Moja historia. Autobiografia - ebook
Moja historia. Autobiografia - ebook
Jeden z najbardziej intrygujących i tajemniczych gwiazdorów piłki nożnej zdradza sekrety na temat swojego życia i kariery. Opowiada o tym, co go motywuje i co jest jego inspiracją. Uznany przez kibiców za jedną z najbardziej wpływowych postaci w historii Premier League. Do historii przeszedł jego gol strzelony na mundialu we Francji w ostatniej minucie ćwierćfinałowego spotkania z Argentyną. Przez kibiców Arsenalu został okrzyknięty najlepszym strzałem w historii klubu.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1661-3 |
Rozmiar pliku: | 609 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nigdy nie oglądałem komedii Bliźniacy z 1980 roku, ale plakat do filmu był fantastyczny. Był na nim niziutki, galaretowato wyglądający Danny DeVito, opierający się o wielkiego, umięśnionego Arnolda Schwarzeneggera, a nad nimi widniał napis: „Tylko matka jest w stanie ich odróżnić”.
Przedmiot, który trzymacie Państwo w rękach, to praktycznie Danny DeVito. Jego olbrzymi brat bliźniak – zaskakująco podobny, a jednak zupełnie inny – to holenderskie wydanie tej książki, napisane przez mojego szanownego kolegę, Jaapa Vissera. Stworzył wspaniałe, ledwo mieszczące się na półce dzieło, które chronologicznie opisuje każdy aspekt życia i kariery Dennisa Bergkampa. Jest ilustrowane setkami kolorowych zdjęć i pewnego dnia z pewnością zostanie gubernatorem Kalifornii.
Dennis, naturalnie, jest biologicznym ojcem obu wydań.
Mamy wrażenie, że forma jest właściwa dla opisywanej postaci. Piłkarz jak żaden inny powinien mieć książkę (czy książki) nie mniej wyjątkowe, jak on sam. W filmie bracia dzielą materiał genetyczny. My zrobiliśmy coś podobnego. Ogólnie rzecz biorąc, badania i wywiady Jaapa z Dennisem opisują jego holenderskie lata, a ja zająłem się czasem, który spędził we Włoszech i Anglii. Potem zebraliśmy wszystko razem.
Holenderskie wydanie wpisuje się w tradycję biografii piłkarskich. Wydanie angielskie jest bardziej eksperymentalne. Wpłynęła na nie, między innymi, książka Puskás o Puskászu Rogana Taylora i Klary Jamrich, wspaniały zbiór wywiadów z Ferencem Puskászem oraz z innymi osobami o nim, a także wywiady z Alfredem Hitchcockiem autorstwa François Truffauta. W żadnym stopniu nie równam się z Truffautem, a Dennis jest zdecydowanie o wiele bardziej sympatyczny niż Mistrz Suspensu. Jednak, podobnie jak Hitchock, to wyjątkowy i wpływowy geniusz w swojej, wybranej formie sztuki. Duża część książki poświęcona jest technice i kreatywności Dennisa.
Na boisku Dennis zazwyczaj był wprawnym i oryginalnym „napastnikiem-cieniem”, grającym między formacjami, wykorzystującym swoje umiejętności i zmysł przestrzeni, aby pomóc kolegom i tworzyć piękne sytuacje, dzięki którym wygrywali mecze. W druku robi w dużej mierze to samo, rozgrywając rozmowy z kolegami, trenerami i znajomymi znakomitościami futbolu, takimi jak Johan Cruyff, Arsène Wenger, Thierry Henry czy Tony Adams. Mamy nadzieję, że efekt tej pracy jest zarówno wyjątkowy, jak też odkrywczy.
Kiedy Dennis zakończył w 2006 roku grę w Arsenalu, nie miał w planach napisania książki. Jednak im bardziej angażował się w pracę trenera w swoim klubie z chłopięcych lat, Ajaksie, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że ma coś wartościowego do powiedzenia. A to okazało się niedopowiedzeniem...
David Winner
Londyn, 20131. Ściana
Człowiek przyzwyczaja się do hałasu – Dennis mówi z uśmiechem. – Prawie nie zwraca na niego uwagi.
Stoimy kilka metrów od rodzinnego domu Dennisa, nieopodal obwodnicy Amsterdamu, autostrady A10. Do lat pięćdziesiątych XX wieku w tym miejscu było błotniste pole, na zachodnim skraju miasta pasły się krowy. Kiedy rodzina Bergkampów wprowadziła się tu w 1970 roku, budowa już trwała. Jako małe dziecko Dennis wyglądał przez okno, siedząc w wysokim krzesełku do karmienia, oczarowany widokiem pracujących tam wywrotek, buldożerów i dźwigów. Dziś odgłosy samochodów tłumią wielkie drzewa i szklane ekrany, lecz w latach siedemdziesiątych nic nie chroniło mieszkania przed rykiem samochodów osobowych i ciężarówek. Mimo to wspomnienia są dla niego urzekające. Dennis pamięta moment, kiedy autostrada stała się przydatna.
– Gdy ją ukończono, biegła wokół całego miasta. Dojazd na trening zajmował mi sześć minut. Gdybym miał jechać przez centrum, zajęłoby mi to czterdzieści pięć minut.
Spacerujemy po jego starej okolicy, która przywodzi wyłącznie miłe wspomnienia...
Dennis był najmłodszy z czterech synów w ciężko pracującej, bardzo religijnej, katolickiej rodzinie. Jego ojciec, Wim, był skromnym, pogodnym rzemieślnikiem, perfekcjonistą. Pracował jako elektryk i grał w piłkę nożną w klubie Wilskracht (co po holendersku znaczy „siła woli”). Uwielbiał tworzyć i naprawiać różne rzeczy: meble, zabawki, układanki, po prostu wszystko. Mama Dennisa, Tonny, w młodości była świetną gimnastyczką. Prowadziła dom rodzinny przy ulicy Jamesa Rosskade („Kade”) i uwielbiała wszystkich swoich chłopców; była kobietą bardzo ciepłą, silną i życzliwą ludziom.
Dennis podchodzi szerokim chodnikiem do wejścia na klatkę pod numerem 22:
– Patrz, o tam, na pierwszym piętrze był mój pokój. A tutaj graliśmy w piłkę, tak, tu, na chodniku.
Dom jego dzieciństwa wygląda na zaniedbany, ale Dennisowi to nie przeszkadza. Z rozrzewnieniem patrzy na ścianę z cegły i balkony pełne rupieci. Twarz mu się rozpromienia:
– Mogę śmiało powiedzieć, że spędziłem tu cudowne dzieciństwo.
Piłka nożna była ważną częścią tego dzieciństwa. Bracia Bergkampowie – Wim Junior, Ronald, Marcel i Dennis – grali nie tylko na ulicy, lecz także na okolicznych trawnikach i w przedpokoju mieszkania. Kiedy nie było strażnika z wielkim psem, chłopcy grali na prawdziwym boisku po drugiej stronie autostrady, do którego szło się przez tunel i drewnianą kładkę przerzuconą nad rowem. Wtedy telewizja rzadko transmitowała mecze piłkarskie. W sobotnie wieczory rodzina chodziła na mszę do pobliskiego kościoła pod wezwaniem św. Józefa, ale zawsze robiła to dopiero po obejrzeniu w telewizji meczu ligi niemieckiej. Finał Pucharu Anglii, jeden z niewielu angielskich meczów relacjonowanych wówczas na żywo, był szczególnym widowiskiem. Rodzinna legenda głosi, że Dennis dostał imię na cześć Denisa Lawa, ulubionego gracza swego ojca. To prawda, tak było. Za zmianę pisowni trzeba jednakże podziękować Wimowi Juniorowi, wówczas dziesięcioletniemu chłopcu, oraz Ronaldowi, który miał wtedy siedem lat. Chłopcy stwierdzili, że „Dennis” wygląda jakoś „mniej babsko” niż Denis. Ich młodszy brat, kiedy dorósł, bardziej jednak polubił Glenna Hoddle’a, a nie swego imiennika:
– Nie wiem czemu, ale zawsze najbardziej interesowała mnie kontrola nad piłką, szczególnie gdy była w powietrzu. Nie ciekawił mnie drybling, sztuczki z piłką czy strzelanie goli. Kontrola. To mnie kręciło. Kiedy oglądaliśmy w telewizji angielskie mecze, graczem, który w moich oczach zawsze się wyróżniał, był Glenn Hoddle. Zawsze zachowywał równowagę. Podobało mi się, jak wyrywał piłkę w powietrzu i kontrolował ją. Natychmiastowa kontrola. Zawsze perfekcyjny kontakt.
Nauczyciel Dennisa, pan De Boer, pozwalał dzieciakom grać pięciu na pięciu w sali gimnastycznej.
– Lekcje kończyły się o dwunastej. Biegliśmy do domu co sił w nogach, zjadaliśmy jakąś kanapkę i wracaliśmy do szkoły. Wpół do pierwszej byliśmy z powrotem w sali gimnastycznej i graliśmy w paaltjesvoetbal (dosłownie: futbol ze słupkami). Każdy z nas miał swój słupek, który trzeba było bronić przed przewróceniem go piłką. Mój słupek był Maradoną. Zrobiłem go na zajęciach technicznych. Wypiłowałem go z drewna tak, że miał szyję, tułów i głowę, namalowałem na nim biało-niebieskie pasy i numer 10 na plecach.
Cały czas graliśmy w piłkę, szczególnie tutaj. Nasza „Kade” była wówczas szersza i nie było na niej tylu samochodów. Graliśmy w prawdziwy uliczny futbol: czterech na pięciu, pięciu na pięciu lub czterech na czterech. Trzeba było nie lada umiejętności i nie wolno było stracić równowagi, ponieważ upadek na twardy beton groził kontuzją. Jedną bramką było tamto drzewo. Strzelenie tam gola było niesamowitym uczuciem. Był to niewielki cel i wymagał sporej precyzji. Drugą bramką były te drzwi. Trzeba było się wykazać sprytem i wykorzystywać elementy otoczenia. Można było grać w trójkącie odbijając piłkę od ściany albo samochodu, ale nie wolno było uderzyć w drzwi pojazdu, więc celowaliśmy w koła. Precyzja, inwencja... o to chodziło. Ciągle szukaliśmy nowych rozwiązań.
Nie było oczywiście niczego złego w rzuceniu swetra na ziemię jako słupek bramki albo spędzaniu większości czasu na bieganie za piłką, która gdzieś uciekła po strzeleniu gola.
– Tak też robiliśmy. A wieczorami graliśmy na trawniku za domem. Mieszkali tu nie tylko Holendrzy, było sporo dzieciaków z Turcji i Maroka. Rozgrywaliśmy więc mecze Holandia – Maroko, Holandia – Turcja i we wszelkich innych konfiguracjach. Było naprawdę ciekawie. Wszędzie wokół stały bloki, a ludzie oglądali z balkonów nasze poobiednie mecze. Czuliśmy się jak na stadionie.
Później, idąc w ślady braci, Dennis wstąpił do klubu Wilskracht. Jego wszechstronny talent sportowy był widoczny od najmłodszych lat.
– Lubiłem biegi przełajowe w parku podczas lekcji wychowania fizycznego. Szczerze mówiąc, na wuefie podobało mi się wszystko oprócz gimnastyki, co rozczarowało moją mamę. Ale wspinanie się po linie, baseball, koszykówka... byłem dobry we wszystkim.
Dziewięcioletni Dennis zapisał się też do miejscowego klubu lekkoatletycznego AAC i zdobywał medale w sprincie, biegu na 1500 metrów, skoku w dal – we wszystkim. Jedną z jego ulubionych konkurencji było pchnięcie kulą.
– Braliśmy ze sobą na wakacje kulę i miarkę. Kiedy po obiedzie musieliśmy pozmywać, mówiłem do braci: „Przepraszam, chłopaki, ale muszę wyjść na dwór, poćwiczyć z tatą pchnięcie kulą”. Mama stała i patrzyła, a po każdym rzucie krzyczała: „Ładny rzut, Den!”.
Wiele osób mówi, że Johan Cruyff, Louis van Gaal lub jeden z trenerów juniorów w Ajaksie musiał nauczyć Dennisa – albo pomóc mu rozwinąć – to jego rzadko spotykane czucie piłki. Okazuje się jednak, że Dennis sam się tego nauczył:
– Nie jestem „produktem” żadnego trenera. Moimi najlepszymi trenerami byli ci, którzy pozwolili mi robić swoje: Cruyff, Wenger i Guus Hiddink w narodowej reprezentacji. Oni mnie rozumieli.
Większe zasługi Bergkamp przypisuje swoim braciom:
– Zawsze mnie słuchali i służyli radą. Potrzebowałem tego bardziej niż trenera. Będąc dzieciakiem nie miałem zbyt wielu przyjaciół. Inni nie byli mi potrzebni, kiedy trzech najlepszych miałem w domu.
Oni sami – Wim, obecnie księgowy, Ronald, biolog molekularny, i Marcel, ekspert od informatyki, milkną z zaskoczenia, kiedy dowiadują się, że Dennis uważa ich za ważniejszych dla swego rozwoju niż takie sławy jak Cruyff i van Gaal. W końcu Ronald odpowiada:
– Dennis czyni nam wielki honor. Nigdy nie byliśmy trenerami. Po prostu zawsze byliśmy, kiedy nas potrzebował i dzięki temu czuł się komfortowo, to wszystko.
Wim dodaje:
– Wiesz, Dennis też zawsze służył nam pomocą.
A Marcel kończy jego myśl:
– Zawsze wszyscy pomagaliśmy sobie nawzajem.
Bracia upierają się, że Dennis był samoukiem. Zdaniem Marcela, kluczowa była jego zdolność obserwacji:
– Kiedy przychodził oglądać jak gram, widział wszystko, do najmniejszych szczegółów. Potem zawsze potrafił opowiedzieć, jak sytuacja się rozwijała i gdzie stał każdy z graczy. Dennis zawsze był świetnym obserwatorem. Gra w golfa, ale nigdy nie brał żadnych lekcji. Nauczył się, obserwując. Tak samo było z tenisem i bilardem.
Wim potwierdza:
– Dennis patrzył i patrzył, a potem zaczynał to robić. Chciał osiągnąć perfekcję. Ma to po ojcu, który nigdy nie był zadowolony z wykonanej pracy czy zrobionych przez siebie przedmiotów. Jego motto brzmiało „Wszystko możesz zrobić lepiej”. Stało się to też mottem Dennisa.
Nikt w historii piłki nożnej nie miał tak delikatnego, precyzyjnego, mistrzowskiego i eleganckiego kontaktu z piłką jak Dennis. Kiedy w 2006 roku zakończył karierę, Simon Kuper, dziennikarz „Financial Times” przypomniał obiad w towarzystwie „kilku legend holenderskiego futbolu”. Około północy rozmowa zeszła na stare pytanie: kto był najlepszym piłkarzem w historii? Według Kupera:
– Holendrzy wygrywali w konkursie na Europejskiego Piłkarza Roku siedmiokrotnie, więcej niż jakakolwiek nacja poza Niemcami. Mimo to Jan Mulder, wspaniały środkowy napastnik, który po zakończeniu kariery został pisarzem, wybrał gracza nigdy niepretendującego do tego tytułu, a wówczas również do zwycięstwa w Lidze Mistrzów: „Bergkamp. Miał najlepszą technikę”. Guus Hiddink, wielki holenderski trener, pokiwał głową i kwestia została rozstrzygnięta.
Kilka lat później, w wywiadzie dla holenderskiej telewizji, Robin van Persie wyjaśnił, co znaczy dla niego przykład Bergkampa. Podczas rozmowy z pisarzem Henkiem Spaanem przypomniał pewne popołudnie na stadionie treningowym Arsenalu, kiedy był juniorem, a Dennis – weteranem. Van Persie skończył trening wcześniej i relaksował się w jacuzzi, które było przy oknie. Zobaczył, jak Dennis wykonuje na boisku trudne ćwiczenie składające się ze strzałów, odbiorów i szybkich podań. Robin postanowił wyjść z jacuzzi, kiedy tylko Dennis popełni jakiś błąd.
– Ten człowiek jest po prostu niesamowity! – mówi van Persie. – Wracał wtedy do formy po kontuzji. Trenował z dwoma chłopakami, piętnastolatkiem i szesnasto-, może siedemnastolatkiem, oraz z trenerem przygotowania fizycznego. Ćwiczyli podania i strzały z manekinami. Była to 45-minutowa sesja, a Dennis nie wykonał ani jednego podania, które nie byłoby perfekcyjne. On nie popełnił ani jednego błędu! Wszystko robił na sto procent, na maksa. Strzelał tak mocno jak się dało, kontrolował piłkę, grę, bezpośrednie podania... To było piękne! Dla mnie to była po prostu sztuka. Skóra na dłoniach pomarszczyła mi się od wody, ale zostałem w wannie. Siedziałem, patrzyłem i czekałem na chociaż jeden błąd. Ale nie było żadnego. I to była dla mnie odpowiedź.
Oglądanie sesji treningowych odpowiadało na bardzo wiele pytań, które miałem. Ja też umiem dobrze podawać piłkę. Ja też jestem dobrym piłkarzem. Ale ten człowiek robił to tak dobrze i z takim zapałem! Był niesłychanie, całkowicie skupiony. Pomyślałem wtedy: „Okej, chwila, całkiem dobrze potrafię grać w piłkę, ale przede mną jeszcze długa droga, jeśli chcę osiągnąć taki poziom”. I wtedy zdałem sobie sprawę, że jeśli zechcę stać się naprawdę dobry, będę musiał nauczyć się tego, co robi Bergkamp. Od tamtej pory zacząłem wykonywać każde ćwiczenie z pełnym poświęceniem. Nawet przy najprostszych treningach strzałów i podań robiłem wszystko na sto procent, tak, aby nie popełniać błędów. A kiedy zdarzyło mi się jakiś popełnić, byłem zły na siebie. Ponieważ chciałem być jak Bergkamp.
Dążenie Dennisa do perfekcji zaczęło się na ulicy Jamesa Rosskade, pod oknami jego pokoju, gdzie kopał i odbijał piłkę od ściany. Godzina po godzinie. Dzień po dniu. Rok po roku.
* * *
Próbuję wyobrazić sobie ciebie, w wieku około ośmiu lat, odbijającego piłkę od tej ściany. O czym wtedy myślałeś?
Dennis: – Nie chodzi o myślenie. Chodzi o robienie. Robiąc coś, znajdowałem swój sposób. Wykorzystywałem rząd cegieł wokół wejścia do budynku. Widzisz tamtą linię pionowo ułożonych cegieł, jak poprzeczka? Przez większość czasu byłem sam, odbijałem piłkę od ściany i patrzyłem jak się odbija, jak wraca, po prostu ją kontrolowałem. Było to dla mnie bardzo interesujące! Próbowałem różnych sposobów, najpierw jedną nogą, potem drugą, szukając nowych możliwości – wewnętrzną stroną stopy, zewnętrzną, wierzchem, po sznurowadłach... ustalałem rytm, przyspieszałem, zwalniałem. Czasem celowałem w konkretną cegłę, czasem w poprzeczkę. Lewa noga, prawa noga, podkręcałem piłkę. Raz za razem. To była świetna zabawa. Podobało mi się. Interesowało mnie to. Innych ludzi może to nie obchodziło, może ich nie interesowało, ale mnie fascynowało. Dużo później zdarzało mi się wykonać podanie podczas meczu i pomyśleć: „Hej, chwila, wiem skąd to się wzięło”. Ale będąc dzieckiem po prostu kopiesz piłką w ścianę. Nie myślisz o podaniu. Po prostu cieszy cię mechanika, przyjemność tego wszystkiego.
Później zwykłem mówić: „Za każdym podaniem musi kryć się informacja albo myśl”. Ale to miałem w sobie od wczesnych lat, w ciele i w umyśle. Kiedy kopałem piłką w ścianę, próbowałem trafić konkretną cegłę lub kontrolować piłkę w określony sposób. Człowiek bawi się możliwościami, na przykład odbiciami piłki od ziemi. Uderzasz w ścianę, a piłka wraca, odbijając się raz. Mówisz sobie: „Spróbujmy zrobić to z dwoma odbiciami” i uderzasz w ścianę odrobinę delikatniej i odrobinę wyżej. W wypadku dwóch odbić oba są nieco wyżej, więc znów musisz je kontrolować, w inny sposób. I znów zaczynasz się tym bawić. Nie miałem obsesji na punkcie piłki. Byłem zaintrygowany sposobem, w jaki się porusza, jak działa podkręcanie, i co można zrobić z podkręconą piłką.
W każdym sporcie z piłką chodzi o to samo. Kiedy ogląda się Rogera Federera grającego mecz tenisowy z dobrym rywalem hołdującym stylowi serve and volley, widać, że bardzo się różnią. Co zatem interesuje nas najbardziej? Wynik? Czy chodzi o wygraną? Federer mógłby grać jeszcze trzydzieści lat, ponieważ po prostu uwielbia tę grę. Uwielbia odbijanie się piłki. Uwielbia swoje małe sztuczki. I to działa. Ja to widzę.
Ty sam nie jesteś facetem serve and volley, prawda?
– Naprawdę podoba mi się sposób gry Federera. Kontrola, dzięki której można przechytrzyć bramkarza, przechytrzyć przeciwnika. Jego drop-woleje, niziutkie, ukryte loby. Być zdolnym robić coś takiego, tak... robić coś, czego inni nie robią albo nie rozumieją, albo nie są w stanie zrobić. To mnie interesuje, nie naśladowanie, ale tworzenie czegoś własnego.
Więc to wszystko, to twoje własne dzieło? Nie robisz rzeczy, które zobaczyłeś w telewizji?
– Och, to też robię. W telewizji można zobaczyć wiele rzeczy. Na przykład popatrzeć na Hoddle’a. Po jednych mistrzostwach świata, przynajmniej wydaje mi się, że to były mistrzostwa świata, ganialiśmy się z Marcelem po korytarzu kopiąc miękką, piankową piłkę. Odbiłem ją głową, strzeliłem gola i świętowałem z wzniesionymi w górę rękami krzycząc „Graaa-zi-aaaaaaniiii!”. Tak! (śmiech) Uwielbiałem to.
No i Maradona. Uwielbiałem go oglądać. Później, kiedy grałem w Ajaksie, widywałem Cruyffa i van Bastena wykonujących przeróżne sztuczki. Może nie tyle kopiowałem je, co zapamiętywałem, katalogowałem w głowie, myśląc sobie: „To ciekawe”.
Czy wyróżniałeś się w ulicznych meczach? Czy grałeś wtedy w oryginalny sposób?
– Nie, nie. Robiłem całkiem normalne rzeczy. Prawdopodobnie byłem lepszy od innych dzieciaków, ale w tym wieku to jeszcze nie było to. Byłem trochę szybszy od reszty, umiałem kontrolować piłkę, mogłem kogoś minąć – lekkie stopy, szybkie stopy, te sprawy...
Na jakiej pozycji grałeś?
– Napastnika. I zdobywałem wiele bramek, bo miałem dobre uderzenie. Często trafiałem z wolnych nad głowami niższych bramkarzy. Byli za mali, żeby dosięgnąć piłki! Kiedy miałem dziewięć czy dziesięć lat lubiłem strzelać bramki bezpośrednio z rożnych. Nie było to pełnowymiarowe boisko, ale później, na dużej murawie, też to lubiłem. Pamiętaj, że trzydzieści lat temu dużo graliśmy jedenastu na jedenastu na pełnowymiarowych boiskach. Nie to co teraz, kiedy dzieciaki grają na mniejszych. Zasada była taka: „Jeśli potrafisz porządnie grać w piłkę, potrafisz grać na porządnym boisku”.
Zatem, tak, byłem wtedy dość konwencjonalnym graczem. Najważniejsza była moja szybkość. Mogłem minąć obrońcę, albo wykonać podanie za jego plecami i w ten sposób go pokonać. To naprawdę całkiem konwencjonalne umiejętności. Byłem jednak pomysłowy strzelając bramki, na przykład lobem nad bramkarzem. Zawsze to lubiłem. Nigdy po prostu nie strzelałem, zawsze myślałem: „Co mogę zrobić?”. Ale nawet te loby nie były moim wynalazkiem. Widziałem to w telewizji. Wydaje mi się, że Cruyff strzelił w ten sposób słynną bramkę Haarlemowi w pierwszym meczu po powrocie do Ajaksu, nieprawdaż? Glenn Hoddle też strzelił słynnego gola w ten sposób. W języku holenderskim mamy nawet na to określenie: stiftje. To jak uderzenie otwartą główką kija typu wedge w golfie... i piłka przelatuje nad bramkarzem. Takie strzały dają mi wiele przyjemności. To świetna zabawa, ale są też skuteczne. Denerwowałem się, kiedy ludzie narzekali, że strzelam tylko „w ładny sposób”. Mówiłem: „Nie, to jest najlepszy sposób. Nad bramkarzem jest wiele miejsca”.
Miałem szczęście, ponieważ w moim pokoleniu, tam gdzie mieszkałem, było wielu chłopców w moim wieku. Kiedy wychodziliśmy ze szkoły po lekcjach, ktoś zawsze mówił: „Idziemy zagrać w piłkę”. Zawsze graliśmy w pięciu czy sześciu. To klasyczny sposób na uliczną piłkę nożną, nieprawdaż? Mój brat Marcel nie miał tak dobrze, bo w jego wieku były tylko dziewczyny. Nie miał żadnego rówieśnika, z którym mógłby zagrać. Musiał zatem grać ze mną i moimi znajomymi, albo z Ronaldem, który jest starszy. Czasem ludzie pytają mnie: „W jaki sposób zostałeś zawodowym piłkarzem?”. Myślę, że to jeden z powodów. Ronald był w szkole podobny do mnie. Nigdy nie był zadowolony, jeśli zdobył dziewięć punktów na dziesięć. Mówił: „Co zrobiłem źle? Dlaczego nie dostałem dziesięciu?”. Ja też taki byłem. Dlatego podoba mi się to, co Wenger powiedział o byciu perfekcjonistą: „On dąży do perfekcji”. Nawet jeśli jej nie osiągnę, jestem zadowolony tak długo, jak do niej dążę. Człowiek robi małe kroczki, staje się lepszy, idzie do przodu.
Miałeś zatem dość staroświeckie dzieciństwo, prawda? Żadnych gier wideo, niewiele samochodów. Byłeś jak pokolenie ’74, które dorastało grając w piłkę na pustych ulicach po wojnie.
– Tak, w tamtych czasach w wakacje nie wyjeżdżało się za granicę. Zostawało się i grało. Wydaje mi się, że moje pokolenie było ostatnim, które tak miało. Później pojawił się inny rodzaj ulicznego futbolu, w który grało się na boiskach do koszykówki ogrodzonych wysoką siatką. Surinamczycy takie mieli. Organizowali mecze między drużynami z różnych dzielnic Amsterdamu i w ten sposób się uczyli.
A jak to było, kiedy dostałeś się do Ajaksu?
– Dużo inaczej niż teraz. To jedna z rzeczy, o której rozmawiamy z innymi trenerami. W tamtych czasach mieliśmy surowych, rozkrzyczanych szkoleniowców, pokazujących nam ćwiczenia, które my musieliśmy próbować naśladować. Prawie jak w wojsku. Jeden z moich trenerów nazywał się Bormann. Był sympatycznym facetem, ale miał wojskowy sposób bycia. Tak było przez cztery lata. Potem trenował nas Dirk de Groot, który był bardzo surowy. Było sporo krzyku i trochę się baliśmy, w stylu „O nie, zaraz mnie dopadnie”. (śmiech) Ale był też miłym facetem. W Juniorach A naszym trenerem był Cor van der Hart, obdarzony zachrypniętym głosem. Też fajny facet, ale bardzo surowy. Czasem mieliśmy treningi z Tonnym Bruins Slotem . Gdy zatem zastanawiamy się teraz nad kwestią: „Więc w jaki sposób zostałeś dobrym graczem?”, to jeśli spojrzymy na obecnych trenerów, widać, jak bardzo są inni od tamtych. Wszyscy mają ukończone kursy, są pełni zrozumienia, wiedzą dokładnie jak grać w piłkę, jakie ćwiczenia powinno się robić, dokładnie ile minut powinny trwać, znają odległości między bramkami i miejsca, gdzie powinno stawiać się pachołki przy ćwiczeniach pozycyjnych. Wiedzą też, że nie należy ćwiczyć za długo, maksymalnie półtorej godziny. Wszyscy wiedzą dokładnie, jak wszystko powinno być zrobione. I może w tym jest sedno. Nam nikt nigdy nie poświęcał tyle uwagi i o wiele więcej musieliśmy nauczyć się sami. Nawet wśród tych wszystkich krzyków, po prostu tworzyliśmy swoją grę.
Czasem nawet rozgrywaliśmy krótkie, niezaplanowane mecze, jak na ulicy. Wiesz, szesnastu chłopaków, dwóch kapitanów grało w poting, coś w stylu „papier, kamień, nożyce”, ale tu używa się stóp. Ten, który wygrał to rozmierzanie, mógł pierwszy wybrać zawodnika. Jeden z kapitanów wybierał najlepszego gracza, potem drugi i tak dalej. Naprawdę! Tak wybieraliśmy drużyny! A potem graliśmy mecz. Tak było trzydzieści lat temu. Byliśmy juniorami w Ajaksie, a graliśmy jak na ulicy. Nadzorował nas jeden trener, ale był raczej sędzią: „Gol, faul...”. Teraz jest zupełnie inaczej. Teraz trener wstrzymuje grę i mówi: „Hej, chłopcze, jeżeli masz piłkę tutaj, to gdzie powinieneś teraz być?”, i pokazuje wszystko piłkarzowi. Nas traktowano raczej tak, jak za czasów Cruyffa. Mieliśmy sporo swobody, aby uczyć się samemu. Teraz nie ma już wrzasków i wojskowej dyscypliny, ale jest bardziej surowo pod względem piłkarskim. Wszyscy są głównymi trenerami, wszyscy są menedżerami, wszyscy mają ukończone kursy i wszystko robi się zgodnie z podręcznikiem. Czy to przesada? Pewnie tak. Teraz wszystko robi się dla dzieciaków. Z domu zabierają je minivany. Jedzenie na nich czeka, nauka też. Wszystko pod nos. „Dobra, chłopaki, zrobimy rozgrzewkę. Zróbcie teraz dwa okrążenia. Dobra, teraz zrobicie to, a teraz zrobicie tamto...”. Jak oni mają się rozwijać, skoro wszystko jest robione za nich? W pierwszym składzie mamy teraz graczy, którzy przeszli szkółkę juniorów i są przyzwyczajeni do gry w określonym stylu, do robienia określonych rzeczy. Jak tylko coś wydarzy się inaczej, od razu mówią: „O nie! Nie wiem co zrobić!”. Widać, jak patrzą na ławkę, żeby się dowiedzieć, jak mają dalej grać.
To jest prawdziwy problem. Różnicę widać, kiedy wspomni się czasy, gdy był tu Luis Suarez. Oczywiście można się nie zgadzać z tym co robił, ale zawsze próbował coś stworzyć, ciągle myślał: „Jak mogę najwięcej zyskać w tej sytuacji? Czy muszę ściągnąć koszulkę z obrońcy, żeby przejść za niego? Czy mam wyjść ze swojej pozycji, żeby kontrolować piłkę?”. Jego umysł jest nieustannie wytężony. I czasem nadepnie na czyjąś stopę albo zagra ręką. Głupie rzeczy, ale pomysły w jego głowie nie są złe. Przy tym jest bardzo kreatywny. To jedna z rzeczy, które próbujemy robić podczas treningów juniorów – dać graczom możliwość rozwoju, aby mogli stać się pomysłowymi, wyjątkowymi jednostkami. Nie możemy powielać tego, co robiliśmy w przeszłości. W jakiś sposób musimy znaleźć inną metodę, aby gracze z pierwszego składu znów byli pomysłowi, twórczy, umieli sami myśleć i coś zmienić. Bądź szczególny. Bądź wyjątkowy. Tego chcemy. Nie można być wyjątkowym, kiedy robi się to samo, co dziesięciu innych graczy. Tę wyjątkowość musisz znaleźć sam w sobie.