Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Najemnicy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 lutego 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Najemnicy - ebook

Nie macie szans. Zupełnie nie rozumiecie, przeciwko komu wystąpiliście – mówił monotonnie. – Jesteśmy ludźmi. Zabijamy się nawzajem, topimy we własnej krwi,

z której mogą się wynurzyć tylko najsilniejsi, najbezwzględniejsi z nas. I właśnie takich napotkaliście. Z nas nie zrobicie niewolników, jesteśmy urodzonymi zabójcami.

Może kiedyś pożremy się nawzajem, ale przedtem wy połamiecie sobie na nas zęby

Najemnicy. Możesz ich wynająć, ale za żadne skarby ich nie kupisz.

Misje wysokiego ryzyka i zadania, których nie podejmie się żadna regularna formacja to ich specjalność.

Nie przewidzieli jednego - że stawka będzie aż tak wysoka. Nie do tego stopnia…

W końcu spotkali godnego siebie przeciwnika. Na nieludzko zimnej planecie przyjdzie stoczyć im być może ostatnią bitwę.

Ale teraz już za późno na rozważania! Wróg w polu widzenia! Pełna gotowość bojowa!

Po przeczytaniu ostatniej strony tej książki zostało we mnie mnóstwo uczuć i refleksji. Duma z tego, że jestem człowiekiem, zdumienie nad złożonością i pięknem Wszechświata, smutek spowodowany śmiercią bohaterów; zgroza na myśl o tym, do jak krwawego gatunku należymy, uczucie podniosłości wobec heroizmu, rozbawienia dla akcentów komicznych.

Miroslav Žamboch

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7574-642-6
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Brama zaczęła się z wolna unosić, w podczerwieni widzieli ciemny pas pojawiający się pod jej dolną krawędzią. Za bramą temperatura była o czterdzieści kelwinów niższa niż w środku. Manometr powoli opadł do wartości półtora paskala.

Stopniowo roztaczał się przed nimi widok, jaki mogli mieć z wnętrza obszernej jaskini tkwiącej w zamarzniętym metanie. Z dala połyskiwała linia horyzontu. Niebo było czyste, a jego czerń przypominała aksamit usiany mikroskopijnymi brylancikami.

– Tu są stalaktyty – powiedział Gunner ze zdumieniem.

Pietro włączył reflektor, białe światło odbiło się od dwóch pokrytych kryształkami lodu ciał wiszących u stropu. Zwłoki były nagie, jednym brakowało nóg, a drugim trzech czwartych korpusu, kręgosłup sterczał z resztek ciała niczym ostra piła.

Chorybd podszedł do zwisających szczątków, trzymając broń lufą ku ziemi. Dotknął lepiej zachowanych i przez chwilę przyglądał się twarzy zmarłego.

– Znałem go. Myślę, że znaleźliśmy ludzi Reinharda. Przynajmniej dwóch z nich.

– Kurwa, kurwa, kurwa. To całkiem jak w tej zasranej Afryce, kiedy wszyscy powariowali i ogłosili ludożerstwo za część obrządku – klął Pietro. – Powinniśmy jak najszybciej wracać, majora to cholernie zainteresuje.

Bez słowa cofnęli się w głąb korytarza, zamknęli bramę i ruszyli w drogę powrotną, idąc jeszcze ostrożniej niż poprzednio.Rozdział pierwszy

Lądowanie

Gunner włożył do ust solidną porcję tytoniu i zaczął pracować kanciastymi szczękami, aż mu grały żuchwy. Przez cały czas trwania lotu przestrzegał przepisów jak smarkaty kadet. Ale dobrze wiedział, że w module lądownika, na orbicie przebiegającej trzydzieści tysięcy kilometrów od powierzchni Plutona, żaden oficer statku kosmicznego nie mógł mu podskoczyć.

Sprężone powietrze zasyczało, komory zamykały się jedna za drugą. Brassi, jakby na komendę, wyjął z kieszeni małe pudełko, przyczepił je do zakrzywionej ścianki i z głośnika popłynął głośny rock and roll. Automatycznie potrząsał głową do rytmu, sprawdzając mapę wyświetloną na monitorze przez wpce. Było to standardowe wyposażenie, którego pełna nazwa brzmiała: War Personal Computational Equipment. Przeznaczone dla każdego, choć nie każdy umiał korzystać ze wszystkich jego możliwości.

Kuzmin siedział z zamkniętymi oczami, bez końca pociągając nożem po wykonanym ze specjalnej tkaniny pasie miotacza granatów. Klinga została sporządzona z czystej ceramiki, która w ogóle nie wymagała ostrzenia. Co więcej, mimo że pochwę przypiętą na udzie wykonano z nadzwyczaj odpornego materiału, to jednak w próżni bardzo ostry nóż przedstawiał pewne niebezpieczeństwo.

Uderzenie stali o stal zatrzęsło kabiną, po chwili oczekiwania rozbrzmiał ostry, zgrzytliwy dźwięk ocierania się kilu lądownika o metalowe dno. Spice uniosła głowę, błękitne zabarwienie jej oczu zdradzało, że znów śledzi którąś ze swoich symulacji komputerowych.

– Partacze, wypuścili nas podczas zmiany wektora. Trochę im zadrapiemy farbę – stwierdziła, odpinając przymocowaną rzepem do skafandra kaburę z pistoletem i mocując ją do oparcia fotela. To była jedyna oznaka, że oczekiwała czegoś innego niż gładkie lądowanie.

Brugger sprawdził wyposażenie leżące między fotelami na podłodze, głównie ciężką broń i zasobniki energii. Wszystkie pasy były mocno zapięte, tak jak i zamki magnetyczne. Szybkostrzelny karabin elektromagnetyczny, swoją broń osobistą, trzymał na kolanach. Twierdził, że pewnego razu o mało nie stracił życia, ponieważ nie miał broni pod ręką, i nie zamierzał już powtórzyć tego błędu.

– Zapłon – odezwał się Kovacs przez interkom. – Trzymajcie kapelusze, pojedziemy z górki, prosto na dno studni grawitacyjnej Charon – Pluton. Takiej jazdy jeszcze nie przeżyliście.

O Kovacsu mówiono, że potrafi pilotować nawet pocisk kierowany. Dziesięciu członków komanda szturmowego już kilka razy się o tym przekonało. W odróżnieniu od taktycznych planistów misji tajne lądowanie na kontynencie, pozostającym pod władaniem koncernu Byutech, uważali za fraszkę.

Kabina zatrzęsła się od dzikich wibracji, do uszu wdzierał się hałas silników spalających płynny wodór.

– Śpieszy się, musi nas utrzymać w cieniu Charona – Spice skomentowała ryk silników.

Pietro nachylił się blisko ku Chorybdowi, jego śniada cera mieszkańca okolic Morza Śródziemnego wydawała się prawie biała w porównaniu z hebanową skórą ogromnego Murzyna.

– Kiedy przed odlotem zabawiałem się z kobitkami, powiedziałem jednej blondynie, że jeśli nadal będzie w tym lokalu, to po powrocie pokażę jej, jak się to robi w stanie nieważkości. A ona mi na to: dobra, dam ci zniżkę.

Chorybd odwrócił się do kompana i poważnie spojrzał na niego niewinnie wyglądającymi oczami.

– Ale na Ziemi trudno ci będzie pokazać, jak to się robi w nieważkości. Co więcej, Spice ci nie da, a nikogo innego do pieprzenia tu nie znajdziesz. A o ile wiem, nie masz doświadczenia.

– No właśnie, i o to chodzi! – zasępił się Pietro.

Chorybd zastanawiał się przez chwilę, a następnie wykrzywił usta w uśmiechu. Zaraz potem obaj głośno zarechotali.

Gunner splunął na podłogę, silniki jeszcze bardziej wzmocniły ton, światła przygasły. Kovacs włączył maksymalną moc.

– Za chwilę będzie nam gorąco, chociaż na dole jest minus dwieście trzydzieści pięć stopni. A prognozy mówią, że w najbliższych dniach się nie ociepli. Schodzimy, nałóżcie hełmy – przemówił do komanda McBane.

W głosie majora było tyle emocji, co ciepła w arktycznym lodowcu.

Światło zamigotało, z żółtej zmieniło barwę na pulsującą czerwień, a walcowata kabina z dwunastoma ludźmi przypiętymi do obszernych foteli ustawionych naprzeciw siebie wydawała się teraz jeszcze ciaśniejsza i przypominała trumnę.

– Dlaczego jesteś właśnie tutaj? – mężczyzna siedzący po lewej stronie, jedyny, który nie nałożył dotąd hełmu, usiłował przekrzyczeć hałas silników.

Spice spojrzała na niego i skrzywiła się.

– Zapytaj, jak będziemy na dole.

Mocowanie hełmu zaskoczyło, kontrolki na oparciu fotela zamrugały i jedno po drugim zapaliły się zielone światełka. Podtrzymujące życie funkcje skafandra były włączone.

I Spice, i pozostałym nie podobało się, że mają między sobą nowicjuszy, ale był to jeden z podstawowych warunków kontraktu podpisanego przez majora. Złościło ją, że ten głupek upatrzył sobie właśnie ją. Zapewne przypuszczał, że kobieta będzie najprzystępniejsza i skora do konwersacji. Specjalnie jej to nie uraziło, ale w ten sposób Frederick Backsyht w jej oczach spadł jeszcze niżej. Powinien porządnie przygotować się do pracy, przeczytać dane członków wyprawy, które udostępnił mu zleceniodawca misji. Wiedziałby wtedy, że Spice jest z natury małomówna, a już szczególnie w przypadku nowicjuszy. Z równym skutkiem mógł szukać zwłok w pustym grobie.

Drugi facet, którego z sobą ciągnęli, siedział przynajmniej cicho i jak dotąd wydawał się w porządku. Był specjalistą najwyższej klasy, a Spice wiedziała, że po wypełnieniu zadania będzie potrzebny ktoś, kto dokona konserwacji urządzeń technicznych. O nie właśnie głównie chodziło. Backsyht był tylko wrzodem na tyłku.

Zmniejszyła powiększenie, rozszerzając kąt widzenia hełmu, i obrzuciła wzrokiem pozostałych członków wyprawy. Wszyscy byli już przypięci, masywny Woroszyłow, ściśnięty pasami, starał się przesunąć małym palcem dłoni w rękawicy figurkę na maleńkiej szachownicy przyczepionej do kolana. Nie dał się przekonać i nigdy nie grał w szachy z komputerem. Zamiast tego w nieskończoność rozgrywał partie starych mistrzów.

„Dziwny facet” – pomyślała Spice. Może miało to coś wspólnego z tym, że był Rosjaninem. Z drugiej strony można było na nim polegać we wszystkich sprawach. Backsyht nadal walczył z hełmem i nie był jeszcze gotowy.

– Jeśli dopisze nam szczęście, nie przeżyje lądowania – rzuciła na wolnym kanale.

– Cóż to, Spice, już próbował sięgnąć ci pod sukienkę? – zatroskał się Gunner, a jego uwaga wywołała wybuch śmiechu Pietra.

– Jeszcze ma wszystkie palce w odróżnieniu od ciebie – odcięła się jadowicie.

Przeciążenie wgniotło go w fotel, zanim zdążył odpowiedzieć.

Brassi uważnie obserwował wskaźnik przeciążenia wyświetlany na holomonitorze. Półtora g, dwa g, dwa i pół g. Bez wspomagania nie mógł już unieść ręki, a oddychanie stawało się coraz trudniejsze. Silniki huczały, w każdej sekundzie zużywając setki kilogramów cennego paliwa. Zbliżali się do Plutona po standardowej trajektorii frachtowców zaopatrzeniowych, przylatujących z ładunkami z zakładów produkcyjnych koncernu na Tytanie. Teraz powinni błyskawicznie przemknąć obok Charona, księżyca Plutona mającego średnicę wielkości mniej więcej połowy średnicy planety. Później, ukryci pośród roju meteorytów, powinni opuścić się na powierzchnię. Brassi zastanawiał się, czy rój meteorytów znalazł się tam przypadkiem, a taktycy sonicbm-u postanowili to wykorzystać, czy dysponowali tak zaawansowaną technologią, że zdołali go jakimś sposobem wywołać. Cztery g, huk silników osiągnął fortissimo, krew zaczęła odpływać z mózgu, liczby na monitorze zamazały się, aż w końcu pole widzenia zupełnie ściemniało. Gdy odzyskał świadomość, stwierdził, że są w stanie nieważkości. Oznaczało to, że znajdują się na właściwej trajektorii zbliżania.

Brassi wyćwiczonym ruchem źrenic i akomodacją soczewek aktywował hid – Human Interface Device – i z jego pomocą podłączył wpce do systemów lądownika. hid był najpewniejszym i najmniej wymagającym sposobem sterowania każdą techniką, hardware’em i software’em. Obraz sytuacji wyświetlał się wprost na siatkówce oka, przy pomocy miniaturowych implantów lub zewnętrznych kamer zamontowanych w okularach, w daszku czapki czy przezierniku hełmu, jak kto wolał. Całe sterowanie odbywało się jednak za pośrednictwem oczu.

Brassi cmoknął z zadowoleniem, wreszcie uzyskawszy dostęp do pełnego sterowania lądownikiem. Na tle obrazu jego zmniejszonego wnętrza pojawiła się szybko rosnąca biała kula, usiana tu i ówdzie ciemnymi plamami. Rzadka metanowa atmosfera Plutona, sięgająca wysokości trzech tysięcy metrów, zaczęła niszczyć nadlatujące meteoryty. Najniżej lecące rozgrzewały się skutkiem tarcia, spowalniając lot, a te z nich, które zawierały tlen związany przez lód, eksplodowały nagle pośród oślepiających rozbłysków, kiedy tlen w połączeniu z metanem tworzył mieszankę wybuchową.

Na wysokościomierzu pojawił się na chwilę odczyt „tysiąc kilometrów”, na automatycznie podawane meldunki nałożył się łoskot spowodowany przelotem przez jonosferę. Spadali na powierzchnię planety tylko nieco wolniej niż przyhamowywane przez rozpad meteoryty. Brassi przełączył obraz na schematy ruchowe lądownika, obserwując świecące na czerwono symbole pomp przygotowanych, aby wtrysnąć tony paliwa do komór spalania. Mieli zaledwie kilka sekund, żeby wyhamować do pięciu machów i przejść do lotu ślizgowego.

– Hamujemy – odezwał się pełen szczerej radości głos Kovacsa.

Świadomość Brassiego zatrzepotała jak świeca na wietrze, deceleracyjne wkładki skafandra pracowały z wydajnością stu dziesięciu procent mocy nominalnej. Przez kilka długich chwil przeciążenie osiągnęło wartość ponad dziesięciu g. Tylko Gunner i Woroszyłow nie stracili przytomności. Gunner z uwagą przyglądał się przytwierdzonej do podłogi broni, jakby przeciążenie mogło jej zaszkodzić bardziej niż ludziom. Woroszyłow ponuro spoglądał na miniaturowe figurki spadające z szachownicy.

– Wysokość tysiąc pięćset metrów, temperatura zewnętrzna czterdzieści pięć kelwinów. Utrzymujemy się na dolnej krawędzi warstwy inwersyjnej w korytarzu pomiędzy wysokimi wałami Griuevic i Staso. Kończę rozkazy operacyjne – powiedział Kovacs przez interkom. – Nic nie wskazuje na to, żeby nieprzyjaciel nas dostrzegł.

Kuzmin pokiwał głową z zadowoleniem. Teraz podróż przypominała lot samolotem, a nie dbał o to, że nie leci nad Ziemią, która właściwie niewiele dla niego znaczyła. Karierę rozpoczął jako jeden z górniczych powstańców na Księżycu. Przedostał się przez kanały wentylacyjne i szyby, o których istnieniu nawet główny inżynier nie miał pojęcia. W brutalny sposób wymusił posłuszeństwo członków Zarządu Stłumienia Strajku. Nie skazali go, ponieważ obrońca udowodnił, że menadżerowie mianowani przez firmę zdecydowali się wysadzić w powietrze pokrywy nad niektórymi mniejszymi szybami, powodując w ten sposób dekompresję na dole i śmierć wszystkich znajdujących się w tym sektorze. Spółka wydobywcza została zmuszona do refundacji jego wynagrodzenia z dwukrotnym bonusem. Ani korzystny wyrok, ani pieniądze, ani krótka popularność nie obchodziły go zbyt wiele. Ale otrzymał kilka interesujących propozycji. Wybrał jedną z nich, pomyślnie wykonał postawione przed nim zadanie i co ważniejsze – przeżył. Powtarzało się to później wielokrotnie. Nie był już młodzieniaszkiem polegającym na intuicji, wrodzonej inteligencji i znakomitej koordynacji. Należał do tysiąca najlepiej opłacanych najemników korporacji na całym świecie. Teraz szykował się do lądowania na Plutonie. Przez chwilę przypominał sobie miejsca, w których już był. Prawdę mówiąc, nowe miejsca poznawał z radością.

– Schodźcie dalej korytarzem – odpowiedział Kovacsowi major. – Tu William Alva McBane, koncesjonowany najemnik, numer dwanaście-trzydzieści pięć-osiemdziesiąt dziewięć. Nasze współrzędne są następujące – kontynuował mechanicznym głosem, przyjętym dla zapisów w dzienniku pokładowym i w czarnej skrzynce lądownika, odczytując serię liczb określających ich położenie w Układzie Słonecznym.

Nagle, bez ostrzeżenia, zabrzmiały dziesiątki alarmów, elektronika wszystkich podstawowych obwodów zgłaszała totalne przeciążenie. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, chaos ucichł, przyrządy powróciły w pasma zielonej barwy, jakby nic się nie wydarzyło. Spice niepewnie popatrzyła na pozostałych. Była ekspertem od systemów bojowych i spraw z nimi związanych, ale nigdy nie spotkała się z czymś podobnym. Reakcja obwodów elektronicznych lądownika wyglądała tak, jakby system został porażony trąbą powietrzną o wielkiej sile.

– Jeśli słyszy pan mój głos, majorze, oznacza to, że wraz ze swoim oddziałem dotarł pan na Plutona w obszarze kontynentu pozostającego we władaniu korporacji Byutech – nieoczekiwanie odezwał się głos dziedzicznego głównego szefa koncernu sonicbm.

Spice znów popatrzyła na wszystkich członków wyprawy. Nikt nie okazał zdziwienia, zresztą tak samo jak i ona. Ten meldunek był najwyraźniej częścią ich zadania.

– Właśnie otworzył się przed panem dostęp do ostatnich tajnych danych potrzebnych dla pomyślnego zakończenia misji. Życzę panu i pańskim ludziom dużo szczęścia.

Głos szefa zamilkł i ukazała się mapa z punktem zaznaczonym u podnóża górskiego wału.

– Mam współrzędne – potwierdził Kovacs w chwili, gdy ostry zakręt wgniótł ich w fotele.

– Wylecieliście na misję, nie mając do dyspozycji wszystkich informacji? – histerycznie wybuchnął Backsyht.

– Tak – odpowiedział spokojnie McBane, a dziennikarz nie zdołał stłumić pełnego przestrachu sapnięcia.

Kąciki ust Spice zadrgały. To był cały major. Jednym krótkim słowem potrafił usadzić człowieka.

– Złapałem fragmenty pulsowania radaru dopplerowskiego, tryb pasywny zerowy – Kovacs meldunkiem uciął próby dalszych rozmów.

Posuwali się nisko pod warstwą metanowych chmur, przyrządy optyczne ukazywały im równinny, poprzecinany pęknięciami teren pomiędzy równolegle biegnącymi wałami górskimi. Kraina miała kolor i strukturę niestarannie przyrządzonych ciasteczek, pokrytych warstwą pleśni; biel szła o lepsze z szarością, metanowo-azotowy lód można tu było znaleźć we wszystkich odmianach.

Radar stopniowo ukazywał dolinę wcinającą się w masyw Griuevic, dokładnie w miejscu podanych współrzędnych. Kovacs wydał rozkaz, na skraju holomonitora przelewały się kolory, w miarę jak komputer pokładowy zmagał się z jego poleceniem i aerodynamiką. Następnie z wyczuciem pilota, którego intuicja wyprzedza wynik obliczeń, na moment poluzował stery – niestabilność aerodynamiczna, na której wyrównanie potrzebna byłaby część rezerwy paliwowej, minęła, system fly by wire wszedł do pracy i lądownik posłusznie skierował się pomiędzy strome ściany.

– To wszystko jest z lodu, a mimo tego te górki są dość niebezpieczne – oznajmił Kovacs i wzniósł maszynę o sto metrów. Dolina zwężała się, równe dno zniknęło, zamieniając się w chaos lodu potłuczonego naciskiem przesuwających się lodowców.

– Tu grawitacja jest dwadzieścia pięć razy większa od standardowej – powiedział McBane. – Jeśli nas pan dostarczy dziesięć kilometrów dalej, zaoszczędzi nam to roboty.

Kovacs zastanowił się, skąd dowódca czerpie dane, ale używał przecież własnego hid-u.

– Żaden problem, majorze – rzucił zadowolony.

Zabrzmiał cichy dźwięk ostrzeżenia, mignęła ikona kontaktu laserowego.

– To mogło być fałszywe echo. Wszystkie parametry, co do jednego, znajdują się poniżej limitów – powiedział Kovacs, rzucając okiem na przyrządy.

Lecieli teraz ze zmniejszającą się prędkością poniżej pięciuset kilometrów na godzinę, silniki dawały zmienny ciąg, zużywając ostatnie kilogramy paliwa.

– Zgłasza się baza, nasz cel – objaśnił McBane. – Zainstalowali tam specjalne urządzenie lokacyjne.

Kolejne brzęknięcie.

– Lepiej usiądźmy tutaj. Nie wiem, jak dobre jest tutejsze ai. Jeśli nieprawidłowo odczyta nasz kod i źle dokona identyfikacji... – nie dokończył zdania.

Silniki zawyły i wsteczny ciąg wprawił całą konstrukcję w drżenie, maszyna zaczęła powoli opadać. W miarę zbliżania się do powierzchni płonące gazy z dysz wylotowych topiły zamarznięty metan i wokół wzniosły się tumany białej pary.

– Radar lądowania szwankuje, wskazania są bardzo niestabilne – zameldował Kovacs. – Wybiorę jakiś punkt w pobliżu i wyląduję na wyczucie.

Fincher nerwowo bębnił palcami po sprzączce pasa bezpieczeństwa. Czuł, jak lądownik chwieje się i powoli opada. Wiedział, co się dzieje. Gorące gazy wylotowe silników roztapiały lodową powierzchnię pod nimi, a oni usiłowali wylądować we wrzącej mieszaninie złożonej z metanu, azotu, tlenku węgla oraz kilku innych gazów. W razie niepowodzenia mogli opaść gdzieś na dno i zostać zasypani przez błyskawicznie tworzące się kryształki zamrożonego gazu, łączące się ze starym lodem. Zostaliby tam do końca swych dni, co w tym przypadku nie potrwałoby długo.

– Wysuwam wsporniki – zabrzmiał głos Kovacsa.

Kabina zatrzęsła się tak mocno, że odczuł to nawet przez obicie fotela. Skrzypienie i tarcie stali o stal budziło obawy, że cały moduł tnie jakiś gigantyczny skalpel.

– Trochę przymarzły, musiałem podnieść ciśnienie hydrauliki, nic takiego się nie dzieje – poinformował ich Kovacs.

Fincher skrzywił się. Przypomniał sobie, jak Kovacs wymógł na technikach sonicbm-u, żeby cały system hydrauliczny lądownika przerobili na sprawniejszy. Ten facet po prostu miał nosa. Przymknął oczy i wyobraził sobie, jak długie na piętnaście metrów stalowe wsporniki, zdolne do zachowania pewnej sprężystości nawet w temperaturze kilku stopni powyżej zera absolutnego, wsuwają się w głąb szybko sublimującego lodu, do chaosu molekuł, które w superniskim ciśnieniu i temperaturze nie miały możliwości zamienić się w ciecz. Ochładzały się błyskawicznie i opadały na dno mroźnego piekła.

Był zdenerwowany i zdawał sobie z tego sprawę. Sytuacja stawała się niebezpieczna, a on nie miał na nią wpływu. Spojrzał na Woroszyłowa. Milkliwy Rosjanin znów rozstawił figurki na szachownicy i z uwagą pochylał się nad grą. Pietro zdawał się drzemać, Brassi odczytywał coś z konsoli i zajmował się komputerem pokładowym. Wszyscy oprócz Backsyhta i Edwarda Wellera byli zupełnie spokojni. Fincher przypomniał sobie pierwszą akcję, w której brał udział w składzie zespołu majora. Podejrzewał wtedy, że współtowarzysze są ograniczeni, co nie pozwala im na uświadomienie sobie skali niebezpieczeństw. Później, gdy został stałym członkiem zespołu, przekonał się, że nie miał racji.

Moduł drgnął, wydawało się, że stanął, ale w chwilę później zaczął powoli, nierównomiernie opadać, jakby pogrążał się w bagnie. Tyle że oni naprawdę wpadli w bagno.

– Nie przeżyjemy tego, nie przeżyjemy. Bez pasa lądowania to wszystko jest bez sensu – biadolił Backsyht.

Fincher skrzywił się. Dziennikarz bezwiednie uruchomił zewnętrzny kanał komunikacyjny i teraz słyszeli go wszyscy. Wyłączył się i przyjrzał wskazaniom czujników lądownika, sprawdzając przy tym, kto jeszcze je śledzi. Weller, Brassi i – co zrozumiałe – Kovacs oraz Spice.

– Tak, teraz leżymy na brzuchu – usłyszał, jak kobieta mruknęła sama do siebie.

Silniki zamilkły, moduł zakołysał się i dalej opadał, nie natrafiając na nic, co mogłoby go zatrzymać. Fincher przełknął gorzką ślinę, wyobrażając sobie głębię, do której z wolna, ale nieodwracalnie się osuwali. Później usłyszał przeraźliwe skrzypienie, po którym nastąpił wstrząs i moduł znieruchomiał.

Wstrzymał oddech, jakby mógł on naruszyć delikatną równowagę modułu. Z pewną satysfakcją stwierdził, że wszyscy znieruchomieli tak samo jak on.

– Stoimy – zameldował zadowolony Kovacs. – Wszystko wokół nas już zamarzło.

Fincher opadł na oparcie fotela i rozluźnił się. Zauważył, że Spice patrzy na niego. Wyłączyła widzenie holograficzne i mógł dostrzec jej twarz.

– Było ciekawie, no nie? – Zaśmiała się.

Ten uśmiech z powodzeniem mógłby się znaleźć na okładce jakiegoś pisemka poświęconego damskiej modzie. To była jedna z niewielu rzeczy, których nie pojmował – co taka ślicznotka tutaj robi.

– Taa, rzeczywiście – przytaknął z ulgą.

– W porównaniu z drążeniem tunelu na Mount Olimp to cholerna nuda – warknął Gunner. – Doprowadźcie do porządku swoje posrane tyłki, za chwilę wchodzimy do akcji.

Pietro odpiął się pierwszy, wstał z fotela i przeciągnął się.

– O Boże, cały zdrętwiałem od tego siedzenia. Mamy czas na jeden komfortowy numerek, nie dałabyś się namówić, Spice?

Mimo skafandra udało mu się wykonać sprośne ruchy biodrami.

Fincher spojrzał na termometr wewnętrzny. Major wyłączył system podtrzymujący życie, aby oszczędzić energii. Temperatura zdążyła już spaść do minus dziesięciu stopni.

– Pietro, jeśli rozbierzesz się pierwszy, może dam się namówić – Spice usadziła małego Włocha, na co Chorybd wybuchnął basowym śmiechem.

– Mam już komplet danych operacyjnych. Rozpoczynam briefing – zakończył zabawę McBane.Rozdział drugi

Desant

Kuzmin sprawdził wskaźniki palnika plazmowego. Konieczne było jak najszybsze wycięcie otworu w korpusie modułu. Tapicerka już została zdarta. hid Kuzmina, współpracując z komputerem pokładowym, wyświetlał w jego polu widzenia rozmieszczenie poszczególnych systemów pokładowych, od instalacji elektrycznej poczynając, na sieci światłowodów kończąc. Kuzmin dla pewności przerysował je na ściankę kadłuba. Byłoby kiepsko, gdyby uszkodził przewody paliwowe silniczków korekcyjnych. Kilka kilogramów paliwa na pewno w nich zostało i gdyby wybuchło mu prosto w twarz, nawet skafander by go nie ochronił.

– Zaczynam – oznajmił.

Oprócz Chorybda, który mu pomagał, wszyscy pozostali stłoczyli się w najdalszej części modułu.

Nacisnął spust i poprzez rękawice poczuł delikatne wibracje. Włączył zapłon, tryskająca plazma przyjęła z początku żółtą, a po chwili biało-niebieską barwę. Stanął w rozkroku i zaczął przepalać poszycie kadłuba.

Stopiony metal kapał na podłogę, kadłub głośno trzeszczał. Po dwudziestu minutach pracy pojawiła się warstwa ceramiczna. Zwiększył moc, głośny syk zaskoczył go w pierwszej chwili, ale zaraz się uspokoił – to tylko powietrze uciekało z kabiny na zewnątrz. Pracował dalej aż do momentu, gdy nagle przeziernik hełmu pokrył się rosą. Zaskoczony odwrócił się ku pozostałym. Wszędzie kondensował się azot i inne gazy z przechodzącej w stan płynny atmosfery lądownika. Gunner już pieczołowicie wycierał broń.

– Za chwilę zacznę naprawdę marznąć – wycedził Kuzmin, zabierając się znów do pracy.

Widział już wiele dziwnych rzeczy, a ta wcale nie należała do najdziwniejszych.

Ponad godzinę zajęło mu wycięcie w kadłubie prostokąta wielkości dwóch metrów na półtora, przez kolejne pół godziny wygładzał wyjście, żeby nikt nie uszkodził sobie skafandra. Sukces nader często zależał od dokładności i dbałości o szczegóły. Kuzminowi nikt nie musiał o tym przypominać. Wreszcie wyłączył palnik, odczekał pięć minut, aż dysza się ochłodzi, i odłożył urządzenie. To on wyciął otwór, więc teraz sam sprawdzi, czy wszystko w porządku. To jedna z podstawowych zasad w kosmosie. W warunkach niewielkiej grawitacji wystarczyło lekkie odbicie, aby jak wolno wznoszący się balon wypłynął z wnętrza modułu na zewnątrz.

Kiedy tylko znalazł się na powierzchni lądownika, przywarł podeszwami do ceramicznej powłoki i zatrzymał się. Nastawił system optyczny na powiększenie połączone z panoramicznym widokiem bliskiej okolicy w zakresie stu osiemdziesięciu stopni. Wszędzie wokół wznosiły się biało-szare góry, pustka pokryta popękanym lodem i czarne niebo usiane gwiazdami. Pustka sprawiała wrażenie wrogiej i Kuzmin wiedziony instynktem dobył pistoletu. Był to specjalny model, pistolet cz czeskiej produkcji z magazynkiem na sześć naboi kalibru 70 z dwuskładnikowym prochem strzelniczym przystosowanym do używania w warunkach próżni. Był niezawodny we wszystkich możliwych warunkach. Kuzmin nikogo nie widział, ale miał silne wrażenie, że nie jest sam, że ktoś go obserwuje. Może tak na niego działała obcość tego świata. Uważnie rozejrzał się wokoło, sprawdził czujniki skafandra współpracujące z sensorami lądownika. Nadal nic.

– Niech pan melduje, Kuzmin – zażądał McBane.

– Żadnych śladów ludzkiej działalności w polu widzenia, moduł na głębokość trzech czwartych pogrążony jest w lodzie, solidnie to stopiliśmy, ale już zamarzło. W dalszej okolicy nadal pada śnieg. Tutaj zakrył wszelkie ślady po lądowaniu, za kilka minut będzie tu wyglądało tak jak dawniej – przekazał Kuzmin. – Mimo panującego spokoju mam uczucie, że w każdej chwili może mi coś skoczyć na plecy. I cholernie mi zimno w nogi.

– Włącz dodatkowe ogrzewanie butów, to one powodują największe straty ciepła – odezwał się natychmiast Brassi. – Widzę cię na systemie diagnostycznym.

Kuzmin przejrzał holopanel sterowania i po chwili znalazł odpowiedni symbol.

– W porządku – stwierdził Brassi.

– Zaczynamy drugą fazę desantu – oznajmił major, wytrącając załogę z pełnego napięcia oczekiwania.

Gunner wyszczerzył zęby, wybrał sporą skrzynkę i ostrożnie przeniósł ją na górę przez wycięty otwór. Nie śpieszył się, każdy jego ruch był starannie przemyślany i wyćwiczony. Wystarczająco długo trenował w warunkach niskiej grawitacji, żeby mieć dobre wyczucie przy manipulowaniu ciężkimi przedmiotami. Komplet rakietowy, który podnosił do góry, ważył na Plutonie około ośmiu kilogramów, ale nadal miał bezwładność odpowiadającą jego ziemskiemu ciężarowi. A to oznaczało, że łatwo można było zmiażdżyć nim komuś żebra. Wyciągnąć kolejne elementy, a później... czynności następowały po sobie w stałym tempie.

Przytwierdzić główne podpory châssis do podstawy, zatrzasnąć nośnik, sprawdzić zamki, umieścić zespół elektroniczny w wycięciu belki poziomej, zamocować go.

Gunner, montując komplet obronny, pogwizdywał pod nosem. Pomimo pewnej niezgrabności, cechującej każdą czynność wykonywaną w skafandrze, poruszał się jak baletmistrz, którego występ opanowany jest do ostatniego szczegółu.

Nasadzić podajnik rakiet, klik. Gunner zatrzymał się. Kontrolki pokazywały, że wszystko jest w porządku, ale dźwięk, jaki usłyszał, nie był taki jak zawsze. A konieczne było doskonałe połączenie obu elementów. Postukał w podajnik, kontrolka zgasła i znów się zapaliła. Zdjął podajnik i przysunął blisko hełmu – niczego szczególnego nie zobaczył. Nastawił pięciokrotne powiększenie, a potem dziesięciokrotne. Dopiero teraz spostrzegł, że bolce kontaktów pokrywa mikroskopijna powłoka metanowego lodu, do której przylepiło się kilka zanieczyszczeń. Gunner wyjął zza pasa pistolet pneumatyczny napełniony czystym argonem, zdmuchnął zanieczyszczenia z kontaktów i ponownie zamocował podajnik.

Wykorzystał swój wpce i przeprowadził dwa niezależne testy, jeden sterowania systemem broni, a drugi komputerem osobistym. Wszystko było w porządku.

Pochylił się nad wyświetlaczem sterowania i aktywował system. Przez chwilę procesor jego wpce pracował ze stuprocentową wydajnością, podczas gdy elektronika broni gromadziła dane i przechodziła na pełną kontrolę nad systemem. Serwomotory warknęły, zespół wyrzutni rakiet uniósł się ukośnie do góry.

Gunner wykrzywił twarz w grymasie oznaczającym zadowolenie. Już nie tylko Kuzmin z bronią strzegł bezpieczeństwa, ale wspomagała go przenośna wyrzutnia rakiet, zdolna w ciągu piętnastu sekund wystrzelić dziesięć pocisków kierowanych. Zamontowanych było niestety tylko pięć, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Z tym zdążył się już pogodzić.

– Feniks zainstalowany, majorze, ale zgłasza, że na tym mrozie akumulatory wytrzymają tylko sześć godzin – zameldował.

– Zrozumiałem, proszę nastawić tryb półautomatyczny, aby pozostawić pełną kontrolę nad odpaleniem.

– Jasne, majorze.

Gunner nie wiedział, dlaczego major zarządził tryb jak najszybszej gotowości wyrzutni do otwarcia ognia, ale nie przejął się zbytnio. Zadowolony położył palec na spuście. Uważał to za jedną z przyjemności, jakie oferował mu świat.

Backsyht odsunął się na pewną odległość od modułu i włączył nagrywanie.

– Szanowni słuchacze, czytelnicy i widzowie. Wasz Frederick Backsyht zgłasza się z Plutona, najodleglejszej planety Układu Słonecznego. Z najbardziej pustego i najzimniejszego miejsca we wszechświecie, w którym jak dotąd przebywało tylko kilkuset ludzi. Właśnie stanęliśmy na początku najtrudniejszego, najbardziej fascynującego, po prostu niewiarygodnego przedsięwzięcia wszystkich czasów. Wraz ze mną będziecie śledzić losy oddziału profesjonalistów, zwanych najemnikami korporacji. Ich misja jest tak tajna, że rozkazy otrzymują dopiero w momencie, kiedy są niezbędne dla wykonania zadania. Oprócz istoty tego zadania, o którym wiem w tej chwili tyle co wy, spróbujemy znaleźć odpowiedź na pytanie, co ściąga te żądne krwi potwory – obraz twarz Backsyhta zastąpił widok Gunnera stojącego obok wyrzutni rakiet – do miejsca, w którym sama przyroda grozi śmiercią na każdym kroku – kamera ukazywała teraz sterylnie czyste wzgórza lodowe – a prawdopodobieństwo przeżycia jest minimalne, nawet jeśli nikt nie będzie do was strzelał.

Obraz ukazywał pistolet cz leżący na lodzie.

– Oczekując naszych dalszych spotkań, mam nadzieję, że pozostanę przy życiu.

Wyraz twarzy towarzyszący ostatnim słowom dziennikarza daleki był od reporterskiej pewności siebie, ale Backsyht po chwili wahania pozostawił go bez zmian. Dodawało to całemu materiałowi wiarygodności.

Z rozmyślań wyrwał go cichy, lecz natrętny sygnał dźwiękowy. Monitor połyskiwał na czerwono zgodnie z rytmem popiskiwań. Najpierw przestraszył się, że coś jest nie w porządku z jego skafandrem, ale zdał sobie sprawę, że jakakolwiek awaria wywołałaby dokładną informację o rodzaju uszkodzenia. Zaczął przypominać sobie wiadomości przyswojone w trakcie szkolenia i przeglądał jedno menu po drugim. Metodą prób i błędów stwierdził, że źródło sygnałów tkwi gdzieś w zestawie informacji wojskowych, którym nie poświęcał zbyt wiele uwagi, uważając je za zbyteczne.

W końcu znalazł. Alarm oznaczał, że namierzył go promień lasera. Zdrętwiał, a w chwilę później zląkł się, że zlał się w spodnie ze strachu, jednak nie poczuł w nich wilgoci. Uświadomił sobie, że fizjologia go jednak zawiodła, ale uratował kateter, niezbędny w sytuacji, kiedy człowiek musi wytrzymać ponad dwanaście godzin w skafandrze. Rozejrzał się i dostrzegł jakąś postać stojącą na lodzie w pewnym oddaleniu. Aktywował powiększenie i zdołał przeczytać nazwisko na hełmie. Był to Brugger, który celował do niego z jakiejś broni.

– Co to za głupie dowcipy? – zapytał wewnętrznym łączem.

– Kalibruję dalmierze. Nikt ich jeszcze nie używał przy minus dwustu trzydziestu sześciu stopniach. Ale długo tego nie dostrzegałeś. Już dziesięć razy byłbyś zabity – padła spokojna odpowiedź.

Backsyht zauważył, że Brugger ma obok siebie cały wózek załadowany bronią ręczną i urządzeniami celowniczymi. Stwierdził też dzięki wpce, że Brugger już wcześniej nawiązał z nim łączność. „Chyba z powodu tej kalibracji” – pomyślał.

– Dlaczego pan się tu znalazł? – skorzystał z okazji i zapytał, używając włączonego przez Bruggera obwodu dualnego.

– Podpisałem kontrakt – odparł obojętnie Brugger, odłożył karabin i uniósł coś wielkiego, przypominającego ręczną armatę.

Backsyht odczytał informację, że mierzy w niego rakieta ThorMin systemu hybrydowego ziemia–ziemia, ziemia–powietrze, przeznaczona do niszczenia obiektów opancerzonych.

– Dlaczego podpisał pan kontrakt? Ta misja ma według klasyfikacji najemników poziom ryzyka A – starał się naprowadzić Bruggera na interesujący go temat. – To najniebezpieczniejszy rodzaj misji, jaki może się zdarzyć.

– To nie jest poziom A, bo ryzyko nie mieści się w tabelce. A dlaczego tak naprawdę tutaj jestem, to gówno cię obchodzi – odprawił go zbrojmistrz i wyłączył się.

Backsyht wzruszył ramionami. Z czasem na pewno dowie się więcej. Jego reportaż zostanie uznany za rzetelny dopiero po powrocie na Ziemię i weryfikacji przez sonicbm. Pewny był, że do tego czasu dowie się wszystkiego od tych nabrzmiałych testosteronem macho.

Złożył statyw kamery, schował reporterskie przybory do pokrowca i szurając nogami, ruszył z powrotem do lądownika. Ogrzewane indukcyjnie buty przytrzymywały go wprawdzie na lodzie, ale nie chciał ryzykować skoku, jaki niedawno wykonał Pietro. Najemnik odbił się, wzleciał na wysokość około dwudziestu pięciu metrów i bardzo wolno opadł na powierzchnię. Backsyht wiedział, co umożliwiało tak wysoki skok. Na Ziemi Pietro podskoczyłby najwyżej na metr. Rozumiał, ale nie chciał próbować. Zanim zrobił kolejny krok, upewniał się, że druga noga jest bezpiecznie osadzona na lodzie.

Przy module natknął się na Finchera. Wiedział, że jest on lekarzem oddziału i dlatego nie montował traktorów ani nie sprawdzał broni, ale przeglądał swoje wyposażenie. Reporter miał nadzieję, że z nim łatwiej się dogada. Stanął obok, włączył łączność dualną i odczekał chwilę.

– Jak pan myśli, ile ta cała zabawa może kosztować? – Fincher, o dziwo, odezwał się pierwszy, przerwał pracę i rozejrzał się dookoła.

Zaskoczony Backsyht milczał. Loty międzyplanetarne na skraj Układu Słonecznego nie należały do wycieczek turystycznych.

– Nie wiem, zapewne kilka milionów – odpowiedział po namyśle.

– To błędna ocena – odparł Fincher. – Podróż automatycznie kierowanego frachtowca z materiałem kosztuje osiemdziesiąt milionów. I to w przypadku lotu po optymalnej trajektorii i z ekonomiczną prędkością. A my jesteśmy wyprawą wojenną o najwyższym poziomie tajności. Razem z technologią, którą mamy do dyspozycji, plasuje to koszty w zakresie od pół miliarda do całego miliarda dolarów. Po tym jak rozcięliśmy nasz moduł, zrozumiał pan, że nasza misja musi zakończyć się sukcesem. W przeciwnym razie nikt z nas nie wróci do domu. I teraz zaczyna pan odczuwać strach.

Backsyht zdawał sobie sprawę, że Fincher mówi prawdę.

– A jeśli nie? – zmusił się do tego pytania. – Jeśli nie mamy żadnej szansy na sukces?

Pogardzał sam sobą za to, że głos mu się trząsł, ale nie był w stanie tego opanować.

– Myśli pan, że ktoś wyda miliard dolarów na nic? – rzucił Fincher i zabrał się z powrotem do pracy.

Backsyht miał ochotę pokręcić głową. Z całą pewnością nikt nie wyrzuca pieniędzy przez okno. Nawet najbogatsi.

– Pan się nie boi? – odważył się zadać jeszcze jedno pytanie.

– Boję się.

– To dlaczego pan tu jest?

– Nic panu do tego.

Z pewnym rozgoryczeniem stwierdził, że od lekarza otrzymał taką samą odpowiedź jak od tępego żołdaka. No dobrze, to tylko jeszcze większe wyzwanie dla jego umiejętności dziennikarskich. Perspektywa oczekującego zadania nieco go uspokoiła.

Nagle bez ostrzeżenia pogorszyła się widoczność. Otoczyła ich biała mgła. Finchera mógł widzieć tylko jako sylwetkę, skafander natychmiast przełączył się na obraz z radaru. Wykorzystując hid, zbierał dane uzyskiwane z pomocą radiowych fal ultrakrótkich oraz długich i składał je w jeden obraz.

– Co się dzieje? – zapytał Backsyht nerwowo na ogólnym kanale.

– Znaleźliśmy się w obszarze wyższej temperatury, metanowy lód taje, a właściwie sublimuje. To może być jakaś miejscowa inwersja, ale zjawisk klimatycznych tego rodzaju nie ma w bazie danych. Odjedziemy, jak tylko zostaną spełnione priorytetowe zadania A oraz B – odezwał się rzeczowy głos majora.

Mgła zgęstniała. Backsyht oparł się o obłą powierzchnię modułu, wydarzenia ostatnich godzin zaczęły mu ciążyć i samopoczucie miał nie najlepsze. Przeleciał dziesiątki miliardów kilometrów i dostał się w miejsce nieróżniące się od Londynu pogrążonego w oparach smogu. Poczuł pieczenie w penisie i przypomniał sobie ostrzeżenia lekarzy. Jednym z podstawowych mankamentów używania kateterów było nieprzyjemne uczucie pieczenia. W przypadku podatnych na to osobników mogło ono przechodzić w uciążliwy ból. Przypomniał sobie dwóch żołnierzy, którzy, używając kosmicznego żargonu, „wypadli za burtę” – popełnili samobójstwo właśnie z tego powodu, chociaż wiedzieli, że za kilka godzin uwolnią się od uciążliwej przypadłości. „Może w ogóle nie powinienem tu przyjeżdżać?” – pomyślał ze złością.

Kovacs wykonał na lodzie zakręt w prawo, potem w lewo i na koniec objechał moduł dookoła. Gąsienicowy traktor zachowywał się prawidłowo, nieznacznie tylko gorzej niż podczas jazdy po ziemskim lodowcu. Akumulatory miały zapas mocy wystarczający na dwadzieścia godzin jazdy, z doświadczenia wiedział, że kiedy rozgrzeją się podczas pracy, wartość ta powiększy się jeszcze o kilka godzin.

– Maszyna w porządku – ogłosił rezultat próby.

Pietro ruszył jako drugi. Trzymał się śladów Kovacsa, ale nie zauważył pięciometrowego uskoku i wykonał krótki lot zakończony twardym lądowaniem.

– Kurwa – ulżył emocjom, lecz nie zwolnił.

Dziesięciotonowa maszyna niosąca pięć ton ładunku wytrzymała. Pozostałą część kręgu przejechał w takim samym szybkim tempie i zaparkował blisko za traktorem Kovacsa.

Jako trzeci wyruszył Fincher. Umiejętności kierowcy-pilota stanowiły jego specjalność dodatkową, może dlatego działał nieco ostrożniej. Mimo tego wykonał manewry bez żadnych problemów. Dojechał do pozostałych dwóch traktorów, wlokąc za sobą ogon białej mgły.

– Lód ogrzewa się po kilkakrotnym przejechaniu po nim gąsienicami. O ile nie musimy rozdawać wizytówek, jadąc gęsiego, lepiej pojedźmy obok siebie – mruknął Brugger.

– Traktory w porządku, przygotowane do drogi. Wyposażenie załadowane – zameldowała Spice.

McBane nie wyszedł jeszcze z modułu.

– Zrozumiałem. Odjedźcie na trzysta metrów i poczekajcie na mnie.

Kovacs ruszył, jak tylko wsiadła jego załoga – Brassi, Weller i Spice. Pozostali podążali za nim, utrzymując stosowny odstęp. Wiedzieli, że wybierze najlepszą drogę. Zawsze wybierał najlepszą drogę, nawet w miejscach, których nigdy przedtem nie widział.

Zaparkowali obok siebie, odwrócili się jak na komendę i nastawili maksymalne powiększenie. Z wyciętego w kadłubie otworu wylazła anonimowa postać w skafandrze. Major jako jedyny nie miał nazwiska na hełmie. Obszedł uwięziony w lodzie lądownik, w jednym miejscu zatrzymał się, podniósł coś i rzucił bliżej modułu. Potem oddalił się na trzydzieści metrów, stanął i odwrócił się.

Spice włączyła podczerwień, szaroniebieski obraz Plutona przyćmił czerwony blask emitowany przez osiem przedmiotów rozmieszczonych wokół lądownika.

– Już aktywował ładunki termiczne – oznajmiła.

Majora i lądownik otoczyła mgła, ale dzięki radarowi widzieli, jak lód sublimuje, płynny metan rozprzestrzenia się i szybko ochłodzony krystalizuje w formie drobnych płatków, zasypujących moduł znów sublimującym śniegiem. Maszyna powoli pogrążała się w lodzie. Spice wyobraziła sobie, jak gdzieś głęboko lód taje we wrzącym morzu bezbarwnej cieczy, zalewającej ceramiczny płaszcz modułu, pomieszczenie załogi, na zawsze utrwalając wszelkie ślady ludzkiej obecności.

W końcu trzystutonowy kolos zniknął, a śnieg przestał padać.

– Ładunki termiczne jeszcze działają, pogrąża się coraz głębiej. Ale lód nad nim jest już lity – Spice głośno komentowała przebieg wydarzeń.

Backsyht pokręcił głową z niedowierzaniem. Po ogromnej maszynie nie pozostał żaden ślad, patrzył na gładką, brudnobiałą powierzchnię.

– Już nie ma drogi powrotnej – mruknął.

– Nie było jej od momentu, gdy wsiedliśmy do lądownika. Paliwa wystarczyło tylko na dotarcie tutaj – odpowiedział mu Weller.

Backsyht wiedział, że to dobry moment na zadawanie pytań, ale wśród martwej pustki Plutona, zdany na trzy traktory bez kabin ciśnieniowych, nie miał na to siły i zamiast tego wgramolił się na siedzenie.Posłowie

Najemnicy – wojna przyszłości

Po przeczytaniu ostatniej strony tej książki zostało we mnie mnóstwo uczuć i refleksji. Duma z tego, że jestem człowiekiem, zdumienie nad złożonością i pięknem wszechświata; zgroza na myśl o tym, do jak krwawego gatunku należymy, uczucie podniosłości wobec heroizmu, rozbawienia dla akcentów komicznych.

„Najemnicy” łączą w sobie akcję charakterystyczną dla klasycznego militarnego science fiction, respekt dla praw naturalnych hard science fiction, tajemniczość godną dobrych powieści detektywistycznych i mrożącą krew w żyłach atmosferę horroru. A do tego grupa głównych bohaterów, za których człowiek, chcąc nie chcąc, trzyma kciuki i życzy im, żeby przeżyli, wiedząc równocześnie, że nie wszystkim się to uda, a może nawet nikomu.

„Najemnicy” przymuszają do nieprzerwanego przewracania stron, pobudzają ciekawość i przyśpieszają puls. Gwarantują dobrą zabawę, która ukrywa w sobie wiele powodów do przemyśleń. A bez nich doznania podczas lektury nie byłyby tak doskonałe.

Autor bardzo interesująco przedstawia pojęcie ludzkości. Termin ten w tekście nie jest wykorzystywany wprost, pojawia się raczej w sposób domyślny. Sztuczna inteligencja, o której wiemy, że przed laty, aby przeżyć, zniszczyła całą ludzką kolonię, jest sympatyczna. Rozumiemy jej motywy, odmienność od własnych stwórców. W napięciu obserwujemy, jak nawiązuje stosunki z ludźmi, co umożliwia jej następne przemiany i sformowanie własnej osobowości. Nigdy jednak nie przekracza granicy koniecznej do przeżycia w okrutnym świecie, nie staje się marionetką w rękach ludzi, ale nowym, inteligentnym gatunkiem, z którym trzeba się będzie w przyszłości liczyć.

Cały wojenny wątek powieści przepojony jest delikatną warstwą humanitaryzmu; prastarą myślą – życzeniem, żeby podstawowym powodem istnienia żołnierzy, rycerzy, wojowników bez skazy i strachu nie było zabijanie, ale ochrona słabszych i bezbronnych.

Żołnierze u Bartoša nie są na szczęście czcigodnymi rycerzami Okrągłego Stołu. Wśród opisów zmagań z niegościnnym środowiskiem planety, pośród wojskowych operacji z użyciem znakomitej techniki, prowadzonych w celu przeżycia, autor znalazł czas na to, aby przybliżyć nam bohaterów książki jako realne postacie, mające swoje problemy, marzenia i swoją przeszłość.

W zespole najemników znajdują się jednostki reprezentujące całą gamę ludzkich charakterów. Od doktora Finchera, który do nich dołączył w wyniku dziwnych i poplątanych zrządzeń losu, poprzez doskonałego najemnika, ale przede wszystkim człowieka, Woroszyłowa, aż po lodowatego Gunnera czy Kuzmina – ludzi, którzy doszli tak daleko, jak tylko człowiek może dojść. A może jeszcze kawałek dalej.

Tym silniejsze sprawia wrażenie, kiedy są gotowi poświęcić się dla innych, zachować według zasady prawdziwych herosów – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, stać się bohaterami – ratownikami.

W przeciwieństwie do większości militarnych science fiction i najbardziej znanych space oper autor umieścił akcję w stosunkowo niedalekiej przyszłości i w bliskim wszechświecie; starał się maksymalnie uwypuklić kwestie związane z kierunkiem rozwoju nauki, wychodząc ze współczesnego poziomu wiedzy. Narzędzia bohaterów, ich broń, skafandry, środki transportu działają na teoretycznie znanych nam zasadach, są tylko bardziej skuteczne i odporniejsze niż cokolwiek skonstruowanego współcześnie. Właśnie potęga techniki, nieludzkie możliwości maszyn bojowych w kombinacji z tym, co w biznesie śmierci potrafimy już dziś, pozwala jeszcze dokładniej ocenić kruchość i cud życia.

„Najemnicy” przemawiają do różnych czytelników. Tych, w których tkwi podziw dla bohaterów bez lęku, do mężczyzn i kobiet czynu, którzy nie dają się zatrzymać nawet śmierci i dopną swego.

Dociekliwość jest charakterystyczna dla większości czytelników science fiction, zadają pytania: co by było gdyby? Podziwiają technikę przedstawioną w książce oraz jej olbrzymie możliwości.

A w końcu dochodzi do głosu ta część naszego ja, która pyta, kim jesteśmy, jak długo jeszcze tu pozostaniemy i czy, będąc największymi drapieżnikami na planecie Ziemia, nie zniszczymy sami siebie.

Każdy może sobie wybrać coś, co najbardziej mu odpowiada.

Nie jestem w tym posłowiu całkiem obiektywny, ponieważ dziełu Tomáša Bartoša, uczonego, który swoją wyprawą w dziedzinę literatury naukowo-fantastycznej zrealizował chłopięce marzenia, towarzyszyłem od pierwszej wersji aż do kształtu finalnego, brałem udział w wielu naukowo-technicznych, jak również czysto spekulacyjnych dyskusjach, przez co być może stało się ono choć odrobinę lepsze.

Cieszę się, że moje nazwisko mogę związać z „Najemnikami” chociażby w ten sposób.

Miroslav Žamboch
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: