Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Młody Sherlock Holmes. Zabójcza chmura - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
19 października 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Młody Sherlock Holmes. Zabójcza chmura - ebook

Sherlock Holmes ma czternaście lat. Upłynie jeszcze trochę wody w Tamizie, zanim stanie się owym słynnym detektywem, ale już trafia mu się pierwsze śledztwo. W lesie niedaleko dworu jego stryjostwa zostają znalezione zwłoki pokryte dziwnymi bąblami, a ślad prowadzi do pewnego barona. Jaką ponurą tajemnicę skrywają ponure londyńskie doki? I jak się na tym wszystkim skupić, skoro tuż obok jest piękna rudowłosa Virginia? „Zabójcza chmura” to pierwszy tom serii o nastoletnim błyskotliwym detektywie. Frapująca fabuła, znakomicie oddany klimat miejsca i czasu oraz barwne postacie składają się na powieść, pod jaką chętnie podpisałby się sam Conan Doyle.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-320-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dedykacja

Dedykuję pamięci autorów książek dla młodzieży, których powieści pochłaniałem w młodości: kpt. W.E. Johnsa, Hugh Waltersa, Andre Nortona, Malcolma Saville’a, Alana E. Norse’a i Johna Christophera, dziękując także za przyjaźń i wsparcie tym przedstawicielom najmłodszego pokolenia, których miałem szczęście poznać:

Benowi Jeapesowi, Stephenowi Cole’owi, Justinowi Richardsowi, Gusowi Smithowi oraz niezrównanemu Charliemu Higsonowi.

Wyrazy wdzięczności zechcą przyjąć również: Rebecca McNally i Robert Kirby za wiarę we mnie, Jon Lellenberg i Charles Foley za udzielenie zgody, Gareth Pugh za wszystko, czego dowiedziałem się o pszczołach, oraz Nigel McCreary, dzięki któremu nie zwariowałem podczas tej pracy.

PROLOG

Kiedy Matthew Arnatt po raz pierwszy zobaczył chmurę śmierci, unosiła się ona na wysokości okna na pierwszym piętrze domu stojącego w pobliżu miejsca, w którym mieszkał.

Kręcił się właśnie po High Street w handlowym Farnham, szukając owoców lub kawałków chleba, które upuścili nieuważni przechodnie. Powinien był przepatrywać ziemię pod nogami, ale wciąż spoglądał w górę na domy, sklepy i tłoczących się wokół niego ludzi. Miał zaledwie czternaście lat i, o ile pamiętał, nigdy wcześniej nie był w tak dużym mieście. W tej zamożnej dzielnicy Farnham starsze domostwa z drewnianym belkowaniem pochylały się ku sobie, a ich górne piętra wisiały nad przechodzącymi poniżej niczym ciemne obłoki.

Ulica była częściowo brukowana kocimi łbami, ale w pewnej odległości bruk ustępował miejsca klepisku, z którego końskie kopyta i koła przejeżdżających z łoskotem wozów wzbijały kłęby pyłu. Co kilka jardów^(\ 1) przy drodze leżał kopiec końskiego nawozu, czasem jeszcze parującego, z unoszącą się nad nim chmarą much, a czasem starego i wyschniętego, który wyglądał jak zbity kłąb trawy czy siana.

Matthew czuł ostrą woń ciepłego nawozu, ale dolatywał go też zapach świeżego chleba oraz chyba wieprzowiny pieczonej na ruszcie nad dużym ogniem. Oczami wyobraźni ujrzał tłuszcz kapiący i skwierczący w płomieniach. Żołądek ścisnął mu się z głodu tak mocno, że chłopiec niemal zgiął się wpół od nagłego bólu. Już od kilku dni nie miał w ustach porządnej strawy. Nie był pewien, jak długo jeszcze wytrzyma.

Jeden z przechodniów, baryłkowaty jegomość w brązowym meloniku i ciemnym, znoszonym ubraniu, przystanął i wyciągnął do niego rękę, jakby chciał mu pomóc. Matthew cofnął się. Nie chciał żadnej dobroczynności. Dobroczynność oznaczała przytułek, gdzie trzeba pracować, albo sierociniec, a on nie chciał wchodzić na ścieżkę prowadzącą do żadnego z tych miejsc. Da sobie radę sam. Musi tylko znaleźć coś do jedzenia. Kiedy coś zje, wszystko będzie dobrze.

Zanim jegomość zdążył położyć mu rękę na ramieniu, Matthew umknął przed jego dłonią, a potem zawrócił i skręcił w boczną uliczkę, tak wąską, że górne piętra domów niemal się nad nią stykały. Gdyby ktoś miał ochotę, mógłby przejść ze swojej sypialni wprost do mieszkania sąsiada.

I właśnie w tej chwili ujrzał zabójczą chmurę. Wtedy jeszcze nie wiedział, co to takiego, o tym miał się przekonać później. Dostrzegł tylko ciemną plamę wielkości dużego psa, która wylewała się z otwartego okna jak dym, ale dym obdarzony własną wolą. Chmura zatrzymała się na chwilę, po czym skierowała w bok ku rynnie, gdzie skręciła i zaczęła wspinać się w stronę dachu. Zapomniawszy o głodzie, Matthew patrzył z otwartymi ustami, jak obłok przelewa się przez ostrą kalenicę i znika mu z pola widzenia.

Ciszę przerwał krzyk – płynący z otwartego okna – a wtedy chłopak odwrócił się i pognał ulicą tak szybko, jak tylko pozwalały mu patykowate nogi. Nikt nie krzyczałby tak z zaskoczenia. A nawet ze wzburzenia. Nie, z tego co wiedział Matthew, tak można krzyczeć tylko w śmiertelnym strachu o własne życie, a z tym, co wzbudziło ów strach, za nic nie chciałby stanąć oko w oko.

– Ty tam! Podejdź tu!

Sherlock Holmes odwrócił się, by zobaczyć, kto woła i kogo. Tego słonecznego ranka przed szkołą dla chłopców w Deepdene stały setki uczniów, każdy w nieskazitelnym szkolnym mundurku i z opasanym rzemieniami kuferkiem albo górą bagażu leżącą obok niczym przekarmiony, wierny pies. Wołanie mogło dotyczyć któregokolwiek z nich. Nauczyciele z Deepdene nigdy nie zwracali się do uczniów po imieniu – zawsze mówili tylko: „Ty!”, „Chłopcze!” albo „Dziecko!”. Utrudniało to życie i wymagało ciągłej czujności, co zapewne było celem nauczycieli. A może po prostu pedagodzy już dawno temu zrezygnowali z zapamiętywania nazwisk uczniów. Sherlock nie miał pewności, które wytłumaczenie jest bardziej prawdopodobne. Może oba.

Poza nim żaden z chłopców nie zwrócił uwagi na wołanie. Albo gawędzili z krewnymi, którzy po nich przyjechali, albo też z niecierpliwością wpatrywali się w bramę szkoły, czekając na powóz, który miał ich zabrać do domu. Sherlock niechętnie obrócił się na pięcie, by przekonać się, czy złośliwy palec losu wskazuje na niego.

Tak było. Rzeczony palec należał w tym przypadku do pana Tulleya, łacinnika. Podszedł on właśnie do narożnika budynku, gdzie nieco z dala od pozostałych chłopców stał Sherlock. Surdut nauczyciela, zwykle pobrudzony kredowym pyłem, został specjalnie oczyszczony na okazję zakończenia semestru i nieuchronnych spotkań z ojcami, którzy płacili za naukę swych synów, a biret tkwił na jego głowie tak prosto, jakby przytwierdził go tam osobiście sam dyrektor.

– Ja, panie profesorze?

– Tak, ty! – warknął pedagog. – Ruszaj do gabinetu dyrektora quam celerrime. Czy zostało ci w głowie dość łaciny, by zrozumieć, co to znaczy?

– To znaczy „natychmiast”, panie profesorze.

– Zatem pospiesz się.

Sherlock zerknął ku bramie szkoły.

– Ale panie profesorze, czekam na ojca, który ma mnie odebrać.

– Z pewnością nie odjedzie bez ciebie, chłopcze.

Sherlock podjął jeszcze jedną bezczelną próbę.

– Mój bagaż…

Pan Tulley zerknął pogardliwie na zniszczony drewniany kufer Sherlocka – pamiątkę po wojskowych podróżach ojca – pełen zastarzałych plam i nadgryziony zębem czasu.

– Nie sądzę, by ktokolwiek chciał go ukraść – powiedział – chyba że ze względu na wartość zabytkową. Poproszę woźnego, by go dopilnował. A teraz ruszaj.

Sherlock z wahaniem zostawił swój dobytek – zapasowe koszule i bieliznę, tomiki poezji i kajety, w których zwykł notować swoje pomysły, przemyślenia, rozważania i melodie, jakie czasem przychodziły mu do głowy – po czym poszedł ku otoczonemu kolumnami wejściu do budynku szkoły. Przepychając się przez tłum uczniów, ich rodziców i rodzeństwa, zarazem nieustannie zerkał ku bramie, gdzie tłoczyły się konne powozy próbujące przejechać przez nią wszystkie naraz.

Główny hall wejściowy zdobiła dębowa boazeria i ustawione półkolem marmurowe popiersia poprzednich dyrektorów i patronów, każde na osobnym postumencie. Snopy światła padały ukośnie z wysokich okien na czarno-białe płytki podłogi, rozświetlając wirujące drobinki kredowego pyłu. Ścisk panujący w hallu rodził niebezpieczeństwo, że lada chwila jakieś popiersie zostanie strącone z postumentu. Na niektórych widniały duże pęknięcia szpecące gładki marmur, co nasuwało wniosek, że przy każdym zakończeniu semestru co najmniej jedno z nich rozbijało się o podłogę i trzeba je było sklejać.

Sherlock przemykał się między ludźmi, którzy nie zwracali na niego uwagi, aż w końcu udało mu się wydostać z tłumu i wejść w korytarz wychodzący z hallu. Gabinet dyrektora mieścił się kilka jardów dalej. Zatrzymawszy się na progu, Sherlock wziął głęboki oddech, otrzepał klapy mundurka i zapukał.

– Wejść! – zahuczał głos niczym w teatrze.

Sherlock przekręcił gałkę i otworzył drzwi, starając się opanować nerwowy skurcz, którzy przeszył jego ciało niby błyskawica. W gabinecie dyrektora był dotąd tylko dwa razy: raz z ojcem, kiedy przyjechał do Deepdene, oraz rok później, kiedy wraz z grupą uczniów oskarżono go o ściąganie na egzaminie. Trzech prowodyrów poddano chłoście i usunięto ze szkoły, czterech czy pięciu pozostałych wychłostano aż do krwi i pozwolono im zostać. Sherlock – którego wypracowania spisywali koledzy – uniknął kary, ponieważ twierdził, że nic nie wiedział o całym procederze. W rzeczywistości wiedział o wszystkim, ale w szkole był zawsze nieco na uboczu, a skoro dzięki spisywaniu miał być tolerowany, czy wręcz lubiany, nie czuł żadnych skrupułów. Lecz nie zamierzał też donosić na spisujących – wtedy by go pobili albo być może przytrzymali przed buzującym kominkiem w jednym w dormitoriów, aż ubranie zaczęłoby mu dymić, a skóra pokryła się bąblami. Tak właśnie wyglądało szkolne życie – nieustanne balansowanie między nauczycielami a innymi uczniami. Nienawidził tego.

Gabinet dyrektora wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętał: ogromny, ponury, pachnący skórą i tytoniem do fajki. Pan Tomblinson siedział za biurkiem tak wielkim, że można by na nim grać w kręgle. Był zażywnym jegomościem w nieco za ciasnym ubraniu, które zapewne pomagało mu ukrywać przed samym sobą ewidentną obfitość kształtów.

– A, Holmes? Wejdź, chłopcze. Zamknij za sobą drzwi.

Sherlock zrobił, jak mu kazano, ale zamykając drzwi, spostrzegł, że w pokoju jest ktoś jeszcze: mężczyzna stojący przy oknie z kieliszkiem sherry w dłoni. Światło odbite od rżniętego szkła rzucało tęczowe refleksy.

– Mycroft? – powiedział zdumiony Sherlock.

Starszy brat odwrócił się ku niemu, a uśmiech przemknął przez jego twarz tak szybko, że gdyby Sherlock akurat mrugnął, mógłby go nie zauważyć.

– Sherlock. Urosłeś.

– Ty też – odparł. Brat rzeczywiście przybrał na wadze. Był niemal równie pulchny jak dyrektor, ale jego ubranie skrojono tak, by raczej to ukrywać, niż podkreślać.

– Przyjechałeś powozem ojca.

Mycroft uniósł brew.

– Jak, u diabła, domyśliłeś się tego, młody człowieku?

Sherlock wzruszył ramionami.

– Zauważyłem równoległe zagniecenia na twoich spodniach, tam gdzie odgniotła się na nich tapicerka, a pamiętam, że w powozie ojca na siedzeniu jest rozdarcie, które zaszyto dość niestarannie kilka lat temu. Szew odcisnął się na twoich spodniach, obok zagnieceń. – Urwał. – Mycrofcie, gdzie jest ojciec?

Dyrektor chrząknął, żeby zwrócić na siebie uwagę.

– Twój ojciec…

– Ojciec nie przyjedzie – przerwał mu łagodnie Mycroft. – Jego regiment został wysłany do Indii, by wzmocnić stacjonujące tam oddziały. Na granicy północno-zachodniej zrobiło się niespokojnie. Wiesz, gdzie to jest?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: