Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad Jeziorem Białym - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nad Jeziorem Białym - ebook

John Borrell był jednym z pierwszych cudzoziemców, którzy na stałe osiedlili się w Polsce po upadku komunizmu.

Rzucił pracę korespondenta zagranicznego „Time’a”, by założyć rodzinę (i przedsiębiorstwo) na brzegu krystalicznie czystego polskiego jeziora. Budując dom i pensjonat w ubogim regonie potrzebującym inwestycji i miejsc pracy, musiał stawić czoła urzędnikom w czasie, gdy w kraju szerzyła się korupcja, a żeby uzyskać kolejne pozwolenia, trzeba było wręczyć łapówkę.

 

John Borrell – urodził się w Wielkiej Brytanii, a dorastał w Nowej Zelandii, gdzie w wieku osiemnastu lat zaczął pracować jako dziennikarz. Przez niemal trzydzieści lat był korespondentem zagranicznym, relacjonował konflikty w Afryce, na Bliskim Wschodzie i Ameryce Środkowej dla magazynu „Time” i innych mediów. Po upadku komunizmu w Europie Wschodniej i na Bałkanach zrezygnował z pracy dziennikarskiej, by zacząć nowe życie nad kaszubskim jeziorem. Od tamtej pory razem z żoną zarządzają stworzonym przez siebie pensjonatem, który jest doceniany przez gości z całego świata. W Polsce Borrell prowadził też trzy inne firmy, w tym lokalną gazetę.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1752-8
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Obywatel Kane

W mroźny zimowy poranek 2008 roku wstałem z ławy Sądu Okręgowego w Gdańsku, by bronić się przed zarzutem pomówienia. Mój prawnik dość pesymistycznie oceniał nasze szanse. Zgodnie z polskim prawem wyrok „winny” oznaczałby rok w ponurym, przepełnionym więzieniu, w którym nierzadko zdarzały się gwałty i napaści. Z drugiej strony sali sądowej spoglądał na mnie brodaty oskarżyciel, były burmistrz Kartuz. Twierdził on, że założona przeze mnie gazeta przyczyniła się do „utraty przez niego zaufania publicznego wymaganego do pełnienia danego stanowiska”, na skutek czego przegrał ostatnie wybory. Zarzut był poważny. Mógł oznaczać więzienie, grzywnę, wysokie koszty sądowe i wpis do krajowego rejestru karnego.

Były burmistrz Mieczysław Gołuński miał rację co do jednego: moja gazeta energicznie występowała przeciwko niemu. Z zadowoleniem przyjąłem więc wiadomość, że przegrał. Moim zdaniem to postać despotyczna i arogancka. Podobnie jak wielu innych urzędników publicznych zdawał się nie rozumieć, że komunizm należy do przeszłości, a częścią nowej demokracji są transparentność i publiczna odpowiedzialność wobec społeczeństwa. Tuż przed wyborami prokuratura oskarżyła Gołuńskiego i innych urzędników o błędy w przetargu na budowę gimnazjum. Sprawa była w toku. Czekano na werdykt również w innych sprawach o korupcję z udziałem polityków i biznesmenów. Łapówkarstwo w Polsce przybrało takie rozmiary, że Transparency International, organizacja pozarządowa monitorująca praktyki korupcyjne na świecie, umieściła polski sektor publiczny na sześćdziesiątym pierwszym miejscu pod względem przejrzystości działań – na równi z krajami takimi jak Botswana, Bułgaria i Egipt, czyli w niezbyt honorowym towarzystwie dla kraju, który wstąpił właśnie do Unii Europejskiej.

Arbitralne, dalekie od transparentnych decyzje podejmowane przez burmistrza Gołuńskiego oraz innych polityków z jego kliki zdenerwowały mnie tak bardzo, że postanowiłem założyć własną gazetę – „Express Kaszubski”. Był to śmiały, dwudziestoczterostronicowy tygodnik tworzony przez pełen entuzjazmu zespół młodych polskich dziennikarzy. Czasopismo wychodziło w Kartuzach. Niecałe piętnaście lat wcześniej zamieszkałem z żoną i synami nad pobliskim Jeziorem Białym. Jak wielu innych ludzi, którzy w ponurych latach komunizmu przebywali na wygnaniu, moja żona, Polka, z radością wróciła do rodzinnego kraju, gdy tylko w 1989 roku reżim upadł. Przygotowaliśmy się na ryzyko i radości związane z zupełnie nowymi przedsięwzięciami. Było jednak trudniej, niż się spodziewaliśmy, i trudniej, niż mogłoby być.

Jakiekolwiek działanie oznaczało nieustanne zmagania z biurokracją. Im bardziej stawialiśmy się urzędnikom, tym bardziej wrogo reagowali. Szybko zrozumieliśmy, jak zamknięte i nienaruszone pozostały komunistyczne układy – urzędnicy pomagali sobie nawzajem, działając przeciwko wszystkim z zewnątrz i każdemu, kto śmiał się im sprzeciwić. Pewnego razu sąsiad, z którym się spierałem, walnął mnie w tył głowy słupkiem od płotu i ogłuszył. Mogłem umrzeć, mogłem mieć wstrząs mózgu, ale policja oznajmiła, że obrażenia nie są dość poważne, by mogli rozpocząć śledztwo. Prokurator nie zgodził się wnieść zarzutów o napaść, zupełnie nielogicznie twierdząc, że przecież nie odniosłem trwałego uszczerbku na zdrowiu. „A czy aresztowalibyście kogoś, kto strzelał do ofiary i chybił?” – pytałem policjantów i prokuratora. Gdybym to ja zaatakował sąsiada palikiem, ani chybi natychmiast zakuto by mnie w kajdanki. A prokuratura niemal na pewno oskarżyłaby mnie o napaść.

Gdański oddział TVP nakręcił jednostronny reportaż, który udowodnił niewiele ponad to, że reporterce zdecydowanie brakowało profesjonalizmu. Gdy przedstawiłem im fakty, kierownictwo oddziału nie przeprosiło ani nie przyznało się do błędu. Groziło za to, że pozwie mnie o podważanie kwalifikacji personelu. Zachęcałem, by to zrobili, ale w końcu nie wnieśli sprawy. Szef miejscowej straży pożarnej odmówił mi pomocy, gdy prosiłem o zapewnienie wozom dostępu do domu, co oznaczało, że w razie pożaru nie miałyby jak do nas dojechać. Nawet ksiądz z miejscowej parafii ostrzegał wiernych, by nie pomagali nam w konflikcie z sąsiadem. Większość mieszkańców nie lubiła owego sąsiada tak samo jak my, ale poleceń księdza nie mogli przecież zignorować.

Z polskiej prasy wiedziałem, że wrogość tej kliki wobec nas nie była spowodowana tylko faktem, że jestem obcokrajowcem. Również Polacy cierpieli zniewagi (albo i gorzej) ze strony przyuczonych jeszcze za komunizmu urzędników, którzy nie zamierzali zmieniać sposobów działania. Pomagało im prawo, wciąż niedopasowane do kraju członkowskiego Unii Europejskiej. Prokuratorzy i sądy mogli przetrzymywać ludzi w areszcie bez aktu oskarżenia przez dwa lata lub dłużej. Ci, których mimo odsiadki formalnie nie oskarżano, nie mieli szans na przeprosiny czy zadośćuczynienie. W jednej ze znanych spraw naczelnik urzędu skarbowego i jego przyjaciel prokurator zawiązali spisek i na dziewięć miesięcy wsadzili do więzienia dwóch biznesmenów, by mieć czas na szukanie dowodów, które pozwoliłyby im oskarżyć ich o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, pranie brudnych pieniędzy i działanie na szkodę własnych spółek. Dowodów nie znaleziono, ale po uwolnieniu mężczyźni byli już bankrutami. Obaj urzędnicy zachowali stanowiska. Jeden dostał nawet awans.

Wiele ryzykowałem, otwarcie występując przeciwko lokalnym układom. Urzędnicy nienawidzili mojej gazety. Poruszaliśmy w niej sprawy, których inni nie chcieli nawet tknąć. Publikowaliśmy ostre wstępniaki. Zadawaliśmy oficjelom trudne pytania. Atakowaliśmy mocnymi nagłówkami i opiniami. Robiliśmy to, co powinna robić prasa, a czego zwykle nie robi. Badaliśmy, ujawnialiśmy, zawstydzaliśmy. Jeden z artykułów o burmistrzu Gołuńskim zatytułowałem wprost: „Kłamca”. Nie ustąpiliśmy, nawet kiedy groził nam dawny zomowiec.

A teraz, w ten mroźny poranek w sądzie niedaleko Stoczni Gdańskiej, w której na początku lat osiemdziesiątych Polska walczyła o wolność, sędzia domagał się, bym uzasadnił działalność mojej gazety. Były burmistrz Gołuński patrzył na mnie z nienawiścią.

„W tej sprawie chodzi o wolność prasy i odpowiedzialność urzędników państwowych” – oznajmiłem sędziemu. Wiedziałem, że może chodzić również o moją wolność, którą uznałem za rzecz oczywistą, kiedy porzuciłem pracę dziennikarza i przyjechałem do Polski pełen energii, entuzjazmu i nowych pomysłów. Wydawało mi się, że od tamtej pory minęły całe wieki.2. Kania Lodge

Piętnaście lat wcześniej, wiosną 1993 roku, stanąłem na niewielkim wzgórzu pod starą brzozą i spoglądałem na ścieżkę biegnącą między poletkami żyta, owsa i ziemniaków. Kończyła się przy niewielkiej skarpie, za którą figlarnie migotała tafla jeziora muskana świeżą bryzą. Na przeciwległym brzegu, pół kilometra dalej, las sięgał wody, a potem kolejnymi szeregami drzew docierał niemal do horyzontu. Za moimi plecami polna droga biegła między sześcioma domami, stodołami i przyległościami tworzącymi wioskę o nazwie Sytna Góra. Dwa z tych gospodarstw zbudowano z chropowatych, prymitywnych pustaków popularnych za komunizmu. Pozostałe były tradycyjnymi jednopiętrowymi budynkami o dwuspadowych dachach i małych oknach. Najstarszy, przytulony do ogromnej lipy, miał ponad sto lat. Kryty strzechą dach i mur pruski upodabniały go do domów z epoki Tudorów w średniowiecznej Anglii.

Do tej wioski na Kaszubach, regionie jezior polodowcowych, lasów i niewielkich gospodarstw położonym w północnej Polsce niedaleko wybrzeża, przywiodły mnie zawodowe znużenie, zbieg okoliczności oraz niedawny zwrot w historii Europy. Szara, powojenna epoka komunizmu dobiegła końca. Niedługo wcześniej porzuciłem pracę korespondenta zagranicznego dla jednej z amerykańskich gazet. W ramach ostatniego zlecenia pisałem o upadku komunizmu w Europie Wschodniej i wiedziałem, że na tych zubożałych i zaniedbanych krańcach Nowej Europy niewielki kapitał i odwaga, by podjąć ryzyko, otwierały nowe możliwości, jakich próżno by szukać w wygodnych, sytych społeczeństwach Starej Europy. To było bowiem nowe pogranicze, miejsce dla marzycieli i ryzykantów takich jak ja.

Postanowiłem wybudować pensjonat. Miał to być prawdopodobnie pierwszy butikowy wiejski pensjonat zbudowany w Polsce od czasów II wojny światowej, która, jak pamiętałem, rozpoczęła się ledwie czterdzieści kilometrów dalej, w Gdańsku. Potem to właśnie w Stoczni Gdańskiej strajki w 1980 roku obnażyły słabość komunizmu i pokazały granice sowieckiej władzy. Dekadę później sowieckie imperium w Europie Wschodniej się rozpadło, a Polska po raz pierwszy od pół wieku znów była wolna. Przywódca strajku w stoczni Lech Wałęsa został prezydentem, a kraj miał wkrótce wstąpić do NATO i Unii Europejskiej.

W tym miejscu narodziło się moje marzenie o budowie pensjonatu.

Tamtego wiosennego poranka widziałem tymczasem tylko kopce piaszczystej ziemi usypywane przez małą, przysadzistą czerwoną koparkę. Przedtem na polu sadzono na zmianę ziemniaki, żyto i buraki cukrowe. Teraz zaś nie tylko pracowała na nim koparka, ale też obok wyładowywano szare pustaki, worki cementu i pordzewiałą betoniarkę. Przywiózł je poobijany niebieski jelcz, komicznie wyglądająca ciężarówka z dawnych czasów, nazwana tak od małej miejscowości w południowej Polsce, w której znajdowała się fabryka. Trudno było uwierzyć, że dał radę przywieźć tak duży ładunek z najbliższego miasta, Kartuz, oddalonych o osiem kilometrów i kilka stromych pagórków. Gdy tylko koparka skończyła pracę, robotnicy w wyblakłych niebieskich kombinezonach, którzy rozładowali ciężarówkę, mieli zacząć budowę. Najpierw głęboko w piaszczystej ziemi położyć fundamenty. Zrobić wylewkę na betonową podłogę w piwnicy, taczka po taczce, dzięki obracającej się przez cały dzień betoniarce. Potem, cegła po cegle, mieli zbudować ściany piwnicy, wygładzając i zdrapując kielniami cienkie warstwy zaprawy. Później parter i kolejne ściany, jeszcze jedno piętro, aż w końcu więźba i ceglaste dachówki sprowadzone z Francji.

Jeśli tylko zima będzie niezbyt mroźna, w ciągu roku budowa powinna dobiec końca. Chciałem nazwać pensjonat „Kania Lodge”, od polskiej nazwy pięknej kani rdzawej (Milvus milvus), rzadkiego drapieżnego ptaka o ponadmetrowej rozpiętości skrzydeł. Występuje rzadko, między innymi w rejonie Wybrzeża, a zobaczyłem go po raz pierwszy, gdy latał z gracją nad naszym placem budowy. Uznałem to za dobry omen. Po zakończeniu pierwszej fazy projektu pensjonat miał składać się z dwóch okazałych budynków o powierzchni mieszkalnej niemal tysiąca metrów kwadratowych, z dostępem do elektryczności, bieżącej wody, centralnym ogrzewaniem i równie ważnymi pięknymi widokami.

Główny budynek miał być skierowany na południe, a przeszklone drzwi prowadzić z parteru na duży taras. Stamtąd teren delikatnie opadał przez jakieś pięćdziesiąt metrów aż do skarpy, która gwałtownie, niemal prostopadle, schodziła do jeziora. Skarpę utrzymywał zagajnik starych, nawet ponadstuletnich buków. Na skraju lasu rosły dzikie czereśnie, pięknie kwitnące wiosną, a latem ciężkie od małych, słodkich owoców. Dwa sędziwe dęby stały na dwóch krańcach skarpy, która łącznie miała jakieś dwieście metrów długości i wznosiła się dwadzieścia pięć metrów nad poziomem wody. Wzdłuż brzegu biegła ścieżka i rząd olch.

Planowałem posadzić trawniki i ogrody, zbudować kort tenisowy na terenie poniżej tarasu i wyciąć dwa drzewa, by odsłonić widok na jezioro. Do wody miały prowadzić schody, chciałem też zrobić niewielki pomost tam, gdzie dno było piaszczyste. Zyskalibyśmy w ten sposób prywatną plażę, usytuowaną tak, że w lecie słońce świeciłoby od poranka aż do wieczora. Jezioro Białe jest tak czyste, że nie tylko można było w nim pływać, ale również bezpiecznie z niego pić. Powstało dziesięć tysięcy lat temu po przejściu lodowców, a zasilają je źródła znajdujące się niemal pięćdziesiąt metrów pod powierzchnią. Humory Jeziora Białego zmieniają się w zależności od pory roku: wiosną i latem powierzchnia lśni od odbitego blasku słońca, jesienią i zimą woda zaś robi się głęboka i ciemna, podczas gdy drzewa dokoła powoli tracą liście. Każdej zimy jezioro zamarza i kolejne warstwy śniegu przykrywają je nieskazitelną bielą. Gdyby nie to jezioro, pewnie byśmy tutaj nie osiedli i nie myśleli o budowie pensjonatu. Białe stało się dla nas centrum tego miejsca i źródłem otuchy.

Jako że teren, na którym budowaliśmy, był tak naprawdę niewielkim cyplem wcinającym się w pięćdziesięciohektarowe jezioro, zaprojektowaliśmy drugi budynek ustawiony prostopadle do głównego, by wszystkie pokoje miały widok na wodę. Ów drugi budynek miał wychodzić na większą część jeziora, szeroką na około pół kilometra. Tutaj skarpa zaczynała się dziesięć metrów od budynku i choć jest stroma, jeszcze w czasach komunistycznych wycięto na niej drzewa. Teraz rosła tam trawa i niedawno posadzone przez nas młode drzewka owocowe.

Na szczycie skarpy w cienistym bukowym zagajniku latem można było zbierać poziomki, a jesienią duże grzyby, nomen omen – kanie. Obtoczone w bułce tartej i jajku, a później usmażone, okazały się najlepszym śniadaniem na świecie. Poziomki zaś, słodkie i pełne smaku, można było jeść po jednej albo zebrać całą garść i zajadać, aż sok ściekał po brodzie. To tutaj kilka lat wcześniej w pewien pogodny, słoneczny i ciepły jesienny dzień leżałem na trawie. Nade mną przelatywał z gęganiem klucz dzikich gęsi kierujących się na południe. Głębokie jezioro było tak spokojne, że idealnie odbijał się w jego powierzchni las rosnący na przeciwległym brzegu. Wokół nie było nikogo, nawet na wodzie. Niedługo wcześniej nadawałem korespondencję z Sarajewa, gdzie rozpoczynała się kolejna wojna, a teraz, napawając się słońcem i ciszą, zacząłem marzyć o życiu innym niż to pełne śmierci i zniszczenia, które opisywałem już od ponad dwudziestu lat. Czy nie cudownie byłoby zamieszkać właśnie w takim miejscu, w domu z wielkimi oknami wychodzącymi na jezioro, z trawnikami i ogrodami prowadzącymi aż na brzeg? Ale z czego bym żył? Może zbuduję tu luksusowy hotel, podzielę się słońcem i ciszą z przyjeżdżającymi gośćmi? Ten pomysł nie dawał mi spokoju i kiedy skończyłem relacje z pierwszej amerykańskiej inwazji na Irak, poleciałem do Nowego Jorku, by złożyć rezygnację.

Kiedy jednak wiosną 1993 roku patrzyłem na koparkę pracującą na polu, czułem się niepewnie. To, co zamierzałem tu wybudować, powstawało za moje pieniądze, niemal wszystko, co zaoszczędziłem. Byłem czterdziestopięciolatkiem, który właśnie zrezygnował z dziennikarstwa, choć odnosił w nim sukcesy. Nie miałem już stałych dochodów z wyjątkiem nieregularnych czeków za pojedyncze zlecenia. Polska nie była moją ojczyzną, polski nie był moim językiem. Wciśnięty między Rosję i Niemcy kraj, w którym zamierzałem się osiedlić, pod względem politycznym stanowił jeden z najbardziej niepewnych rejonów w historii świata. Przez wieki maszerowały tędy wojska ze wschodu, z zachodu, południa i północy. Ostatnimi najeźdźcami byli Niemcy i Rosjanie, którzy zniszczyli cały kraj ledwie kilka lat przed moim urodzeniem.

Pierwsze pociski II wojny światowej wystrzelono z niemieckiego okrętu Schleswig-Holstein w kierunku polskiego garnizonu stacjonującego na Westerplatte, niedaleko Gdańska (wówczas Danzig). Sześćdziesiąt kilometrów na wschód znajdował się największy ceglany zamek w Europie, średniowieczna forteca Zakonu Krzyżackiego. Niemiecki zakon, po tym jak muzułmanie wygnali go z Ziemi Świętej, przez niemal dwa stulecia utrzymywał się w północnej Polsce, na Łotwie, w Estonii i obecnym Kaliningradzie. Pobiło go dopiero polsko-litewskie wojsko w krwawej bitwie pod Grunwaldem w 1410 roku. Od tamtej pory na Polskę najeżdżali Szwedzi, Niemcy, Austriacy i Rosjanie. Na ponad dwieście lat zniknęła z mapy zupełnie, a jej ziemie podzielono między Rosję, Austro-Węgry i Prusy, później część państwa niemieckiego. Wybuchające co jakiś czas powstania krwawo tłumiono, a w XIX wieku wygnanie na lodowatą Syberię stawało się rytuałem przejścia dla kolejnych pokoleń walczących o wolność. Polska odrodziła się pod koniec I wojny światowej, a polskie wojsko pokonało bolszewików pod Warszawą w 1920 roku. Stalin zemścił się podczas II wojny światowej, kiedy sprzymierzył się z Hitlerem i po raz kolejny zagarnął polskie ziemie. Setki tysięcy Polaków zapakowano do nieogrzewanych wagonów bydlęcych oraz towarowych i wywieziono na Syberię. W 1940 roku Stalin zamordował dwadzieścia dwa tysiące polskich oficerów, żołnierzy, policjantów i właścicieli ziemskich, których masowe groby odnaleziono w Katyniu, dwadzieścia kilometrów na zachód od rosyjskiego Smoleńska.

Hitlerowskie grabieże w Polsce były jeszcze okrutniejsze i bardziej nieludzkie. Zamordowano trzy miliony Żydów – zginęli zagłodzeni na śmierć w gettach albo zagazowani w obozach zagłady w Oświęcimiu i Treblince. Zabito też dwa miliony polskich katolików. Nawet współcześnie w trakcie podróży po Polsce często spotyka się tablicę lub nagrobki upamiętniające ofiary eksterminacji, przymusowej pracy i głodu. Po zakończeniu wojny cierpienia Polaków wciąż trwały, teraz pod jarzmem sowieckim.

Dominacja Związku Radzieckiego nad Europą Wschodnią rozpoczęta po II wojnie światowej zakończyła się nagle w 1989 roku, a Polska wybrała silnie prozachodni rząd. Przeprowadzałem wywiady z wieloma najważniejszymi politykami, w tym z Wałęsą. Pewnego razu rozmawialiśmy w siedzibie Solidarności w Gdańsku, przyjął mnie wtedy w kapciach, a wyglądał, jakby dopiero wstał z łóżka. Poznałem również Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego postkomunistycznego premiera, oraz błyskotliwego Leszka Balcerowicza, ministra finansów, jedną z najważniejszych postaci w Polsce początku lat dziewięćdziesiątych.

Byli to ludzie godni zaufania, demokraci pragnący liberalnego, kapitalistycznego społeczeństwa. Jednak w 1993 roku stało się całkiem prawdopodobne, że w Rosji do władzy dojdą zacietrzewieni nacjonaliści jak Władimir Żyrynowski, a na sąsiedniej Ukrainie i Białorusi wciąż mocno trzymali się dyktatorzy. W Polsce komunistyczni politycy zdobywali nową popularność, a stara gwardia, oporna, skorumpowana i złodziejska, zamierzała na powrót przejąć kontrolę także w naszej gminie. To był pierwszy i najważniejszy szczebel władzy, który musiałem pokonać, jeśli chciałem zbudować pensjonat i prowadzić interes.

Oszalałeś, pomyślałem. Oszalałeś. To zdecydowanie nie jest ani dobry czas, ani miejsce, by wydawać oszczędności całego życia. Pomijając politykę i historię – dlaczego w ogóle postanowiłem zamieszkać nad jeziorem, na końcu gruntowej drogi gdzieś na Kaszubach, regionie zacofanym nawet w tak biednym i prostym kraju jak ówczesna Polska? To nie Toskania ani Prowansja, gdzie wiejski hotelik wśród winnic i gajów oliwkowych był marzeniem wielu zmęczonych pracowników londyńskich czy nowojorskich korporacji. Śródziemnomorscy rzemieślnicy może i okazywali się marudni, ale wynagradzały to choćby długie lunche w restauracjach podających przepyszne potrawy. We Francji czy Włoszech wciąż można siadywać na tarasie wtedy, gdy ludy Europy Północnej opatulają się ciepło i tylko przemykają z centralnie ogrzewanych mieszkań do równie ciepłych biur. Nawet zimą w Toskanii czy Prowansji śnieg pada tak rzadko, że jest raczej atrakcją. W północnej Polsce jest za to czymś, co trzeba przetrwać.

Pierwsze oznaki wiosny w krajach śródziemnomorskich pojawiają się już w lutym, a nie pod koniec marca czy w kwietniu jak na wybrzeżu Bałtyku. Kaszuby znajdują się na 54. stopniu szerokości geograficznej, tak samo jak brytyjskie Newcastle upon Tyne i rosyjski Władywostok. Są też trzy stopnie dalej na północ niż kanadyjskie Calgary i osiem stopni bliżej bieguna północnego niż Invercargill – najbardziej wysunięty na południe skrawek Nowej Zelandii – bieguna południowego. Na Kaszubach śnieg pojawia się czasem w październiku i bywa, że leży do kwietnia. Jezioro zamarza tak mocno, że można by po nim jeździć czołgiem. W połowie zimy słońce wstaje leniwie dopiero po ósmej rano, niechętnie przesuwa się nad horyzontem i znika bez śladu koło wpół do czwartej po południu. Kiedy w styczniu 1986 roku po raz pierwszy jechałem do Gdańska i po locie rosyjskim tupolewem z Kairu przez Bułgarię wylądowałem w Warszawie, temperatura sięgała minus dwudziestu pięciu stopni. Zabawne, że w samolocie połowa foteli przeznaczona była dla palących, a druga połowa – dla niepalących. Oczywiście palili niemal wszyscy, jak to w owych czasach w Europie Wschodniej, więc kabina wypełniała się papierosowym dymem. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się w strefie wpływów sowieckich. By dolecieć z Warszawy do Gdańska, musiałem przesiąść się na śmigłowego antonowa. Wibrował tak gwałtownie, że byłem pewien, iż nity zaraz puszczą. Jeszcze bardziej złowrodzy zdawali mi się dwaj żołnierze w zimowych mundurach siedzący w tylnej części samolotu. Uzbrojeni w kałasznikowy mieli zapobiegać porwaniom samolotów przez ludzi szukających wolności na Zachodzie. O zgodę na pójście do toalety, a nawet na wstanie z miejsca trzeba było prosić stewardesę. Uprzedzono mnie, że będzie zimno, więc ubrałem się odpowiednio. Przynajmniej tak mi się zdawało. Przygotowałem się na kairskie „zimno”, więc całą wizytę w Polsce przechodziłem w pożyczonym płaszczu, rękawiczkach, szaliku i czapce, większość czasu spędzając w pomieszczeniach. Tamtej zimy Zatoka Pucka zamarzła, a dwumetrowe zaspy śniegu blokowały wiejskie drogi. Jelenie zamarzały na śmierć.

Nie wszystkie zimy okazały się tak surowe, ale co roku temperatura spada tu dobrze poniżej minus dziesięciu stopni na tak długo, że wszyscy zaczynają marzyć o cieplejszej pogodzie. Wiosna przychodzi nieśmiało i niepewnie, a pod koniec marca i na początku kwietnia odważnie pojawiają się żółte i fioletowe krokusy oraz drobne przebiśniegi, pierwsze wiosenne kwiaty. Jednego dnia świeci słońce i rozkwitają kwiaty, następnego przykrywa je nowa warstwa śniegu. Lato pojawia się feerią barw, kiedy tylko chabry i maki zakwitają na skraju pól żyta czy ziemniaków. Dni szybko robią się dłuższe i w połowie lata od wschodu do zachodu słońca mija nawet siedemnaście godzin. W dzień temperatura wzrasta do ponad dwudziestu pięciu stopni, ale w nocy szybko spada, dlatego na przykład jedzenie na tarasie możliwe jest na Kaszubach ledwie przez kilka tygodni w roku.

Kiedy przyjechaliśmy do Polski, rzadko kto w ogóle jadał poza domem. Nie mieliśmy więc w okolicy żadnych knajpek serwujących dobre lokalne produkty z dodatkiem butelki wina. Nawet w miastach restauracji nie było wiele, choć sytuacja zmieniała się na lepsze. W trakcie mojej pierwszej wizyty w Warszawie w mrocznych czasach kupienie kanapki graniczyło z cudem. Jeśli nie było się obcokrajowcem mieszkającym w jednym z kilku dużych państwowych hoteli, wybór lokali okazywał się bardzo ograniczony. Najbardziej dostępne były bary mleczne, gdzie podawano tanie i zwykle tłuste jedzenie. We wszystkich stały wyszczerbione laminowane stoły, podawano aluminiowe sztućce, a ponura obsługa składała się z przysadzistych, nieuprzejmych kobiet w średnim wieku. Nawet w najlepszym hotelu standardem były kotlety, gotowane ziemniaki, surówka z kapusty lub marchewki i kieliszek wódki.

Kiedy się nad tym wszystkim zastanowić, a to właśnie robiłem, patrząc na pracującą w polu czerwoną koparkę, pewnie nie było to najlepsze miejsce na świecie, by budować pensjonat na wsi. Czy kilkanaście luksusowo wyposażonych pokojów, dobre jedzenie i wino, piękne otoczenie, profesjonalna obsługa i uśmiech wystarczą, by przekonać ludzi do przyjazdu? Czy Polacy byli gotowi na radosne, przyjazne miejsce, których tak wiele powstawało na południowej półkuli, szczególnie w Nowej Zelandii, gdzie dorastałem? W Polsce w owym czasie takich pensjonatów po prostu nie było. Pięćdziesiąt lat komunistycznych rządów właściwie ogołociło wieś ze wszystkiego, co miało związek z kulturą czy cywilizacją.

Przed 1989 rokiem w miastach można było posłuchać czasem muzyki, pójść do kina lub teatru, prowadzić interesujące życie intelektualne w zaciszu małych, ale doskonale utrzymanych mieszkań klasy średniej. Klasę zaś mierzono wówczas według wykształcenia i pochodzenia, nie pieniędzy. Tych nikt nie posiadał zbyt wiele, a nawet bogaci nie mieli specjalnie na co wydawać. Nie było czego kupić, rozrywek było mało, a podróże władze utrudniały, jak mogły. Na wsi nie mieszkali już ziemianie ani nawet klasa średnia. Stare posiadłości, w których niegdyś stały fortepiany i mieściły się biblioteki, gdzie prowadzono intelektualne rozmowy, zostały splądrowane przez komunistów po 1945 roku i podzielone na mieszkania dla ludzi ledwie potrafiących przeczytać etykietę na butelce wódki.

W okolicy, w której budowałem pensjonat, najbliższa taka posiadłość znajdowała się ledwie dziesięć kilometrów dalej. Był to skromny, ale pięknie zaprojektowany drewniany budynek z gankiem podpartym kolumnami, dużymi oknami i dwuspadowym dachem. Jednak czterdzieści lat komunistycznych zaniedbań, obojętności i wrogości zebrało swoje żniwo. Budynku nie malowano od wielu dekad, okiennice w kilku oknach oberwano, a w dachu ziały dziury. Dworek wyglądał tak źle, że trudno było wyobrazić sobie, iż kiedyś w salonie stał fortepian, a w bibliotece właściciel odpoczywał po kolacji, pisał listy lub czytał Flauberta w oryginale. Ale wywłaszczono nie tylko ziemian. Po 1945 roku państwo przejęło wszystkie duże gospodarstwa i majątki. Rolników z przydziału kwaterowano w dawnych dworach lub maleńkich mieszkaniach w pospiesznie zbudowanych blokach w pobliżu, z odłażącą farbą i zaniedbanymi klatkami schodowymi. Kierownicy pegeerów, z partyjnego mianowania, żyli nieco lepiej dzięki przywilejom, byli to jednak zazwyczaj tępi, prymitywni ludzie, którzy nie wychodzili przed szereg i albo wypełniali normy, albo zrzucali na innych winę, że ich nie spełnili.

Jeśli zaś nie byli tępi, okazywali się tragikomiczni jak nieżyjący już Andrzej Lepper, ksenofob z fryzurą na Elvisa i opalenizną z solarium, eurosceptyk i antysemita, dawny kierownik państwowego gospodarstwa rolnego. Kiedy zrozumiał, że na wolnym rynku już nie zarobi, w 1992 roku założył Samoobronę, z którą zaczął blokować drogi i dręczyć przeciwników, próbując narzucić swoją prymitywną wizję świata. Jako że Lepper podziwiał Aleksandra Łukaszenkę, rządzącego w stalinowskim stylu dyktatora sąsiedniej Białorusi, z przerażeniem patrzyliśmy, jak zdobywa głosy i miejsca w parlamencie. Na szczęście władzę uzyskał tylko na krótki okres, gdy był wicepremierem i ministrem rolnictwa w koalicyjnym rządzie z Prawem i Sprawiedliwością. Kiedy uznano go za winnego molestowania seksualnego jednej z radnych Samoobrony, partia straciła poparcie, a pogrążony w długach i cierpiący na depresję Lepper popełnił samobójstwo.

Około dwudziestu procent ziemi w Polsce uprawiano w ramach dużych państwowych gospodarstw. Na roli pracował też niemal milion rolników indywidualnych. Stalin nalegał, by ich również skolektywizowano, ale powojenny polski reżim, bojąc się masowych protestów, zostawił chłopów w spokoju. Sześćdziesiąt procent z nich posiadało nie więcej niż pięć hektarów, więc ledwie mogli się sami utrzymać, dlatego też często zatrudniali się jako robotnicy, by jakoś dorobić. Na wsiach panowała bieda, często nie było tam sieci wodociągowych i kanalizacji, a dojechać można było do nich tylko gruntowymi drogami, które w zimie często stawały się nieprzejezdne.

Sytna Góra, wieś, w której budowałem pensjonat, okazała się bardzo typowa. Tylko jeden rolnik miał tu traktor. Reszta orała pole końmi, uprawiała żyto oraz jęczmień i przy sprzyjających warunkach udawało im się uzyskać tonę czy dwie ziarna z hektara tej ubogiej, piaszczystej gleby. Podstawą diety były ziemniaki, sadzone i wykopywane ręcznie – w okresie zbiorów całe rodziny klęczały na polu, wrzucając bulwy do wiklinowych koszy, które później opróżniano na wozach.

Każdy rolnik miał jedną lub dwie krowy, kilka świń i drób. Krowy dojono ręcznie, często podczas wypasu na łąkach. Nierzadkim widokiem były spore pośladki żony rolnika wylewające się z małego stołka, na którym kobieta siedziała w trakcie dojenia. Płotów czy żywopłotów nie było, więc krowy pasły się przywiązane do metalowych kołków. W letnie dni regularnie rozlegał się odgłos wbijania tych kołków w ziemię kamieniami, kiedy krowy przeprowadzano na inne pastwisko. Wodę czerpano ze studni wiadrami i noszono do domów, w których nie było normalnych łazienek ani bieżącej wody w kuchni. Kąpiele brano w sobotę. Następnego ranka wszyscy wyruszali do kościoła, niektórzy pieszo, inni na rowerach, jeszcze inni na wozach zaprzężonych w konie. Szczęśliwcy tłoczyli się w popularnych maluchach, jednych z najmniejszych aut, jakie kiedykolwiek produkowano.

Zdążyłem już poznać owych rolników i ich rodziny. Od pięciu kupiłem ziemię, łącznie dwanaście małych poletek, dość, by uzbierać w jednym miejscu pięć hektarów tuż obok jeziora. Trudno się z nimi negocjowało. Złożenie całego terenu z kawałków łąk, zaoranych pól i lasów, które należały do tych rolników, zajęło mi niemal trzy lata i kosztowało niezliczone butelki wódki. Bez niej bowiem dyskusji w ogóle nie było, dlatego zanim zaczęliśmy jakąkolwiek rozmowę, posłusznie stawiałem flaszkę na kuchennym stole gospodarza. Mimo że przedtem zjadałem kilka grubych kromek chleba obficie posmarowanych masłem, picie z rolnikami nie było łatwym zadaniem. Kiedy już zaczęliśmy, butelkę należało opróżnić do dna, a to dużo wódki do wypicia dla dwóch, na jedno posiedzenie.

Gdy we flaszce pojawiało się dno, czasami miałem problem, by przypomnieć sobie, czy kupuję, czy sprzedaję, nie wspominając już o powrocie do przyczepy nad jeziorem, która stała się naszym tymczasowym domem. Na szczęście dla negocjacji po butelce wódki większość chłopów także nie pamiętała, czy kupuje, czy sprzedaje. Nie odpuszczałem jednak, doskonaląc swój polski oraz zdolności negocjacji, i tak powoli, kawałek po kawałku, zdobyłem ziemię, na której planowałem wybudować pensjonat z ogrodami, trawnikami i parkiem. Rolnicy godzili się na sprzedaż, bo płaciłem dużo ponad wartość rynkową, a oni chcieli kupować traktory. Patrząc, jak się męczą, jak się szarpią z ciężkimi pługami, ciągniętymi przez potężne konie, zaczynałem rozumieć, dlaczego chcą mieć maszyny. Kilka dni po podpisaniu umów sprzedaży u notariusza i przyjęciu zapłaty w dolarach jeździli już używanymi ursusami, praktycznymi pojazdami składanymi w poprzedniej epoce w fabryce na przedmieściach Warszawy. Traktory nie tylko szybko zastąpiły konie przy żniwach i ciągnęły naczepy z sianem, niektórzy rolnicy jeździli ursusami również w niedzielę do odległego o cztery kilometry kościoła w Prokowie. Do malutkiej kabiny wciskało się nawet pięć osób, których oddech zaparowywał szyby.

Rozumiałem, dlaczego rolnicy gotowi byli wymienić ziemię za traktory, ale wątpię, by którykolwiek z nich pojmował, dlaczego jakiś cudzoziemiec chce zamienić wygody zachodniego miasta, w moim przypadku Wiednia, na nowe życie na kawałku marnej ziemi uprawnej przy końcu gruntowej drogi gdzieś na krańcach Europy. Niewielu zrozumiałoby, dlaczego byłem zmęczony moją pracą. Zawód korespondenta zagranicznego, relacjonowanie politycznych przewrotów, wojen i klęsk głodu wydawał się efektownym, ekscytującym sposobem na zarabianie pieniędzy – też tak myślałem, wyjeżdżając z Nowej Zelandii jako ambitny młody dziennikarz. Przez dwadzieścia pięć lat realizowałem marzenia, aż znużyły mnie nieustanne podróże i presja bezlitosnych terminów.

Na początku kariery przez chwilę pracowałem w Azji, potem pojechałem do Afryki, skąd relacjonowałem powolny proces obalenia etiopskiego cesarza Hajle Sellasje. Wiele miesięcy spędziłem w Angoli i Mozambiku pod koniec rządów kolonialnej Portugalii, byłem jednym z niewielu reporterów opisujących wojnę w Rodezji z perspektywy czarnoskórych partyzantów i stamtąd informowałem o dojściu do władzy, a potem upadku despotów takich jak Idi Amin. Czasami prowadziłem awanturniczy żywot. By opisać jeden z najazdów Muammara Kadafiego, granicę między Kamerunem i Czadem przekroczyłem w czółnie, leciałem też z francuskim pilotem z Bamako do Timbuktu. W tamtym czasie mieszkałem w Nairobi, Lusace i Harare, a przez krótki czas miałem nawet niewielką farmę w nowo utworzonym niepodległym Zimbabwe.

W latach, gdy pracowałem jako korespondent „Time’a” w Afryce.

Potem przez dwa lata mieszkałem w Bejrucie, skąd pisałem o pokłosiu izraelskiej inwazji, amerykańskiej interwencji w Libanie i utworzeniu Hezbollahu. Skulony na balkonie mojego mieszkania patrzyłem, jak członkowie chrześcijańskiej milicji wyprowadzają libańską armię z zachodniego Bejrutu. Byłem tam wtedy, gdy amerykański pancernik „New Jersey” ostrzeliwał wzgórza dokoła miasta w ostatnim, zajadłym pokazie siły przed wycofaniem się sił USA z Libanu. Rozbłyski z trzech wieżyczek armatnich statku rozświetlały horyzont, a ważące ponad tonę pociski przelatywały w powietrzu, eksplodując ze zduszonym rykiem gdzieś w górach. Niezliczoną ilość razy jeździłem przez góry Chouf i dolinę Bekaa do Damaszku albo wsiadałem do samolotów w Bejrucie, by nadawać korespondencję z Iranu, Tunezji, Libii i Egiptu. Goniłem porwane samoloty i statki dokoła Morza Śródziemnego, a raz odbyłem nawet mrożący krew w żyłach rajd samochodowy, przejeżdżając dwa i pół tysiąca kilometrów z Teheranu do Stambułu. W samolotach nie było miejsca, a ja musiałem zrobić temat, przez który – gdybym napisał tekst i nadał go z Teheranu – trafiłbym do więzienia, albo i gorzej. W późniejszym okresie, kiedy coraz częstsze porwania uniemożliwiły normalne życie w Bejrucie, przeprowadziłem się do Kairu, do mieszkania z fontanną na balkonie w dzielnicy Zamalek. Ania, artystka z Polski, którą poznałem trzy lata wcześniej, gdy wykładała historię sztuki na Uniwersytecie Nigeryjskim, dołączyła tam do mnie, kiedy wzięliśmy ślub pod koniec mojej pracy na Bliskim Wschodzie. To Ania pokazała mi Polskę, bez mojej żony nie mógłbym nawet marzyć o budowie pensjonatu, a tym bardziej o realizacji tego projektu.

Po opuszczeniu Bliskiego Wschodu spędziliśmy dwa lata w Ameryce Łacińskiej. Opisywałem wojnę w Nikaragui między sandinistami i wspieranymi przez Amerykanów Contras, wojny narkotykowe w Kolumbii, nielegalną imigrację i przemyt narkotyków na granicy Meksyku i Stanów Zjednoczonych, a także rządy nieprzewidywalnego generała Noriegi w Panamie. Rzadko bywałem w domu. A gdy wracałem, zwykle próbowałem wyleczyć się z dolegliwości jelitowych, których nabawiłem się w czasie podróży. Dla młodej żony nie było to fascynujące życie, a ja, po ponad dwudziestu latach pisania relacji z Trzeciego Świata, tęskniłem za pracą w miejscu, gdzie woda nie jest trująca i gdzie mógłbym przeczytać „International Herald Tribune” w tym samym dniu, kiedy się ukazał. Wiosną 1989 roku przekonałem wydawców „Time’a”, by przenieśli mnie do Wiednia, i dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, przez niektórych w nowojorskiej redakcji uważanemu za dowód mojego sprytu, przyjechałem w doskonałym momencie, by obserwować upadek komunizmu.

To był szalony rok, który rozpoczął się od rozmów między przedstawicielami władz PRL i Solidarności w Pałacu Namiestnikowskim w Warszawie. Negocjacje doprowadziły do wyborów, które zakończyły się druzgocącą porażką partii rządzącej. A w konsekwencji przyczyniły się do szybkiego rozpadu komunizmu w pozostałych krajach Europy Wschodniej. Przed Bożym Narodzeniem, kiedy to stracono wieloletniego dyktatora Rumunii Nicolae Ceauşescu, runął mur berliński. Sowieckie imperium przestało istnieć.

Potem rozpadła się Jugosławia, a ja regularnie jeździłem do Belgradu, Ljubljany i Zagrzebia, by opisywać wydarzenia w bałkańskim tyglu. Do Sarajewa, pięknej stolicy Bośni, przyleciałem po raz pierwszy z Belgradu, gdy szron otulał zaparkowane samochody, a świeży śnieg przykrył pobliski masyw górski Trebević. Najtragiczniejszy konflikt w Europie od zakończenia II wojny światowej, wojna, w której miało zginąć ponad sto tysięcy ludzi, jeszcze się nie zaczęła. Ale czuło się ją w powietrzu.

Poprzedniego lata pojechałem do Kosowa razem z serbskim przywódcą Slobodanem Miloševiciem i słuchałem, jak przemawia do tysięcy ludzi zebranych na piaszczystym polu niedaleko Prisztiny, przekonując ich, że Kosowo jest integralną częścią Serbii. To właśnie chcieli usłyszeć wojowniczo nastawieni Serbowie, wiwatowali więc ochryple na cześć przywódcy, a ich okrzyki odbijały się echem między wzgórzami, gdzie wiele wieków wcześniej pokonali ich Turcy, przynosząc swobodną i tolerancyjną wersję islamu nad brzegi Adriatyku. Bośniaccy muzułmanie byli częścią tej tureckiej historii. Serbowie nienawidzili ich prymitywną, instynktowną nienawiścią, która była zapowiedzią masakry chłopców i mężczyzn w Srebrenicy, gwałtów i zabójstw kobiet oraz ostrzałów zatłoczonych ulic i targów w Sarajewie. Jeśli poznało się ich przywódcę, Radovana Karadžicia, i z nim porozmawiało, było jasne, że do ostatecznego rozlewu krwi niewiele brakuje.

Pisząc, że wojna się zbliża, przeczuwałem, że będzie równie brutalna i gorzka co konflikt w Libanie dekadę wcześniej. Mieszkałem wtedy w Bejrucie, byłem świadkiem okrucieństwa i absolutnego bezsensu tamtych walk. Stałem się także obserwatorem krwawej historii w krajach Bliskiego Wschodu, Afryce i Ameryce Łacińskiej. Obrazy, które najbardziej utkwiły mi w głowie, to cierpienie niewinnych: dziecko kucające przy zwłokach matki, rojąca się od much rana wylotowa wielkości piłki tenisowej w jej plecach; splątane szczątki rodziny w domu ostrzelanym z moździerzy, powykręcane, połamane kończyny oraz oczy patrzące z wyrzutem, tak jakbym to ja – świadek – załadował pocisk do moździerza. Przygnębiały nawet te mniej brutalne obrazy śmierci i zniszczenia: zapłakana rodzina myjąca grób osiemnastoletniego żołnierza na cmentarzu na przedmieściach Teheranu; równo ułożone worki z ciałami w Kolumbii, wyglądające jak ekwipunek do spakowania; osmalone ruiny spalonego domu w Afryce, w którym bugenwilla zaczęła już wspinać się po pozostałościach ceglanego kominka, przy którym rodzina ogrzewała się w lipcu.

Czy chciałem pisać o kolejnej wojnie? Być może zginąłbym, tak jak wielu przyjaciół i kolegów – choćby David Blundy w Salwadorze, gdzie pracowaliśmy wspólnie. Czy warto było umierać za cudzą wojnę? Czy bycie jej świadkiem to nie strata czasu? Czyż nie byliśmy jedynie podglądaczami, którzy podpatrują cudzą tragedię, a potem ruszają dalej? Nasze relacje niczego nie zmieniały, przynajmniej nie na tyle, by pomóc ludziom, o których pisaliśmy. W życiu musiało chodzić o coś więcej, nie tylko o nieustanne jeżdżenie z miejsca na miejsce, wskakiwanie do samolotów jak do autobusów, miesiące w hotelach i produkowanie kolejnych tekstów, podczas gdy normalni ludzie spędzają czas z rodzinami lub z przyjaciółmi, popijając wino do kolacji.

Kilka lat wcześniej w Boże Narodzenie wyjechałem pospiesznie z Wiednia do Rumunii na wieść, że dyktatora Nicolae Ceauşescu i jego żonę potajemnie osądzono i stracono. William i Johnny, moi dwaj synowie z poprzedniego małżeństwa, których rzadko widywałem, przyjechali akurat odwiedzić mnie i Anię w naszym pięknym, dziewiętnastowiecznym wiedeńskim domu. To miały być nasze pierwsze od lat wspólne święta, więc nic dziwnego, że byli zawiedzeni i nie rozumieli, dlaczego tak nagle wyjeżdżam.

Gdyby przeszkadzały mi tylko niewygody i podejmowane ryzyko, pewnie pracowałbym dalej aż do emerytury albo do zwolnienia i czeku z odprawą. Ale jako czterdziestopięciolatka dręczyło mnie, że nie tylko nie mam własnego miejsca na ziemi, ale także nie stworzyłem nic poza słowami na papierze. Od wyjazdu z Nowej Zelandii najbliżej posiadania domu byłem w Afryce, gdzie grałem w krykieta w drużynie Zambii, a później kupiłem małą farmę w Zimbabwe.

Na mojej żyznej czerwonej ziemi w Zimbabwe rosły ziemniaki i cebula, udawało mi się też trzymać sprytnego pytona z dala od kur. Posadziłem drzewa, dbałem o nie, zbudowałem domy dla robotników i zaopatrzyłem je w bieżącą wodę z odwiertu. Postawiłem również ekologiczne kompostujące toalety, wcześniej nieznane w tamtejszych wioskach. Wieczorami siadywałem na werandzie i patrzyłem na dym z palenisk unoszący się z osad poniżej oraz na wzgórza rozciągające się do granicy z Mozambikiem. Od czasu do czasu wyobrażałem sobie, że to dom. Ale Afryka nie gwarantowała białym przyszłości w dłuższej perspektywie. Jeśli zaś chciałem przypomnienia, że Zimbabwe nie różni się od innych krajów, dostawałem je w spokojne noce, słuchając odległego bębnienia, kiedy na rozległej równinie poniżej widać było jedynie kilka niewielkich świateł.

W dźwięku tamtych bębnów niosącym się po spokojnym, cichym weldzie słychać było nie tylko zagrożenie i niepokój – te bębny mówiły ci, że jesteś obcy, jesteś intruzem wtrącającym się w życie ludzi, którzy przemierzali i uprawiali spaloną słońcem przestrzeń Afryki na długo przed tym, zanim osiedlili się tu biali. Nie miało znaczenia, że użyźniliśmy ziemię, założyliśmy farmy i polepszyliśmy warunki życia tych, którzy dla nas pracowali. Tak naprawdę my wszyscy – Hindusi, Europejczycy, a czasami nawet sami Afrykańczycy – byliśmy jedynie zakładnikami kapryśnych dyktatorów takich jak Idi Amin czy Robert Mugabe, a także humorów samej przyrody. Afryka nie była moim domem i miałem szczęście, że udało mi się sprzedać farmę na długo przed tym, zanim w 2000 roku rozpoczęło się wywłaszczanie gospodarstw należących do białych, a indywidualni właściciele, nie wspominając już o całym kraju, zostali zrujnowani i bez grosza.

Nowa Zelandia także nie była już moim domem. Wyjechałem stamtąd, kiedy miałem zaledwie dwadzieścia lat, na tak zwane „Overseas Experience” (zamorskie przygody), w tradycyjną podróż młodych Nowozelandczyków mającą pomóc im poznać inne kręgi kulturowe, często obce ludziom pochodzącym z małych, odległych krajów o kolonialnej przeszłości. Większość moich rówieśników spędzała kilka lat na przykład w Londynie, a potem wracała do domu, gdzie czekały na nich kolejno ślub, dzieci, kredyt hipoteczny i plan emerytalny. Wielu jednak zostało za granicą, przyjemnie zaskoczonych faktem, że są równie dobrzy, a czasem lepsi, od kuzynów z wielkich miast. W miarę jak w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku podróż stawała się łatwiejsza, szybsza i tańsza, coraz więcej Nowozelandczyków decydowało się nie wracać ze swoich „OE”, przynajmniej nie na stałe. Znajdowali bowiem dobre, lepiej płatne posady nie tylko w Europie i Ameryce, ale również w Azji. Do domu mogli zawsze polecieć na święta, a myśl o powrocie na dobre odkładali, aż będą starsi, bogatsi i bardziej światowi. W 2012 roku niemal jedna czwarta populacji Nowej Zelandii, około miliona osób, mieszkała już poza ojczyzną. Tylko Irlandia i Luksemburg mają podobne statystyki, jeśli chodzi o obywateli na emigracji.

Przez lata stopniowo traciłem nowozelandzki akcent i niewinność. I choć od czasu do czasu lubiłem jeździć do domu na wakacje, zwykle, jak mawiała moja żona, wybierałem miejsca „bardzo daleko od miasta”. Nowa Zelandia jest piękna, gdy kwitną metrosiderosy (po maorysku „pohutukawa”), pod stopami czujesz drobny, ciepły piasek, a w lodówce czeka butelka dobrego sauvignon blanc. Ale lato „tam, na dole” jest niemal równie ulotne co na półkuli północnej. Zimy w Nowej Zelandii, szczególnie w miejscach podobnych do Taranaki, gdzie dorastałem, bywają długie, mokre, chłodne i wietrzne. Oczywiście nie chodziło tylko o klimat. Nie zamierzałem tam przechodzić na emeryturę: byłem stanowczo zbyt młody, by spędzić resztę życia, przesiadując na słońcu, miałem też nadzieję, że zawsze będę zbyt młody, by w ogóle kusiło mnie leżenie do góry brzuchem. Mój kłopot z Nową Zelandią polegał na tym, iż już tam nie pasowałem, ponieważ i kraj się zmienił, i ja się zmieniłem.

I tak, w 1993 roku, siedziałem pod brzozą na niewielkim wzniesieniu z widokiem na kaszubskie Jezioro Białe, a silne przekonanie, z którym porzucałem dziennikarskie życie i możliwość powrotu do kraju młodości, zaczynała zjadać niepewność. Byłem coraz mniej pewien słuszności obu tych decyzji. Ładny mały bach (letni domek) na plaży gdzieś w Nowej Zelandii, znajome otoczenie i wygody nagle zaczęły zdawać się pociągające. Nawet pracą z comiesięczną wypłatą bym nie wzgardził. Gdyby ta koparka przestała jeździć w kółko, a robotnicy w niebieskich drelichach i wełnianych czapkach spakowali się i odjechali jelczem do domu, odwołalibyśmy cały ten ambaras. Wtedy mógłbym zrobić ze swoim życiem coś sensownego.

Tak powstawały pierwsze zabudowania.John Borrell – urodził się w Wielkiej Brytanii, a dorastał w Nowej Zelandii, gdzie w wieku osiemnastu lat zaczął pracować jako dziennikarz. Przez blisko trzydzieści lat był korespondentem zagranicznym, najpierw Agencji Reutera, BBC i „The Economist”, a następnie przez ponad dekadę relacjonował dla magazynu „Time” wydarzenia w Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Ameryce Środkowej, Europie Wschodniej i na Bałkanach. Opisywał konflikty zbrojne w ponad dwunastu krajach, m.in. w Angoli, Libanie i Nikaragui. Po upadku komunizmu w Europie Wschodniej i na Bałkanach zrezygnował z pracy dziennikarskiej, by zacząć nowe życie nad kaszubskim jeziorem. Od tamtej pory razem z żoną zarządzają stworzonym przez siebie pensjonatem, który jest doceniany przez gości z całego świata. W Polsce Borrell prowadził też trzy inne firmy, w tym lokalną gazetę „Express Kaszubski”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: