza­sie ja­kie­goś pi­sar­skie­go fe­sti­wa­lu – ale przyj­dzie ten czas, oj, przyj­dzie, kie­dy bę­dzie miał oka­zję od­kuć się na prze­ciw­ni­ku... i oj, od­ku­je się!

Stąd te wie­lo­let­nie ven­det­ty, zwar­cia ca­łych stron­nictw, praw­dzi­we li­te­rac­kie ustaw­ki na ła­mach pism; re­dak­tor Py­tla­siń­ski zje­dża dok­to­ro­wi Pi­tusz­kie­wi­czo­wi jego po­wieść w „Pyp­ciu Pro­zy”, w na­stęp­nym mie­sią­cu w dzia­le re­cen­zji „Pę­pu­cha Du­cha” dr Pi­tusz­kie­wicz wy­kpi­wa ese­je red. Py­tla­siń­skie­go. Albo sub­tel­niej: Py­tla­siń­ski zjeż­dża wier­sze Al­do­ny Pip­kie­wicz, o któ­rej wszy­scy wie­dzą, że jest ko­chan­ką Pi­tusz­kie­wi­cza, za co Pi­tusz­kie­wicz na­ma­wia Ger­wa­ze­go Pu­pa­wę, żeby ob­je­chał Pik­ne po­szwę­dy Sta­sia Po­li­pa, lan­so­wa­ne­go umie­jęt­nie przez Py­tla­siń­skie­go.

Z dru­giej jed­nak stro­ny trze­ba przy­znać z nie­ja­kim wsty­dem, że prze­mie­sza­nie śro­do­wi­ska pi­sa­rzy, kry­ty­ków i aka­de­mi­ków jest od­wiecz­ne i wła­ści­wie nie­unik­nio­ne. Po pierw­sze: trud­no za­bro­nić po­etom pu­bli­ko­wa­nia re­cen­zji, a kry­ty­kom i dok­to­rom po­lo­ni­sty­ki – pi­sa­nia wier­szy czy opo­wia­dań, a wie­lu ma po temu in­kli­na­cje. Po dru­gie: mało kto zna się na li­te­ra­tu­rze tak do­brze, jak część wspól­na tych trzech zbio­rów, czy­li pi­szą­cy wy­kła­dow­cy pa­ra­ją­cy się kry­ty­ką li­te­rac­ką. I po trze­cie wresz­cie: obok kry­ty­ków, któ­rzy za­rzu­ci­li wła­sną twór­czość, mamy rów­nież zna­ko­mi­te przy­kła­dy po­etów i pro­za­ików pi­szą­cych wspa­nia­łe re­cen­zje, stu­dia, ese­je kry­tycz­ne. Nic w tym dziw­ne­go – z kry­ty­ka­mi jest jak z szew­ca­mi, ar­chi­tek­ta­mi czy me­cha­ni­ka­mi sa­mo­cho­do­wy­mi: zda­rza­ją się i wy­bit­ni, i fa­tal­ni, a mię­dzy nimi cały wa­chlarz śred­nia­ków. Czy­tel­nik re­cen­zji sta­je więc przed ta­kim sa­mym wy­bo­rem jak wte­dy, kie­dy ku­pu­je wa­rzy­wa czy wę­dli­ny – pa­trzy, kto jest uczci­wy i wy­sta­wia do­bry to­war, a kto kan­tu­je. W skle­pi­ku na­prze­ciw­ko weź­mie szyn­kę, bo świe­ża, i grusz­ki, bo pro­sto z drze­wa, a w skle­pi­ku na rogu za żad­ne skar­by nie tknie ni­cze­go, bo albo zjeł­cza­łe, albo zsia­dłe, albo zgli­wia­łe, albo trans­ge­nicz­ne.

Pro­blem ty­leż więk­szy, że skle­py są przy­najm­niej spraw­dza­ne, ist­nie­ją ja­kieś tam urzę­dy kon­su­menc­kie i in­spek­cje pra­cy. A kry­ty­kiem, po­dob­nie jak po­etą, może zo­stać każ­dy – opu­bli­ku­je w ni­sko­na­kła­do­wym pi­śmie re­cen­zję, i już wpi­su­je do CV „kry­tyk li­te­rac­ki”. I ktoś mu coś zro­bi? Nikt. Cał­ko­wi­ta bez­kar­ność, zero stra­chu – no chy­ba, że cho­dzi o strach śro­do­wi­sko­wy. Że jak on Pi­tusz­kie­wi­czo­wi, to Py­tla­siń­ski... wia­do­mo. Więc dla świę­te­go spo­ko­ju za­wsze wy­wa­ży: tro­chę po­sło­dzi, tro­chę no­sem po­krę­ci, a naj­chęt­niej zej­dzie w re­jo­ny nie­ocen­ne: stre­ści książ­kę, uży­je przy­miot­ni­ków: „in­te­re­su­ją­ce”, „śmia­łe”, „kon­tro­wer­syj­ne”, a tak­że zwro­tów: „może się nie­któ­rym po­do­bać” i „może się nie­któ­rym nie po­do­bać”. Mię­ciut­ko i ni­ja­ko.

Co in­ne­go kry­tyk z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, ten boi się co rusz, jak to czło­wiek od­po­wie­dzial­ny. Kry­tyk praw­dzi­wy czy­ta wszyst­ko, co wy­szło, wy­cho­dzi i wyj­dzie w obie­gu głów­nym, pod­ziem­nym i of­fo­wym. Pew­na in­ter­naut­ka na­pi­sa­ła mi kie­dyś, że współ­czu­je Panu Bogu, któ­ry musi czy­tać wszyst­ko, co jest pu­bli­ko­wa­ne – cóż, przy­najm­niej je­śli cho­dzi o li­te­ra­tu­rę pol­ską, to z pew­no­ścią wy­rę­cza go w tym Ka­rol Ma­li­szew­ski (nie­przy­pad­ko­wo pi­szą­cy tek­sty w cy­klu „Ma­szy­na do czy­ta­nia”). Ale i tak ka­non li­te­ra­tu­ry pol­skiej, eu­ro­pej­skiej i świa­to­wej jest w za­sa­dzie nie do ogar­nię­cia w cza­sie jed­ne­go czy­tel­ni­cze­go ży­cia, a co do­pie­ro po­bo­cza i bez­dro­ża li­te­ra­tu­ry, trze­cio­rzęd­ne to­mi­ki wy­da­wa­ne na­kła­dem, po­wiedz­my, Za­kła­du In­se­mi­na­cji w Sta­rej Mi­ło­snej. Boi się za­tem kry­tyk, że coś po­mi­nął. Kon­tekst ja­kiś, uło­mek. Boi się, że prze­ga­pił per­łę, co to wy­szła w dwu­dzie­stu eg­zem­pla­rzach na kse­ro w Moń­kach. Albo w domu kul­tu­ry na Be­mo­wie. Boi się, że strze­gąc nie­za­wi­sło­ści są­dów, tak bar­dzo bę­dzie się sta­rał nie po­chwa­lić książ­ki zna­jo­me­go, że mu tę książ­kę prze­sad­nie zje­dzie; za to z tych sa­mych po­wo­dów zbyt­nio po­chwa­li to­mik na­pi­sa­ny przez ko­goś, do kogo czu­je oso­bi­stą an­ty­pa­tię. Boi się, że je­śli po­le­ci czy­tel­ni­kom po­wieść de­biu­tan­ta Pip­kie­wi­cza, to Pip­kie­wicz na­stęp­ną po­wieść na­pi­sze byle jaką, a szko­da by było; je­śli zga­ni – to Pip­kie­wicz za­rzu­ci pi­sa­nie, a szko­da by było. Też. Bo wo­ko­ło, wia­do­mo, łak­ną­cy sła­wy ar­ty­ści, z wiel­ki­mi am­bi­cja­mi, a wszy­scy, co do jed­ne­go – nad­wraż­li­wi.

Nie to co czy­tel­nik. Czy­tel­nik so­bie czy­ta książ­kę po­wo­li, nie­pro­fe­sjo­nal­nie, bez go­nią­cych ter­mi­nów. Nie musi znać dzieł wszyst­kich Tur­gie­nie­wa, Bal­za­ka i Pe­re­ca, żeby po­wie­dzieć coś o wła­śnie prze­czy­ta­nej po­wie­ści. Może użyć słów ostrych i gwał­tow­nych, za­rów­no w po­chwa­łach, jak i w przy­ga­nach. Może wresz­cie, je­śli mu przyj­dzie ocho­ta, odło­żyć książ­kę na bok w po­ło­wie i pójść na spa­cer. Dla­te­go też, jako czło­wiek le­ni­wy, skłon­ny do wy­god­nic­twa i sza­nu­ją­cy kry­ty­kę li­te­rac­ką, będę dla pań­stwa pi­sał nie jako kry­tyk, ale jako czy­tel­nik, amen.Po raz setny, czyli o żonie, kochance i przelotnych romansach

Jako oso­ba upo­rząd­ko­wa­na trzy­mam wszyst­kie fe­lie­to­ny dla Wir­tu­al­nej Pol­ski w osob­nym fol­de­rze i su­mien­nie je nu­me­ru­ję, dzię­ki cze­mu wiem, że pi­szę wła­śnie fe­lie­ton nr 100. Oczy­wi­ście, cała wrza­wa wo­kół „okrą­głych rocz­nic”, ju­bi­le­uszów itp. wy­ni­ka tyl­ko z przy­ję­cia sys­te­mu dzie­sięt­ne­go, jest za­tem cał­ko­wi­cie uzna­nio­wa – gdy­by­śmy uży­wa­li in­nych sys­te­mów, to inne rocz­ni­ce by­ły­by okrą­głe – ale za­ko­rze­nio­na prze­cież tak głę­bo­ko w na­szym my­śle­niu, że nie umia­łem się po­wstrzy­mać przed sko­men­to­wa­niem tej set­ki.

Bo sto zna­czy „dużo”. Kie­dy dziec­ko uczy się liczb, przez ja­kiś czas „sto” to dla nie­go „nie­po­li­czal­ne mnó­stwo”, jak po­tem „ty­siąc”, „mi­lion”, „kwa­dry­lion kwa­dry­lio­nów”. Sto po­ciech. Ty­sięcz­ne kło­po­ty. Mi­ria­dy gwiazd. Dużo. Sto fe­lie­to­nów to, bio­rąc pod uwa­gę czę­sto­tli­wość (dwa mie­sięcz­nie), po­nad czte­ry lata sie­dze­nia nad tek­sta­mi o książ­kach – „sie­dze­nia”, bo pi­sa­nie to przede wszyst­kim sie­dze­nie wła­śnie; mię­sień pi­sar­ski nie mie­ści się w oko­li­cach dło­ni, ale tam gdzie ple­cy tra­cą swą szla­chet­ną na­zwę. Pi­sa­łem tu o to­mi­kach po­ezji, al­bu­mach fo­to­gra­fii, po­wie­ściach i ese­jach, a na­wet ulot­kach i pro­spek­tach re­kla­mo­wych; o książ­kach pol­skich i tłu­ma­czo­nych na pol­ski, a tak­że na pol­ski nie­tłu­ma­czo­nych, o no­wo­ściach i sta­rych szpar­ga­łach, o li­te­ra­tu­rze w ne­cie i li­te­ra­tu­rze na fe­sti­wa­lach, o pi­sa­niu i prze­kła­da­niu, o lek­tu­rach dzie­ciń­stwa i lek­tu­rach cho­ro­bo­wych, o pi­sa­rzach ge­nial­nych i sztan­da­ro­wych gra­fo­ma­nach; były wresz­cie i te fe­lie­to­ny, któ­re są wła­ści­wie re­cen­zja­mi: za­pi­sem roz­ma­itych czy­tel­ni­czych fa­scy­na­cji, wzru­szeń, iry­ta­cji; czy­tel­ni­czych wła­śnie, nie kry­tycz­nych, bo­wiem, jak pi­sa­łem w pierw­szym z tych tek­stów, nie je­stem kry­ty­kiem li­te­rac­kim i nig­dy nim, jak są­dzę, nie będę; uwa­żam jed­nak, że jed­ną z czy­tel­ni­czych frajd jest dzie­le­nie się z in­ny­mi tym, co nas za­chwy­ci­ło.

Dziw­na spra­wa z ta­kim pi­sa­niem co dwa ty­go­dnie, w rów­nych od­stę­pach: cza­sem te­mat zna­lazł się już daw­no i tyl­ko cze­ka na za­pi­sa­nie, kie­dy in­dziej za­pa­dam na okre­so­wo po­wra­ca­ją­cą cho­ro­bę, zna­ną jako „szu­ka­nie te­ma­tu” – o tyle cie­ka­wą, że je­śli wy­stę­pu­je w for­mach eks­tre­mal­nych, cier­pi na nią nie tyl­ko sam fe­lie­to­ni­sta, ale i jego bli­scy. Tyl­ko życz­li­wo­ści dzia­łu „Książ­ki” za­wdzię­czam, że mogę od cza­su do cza­su po­zwo­lić so­bie na opóź­nie­nie; w pa­pie­ro­wych wy­da­niach to po pro­stu nie­moż­li­we. W ogó­le: fe­lie­ton do in­ter­ne­tu a fe­lie­ton do ga­ze­ty to dwie róż­ne baj­ki. Pa­pier jest cier­pli­wy, ale in­ter­net jest cier­pliw­szy: tu­taj nie mu­szę zmie­ścić się w tylu a tylu zna­kach. Fra­za swo­bod­niej może się roz­le­wać; to, co za­po­wia­da­ło się na stro­nę, może mieć i czte­ry stro­ny, nie­bo mi z tego po­wo­du na gło­wę nie spad­nie. W ogó­le roz­ma­ite są związ­ki z miej­sca­mi, w któ­rych się pu­bli­ku­je (a za­tem i z wła­ści­wy­mi im czy­tel­ni­ka­mi).

Są fe­lie­to­ni­ści sta­li, mo­no­ga­micz­ni, któ­rzy pi­szą tyl­ko dla jed­nej re­dak­cji; naj­wy­żej po dzie­się­ciu la­tach bio­rą roz­wód i prze­cho­dzą do in­ne­go pi­sma, co prze­cież mo­no­ga­mi­stom zda­rza się i w ży­ciu uczu­cio­wym. Są tak­że otwar­ci bi­ga­mi­ści, któ­rzy re­gu­lar­nie pu­bli­ku­ją w dwóch miej­scach, są wresz­cie don­żu­ani, któ­rzy nig­dzie ła­mów nie za­grze­ją, tyl­ko ska­czą ze szpal­ty na szpal­tę. Ja pod tym wzglę­dem je­stem wy­znaw­cą dzie­więt­na­sto­wiecz­ne­go try­bu ży­cia: owszem, mam sta­łą żonę (Wir­tu­al­ną Pol­skę), z któ­rą zwią­za­łem się przed czte­re­ma laty, mam bar­dzo atrak­cyj­ną ko­chan­kę („Po­li­ty­kę”), któ­ra jed­nak, je­śli po­zo­sta­wać przy dzie­więt­na­sto­wiecz­nym po­rów­na­niu, jest bal­za­kow­ską kur­ty­za­ną, go­ści bo­wiem na swych ła­mach kil­ku za­cnych sta­rych wy­ja­da­czy i całą gro­mad­kę mło­dzie­ży w dzia­le „Ka­wiar­nia Li­te­rac­ka”, je­stem za­tem tyl­ko jed­nym z wie­lu, a i to nie z tych naj­po­cze­śniej­szych. A od cza­su do cza­su to tu, to tam tra­fi się ja­kaś uro­cza oka­zja na boku: czy to pa­pie­ro­wa, czy in­ter­ne­to­wa, za­sad­ni­czo: one ni­ght stand. Co po­zwo­li­ło mi po­znać spe­cy­fi­kę roz­ma­ite­go typu pu­bli­ka­cji.

Fe­lie­to­ny jed­no­ra­zo­we za­zwy­czaj za­ma­wia­ne są na kon­kret­ny te­mat; to coś jak rand­ka z fe­ty­szy­stą czy fe­ty­szyst­ką: „Pro­szę na­pi­sać o szczę­ściu” „...o prze­strze­ni” czy „...o ulu­bio­nej po­tra­wie”, oczy­wi­ście z za­strze­że­niem: „ma pan peł­ną do­wol­ność”. Ale wia­do­mo, że fe­ty­szy­ści żad­nej do­wol­no­ści nie to­le­ru­ją. Ma być tak, nie siak. But taki, ma­ska taka, my­ziaj mnie w tę stro­nę, nie w tam­tą, a piór­ko ma być ko­niecz­nie pa­wie, a nie sro­cze, bo wte­dy nie mam or­ga­zmu. To trud­ne i nie za­wsze moż­na spro­stać ocze­ki­wa­niom. Acz, z dru­giej stro­ny: za­wsze ma się osta­tecz­nie ja­kąś fraj­dę ze speł­nia­nia cu­dzych fan­ta­zji.

Ze sta­łą ko­chan­ką moż­na o tym i o owym. Eks­pe­ry­men­to­wać, po­zna­wać gra­ni­ce. Dla­te­go na ła­mach „Po­li­ty­ki” pi­szę to o fla­tu­li­stach, to o ha­ła­śli­wej pu­blicz­no­ści fe­sti­wa­lu mu­zy­ki daw­nej, to o pew­nym za­baw­nym ho­mo­fo­bie, to o po­dró­żach w po­nu­re re­jo­ny ce­sar­sko-kró­lew­skiej mo­nar­chii; ko­chan­ka jed­nak jest wy­bred­na, trze­ba ją przy so­bie utrzy­mać świe­ci­deł­ka­mi; na­le­ży mó­wić krót­ko (szpal­ta to szpal­ta, wię­cej niż sześć ty­się­cy zna­ków na stro­nę nie wej­dzie), efek­tow­nie, nie wda­wać się w za­wi­łe dy­gre­sje. W do­dat­ku ma tylu ga­lan­tów, że moż­na się do jej bu­du­aru do­pchać naj­wy­żej raz na mie­siąc.

I wresz­cie jest żona (czy też mąż, co kto lubi): dział „Książ­ki” Wir­tu­al­nej Pol­ski – z nią wi­du­ję się naj­czę­ściej, mam na­wet swój wła­sny po­ko­ik (kie­dyś dzie­li­łem go z dru­gim mę­żem mo­jej dro­giej bi­ga­mist­ki, Jac­kiem Du­ka­jem, ale ja­koś go od daw­na nie wi­dzia­łem). Tu­taj mam się trzy­mać ści­śle usta­lo­nej te­ma­ty­ki, za­wsze musi być o sze­ro­ko po­ję­tych książ­kach – choć mogę so­bie po­zwo­lić na pew­ne uroz­ma­ice­nia; to pro­za, to po­ezja, to pi­sa­rze, to dzie­je ja­kie­goś rę­ko­pi­su... osta­tecz­nie: każ­de uda­ne mał­żeń­stwo daje so­bie ja­kiś mar­gi­nes swo­bo­dy, ja­kiś wen­tyl bez­pie­czeń­stwa. Bywa, że się spóź­niam, bywa, że ga­dam, ga­dam, ga­dam i roz­ga­du­ję się na dwa­na­ście ty­się­cy zna­ków (a to, pro­szę mi wie­rzyć, bar­dzo dużo).

Kie­dy wresz­cie skoń­czę pi­sać, za­cho­dzę w gło­wę, co by tu moż­na jesz­cze o książ­kach po­wie­dzieć? Chy­ba nic. A jed­nak, jak przyj­dzie co do cze­go, przy­no­szę co trze­ba – może nie od razu pierw­sze­go, ra­zem z wy­pła­tą, ale przy­no­szę. Bo jed­nak – co też czę­ste w uda­nych mał­żeń­stwach – mamy z żoną wspól­ną pa­sję, jaką jest li­te­ra­tu­ra: ta dziw­na, miesz­czą­ca się po­mię­dzy pi­sa­rzem a czy­tel­ni­kiem, nie­zgłę­bio­na rzecz (w obu sło­wa tego zna­cze­niach: przed­mio­tu i mowy). O niej moż­na mó­wić bez koń­ca.O natchnieniu

Spo­tka­nie z czy­tel­ni­ka­mi ma swo­je nie­zby­wal­ne czę­ści skła­do­we: czy­ta­nie frag­men­tów, roz­mo­wę z pro­wa­dzą­cym, py­ta­nia z sali (na ko­niec jesz­cze pod­pi­sy­wa­nie ksią­żek, któ­re za­wsze uwa­ża­łem za miłą i ła­god­ną for­mę spo­łecz­ne­go fe­ty­szy­zmu i któ­re­mu zresz­tą sam nie­kie­dy ule­gam). Py­ta­nia na ogół krą­żą wo­kół tych sa­mych te­ma­tów, po­wta­rza­ją się, na­wra­ca­ją, i każ­dy chy­ba pi­sarz ma po­śród nich ta­kie, któ­re szcze­gól­nie lubi, i ta­kie, któ­rych szcze­gól­nie nie lubi – czy to dla­te­go, że wy­da­ją mu się ba­nal­ne, czy dla­te­go, że nie ma na nie do­brej (a przy­najm­niej: efek­tow­nej) od­po­wie­dzi.

Mnie za­wsze wy­pro­wa­dza z rów­no­wa­gi: „A skąd pan czer­pie na­tchnie­nie?”, „Co pana in­spi­ru­je?”, nie­odmien­nie za­da­wa­ne uro­czy­stym to­nem (na­tchnie­nie to świę­tość). Bo i jak na to moż­na od­po­wie­dzieć? „Ży­cie”? „Wszyst­ko”?

„Na­tchnio­ny” zna­czy­ło kie­dyś „na­dmu­cha­ny”, „na­dę­ty”; na­tchnio­ny mógł być na przy­kład pę­cherz rybi, czy­li po­przed­nik ba­lo­ni­ków (a tak­że pre­zer­wa­tyw, ale to inna spra­wa) – i rze­czy­wi­ście, w mó­wie­niu o na­tchnie­niu trud­no unik­nąć na­dę­cia. Bo od razu sta­je nam przed ocza­mi Mic­kie­wicz na Ju­da­hu ska­le z ob­ra­zu Wań­ko­wi­cza, wpa­trzo­ny okiem błysz­czą­cem w dale i skła­da­ją­cy so­net, li­nij­ka po li­nij­ce. Albo Dan­te w ciem­nej kom­na­cie, któ­re­mu zwi­du­je się na­dob­na Be­atry­cze. I cały ten (dzie­więt­na­sto­wiecz­ny głów­nie) ba­gaż, sur­my i ko­tur­ny, i głos sło­wi­czy nad po­lem roz­brzmie­wa­ją­cy.

Czę­sto od­po­wia­dam za­tem, że na­tchnie­nie nie ist­nie­je, jest tyl­ko chęć do pra­cy (tak ma­wia moja mat­ka, ma­lar­ka, któ­ra z ja­kichś ta­jem­ni­czych przy­czyn przez lata była, jak się zda­je, wy­znaw­czy­nią ra­czej pro­te­stanc­kiej ety­ki pra­cy niż ro­man­tycz­nych kon­cep­cji ar­ty­stow­skich). Ale to nie­praw­da. Moż­na bar­dzo, bar­dzo chcieć za­brać się do pra­cy i nie mieć o czym pi­sać, moż­na też mieć ogrom­ną po­trze­bę na­pi­sa­nia tek­stu cał­ko­wi­cie nie­mal uło­żo­ne­go w gło­wie, a nie móc przy­siąść za biur­kiem czy choć­by za­szyć się gdzieś z kart­ką.

Na­tchnie­nie jest, jak się zda­je, pew­ną for­mą pra­cy mó­zgu czy może ra­czej: współ­pra­cy jed­nej funk­cji mó­zgu z dru­gą. Ko­ja­rzą­cej z prze­twa­rza­ją­co-roz­bu­do­wu­ją­cą. Bo każ­de­mu chy­ba przy­cho­dzą do gło­wy tak zwa­ne głu­pie my­śli: sie­dząc bez­pro­duk­tyw­nie w me­trze czy tram­wa­ju, za­sta­na­wia­my się mi­mo­wol­nie, jak wy­glą­da ży­cie oso­bi­ste pani z le­wej, bru­net­ki z za­ci­śnię­ty­mi usta­mi, w dłu­gim do ko­lan, wście­kle czer­wo­nym płasz­czy­ku, albo do kogo pi­sze ese­me­sa star­szy pan z pra­wej i jak to się sta­ło, że pi­sze tak szyb­ko, co prak­tycz­nie nie zda­rza się wśród lu­dzi w jego wie­ku. Wy­sta­wia­my so­bie, co by się sta­ło, gdy­by wa­gon na­gle sta­nął w ogniu, jak za­cho­wa­ły­by się w ta­kiej sy­tu­acji róż­ne oso­by: sied­mio­lat­ka, sta­rusz­ka z ga­ze­tą, by­sio w skó­rza­nej kurt­ce. Je­śli je­ste­śmy stra­chli­wi, wy­obra­ża­my so­bie ko­goś ro­słe­go i sil­ne­go, kto się nami za­opie­ku­je i nas ochro­ni. Je­śli mamy w so­bie tę­sk­no­tę do bo­ha­ter­stwa, po­tra­fi­my szcze­gó­ło­wo wy­obra­zić so­bie nas sa­mych, obej­mu­ją­cych do­wódz­two nad gru­pą spa­ni­ko­wa­nych pa­sa­że­rów i wy­pro­wa­dza­ją­cych ich w bez­piecz­ne miej­sce; je­śli na­to­miast łak­nie­my ho­no­rów, nie sku­pia­my się na sa­mej ak­cji, ale na przy­pi­na­niu nam or­de­rów i na na­głów­kach w ga­ze­tach. Ko­muż nie zda­rzy­ło się, że po­kłó­co­ny z kimś, przez go­dzi­nę sie­dział nad sty­gną­cą kawą lub her­ba­tą, od­gry­wa­jąc w gło­wie ko­lej­ne roz­mo­wy, sło­wo po sło­wie, zda­nie po zda­niu, ri­po­sta po ri­po­ście (gdzie wszyst­kie jego ri­po­sty były cel­ne i ostre, a wszyst­kie ri­po­sty żony, męża, sze­fa czy przy­ja­ciół­ki tak sła­be, że już w mo­men­cie wy­po­wia­da­nia wsty­dzi­ły się same za sie­bie)? Komu, kie­dy się wła­śnie za­ko­chał, nie zda­rzy­ło się ob­my­ślać szcze­gó­ło­wych sce­na­riu­szy pierw­szej rand­ki, pierw­sze­go po­ca­łun­ku, pierw­sze­go razu – im mniej moż­li­wych, tym bar­dziej roz­bu­do­wa­nych, bo wy­ma­ga­ją­cych bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych zbie­gów oko­licz­no­ści?

Wszyst­ko to, w pew­nym sen­sie, jest li­te­ra­tu­rą czy ra­czej: mierz­wą, mag­mą, z któ­rej li­te­ra­tu­ra może do­pie­ro po­wstać. Cza­sa­mi wy­star­czy na­wet drob­ne sko­ja­rze­nie – abs­trak­cyj­ny kształt za­cie­ku czy chmu­ry, któ­ry na­gle przy­po­mi­na za­ją­ca go­nią­ce­go wiel­błą­da (Cze­mu za­jąc goni wiel­błą­da? Ha, to go­to­wy sce­na­riusz do opo­wie­ści z Pań­cza­tan­try!); kie­dy in­dziej czyjś ob­raz (jak w przy­pad­ku wier­szy Mi­ło­sza z cy­klu „O!”), książ­ka (jak w licz­nych tek­stach Bor­ge­sa) albo po­wtó­rze­nie na żywo ja­kie­goś ge­stu czy sce­ny, któ­rą zna­my ską­di­nąd: czy ta ko­bie­ta, współ­pa­sa­żer­ka noc­ne­go lotu, z prze­pa­ską zsu­nię­tą z oczu na czo­ło, wpa­trzo­na w ciem­no­ściach w mały ekran z bła­hym fil­mem, oświe­tla­ją­cy ją nie­bie­skim bla­skiem, nie przy­po­mi­na Ma­rii Mag­da­le­ny de La To­ura, tyle tyl­ko że w al­ter­na­tyw­nej wer­sji ko­lo­ry­stycz­nej? A sło­wa? Ich jaw­ne i se­kret­ne po­kre­wień­stwa? Za­mek bły­ska­wicz­ny i za­mek wa­row­ny. Twier­dza za­mknię­ta na za­mek bły­ska­wicz­ny czy może za­mek bły­ska­wicz­ny, któ­ry sta­je się twier­dzą? Przez kogo bro­nio­ną, w ja­kich oko­licz­no­ściach, za­cie­kle czy tyl­ko prze­kor­nie? Ale i całe ro­dzi­ny słów! Weź­my ta­kie zda­nie: Do­mi­ni­ka­nin gra w do­mi­no z do­mi­ną w do­mi­nie. Za­kon­nik, sta­ro­mod­na gra, pra­cow­ni­ca spe­cy­ficz­ne­go sek­to­ra usług i strój kar­na­wa­ło­wy w jed­nej sce­nie; rze­czy­wi­ste po­kre­wień­stwo tych słów za­tar­ło się nie­mal cał­ko­wi­cie, każ­de z nich na­le­ży do in­ne­go świa­ta i żeby się ze sobą spo­tka­ły, trze­ba za­wi­łej hi­sto­rii. Dla­cze­go do­mi­na sie­dzi aku­rat w do­mi­nie, a nie w po­pu­lar­niej­szym w jej za­wo­dzie stro­ju, czymś w czer­niach i czer­wie­niach, w ob­ro­żach na­bi­ja­nych ćwie­ka­mi i ka­ba­ret­kach? A może do­mi­no tyl­ko je przy­kry­wa? Czy to ja­kaś for­ma kon­spi­ra­cji? Czy do­mi­ni­ka­nin wie, w co się wpa­ko­wał? Czy do­mi­na wie, w co się wpa­ko­wa­ła? Cze­mu gra­ją ze sobą aku­rat w do­mi­no, a nie w grę pani–nie­wol­nik albo na­wra­ca­ją­cy–na­wra­ca­na? A może każ­de z nich gra w co in­ne­go, a do­mi­no jest tyl­ko pre­tek­stem? I wresz­cie: od razu wi­dać, że do­mi­no (gra) i do­mi­no (strój) są tyl­ko do­dat­ko­wy­mi re­kwi­zy­ta­mi; naj­bar­dziej kon­tra­stu­ją ze sobą do­mi­na i do­mi­ni­ka­nin – i na­le­ży so­bie za­dać py­ta­nie, czy nie jest to kon­trast zbyt tani, czy nie jest to pro­stac­kie efek­ciar­stwo, naj­ba­nal­niej­sze zde­rze­nie sa­crum z pro­fa­num? I co mo­że­my zro­bić, jak ograć re­kwi­zy­ty, ja­ki­mi za­wi­ły­mi tech­ni­ka­mi ję­zy­ko­wy­mi i kon­cep­ta­mi nar­ra­cyj­ny­mi mo­że­my zmie­nić efek­ty ta­nie w efek­ty li­te­rac­ko cen­ne?

I tu, jak się zda­je, do­cho­dzi­my do sed­na: na­tchnie­nie, któ­re jest po pro­stu efek­tem do­brze dzia­ła­ją­cej wy­obraź­ni, wła­ści­wej wszyst­kim dzie­ciom, a przez więk­szość do­ro­słych lu­dzi (nie­słusz­nie, jak są­dzę) trak­to­wa­nej jako zbęd­ne ro­je­nia, „głu­pie my­śli” – to do­pie­ro po­czą­tek. To, co wie­lu czy­tel­ni­kom wy­da­je się ja­kimś oto­czo­nym ro­man­tycz­ną, nad­przy­ro­dzo­ną aurą cu­dem, nie­do­stęp­nym „zwy­kłe­mu śmier­tel­ni­ko­wi”, jest wła­ści­we w za­sa­dzie wszyst­kim, leży na wy­cią­gnię­cie ręki. To na­to­miast, co czę­sto się po­mi­ja mach­nię­ciem ręki, cały „warsz­tat”, mało wi­do­wi­sko­we li­te­rac­kie wkrę­ca­nie śru­bek, oli­wie­nie ło­żysk, he­blo­wa­nie za­dzio­rów, sta­no­wi wła­śnie o ja­ko­ści tek­stu; to wła­śnie wpro­wa­dza nas, czy­tel­ni­ków, w me­ta­fi­zycz­ne dresz­cze nad po­ra­ża­ją­co cel­nym zda­niem czy po­ru­sza­ją­cym roz­dzia­łem po­wie­ści. „Co”, czy­li zda­nie o do­mi­nie i do­mi­ni­ka­ni­nie, jest jesz­cze ni­czym, bła­hym za­cząt­kiem, igrasz­ką wy­obraź­ni – do­pie­ro „jak” może stwo­rzyć li­te­ra­tu­rę.Pan G. i inni

Bawi nas nie­co, że In­sty­tu­cja po­dzie­li­ła nas płcia­mi – pi­sar­ki miesz­ka­ją w domu prze­ro­bio­nym pięk­nie ze sta­rej sto­do­ły (co wi­dać tyl­ko w cen­tral­nym holu, otwar­tym w górę na sie­dem, może osiem me­trów – tam, gdzie kie­dyś zrzu­ca­no sia­no, wi­szą te­raz ogrom­ne ob­ra­zy, ku­pio­ne do zbio­rów In­sty­tu­cji od ar­ty­stów przy­jeż­dża­ją­cych tu na ple­ne­ry); pi­sa­rze po są­siedz­ku – na gó­rze dwa po­ko­je i ła­zien­ka, na par­te­rze czte­ry po­ko­je i dwie ła­zien­ki, sza­re wy­kła­dzi­ny, pro­ste, ład­ne me­ble: stół do pra­cy, krze­sło, sza­fa, wy­god­ny fo­tel i ogrom­ne łóż­ko, bo Ame­ry­ka­nie po­je­dyn­czych łó­żek nie uzna­ją. Po obu stro­nach sto­łu roz­su­wa­ne okna do sa­mej zie­mi, przez któ­re stóp­ką bosą, stóp­ką bosą moż­na so­bie ran­ną rosą, ran­ną rosą wyjść na traw­nik i pójść da­lej, w las albo na łąki, albo w roz­le­gły park z rzeź­ba­mi. Za okna­mi przez cały dzień wi­dać bie­ga­ją­ce sar­ny, po­gry­za­ją­ce coś kró­li­ki, prę­gow­ce prze­my­ka­ją­ce pod li­ść­mi i po­la­tu­ją­ce nad kwia­ta­mi ko­li­bry.

Głów­ny dom to sta­ra, dzie­więt­na­sto­wiecz­na jesz­cze far­ma: od przo­du ga­nek, od tyłu ta­ras na­kry­ty dasz­kiem na bia­łych ko­lum­nach, wy­ci­na­nych we fry­mu­śne wzo­ry. Brak tyl­ko si­we­go bro­da­cza w ka­pe­lu­szu, sie­dzą­ce­go na bu­ja­nym fo­te­lu ze strzel­bą w rę­kach i z my­śliw­ski­mi psa­mi, wy­le­gu­ją­cy­mi się obok w reszt­kach po­po­łu­dnio­we­go słoń­ca (po kil­ku dniach do­wia­du­ję się, że daw­ni wła­ści­cie­le tu zo­sta­li – w par­ku, mię­dzy rzeź­ba­mi wi­dać ich gro­by z po­le­ro­wa­ne­go ka­mie­nia; ro­dzi­na zjeż­dża co roku na Świę­to Dzięk­czy­nie­nia, po­noć w pięć­dzie­siąt osób). W głów­nym domu jest bi­blio­te­ka, sa­lon z ko­min­kiem, pral­nia z ame­ry­kań­ski­mi pral­ka­mi, któ­re wy­glą­da­ją jak fra­nie utu­czo­ne na hor­mo­nach wzro­stu do roz­mia­rów puł­ko­wo-fa­brycz­nych, da­lej kuch­nia z ob­fi­ty­mi, uzu­peł­nia­ny­mi na bie­żą­co za­pa­sa­mi i ja­dal­nia, do któ­rej co­dzien­nie o siód­mej wie­czór wszy­scy scho­dzą się na wspól­ną ko­la­cję, przy­go­to­wy­wa­ną przez do­jeż­dża­ją­cych z oko­li­cy mi­strzów kuch­ni. Za każ­dym ra­zem inną i za każ­dym ra­zem wy­śmie­ni­tą.

Jest nas cza­sem ośmio­ro, cza­sem dzie­wię­cio­ro – nie­któ­rzy przy­je­cha­li na krót­ko, na dwa ty­go­dnie, skoń­czyć coś, przej­rzeć, inni na pół­to­ra mie­sią­ca. Lu­isa, Por­tu­gal­ka, do­pra­co­wu­je ad­ap­ta­cję Księ­cia Hom­bur­ga; Izra­el­czyk Agur kon­sul­tu­je ze mną re­alia ży­cia w przed­wo­jen­nej Pol­sce, bo koń­czy po­wieść o ży­dow­skim chłop­cu, prze­cho­wa­nym przez pol­ską ro­dzi­nę; Szwaj­car­ko-Niem­ka, Nora, uczy się od Agu­ra he­braj­skie­go, ale też zni­ka w swo­im po­ko­ju na całe go­dzi­ny, żeby pi­sać „coś swo­je­go”; Ugan­dyj­ka Glay­dah, pi­sar­ka i po­łoż­na, jest bar­dzo ta­jem­ni­cza i nie­wie­le mówi – ani o swo­im pi­sa­niu, ani o czym­kol­wiek in­nym. Są też Ame­ry­ka­nie: Ja­mes prze­ra­bia sztu­kę, Edward tłu­ma­czy fran­cu­ski ko­miks, Ali­son koń­czy na akord hi­sto­rię li­te­ra­tu­ry azja­tyc­ko-ame­ry­kań­skiej, ale przy­je­cha­ła tu­taj po­dłu­bać w książ­ce, któ­rą pi­sze już od kil­ku lat; któ­re­goś dnia do­sta­je od wy­daw­cy e-mail z okład­ką i po­ka­zu­je wszyst­kim wy­druk; pro­mie­nie­je ra­do­ścią, a my ro­zu­mie­my to do­sko­na­le, bo wszy­scy kie­dyś do­sta­li­śmy pro­jekt okład­ki pierw­szej po­wie­ści.

Każ­dy z tych lu­dzi jest całą ko­pal­nią hi­sto­rii i aneg­dot, ba, każ­dy dys­po­nu­je zna­ko­mi­tym da­rem opo­wia­da­nia, więc co wie­czór ko­la­cja skła­da się nie tyl­ko z wy­śmie­ni­tych dań, ale też z wy­śmie­ni­tych kon­wer­sa­cji: o słyn­nych ame­ry­kań­skich oszu­stach, o zło­śli­wych ko­le­żan­kach szkol­nych, o na­do­pie­kuń­czych ży­dow­skich mat­kach, o zom­bie. Glay­dah boi się hi­sto­rii o zom­bie, ale moż­na ją za to wy­cią­gnąć na opo­wie­ści o zwie­rzę­tach w ugan­dyj­skich ba­śniach albo o przyj­mo­wa­niu po­ro­dów, Lu­isa pusz­cza, raz za ra­zem, ko­men­ta­rze ty­leż bły­sko­tli­we, co po­nu­re, któ­re za­wsty­dzi­ły­by na­wet Wo­ody’ego Al­le­na, Nora, ze swo­im ope­ro­wym, grom­kim gło­sem i zna­ko­mi­tym po­czu­ciem hu­mo­ru, prze­rzu­ca się żar­ta­mi z Ali­son, jed­na gra słów goni dru­gą, opo­wie­ści od­pa­la­ją się od sie­bie na­wza­jem jak za­pał­ki w za­mknię­tym pu­deł­ku. W week­en­dy przy­jeż­dża­ją w go­ści re­dak­to­rzy pism li­te­rac­kich, wy­daw­cy, agen­ci, tłu­ma­cze i jest bar­dziej ro­bo­czo, ale i wte­dy idą w ruch aneg­dot­ki o słyn­nych pi­sa­rzach, dzi­wac­twach wy­daw­ców, spek­ta­ku­lar­nych suk­ce­sach kno­tów i klę­skach ar­cy­dzieł (i od­wrot­nie).

Je­sie­nią są tu tyl­ko pi­sa­rze, ale la­tem zjeż­dża­ją się i ma­la­rze, i rzeź­bia­rze, i tan­ce­rze, od nie­daw­na na­wet ar­chi­tek­ci, któ­rzy miesz­ka­ją w róż­nych czę­ściach tej roz­le­głej po­sia­dło­ści, peł­nej prze­dziw­nych obiek­tów (In­sty­tu­cja za­ma­wia u rzeź­bia­rzy dzie­ła i usta­wia je w par­ku, wo­kół za­ro­śnię­te­go je­zio­ra, praw­dzi­we­go uro­czy­ska, wy­lę­gar­ni ko­ma­rów – z da­le­ka wi­dać wy­so­kie sta­lo­we kon­struk­cje, ka­mien­ne gło­wy i po­ma­rań­czo­wy wy­świe­tlacz: spa­ce­ru­ją­cą nie­stru­dze­nie ko­bie­tę). Dom na wzgó­rzu upa­mięt­nia słyn­ne­go nie­miec­kie­go wy­daw­cę i każ­dy z bu­dyn­ków nosi na­zwi­sko jed­ne­go z przy­ja­ciół-współ­fun­da­to­rów. W środ­ku ich zdję­cia, krót­kie wspo­mnie­nia. Któ­re­goś dnia mamy wspól­ne czy­ta­nie dla miej­sco­wych go­ści, przy­jeż­dża­ją­cych z oko­li­cy; jest za­ska­ku­ją­co tłum­nie. Ktoś po­ka­zu­je mi wy­so­kie­go, si­we­go pana w skó­rza­nej kurt­ce – to pan G., real es­ta­te, to on te­raz na to wszyst­ko łoży.

Za ta­ki­mi In­sty­tu­cja­mi za­wsze ktoś stoi; na­wet je­śli fun­da­to­rem jest bez­oso­bo­we pań­stwo, nic by z tego nie wy­szło bez ja­kie­goś Dan­ny’ego, ja­kiejś Ade­le, ja­kie­goś Jose, ja­kiejś An­nun­zia­ty, za­wsze ktoś wy­sy­ła ty­sią­ce mej­li, znaj­du­je spon­so­rów, pi­sze i zgła­sza pro­jek­ty. I ktoś przy­cho­dzi z pie­niędz­mi, ktoś so­bie – no, może nie od ust, ale od kon­ta – odej­mu­je, żeby wspie­rać ta­kie miej­sca. A wraz z nimi pi­sa­rzy, któ­rych nikt wła­ści­wie nie roz­li­cza z tego, czy coś na­pi­sa­li, czy tyl­ko le­że­li do góry brzu­chem i opy­cha­li się bef­szty­ka­mi i pti­fur­ka­mi – choć aku­rat o to mar­twić się nie na­le­ży: pi­sa­rze to lu­dzie za­ję­ci i sko­ro uda­ło im się wy­kro­ić z ka­len­da­rza taki wy­jazd, to pra­cu­ją jak na­ję­ci. Tak, ulgi po­dat­ko­we – ale je­śli na­wet, to tyle prze­cież jest in­nych moż­li­wo­ści, tylu po­trze­bu­ją­cych: cho­rych, sie­rot, uchodź­ców, ubo­gich. Cze­mu – my­ślę so­bie? Cze­mu pan G. od­czu­wa taką po­trze­bę, żeby część zy­sków ze świet­nie (naj­wy­raź­niej) pro­spe­ru­ją­cej fir­my prze­zna­czać na pi­sa­rzy dar­mo­zja­dów z ca­łe­go świa­ta? I na rzeź­bia­rzy? I na ar­ty­stów? Przy­jeż­dża tu w week­end tyle ki­lo­me­trów z No­we­go Jor­ku swo­im czer­wo­nym (jak­że­by in­a­czej?) fer­ra­ri i słu­cha ośmiu czy­tań, każ­de­go z in­nym ak­cen­tem (bo na­wet Ame­ry­ka­nie po­cho­dzą z róż­nych stron Sta­nów). Po co?

Do­pie­ro po­tem, po ko­la­cji, do­wia­du­ję się – jest to, jak się oka­zu­je, wie­dza po­wszech­na, a nie ża­den skry­wa­ny se­kret – że lata temu pan G. prze­żył oso­bi­stą tra­ge­dię: jego ma­łe­mu syn­ko­wi uda­ło się nie­po­strze­że­nie wyjść z po­ko­ju, zejść po scho­dach i otwo­rzyć drzwi do ogro­du; uto­nął w ba­se­nie. W są­sied­nim sta­nie – opo­wia­da ktoś inny, a ja po­pra­wiam drew­no w ko­min­ku – jest słyn­ny dom pra­cy twór­czej, któ­ry mie­ści się w wiel­kiej dzie­więt­na­sto­wiecz­nej re­zy­den­cji, na­le­żą­cej nie­gdyś do ma­gna­ta pra­so­we­go. Jego żona za­cho­ro­wa­ła na dy­fte­ryt i kie­dy była już bli­ska śmier­ci, przy­pro­wa­dzo­no do niej dzie­ci, by mo­gły się po­że­gnać z mat­ką. Ona wy­zdro­wia­ła, one za­ra­zi­ły się i zmar­ły. Ja­kiś czas póź­niej pra­so­wy ma­gnat, wciąż jesz­cze no­szą­cy ża­ło­bę, pę­dził po­cią­giem na waż­ne spo­tka­nie i go­lił się rano w swo­im luk­su­so­wym prze­dzia­le. Ma­szy­ni­sta gwał­tow­nie za­ha­mo­wał, go­lo­no się wów­czas brzy­twa­mi. Zbo­la­ła wdo­wa ofia­ro­wa­ła swój wiel­ki dom pi­sa­rzom.

Pra­wie dwa lata temu spę­dzi­łem mie­siąc w po­dob­nej in­sty­tu­cji w Ber­li­nie: pięk­nej wil­li z koń­ca XIX wie­ku nad brze­ga­mi Wan­n­see. „Za­ry­zo­wa­ną”, czy­li prze­ję­tą od wy­własz­czo­ne­go ży­dow­skie­go in­ży­nie­ra, wil­lę prze­ka­za­no ko­mór­ce ba­daw­czej, któ­ra wy­naj­do­wa­ła jed­no­oso­bo­we U-bo­oty; po woj­nie alian­ci mie­li tam swo­je „ka­sy­no i ho­tel”, co oczy­wi­ście było da­le­ko idą­cym eu­fe­mi­zmem na przy­by­tek zu­peł­nie in­ne­go ro­dza­ju. Po­sęp­ne spraw­ki w pięk­nych wnę­trzach.

Czy to przy­pa­dek – my­śla­łem so­bie, sie­dząc w zu­peł­nie już pu­stym sa­lo­nie i słu­cha­jąc, jak za oknem prze­my­ka­ją zwie­rzę­ta – że ta­kie miej­sca i fun­du­ją­cy je lu­dzie są w szcze­gól­ny spo­sób „do­tknię­ci”? Może ci, któ­rym los sprzy­jał, któ­rzy dzie­dzi­czy­li wiel­kie ma­jąt­ki albo zdo­by­wa­li swo­ją pra­co­wi­to­ścią, mą­dro­ścią czy spry­tem wiel­ką for­tu­nę, do­pie­ro kie­dy do­tknę­ło ich nie­szczę­ście więk­sze od wszyst­kie­go, co wy­mier­ne w licz­bach i słup­kach, zwra­ca­li się ku książ­kom i w nich szu­ka­li od­po­wie­dzi? Czy je zna­leź­li? Czy to współ­cze­sna for­ma eks­pia­cji, za­klę­cia miej­sca, losu, wy­da­rzeń? Je­śli nie znaj­du­je­my po­cie­sze­nia w żad­nej z re­li­gii, to zo­sta­ją nam chy­ba tyl­ko sztu­ka i li­te­ra­tu­ra. Nie wy­ja­śnią cier­pie­nia ani zła, bo tych nic nie wy­ja­śni, ale po­mo­gą – je­śli nie nam, to ko­lej­nym po­ko­le­niom – zno­sić je w bar­dziej świa­do­my spo­sób.

I – my­śla­łem da­lej, ga­łę­zie szu­ra­ły o szy­by, a w ko­min­ku ogień do­ga­sał i było tak ład­nie i po­sęp­nie, że aż ki­czo­wa­to, jak na wik­to­riań­skim oleo­dru­ku, jak na ilu­stra­cji do sióstr Bron­të – co z tego wy­ni­ka dla nas, „lu­dzi pió­ra” (nie zno­szę tego okre­śle­nia), któ­rzy przy­jeż­dża­ją do In­sty­tu­cji, za­ja­da­ją się tymi pysz­ny­mi ko­la­cja­mi, za­śmie­wa­ją się przy sto­le, roz­ma­wia­jąc o zom­bie i pi­sar­skich dzi­wac­twach, wy­le­gu­ją się na słoń­cu i pstry­ka­ją zdję­cia sar­nom? Czy mamy za­czy­nać każ­dą nową stro­nę od głę­bo­kiej za­du­my nad spra­wa­mi świa­ta tego i tam­te­go (choć­by­śmy aku­rat tłu­ma­czy­li ko­miks albo pi­sa­li re­por­ter­ską książ­kę o szta­bie wy­bor­czym Oba­my)? Sie­dzieć przy sto­le z po­waż­ny­mi mi­na­mi i dys­ku­to­wać o ludz­kiej doli i nie­do­li? Czy po pro­stu – rze­tel­nie ro­bić swo­je, w ta­kim tem­pie, na ja­kie nas stać, żar­tu­jąc, cho­dząc na spa­ce­ry, plot­ku­jąc mię­dzy jed­nym do­mem a dru­gim, w In­sty­tu­cji, w upsta­te New York, w Ame­ry­ce, w świe­cie, któ­re­go czę­ścią są lu­dzie, ich tra­ge­die, ich ra­do­ści, ich książ­ki, a tak­że, nie za­po­mi­naj­my o nich, spo­ra ilość sa­ren, ko­li­brów i prę­gow­ców (któ­re rów­nież rze­tel­nie ro­bią swo­je, ska­cząc, wę­sząc, przy­go­to­wu­jąc za­pa­sy na zimę)?Wieść hiobowa

Li­pi­ca (nie­gdyś zwłosz­cza­na na Li­piz­zę) leży na za­cho­dzie Sło­we­nii, nie­opo­dal Trie­stu, do któ­re­go je­dzie się stam­tąd przez Se­ža­nę (Se­sa­nę); nie­da­le­ko jest za­mek w Štan­je­lu (San Da­nie­le del Car­so) – tak już się hi­sto­rycz­nie zło­ży­ło, że wszyst­ko tu jest tro­chę sło­wiań­skie, a tro­chę wło­skie. Win­ni­ce, małe mia­stecz­ka z ka­mien­ny­mi dom­ka­mi, lasy. Ko­nie w Li­pi­cy ho­du­je się od XVI wie­ku, w ho­te­lu wszę­dzie wi­szą re­pro­duk­cje szty­chu z datą 1580 (za­ło­że­nie stad­ni­ny przez ar­cy­księ­cia Ka­ro­la Sty­ryj­skie­go, pra­pra­wnu­ka Ja­gieł­ły), na któ­rych wi­dać wiel­kie dwo­rzysz­cze z ogro­da­mi, a przed dwo­rzysz­czem sta­jen­nych ujeż­dża­ją­cych ko­nie. Z pew­no­ścią po­dob­ne do tych, któ­re bie­ga­ją za okna­mi: bia­łe, si­wo­grzy­we, wiel­ko­okie, słyn­ne li­piz­za­ne­ry, któ­ry­mi stoi wie­deń­ska Hisz­pań­ska Szko­ła Jaz­dy.

Przy­je­cha­li­śmy tu wszy­scy – po­eci, pi­sa­rze i kry­ty­cy li­te­rac­cy ze Sta­nów, Nie­miec, Bia­ło­ru­si, Wa­lii, Sło­we­nii, Chor­wa­cji, Pol­ski i skąd tam jesz­cze – z oka­zji fe­sti­wa­lu Vi­le­ni­ca, na­zy­wa­ne­go tak od ogrom­nej kra­so­wej ja­ski­ni, w któ­rej ostat­nie­go dnia wrę­cza się głów­ną na­gro­dę ja­kie­muś do­stoj­ne­mu, wie­ko­we­mu pi­sa­rzo­wi (na­zwa Vi­le­ni­ca po­cho­dzi od sło­wiań­skiej wiły, bo­gin­ki – u nas to sło­wo nie­mal zu­peł­nie się za­tar­ło, w Sło­we­nii do dziś roz­róż­nia się ileś ga­tun­ków ta­kich du­chów, po­dob­nych do na­szych ru­sa­łek czy po­łu­dnic). Ale do ja­ski­ni jest ka­wa­łek dro­gi i kwa­te­ru­je­my w tym dziw­nym ho­te­lu z cza­sów by­łej Ju­go­sła­wii, któ­ry w ogól­nej for­mie miał chy­ba przy­po­mi­nać nie­co szes­na­sto­wiecz­ne dwo­rzysz­cze ze szty­chu: wiel­ki, czwo­ro­bocz­ny, z łu­ko­wa­ty­mi okna­mi, jest wa­ria­cją na te­ma­ty re­ne­san­so­we wy­bu­do­wa­ną w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych. Po­noć nie­mal przez cały rok stoi pu­sty i przy­no­si stra­ty; zwo­len­ni­cy tra­dy­cji wal­czą za wszel­ką cenę, żeby po­zo­sta­wić tu­taj ho­dow­lę koni, ich prze­ciw­ni­cy gło­śno do­ma­ga­ją się zli­kwi­do­wa­nia stad­ni­ny i prze­ro­bie­nia pa­stwisk na pola gol­fo­we, a ho­te­lu – na tęt­nią­ce ży­ciem miej­sce wy­po­czyn­ku dla gol­fi­stów.

Sie­dzę z Wa­lij­czy­ka­mi, Siân i Lloy­dem, i za­sta­na­wia­my się nad tym fe­no­me­nem: w po­ko­jach wszyst­ko jest w stu pro­cen­tach z lat sie­dem­dzie­sią­tych, naj­czyst­szy de­sign z epo­ki (te­raz zresz­tą bar­dzo mod­ny; już wi­dzę, jak zwo­len­ni­cy mo­der­ni­za­cji do­pną swe­go i wszyst­ko to wy­lą­du­je na wy­sy­pi­skach śmie­ci) – ka­fle w ła­zien­ce, ba­te­rie prysz­ni­co­we, lu­stra, sza­fy, łóż­ka, krze­sła z cza­sów póź­ne­go Tity, ale w wer­sji de luxe (może spro­wa­dza­ne za de­wi­zy?). A co naj­cie­kaw­sze – nie­mal nie­tknię­te zę­bem cza­su. Jak się zda­je, ho­tel zbu­do­wa­no jako miej­sce za­kwa­te­ro­wa­nia mi­ło­śni­ków jeź­dziec­twa w cza­sie za­wo­dów i au­kcji koni; raz czy dwa razy do roku po­trze­bo­wa­no ca­łe­go mnó­stwa po­koi, głów­nie jed­no­oso­bo­wych, urzą­dzo­nych tak, żeby nie zra­zić bo­ga­czy z Za­cho­du i Wscho­du. Przez resz­tę roku sta­ły pu­ste – stąd te pla­sti­ko­we słu­chaw­ki prysz­ni­ców błysz­czą tak, jak­by do­pie­ro co je za­mon­to­wa­no, a sprzę­ty w po­ko­ju nie no­szą na so­bie śla­dów trzy­dzie­stu paru lat in­ten­syw­ne­go, ho­te­lo­we­go użyt­ko­wa­nia.

Lloyd jest słyn­nym wa­lij­skim pi­sa­rzem. I za­ra­zem je­dy­nym zna­nym mi li­te­ra­tem, któ­re­go not­ka bio­gra­ficz­na za­czy­na się od słów: „przez wie­le lat był al­ko­ho­li­kiem”, jak­by był to pierw­szy i naj­waż­niej­szy punkt jego li­te­rac­kiej bio­gra­fii. A jed­nak: tak wła­śnie było. Al­ko­hol nisz­czył go przez wie­le lat i znisz­czył pra­wie do cna; Lloyd stra­cił ro­dzi­nę, zme­ne­lił się, żył w le­sie, nie­mal­że umarł, aż od­ra­to­wa­ny w szpi­ta­lu, zna­lazł swój spo­sób na na­łóg. Cho­dzi. Ob­szedł już Wa­lię wszerz i wzdłuż, i na­oko­ło, na­pi­sał o tym parę ksią­żek. „Może tego po mnie nie wi­dać – mówi, wska­zu­jąc na po­kaź­ny brzuch – bo mi się tro­chę uty­ło, ale żyję nie­ustan­ną wę­drów­ką!” Jest ga­da­tli­wy i uj­mu­ją­cy – rów­nie uj­mu­ją­cy jak Siân, ale w zu­peł­nie inny spo­sób; on jest ty­pem Fal­staf­fa, ona to ra­czej ja­kaś pre­ra­fa­elic­ka nim­fa z bły­skiem iro­nii w ogrom­nych, pięk­nych oczach. Kie­dy Lloyd opo­wia­da o swo­ich książ­kach, Siân mówi: „Ale wiesz, to nie są żad­ne tam mi­se­ry bo­oks, wręcz prze­ciw­nie...”. „Mi­se­ry bo­oks – py­tam – w ja­kim sen­sie?” A oni ro­bią wiel­kie oczy (Siân jesz­cze więk­sze niż za­zwy­czaj) i mó­wią: „Jak to, nie sły­sza­łeś o mi­se­ry bo­oks? Prze­cież to te­raz naj­więk­szy ry­nek li­te­rac­ki na Wy­spach! W każ­dej wiel­kiej księ­gar­ni obok dzia­łów «Po­rad­ni­ki», «Ro­man­se», «Po­ezja», «Kry­mi­na­ły» znaj­dziesz wiel­ką ścia­nę z mi­se­ry bo­oks!”.

Albo ostat­nim ra­zem prze­oczy­łem te dzia­ły w lon­dyń­skich księ­gar­niach, albo spra­wa jest bar­dzo nowa. Tak czy owak, je­śli wie­rzyć Siân i Lloy­do­wi, mi­se­ry bo­oks za­la­ły ry­nek, we­szły na li­sty be­st­sel­le­rów i wy­pie­ra­ją ma­so­wo am­bit­niej­szą li­te­ra­tu­rę. „Trud­no wy­tłu­ma­czyć, co to jest do­kład­nie – mówi Lloyd – ale po­wie­dział­bym, że to por­no­gra­fia nie­szczę­ścia. In­stru­ment do ona­ni­zo­wa­nia się cu­dzym cier­pie­niem”. Siân jest do­kład­niej­sza: „Ty­po­wa mi­se­ry book ma przede wszyst­kim bo­ha­te­ra, któ­ry jest na ogół nar­ra­to­rem. Bo­ha­ter opo­wia­da swo­je ży­cie, w któ­rym sy­pią się na nie­go po ko­lei wszyst­kie nie­szczę­ścia i pla­gi. Naj­le­piej jest, kie­dy to re­la­cja z pierw­szej ręki, wte­dy «ko­pie» naj­bar­dziej”. Ale oczy­wi­ście mi­se­ry bo­oks czę­sto są pi­sa­ne przez na­ję­tych lu­dzi i tyl­ko ogła­sza­ne pod na­zwi­skiem głów­ne­go bo­ha­te­ra czy bo­ha­ter­ki; nikt tego nie spraw­dza, zresz­tą ta fik­cja jest czę­ścią przy­jem­no­ści; trud­no so­bie wy­obra­zić, że każ­da przy­pa­la­na pa­pie­ro­sa­mi do­mo­wa nie­wol­ni­ca, każ­dy sie­ro­ta, któ­re­go w dzie­ciń­stwie wy­ko­rzy­sty­wa­no sek­su­al­nie w ko­ściel­nej szko­le, albo każ­dy cho­ry na rzad­ką i strasz­li­wą cho­ro­bę, któ­ra od­bie­ra mu wszyst­ko, co moż­na ode­brać, opa­nu­je w na­stęp­stwie cier­pień rze­mio­sło pi­sar­skie i bę­dzie wy­ci­skał łzy jak za­wo­do­wiec. Nie, tu trze­ba fa­chu­ry: ten od­po­wied­nio do­bie­rze fak­ty, tu i tam do­pi­sze co trze­ba, pod­ko­lo­ry­zu­je siń­ce i pod­kre­śli bli­zny, doda ja­kąś szlo­cha­ją­cą mat­kę i pa­skud­ne­go na py­sku opraw­cę. A wszyst­ko to opa­trzy się na okład­ce na­zwi­skiem au­ten­tycz­nej „ofia­ry losu” i bę­dzie jak zna­lazł. Zresz­tą, fa­chu­ra może prze­cież zbu­do­wać taką książ­kę z ni­cze­go, uro­dzić ją na ka­mie­niu: ot, skom­pi­lu­je parę wąt­ków z re­por­ta­ży, doda coś z kro­nik po­li­cyj­nych i en­cy­klo­pe­dii me­dycz­nej i bę­dzie jak zna­lazł. Star­czy pod­lać so­sem z li­te­ra­tu­ry świa­to­wej, któ­ra już od cza­sów bi­blij­nych (vide Hiob) była nie­zła w drę­cze­niu bo­ha­te­rów – i książ­ka o zmy­ślo­nych bó­lach Jane albo Dan­ny’ego tra­fia na pół­ki pod szyl­dem „Mi­se­ry bo­oks”.

Kie­dy tak jed­nak sie­dzia­łem z Siân i Lloy­dem, słu­cha­jąc ich na­rze­kań na „por­no­gra­fię cier­pie­nia”, po­my­śla­łem so­bie, że na te pół­ki mu­sia­ła­by tra­fić nie­jed­na po­zy­cja z ka­no­nu kla­sy­ki li­te­ra­tu­ry. Nie mó­wię na­wet o ta­kich ever­gre­enach jak Pani Bo­va­ry czy Bra­cia Ka­ra­ma­zow, bo tam na pierw­szy rzut oka wi­dać, że kło­po­ty nie są pię­trzo­ne poza gra­ni­ca­mi roz­sąd­ku, nie zbli­ża­ją się do gro­te­ski (acz­kol­wiek gor­li­wość, z jaką Emma i Mi­tia Ka­ra­ma­zow pa­ku­ją się w kło­po­ty, jest nie­co po­dej­rza­na). Ale Ju­sty­na, czy­li nie­szczę­ścia cno­ty de Sade’a? Toż to naj­czyst­szej wody mi­se­ry book. Księ­ga Hio­ba, oczy­wi­ście, ta­koż. Jar­marcz­na (już w swo­ich cza­sach) opo­wieść o Ge­no­we­fie Bra­banc­kiej? Z pew­no­ścią! Kwa­li­fi­ku­je się też Ty­tus An­dro­ni­kus. A ileż na­le­ża­ło­by tam umie­ścić dwu­dzie­sto­wiecz­nych tek­stów oko­ło­ho­lo­kau­sto­wych i ła­gro­wych, ileż zna­ko­mi­tych re­por­ta­ży? Czyż – weź­my przy­kład pierw­szy z brze­gu –Bia­ła go­rącz­ka Hugo-Ba­de­ra nie nu­rza się bez­wstyd­nie w po­wszech­nym ro­syj­skim cier­pie­niu? Że to książ­ka na­pi­sa­na rze­tel­nie i świet­nie – nie mam wąt­pli­wo­ści; że tra­ge­die te nie są zmy­ślo­ne – wie­rzę. A jed­nak jest w niej coś – trud­ne do wy­trzy­ma­nia na­gro­ma­dze­nie strasz­li­wych pe­ry­pe­tii – co po­zwo­li­ło­by po­sta­wić Bia­łą go­rącz­kę na pół­kach z mi­se­ry bo­oks. A przy­najm­niej w po­bli­żu.

Być może więc nie jest to coś no­we­go czy ohyd­ne­go, nie­go­dzi­wa moda dla mas, któ­re nie mogą już brać udzia­łu w pu­blicz­nych eg­ze­ku­cjach? Być może u pod­staw li­te­ra­tu­ry w ogó­le leży chęć prze­ży­wa­nia cier­pień bliź­nich – tyle tyl­ko, że wiel­cy pi­sa­rze i re­por­ta­ży­ści ro­bią coś więk­sze­go z tego ga­pie­nia się na pa­tyk gme­ra­ją­cy w czy­jejś ra­nie. Na­to­miast gra­fo­ma­ni i pod­rzęd­ni wy­rob­ni­cy pió­ra do­star­cza­ją pro­dukt tani i nie­zbyt am­bit­ny, któ­ry te­raz, po­sta­wio­ny przed na­szy­mi ocza­mi, po­wi­nien nam ka­zać raz jesz­cze po­my­śleć, czy nie czer­pie­my ja­kiejś wsty­dli­wej ra­do­ści z sy­ce­nia się cu­dzym nie­szczę­ściem? Na­wet czy­ta­jąc naj­do­sko­nal­sze dzie­ła?

Przy ko­la­cji pa­trzę po­nad sto­li­kiem na za­kon­ser­wo­wa­ne splen­do­ry ho­te­lu w Li­pi­cy i wy­obra­żam so­bie jego nie­od­le­głą, być może, za­gła­dę: wy­prze­da­wa­nie koni, bu­rze­nie staj­ni, prze­ra­bia­nie pa­stwisk na pola gol­fo­we i wy­pru­wa­nie wnętrz do go­łe­go muru. Świet­ny ma­te­riał na mi­se­ry book, gdy­by czy­tel­ni­cy przej­mo­wa­li się lo­sa­mi zwie­rząt, miejsc i rze­czy tak jak lo­sa­mi lu­dzi.Ja­cek Deh­nel (ur. 1980 w Gdań­sku) – po­eta, pro­za­ik, tłu­macz, ma­larz. Au­tor m.in. po­wie­ści Lala (W.A.B. 2006) i Sa­turn (W.A.B. 2011), tomu opo­wia­dań Ry­nek w Smyr­nie (W.A.B. 2007), zbio­ru czte­rech mi­ni­po­wie­ści Bal­za­kia­na (W.A.B. 2008) oraz zbio­ru szki­ców Fo­to­pla­sti­kon (W.A.B. 2009). Jego utwo­ry są tłu­ma­czo­ne na ję­zyk an­giel­ski, nie­miec­ki, hisz­pań­ski, por­tu­gal­ski, wło­ski, ni­der­landz­ki, he­braj­ski, wę­gier­ski, tu­rec­ki, sło­wac­ki, chor­wac­ki i li­tew­ski. Ja­cek Deh­nel jest lau­re­atem m.in. Na­gro­dy im. Ko­ściel­skich i Pasz­por­tu „Po­li­ty­ki”, był no­mi­no­wa­ny do na­gród „Nike”, „Co­gi­to” i „An­ge­lus”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: