Moja krótka historia - ebook
Moja krótka historia - ebook
Autor Krótkiej historii czasu w najprywatniejszej książce o sobie.
Wielowątkowa, momentami wręcz zabawna historia życia jednego z około dwustu tysięcy dzieci, które urodziły się dokładnie w trzysetną rocznicę śmierci najwybitniejszego astronoma – Galileusza.
Za sprawą rodziny nauki ścisłe towarzyszyły Stephenowi Hawkingowi od najmłodszych lat. Koledzy z klasy, doceniając jego potencjał oraz niezwykłą inteligencję, już za młodu okrzyknęli go Einsteinem. Szkolne sukcesy w matematyce i fizyce w późniejszym okresie zaowocowały prestiżowymi studiami w Oksfordzie i Cambridge oraz działalnością naukową związaną z tematyką kosmologiczną. Krótko po 21. urodzinach znienacka pojawiają się pierwsze omdlenia i upadki. Długotrwałe badania, kolejne diagnozy, w końcu wyrok: rzadka, poważna, być może śmiertelna choroba.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-318-7 |
Rozmiar pliku: | 8,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój ojciec, Frank, pochodził z chłopskiej rodziny dzierżawiącej ziemię w angielskim hrabstwie York. Jego dziadek, a mój pradziadek, John Hawking, był zamożnym farmerem, ale kupił za dużo gospodarstw i zbankrutował w wyniku kryzysu w rolnictwie na początku XX wieku. Jego syn Robert – mój dziadek – próbował pomóc swojemu ojcu, ale sam też został bankrutem. Na szczęście żona Roberta miała dom w Boroughbridge i prowadziła w nim szkołę, co zapewniało rodzinie niewielkie dochody. Dzięki temu dziadkom udało się posłać syna na studia medyczne na Uniwersytecie Oksfordzkim.
Ojciec zdobywał różne stypendia i nagrody, więc po jakimś czasie sam mógł wysyłać rodzicom pieniądze. Po studiach zajął się badaniami w dziedzinie medycyny tropikalnej i w ramach prac badawczych pojechał w 1937 roku do Afryki Wschodniej. Kiedy wybuchła wojna, przedarł się lądem, a potem rzeką Kongo na drugi koniec kontynentu, żeby wrócić statkiem do Anglii. Tam zgłosił się na ochotnika do służby wojskowej. Usłyszał jednak, że jest cenniejszy dla kraju jako naukowiec prowadzący badania medyczne.
Mój ojciec i ja
Moja matka urodziła się w Dunfermline w Szkocji jako trzecie z ośmiorga dzieci lekarza rodzinnego. Najstarsza z rodzeństwa była dziewczynka z zespołem Downa, która mieszkała oddzielnie z opiekunką aż do swojej śmierci w wieku trzynastu lat. Rodzina przeprowadziła się do Devon, kiedy moja matka miała lat dwanaście. Podobnie jak Hawkingowie, jej rodzina nie należała do zamożnych. A jednak im również udało się posłać dziecko – moją matkę – na Uniwersytet Oksfordzki. Po studiach matka pracowała w różnych zawodach, między innymi jako inspektor podatkowy, ale nie lubiła tego zajęcia. Rzuciła tę pracę i została sekretarką. Właśnie wtedy, na początku wojny, poznała mojego ojca.
Z matką
Urodziłem się 8 stycznia 1942 roku, dokładnie trzysta lat po śmierci Galileusza. Jak szacuję, tego dnia przyszło na świat jeszcze około dwustu tysięcy innych dzieci. Nie wiem, czy któreś z nich zainteresowało się później astronomią.
Urodziłem się w Oksfordzie, chociaż rodzice mieszkali w Londynie. Podczas wojny obowiązywała umowa, że Niemcy nie będą bombardować Oksfordu i Cambridge, a w zamian za to Brytyjczycy nie będą zrzucać bomb na Heidelberg i Getyngę. Szkoda, że taką cywilizowaną umową nie można było objąć także innych miast.
Mieszkaliśmy w Highgate, w północnej części Londynu. Półtora roku po mnie na świat przyszła moja siostra Mary, co podobno wcale mnie nie ucieszyło. Przez całe dzieciństwo panowało między nami pewne napięcie, podsycane przez niewielką różnicę wieku. Znikło jednak ono w dorosłym życiu, kiedy podążyliśmy własnymi drogami. Mary została lekarką, ku radości ojca.
Ja, Philippa i Mary
Druga z moich sióstr, Philippa, urodziła się, kiedy miałem prawie pięć lat i lepiej rozumiałem, co się dzieje. Pamiętam, że nie mogłem się doczekać jej przyjścia na świat, żeby było nas troje i żebyśmy mogli grać w różne gry. Philippa była bardzo emocjonalnym i spostrzegawczym dzieckiem, a ja zawsze szanowałem jej zdanie i opinie. Mojego brata Edwarda rodzice adoptowali dużo później, kiedy miałem czternaście lat, więc właściwie w ogóle nie dzielił ze mną dzieciństwa. Bardzo się różnił od naszej trójki, bo zupełnie nie był typem intelektualisty i nie przejawiał zainteresowań akademickich, co zapewne wyszło nam na dobre. Był raczej trudnym dzieckiem, ale nie dało się go nie lubić. Zmarł w 2004 roku z przyczyn, których nie udało się do końca ustalić; najprawdopodobniej zatruł się oparami kleju, którego używał przy remoncie mieszkania.
Z rodzeństwem na plaży
Moje najstarsze wspomnienie dotyczy żłobka przy Byron House School w Highgate: stoję tam i wrzeszczę, jakby mnie obdzierali ze skóry. Wokół mnie dzieci bawiły się cudownymi, jak uznałem, zabawkami i chciałem się do nich przyłączyć. Ale miałem tylko dwa i pół roku, po raz pierwszy zostałem z ludźmi, których nie znałem, i byłem wystraszony. Wydaje mi się, że ta reakcja raczej zaskoczyła moich rodziców, bo byłem ich pierwszym dzieckiem, a oni naczytali się w podręcznikach, że dwulatki powinny być gotowe do nawiązywania relacji społecznych. Jednak po tym okropnym poranku zabrali mnie ze żłobka i posłali do Byron House dopiero półtora roku później.
Wtedy, podczas wojny i tuż po niej, w Highgate mieszkało wielu ludzi ze środowisk naukowych i akademickich. (W innym kraju nazywano by ich intelektualistami, ale Anglicy nigdy się do żadnych intelektualistów nie przyznawali.) Wszyscy oni posyłali swoje dzieci do Byron House School, która była bardzo postępowa jak na tamte czasy.
Nasza ulica w Highgate w Londynie
Pamiętam, jak skarżyłem się rodzicom, że niczego się tam nie uczę. Wychowawcy z Byron House nie wierzyli w ogólnie wówczas przyjęte metody wbijania uczniom materiału do głowy za pomocą żmudnych powtórzeń. Mieliśmy się nauczyć czytać, nie zdając sobie sprawy z tego, że ktoś nas uczy. W końcu opanowałem tę umiejętność, ale dopiero w dość późnym wieku ośmiu lat. Moja siostra Philippa, uczona bardziej konwencjonalnymi metodami, potrafiła czytać jako czterolatka. No, ale ona była zdecydowanie bystrzejsza ode mnie.
Londyn w czasie bombardowań
Mieszkaliśmy w wysokim, wąskim wiktoriańskim domu, który rodzice kupili bardzo tanio podczas wojny, kiedy wszyscy myśleli, że Londyn zostanie doszczętnie zniszczony. Rzeczywiście, rakieta V-2 spadła nieopodal. Mnie, matki i siostry nie było wtedy w pobliżu – był tylko ojciec. Na szczęście nic mu się nie stało, a sam budynek za bardzo nie ucierpiał. Za to przez wiele lat po bombardowaniu na naszej ulicy znajdowało się wielkie gruzowisko, na którym bawiłem się z moim kolegą Howardem, mieszkającym trzy domy dalej. Howard był dla mnie objawieniem, bo jego rodzice nie byli intelektualistami jak rodzice wszystkich innych znanych mi dzieci. Chodził do miejskiej szkoły, nie do Byron House, i znał się na piłce nożnej oraz boksie, sportach, o których moi rodzice nie tylko nie mieli pojęcia, lecz którymi nawet nie przyszłoby im do głowy się interesować.
Jednym z dawniejszych wspomnień jest też pierwsza kolejka, którą dostałem. Podczas wojny nie produkowano zabawek, przynajmniej nie na rynek krajowy. Mnie jednak pasjonowały modele pociągów. Ojciec próbował zrobić mi drewniany pociąg, ale to mnie nie satysfakcjonowało, bo chciałem mieć coś, co by się samo poruszało. Kupił więc z drugiej ręki mechaniczny pociąg, naprawił go lutownicą i dał mi na Gwiazdkę, kiedy miałem niecałe trzy lata. Ta kolejka nie działała najlepiej, ale tuż po wojnie ojciec pojechał do Ameryki, a kiedy wrócił liniowcem „Queen Mary”, przywiózł wszystkim prezenty. Moja matka dostała nylony, w tamtym czasie nie do kupienia w Wielkiej Brytanii. Moja siostra Mary dostała lalkę, która zamykała oczy, kiedy się ją kładło. A ja – amerykańską kolejkę z lokomotywą z odgarniaczem i torami w kształcie ósemki. Nadal pamiętam swoją ekscytację w chwili otwierania pudełka.
Ja i moja kolejka
Mechaniczne pociągi, które trzeba było nakręcać, nie były złe, ale tak naprawdę marzyłem o kolejce elektrycznej. Całymi godzinami oglądałem makietę kolejową klubu modelarskiego w Crouch End niedaleko Highgate. Kolejka elektryczna śniła mi się w nocy. Wreszcie, kiedy oboje rodzice gdzieś wyjechali, skorzystałem z okazji i podjąłem z konta w banku pocztowym całą, bardzo skromną sumę, uzbieraną z pieniędzy, które dawano mi na specjalne okazje, takie jak chrzest. Kupiłem za nią kolejkę elektryczną, ale, ku mojej frustracji, ta też się psuła. Powinienem był ją odnieść i poprosić, żeby albo sklep, albo producent ją wymienili, ale w tamtych czasach panowało przekonanie, że już samo kupienie czegoś jest przywilejem, a jeśli zakup okaże się wadliwy – twój pech. Zapłaciłem więc za naprawę elektrycznego silniczka lokomotywy, ale niewiele to pomogło.
Później, jako nastolatek, budowałem modele samolotów i łodzi. Nigdy nie miałem szczególnych zdolności manualnych, ale zajmowałem się modelarstwem wspólnie ze szkolnym kolegą Johnem McClenahanem, który był w tym znacznie lepszy i którego ojciec miał w domu warsztat. Zawsze chciałem robić działające modele i nimi sterować. Nie obchodziło mnie, jak wyglądają. Chyba ten sam impuls doprowadził mnie do wymyślenia mnóstwa niezwykle skomplikowanych gier, w czym znaczny udział miał inny mój szkolny kolega, Roger Ferneyhough. Była wśród nich gra przemysłowa z makietą fabryk, w których produkowane były towary w różnych kolorach, z drogami i torami kolejowymi, którymi te towary były przewożone, oraz giełdą. Była gra wojenna rozgrywana na planszy złożonej z czterech tysięcy pól, a nawet gra feudalna, w której każdy gracz zawiadywał całą dynastią i miał do dyspozycji drzewo genealogiczne. Myślę, że te gry, podobnie jak pociągi, łodzie i samoloty, brały się z potrzeby zrozumienia, jak działają różne systemy i jak można je kontrolować. Od początku moich studiów doktoranckich tę potrzebę zaspokajają badania kosmologiczne. Jeśli rozumiemy, jak działa Wszechświat, w pewnym sensie go kontrolujemy.2. ST ALBANS
W 1950 roku laboratorium, w którym pracował mój ojciec, przeniosło się z Hampstead w pobliżu Highgate do nowo wybudowanego National Institute for Medical Research w Mill Hill, na północnym krańcu Londynu. Ojciec uznał, że zamiast pokonywać codziennie trasę z Highgate do nowego miejsca pracy, sensowniej będzie wyprowadzić się z całą rodziną ze stolicy i dojeżdżać spoza miasta. Rodzice kupili więc dom w słynącym z prastarej katedry St Albans, położonym około dziesięciu mil na północ od Mill Hill i dwudziestu mil od centrum Londynu. Był to duży wiktoriański budynek, niepozbawiony elegancji i charakteru. Rodzice nie byli szczególnie zamożni, kiedy go kupowali, a dom wymagał gruntownego remontu, zanim mogliśmy się wprowadzić. Później ojciec, jak prawdziwy skąpiec z Yorkshire, skąd przecież pochodził, odmówił płacenia za dalsze naprawy. Starał się za to jak mógł utrzymać naszą siedzibę w dobrym stanie, ale budynek był duży, a ojciec nie miał szczególnego drygu do takich spraw. Dom był jednak solidnie zbudowany, więc wytrzymał to zaniedbanie. Rodzice sprzedali go w 1985 roku, kiedy ojciec poważnie chorował, na rok przed jego śmiercią. Widziałem niedawno ten budynek – nie wyglądało na to, żeby przeprowadzono w nim jakiś remont.
Nasz dom w St Albans
Dom zaprojektowano dla rodziny ze służbą, więc w pokoju kredensowym wisiała tablica pokazująca, z którego pokoju dzwoniono. Oczywiście nie mieliśmy służby, ale moja pierwsza sypialnia była niewielkim pomieszczeniem w kształcie litery L, które musiało być przeznaczone dla pokojówki. Poprosiłem o ten pokój, bo moja kuzynka Sarah, trochę ode mnie starsza i bardzo przeze mnie podziwiana, stwierdziła, że będziemy mogli się tu świetnie bawić. Jedna z atrakcji polegała na tym, że można było wyjść przez okno na dach szopy na rowery, a stamtąd zeskoczyć na ziemię.
Sarah była córką Janet, starszej siostry mojej matki. Ciotka skończyła studia medyczne i wyszła za psychoanalityka. Mieszkali w dość podobnym do naszego domu w Harpenden, wiosce położonej pięć mil dalej na północ. To między innymi z ich powodu przeprowadziliśmy się do St Albans. Bardzo się cieszyłem, że mieszkam blisko Sarah, i często jeździłem autobusem do Harpenden, żeby ją odwiedzić.
Samo St Albans znajdowało się obok ruin starorzymskiego miasta Verulamium, które było najważniejszą po Londynie osadą Rzymian na Wyspach Brytyjskich. W średniowieczu mieścił się tu najbogatszy klasztor w kraju. Zbudowano go wokół sanktuarium poświęconego świętemu Albanowi, rzymskiemu centurionowi, którego uważa się za pierwszą osobę w Wielkiej Brytanii straconą za wyznawanie chrześcijaństwa. Z opactwa został tylko bardzo duży i raczej brzydki kościół oraz stary budynek bramny, który stał się częścią St Albans School – do tej szkoły później chodziłem. W porównaniu z Highgate czy Harpenden St Albans było dość sztywnym i konserwatywnym miejscem. Rodzice właściwie z nikim się tam nie zaprzyjaźnili. Częściowo z własnej winy, bo mieli dość samotniczą naturę, zwłaszcza ojciec. A częściowo także dlatego, że mieszkali tu zupełnie inni ludzie – z pewnością żadnego z rodziców moich kolegów ze szkoły w St Albans nie można było nazwać intelektualistą.
W Highgate nasza rodzina wydawała się względnie normalna, ale myślę, że w St Albans mieliśmy opinię ekscentryków. Dodatkowo umacniało ją zachowanie ojca, który za nic miał konwenanse i pozory, jeśli tylko dzięki ich ignorowaniu mógł coś zaoszczędzić. W dzieciństwie cierpiał biedę i wywarło to na niego trwały wpływ. Nie znosił wydawać pieniędzy na zapewnienie sobie wygody, nawet kiedy – w późniejszych latach – było go na to stać. Nie zgodził się na instalację centralnego ogrzewania, chociaż zimno poważnie mu doskwierało. Zamiast grzać się w cieple kaloryferów, na normalne ubranie zakładał kilka swetrów i szlafrok. Zawsze był jednak hojny w stosunku do innych.
W latach pięćdziesiątych uznał, że nie stać nas na nowy samochód, więc kupił przedwojenną londyńską taksówkę i we dwóch zbudowaliśmy dla niej garaż: półokrągły barak z blachy falistej. Sąsiedzi byli oburzeni, ale nie mogli nas powstrzymać. Jak większość chłopców, czułem się zażenowany własnymi rodzicami – ale ich samych nigdy to nie martwiło.
Nasz wóz cygański
Jako wakacyjne lokum rodzice kupili wóz cygański. Umieścili go na polu w Osmington Mills, na południowym wybrzeżu Wielkiej Brytanii, w pobliżu Weymouth. Wóz był jaskrawo pomalowany przez Cyganów, pierwotnych właścicieli. Ojciec pociągnął go zieloną farbą, żeby mniej rzucał się w oczy. W środku było podwójne łóżko z szafkami pod spodem, ale ojciec przerobił je na łóżko piętrowe z wykorzystaniem noszy z demobilu. Rodzice spali obok w namiocie, także pochodzącym z demobilu. Spędzaliśmy tam wakacje do 1958 roku, kiedy władzom hrabstwa wreszcie udało się usunąć wóz z pola.
Ja na żaglówce na jeziorze Oulton Broad w Suffolk
Nasza tymczasowy dom: Deya, Majorka
Zaraz po przeprowadzce do St Albans posłano mnie do Gimnazjum dla Dziewcząt, które wbrew nazwie przyjmowało chłopców do dziesiątego roku życia. Chodziłem tam zaledwie przez jeden semestr, kiedy ojciec, jak niemal co roku, wyjechał na wyprawę do Afryki, tyle że tym razem na dość długo – nie było go około czterech miesięcy. Matka nie miała ochoty być przez cały ten czas sama, więc zabrała obie moje siostry i mnie w odwiedziny do swojej szkolnej przyjaciółki Beryl, która wyszła za Roberta Gravesa. Państwo Graves mieszkali w wiosce Deya na Majorce. Wojna skończyła się zaledwie pięć lat wcześniej, a hiszpański dyktator Franco, sprzymierzony wcześniej z Hitlerem i Mussolinim, był nadal u władzy. (Przy której zresztą pozostał przez kolejne dwie dekady.) Mimo to matka, przed wojną członkini Young Communist League, udała się z trójką małych dzieci statkiem i pociągiem na Majorkę. Wynajęliśmy dom w Dei i cudownie się bawiliśmy. Miałem wspólnego prywatnego nauczyciela z synem Roberta, Williamem.
Ja (po lewej) z synem Roberta Gravesa, Williamem
Ten nauczyciel był protegowanym Roberta i bardziej niż uczenie nas interesowało go pisanie sztuki na festiwal w Edynburgu. Żeby dać nam coś do roboty, kazał codziennie czytać rozdział z Biblii króla Jakuba i pisać o tym wypracowanie. Mieliśmy w ten sposób uczyć się piękna języka angielskiego. Zanim wyjechałem z Majorki, przerobiliśmy tak całą Księgę Rodzaju i część Księgi Wyjścia. Dzięki temu ćwiczeniu nauczyłem się przede wszystkim, żeby nie zaczynać zdania od „i”. Kiedy zwróciłem uwagę, że większość zdań w Biblii zaczyna się od „i’, usłyszałem, że od czasów króla Jakuba angielski nieco się zmienił. W takim razie, naciskałem, po co kazać nam czytać Biblię?
Jednak te dyskusje na nic się nie zdały. Robert Graves był w tamtym czasie zafascynowany biblijnym symbolizmem i mistycyzmem, nie było więc do kogo się odwołać.
Wróciliśmy, kiedy zaczynał się Festival of Britain. Rząd laburzystów wpadł na pomysł, żeby w ten sposób spróbować odtworzyć sukces Wielkiej Wystawy z 1851 roku, zorganizowanej przez księcia Alberta i będącej pierwszą wystawą światową w nowoczesnym pojęciu. Festiwal zapewnił ludziom tak potrzebną odskocznię od niedostatku lat wojny i lat powojennych. Wystawa, odbywająca się na południowym brzegu Tamizy, otworzyła mi oczy na nowe formy architektury oraz nowości w dziedzinie nauki i techniki. Nie potrwała jednak długo: jesienią wybory wygrali konserwatyści, którzy ją zamknęli.
Gdy miałem dziesięć lat, zdawałem tak zwany egzamin jedenaście plus. Był to test inteligencji dla jedenastolatków, który miał wyłonić dzieci nadające się do kształcenia akademickiego spośród większości, posyłanej następnie do nieakademickich gimnazjów. Dzięki temu systemowi wiele dzieci z klasy robotniczej i niższej klasy średniej mogło pójść na uniwersytet, wybić się i zająć wysokie stanowiska, ale silne były też głosy protestu przeciwko dokonywaniu takiej ostatecznej selekcji w wieku jedenastu lat. Przeciw byli głównie rodzice z klasy średniej, którzy oburzali się, że ich dzieci mają iść do szkoły z uczniami z klasy robotniczej. W latach siedemdziesiątych prawie całkowicie zrezygnowano z tego systemu na rzecz powszechnego kształcenia ogólnego.
Angielska oświata w latach pięćdziesiątych była silnie zhierarchizowana. Nie tylko szkoły dzielono na akademickie i nieakademickie, lecz także w tych akademickich obowiązywał dalszy podział na grupy A, B i C. Takie rozwiązanie było idealne dla uczniów, którzy trafili do grupy A, nie najlepsze dla tych, których zakwalifikowano do B, i kiepskie dla reszty, która znalazła się w grupie C, bo w ten sposób można było trwale zniechęcić w miarę zdolnych uczniów do nauki. Mnie na podstawie wyników egzaminu „jedenaście plus” zapisano do grupy A w St Albans School. Jednak po pierwszym roku nauki wszystkich, którzy znaleźli się poniżej dwudziestego miejsca w klasowym rankingu ocen, przenoszono do grupy B. Odbierało im to wiarę w siebie, czasami na dobre. Przez pierwsze dwa semestry w St Albans doszedłem do dwudziestego czwartego i dwudziestego trzeciego miejsca, ale w trzecim semestrze byłem już osiemnasty. O włos uniknąłem więc przeniesienia do gorszej grupy na koniec roku.
Kiedy miałem trzynaście lat, ojciec namawiał mnie, żebym spróbował dostać się do Westminster School, jednej z najważniejszych prywatnych szkół w Wielkiej Brytanii. Jak już wspomniałem, w tamtych czasach istniały w oświacie ostre podziały klasowe, a ojciec uznał, że towarzyska ogłada, jaką zapewniłaby taka szkoła, przydałaby mi się w życiu. Uważał, że jego własny brak wyrobienia i koneksji jest powodem zbyt powolnego rozwoju kariery, a możliwości awansu przypadają mniej zdolnym osobom. Był na tym punkcie trochę przewrażliwiony, bo czuł, że wyprzedzają go inni, nie tak dobrzy jak on, ale pochodzący z właściwego środowiska i odpowiednio ustosunkowani. Ostrzegał mnie przed takimi ludźmi.
Ponieważ rodzice nie byli zamożni, musiałbym zdobyć stypendium, żeby chodzić do Westminster. W czasie egzaminu stypendialnego byłem jednak chory, więc nie mogłem go zdawać. Zostałem w St Albans School, gdzie odebrałem równie dobre, jeśli nie lepsze wykształcenie od tego, które czekałoby mnie w Westminster School. Nigdy nie zdarzyło się, żeby brak towarzyskiej ogłady w czymś mi przeszkodził, choć chyba fizyka różni się trochę pod tym względem od medycyny. W fizyce nie ma znaczenia, do jakiej szkoły chodziłeś ani z kim jesteś spokrewniony. Liczy się to, co robisz.
Ja (z prawej) jako nastolatek
W klasowym rankingu ocen nigdy nie znalazłem się wyżej niż mniej więcej w połowie stawki (to była bardzo bystra klasa). Moje prace wyglądały wyjątkowo niechlujnie, a mój charakter pisma przyprawiał nauczycieli o rozpacz. Z drugiej strony koledzy nadali mi przezwisko Einstein, więc przypuszczalnie dostrzegli we mnie jakiś potencjał. Kiedy miałem dwanaście lat, jeden z moich przyjaciół założył się z innym kolegą o paczkę cukierków, że nigdy niczego nie osiągnę. Nie wiem, czy ten zakład został rozstrzygnięty, a jeśli tak – jaki był werdykt.
Miałem sześciu czy siedmiu bliskich przyjaciół; z większością z nich nadal utrzymuję kontakty. Prowadziliśmy długie dyskusje o wszystkim – od zdalnie sterowanych modeli do religii i od parapsychologii do fizyki. I często się kłóciliśmy. Rozmawialiśmy między innymi o pochodzeniu Wszechświata i o tym, czy Bóg był konieczny, żeby go stworzyć i wprawić w ruch. Słyszałem już wtedy, że światło z odległych galaktyk jest przesunięte w kierunku czerwonego końca spektrum i że ma to oznaczać, iż Wszechświat się rozszerza. (Przesunięcie ku niebieskiemu znaczyłoby, że Wszechświat się kurczy.) Byłem jednak pewien, że musi istnieć jakiś inny powód przesunięcia ku czerwieni. Zasadniczo niezmienny i wieczny Wszechświat wydawał mi się czymś znacznie bardziej naturalnym. Może po prostu światło się męczy i czerwienieje w drodze do nas – snułem przypuszczenia. Dopiero po około dwóch latach studiów doktoranckich zrozumiałem, że się myliłem.
Ojciec zajmował się badaniami nad chorobami tropikalnymi i oprowadzał mnie po swoim laboratorium w Mill Hill. Bardzo to lubiłem, zwłaszcza patrzenie przez mikroskopy. Zabierał mnie też do insektarium, gdzie trzymał komary zarażone tropikalnymi chorobami. Trochę mnie to niepokoiło, bo zawsze miałem wrażenie, że kilka komarów lata sobie swobodnie. Ojciec był bardzo pracowity i oddany swoim badaniom.
Mój ojciec na jednej z wypraw w teren w ramach badań nad medycyną tropikalną
Zawsze interesowało mnie, jak działają różne rzeczy, i żeby się o tym przekonać, rozbierałem je na części, ale ze składaniem ich z powrotem nie szło mi już tak dobrze. Moje umiejętności praktyczne nigdy nie mogły nadążyć za dociekaniami teoretycznymi. Ojciec dopingował mnie w tych naukowych zainteresowaniach i nawet dawał mi korepetycje z matematyki, aż doszedłem do etapu wykraczającego poza jego wiedzę. Wobec takich predyspozycji i doświadczeń (łącznie z zawodem ojca) przyjmowałem za rzecz naturalną, że zostanę naukowcem.
Ja (z lewej) w St Albans School
W ciągu ostatnich dwóch lat w szkole chciałem specjalizować się w matematyce i fizyce. Mieliśmy inspirującego matematyka, pana Tahtę, a szkoła wybudowała właśnie nową pracownię matematyczno-fizyczną. Jednak ojciec zdecydowanie sprzeciwiał się mojemu wyborowi, bo uważał, że matematyk będzie mógł dostać pracę tylko jako nauczyciel. Byłby zachwycony, gdybym poszedł na medycynę, ale nie przejawiałem zainteresowania biologią, która wydawała mi się zbyt opisowa i niewystarczająco fundamentalna. Miała też dość niski status w szkole. Najzdolniejsi wybierali matematykę i fizykę; mniej zdolni – biologię.
Ojciec wiedział, że na biologię się nie zdecyduję, ale zmusił mnie do skupienia się na chemii i zajmowania matematyką tylko w ograniczonym zakresie. Uważał, że w ten sposób będę miał później większe możliwości wyboru określonej dziedziny nauki. Jestem dziś profesorem matematyki, ale formalną edukację z tego przedmiotu zakończyłem w szkole St Albans w wieku siedemnastu lat. Musiałem uczyć się tego, co teraz wiem, niejako przy okazji. Prowadziłem kiedyś zajęcia ze studentami w Cambridge i sam wyprzedzałem ich w matematyce tylko o tydzień kursu.
Fizyka zawsze wydawała mi się najnudniejszym przedmiotem w szkole, bo była taka łatwa i oczywista. Chemia okazała się fajniejsza, bo ciągle działo się coś niespodziewanego, na przykład jakieś eksplozje. Jednak to fizyka i astronomia dawały nadzieję na zrozumienie tego, skąd się wzięliśmy i dlaczego tu jesteśmy. Chciałem zgłębić tajemnice Wszechświata. Może w jakimś niewielkim stopniu mi się to udało, ale zostało jeszcze wiele rzeczy, których chciałbym się dowiedzieć.