Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nauczka, czyli jak przekuć porażkę w sukces - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nauczka, czyli jak przekuć porażkę w sukces - ebook

O korzyściach płynących z porażek, czyli jak rodzice uczą się odpuszczać, aby ich dzieci mogły odnieść sukces

Książka poruszająca temat nadopiekuńczych rodziców. Autorka opisuje swoje doświadczenia jako nauczycielki i jako matki, które ugruntowały ją w przekonaniu, że musi zmienić swoje podejście do rodzicielstwa – „odpuścić sobie” i pozwolić dzieciom popełniać błędy i ponosić porażki. Pokazuje także niekorzystne zjawiska nadrodzicielstwa, rodzicielstwa nastawionego na rywalizację i „rodziców pod presją” i omawia ich skutki. Autorka zastanawia się, od którego momentu porażka stała się „brzydkim słowem”, którego należy unikać i podpowiada jak nauczyć dzieci korzystania z doświadczeń wynikających z popełniania błędów. Książka napisana jest lekko, zrozumiałym językiem.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3356-6
Rozmiar pliku: 4,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KSIĄŻĘ

Znam ja was wszystkich, podtrzymam przez chwilę

To wyuzdanie waszego próżniactwa.

Tylko tymczasem naśladując słońce,

Kiedy się daje ćmić zatrutym chmurom,

By ukryć swoją urodę przed światem,

A kiedy zechce znowu stać się sobą,

Że upragnione i budzące podziw –

Przerwie kurtynę obrzydliwych mgieł,

Co swym waporem zdały ją dusić.

Gdyby rok cały był swawolnym świętem,

Rozrywki byłyby nudne jak praca;

A że nieczęste – tym są pożądańsze,

Nic tak nie cieszy jak rzadkie przypadki:

Ja więc, gdy zerwę z tym rozwiązłym stylem,

Spłacę dług, choć-em tego nie obiecywał,

O wiele lepszy w działaniu niż w słowie,

Tym łatwiej przyjdzie mi za nos ich wodzić;

Jak lśniący metal na posępnej grudzie,

Moja przemiana, świecąc na mym błędzie,

Wypadnie godniej, większy budząc podziw,

Niż gdyby ją pozbawić tego tła.

Zgrzeszę, by grzech mój w błahostkę obrócić,

Potem zaskoczyć ich przypływem skruchy.

Akt 1, scena 2, Król Henryk IV, cz. 1, William ShakespeareRozdział 1 Jak niepowodzenie stało się wrogim słowem

Jako mała dziewczynka zaczytywałam się w książkach z serii Domek na prerii autorstwa Laury Ingalls Wilder. Marzyłam o tym, by mieszkać w domku z darni nad brzegiem Plum Creek lub w maleńkiej chatce w Wielkim Lesie pod surową, ale jednocześnie pełną miłości opieką mamy i taty. Chciałam być jak Laura, która dzielnie mierzyła się z niebezpiecznym i ekscytującym światem wokół niej, a wytyczając własne ścieżki przez prerię, popełniała mnóstwo błędów. Po powrocie w domu czekali na nią rodzice, których nie przepełniały niepokój i strach o nią, ale którzy z zainteresowaniem słuchali opowieści o jej przygodach, świadomi, że wolność i swoboda to najlepsza szkoła życia.

Dokładałam starań, żeby wobec siostry być równie tolerancyjną jak Laura wobec Carrie. Gdy pod bożonarodzeniową choinką nie znalazłam dość ekstrawaganckiego prezentu, o jakim marzyłam, w myślach przywołałam wspomnienie o Laurze, która pewnego razu otrzymała tylko mały cynowy kubek, cukierek, ciastko i grosik, a mimo to była za to wdzięczna. Mój sposób na rozwiązywanie problematycznych kwestii w rodzaju „Co zrobiłaby Laura?” nie skończył się wraz z wejściem w dorosłość. Nie mogłam się doczekać, kiedy własnym dzieciom będę mogła poczytać historie o świecie Laury, cechującym się prostymi zasadami i balonami ze świńskich pęcherzy. Wspólnie czytaliśmy i odtwarzaliśmy ulubione zdarzenia: polewanie syropem śniegu, żeby powstały cukierki, barwienie masła sokiem ze startej marchewki i robienie wzorów naparstkiem na zmrożonej okiennej szybie. Zachęcałam chłopców do zagłębiania się w nie tak znów Wielki Las, choć bałam się o nich z powodu niedźwiedzi, myśliwych i wilczych dołów. Robiłam, co w mojej mocy, by być stanowczą, ale kochającą i dającą swobodę mamą, jak mama Laury.

Rodzice Laury wyznaczali swoim dzieciom jasne granice i cele. Dobro i zło było nazywane dobrem i złem, porażki były po to, by wyciągać z nich wnioski, a gdy trzeba było dzieci zdyscyplinować, kara była szybka i sprawiedliwa. Po urodzeniu dzieci pytanie „Co zrobiłaby Laura?” w naturalny sposób zmieniło się w „Co zrobiłaby mama Laury?” – i wkładałam dużo wysiłku w to, by chłopców wychowywać w tym duchu. Starałam się pamiętać, że błędy i niepowodzenia są nieodzowną częścią procesu dorastania.

Fakt, że pomocy szukałam w opowieściach z XIX w., wiele mówi o tym, jak złożone i pełne pułapek stało się rodzicielstwo. Rodzice Laury wiedzieli, że ich zadaniem jest wychować dzieci na samodzielnych, zaradnych i prawych ludzi. Zazdroszczę im tej jasności celów, ponieważ czasami tracę pewność co do moich własnych obowiązków jako mamy. Raz mam być bratnią duszą dla syna, żeby mógł z całą swobodą mi się zwierzyć, innym razem mam robić za autorytet i nauczyć go czegoś, np. pisania listu z podziękowaniami, niezależnie od tego, czy tego chce, czy też nie.

Skoro ja nie jestem pewna swojej roli, podobnie musi odczuwać to mój syn. Nic więc dziwnego, że serce rwie mi się do prostoty rodzicielstwa z Wielkiego Lasu. Jednak obawiam się, że nawet rodzice Laury czuliby się przytłoczeni i skonfundowani zmieniającymi się oczekiwaniami i brakiem solidnego gruntu pod stopami współczesnych rodziców. Aby znaleźć właściwą drogę w tej gmatwaninie i zrozumieć, skąd w ogóle się tu wzięliśmy, musimy przedrzeć się przez ścieżki historii rodzicielstwa.

Rodzicielstwo w starych dobrych czasach

Rodzicielstwo w Nowej Anglii w epoce kolonialnej było stosunkowo proste ze względu na hierarchię potrzeb definiowanych przez pryzmat ryzyka i straty. Rodzice mogli się spodziewać, że stracą co dziesiąte dziecko, nawet w najzdrowszych i najzamożniejszych społecznościach. W miastach takich jak Boston, gdzie nędza i ciasnota budynków mieszkalnych sprzyjały szybkiemu rozprzestrzenianiu się chorób, dzieci umierało dwa, trzy razy więcej. Wskutek epidemii ospy w 1677 r. zmarła jedna piąta mieszkańców, z czego większość stanowiły dzieci.³ Rodzice, dla których widok martwego dziecka był „nie bardziej zaskakujący niż pęknięty dzban”⁴, skupiali się na zaspokojeniu podstawowych potrzeb, takich jak dach nad głową, jedzenie i czysta woda do picia. Kwestie takie jak edukacja, życie społeczne i emocjonalne zdrowie dzieci musiały zejść na plan dalszy. W wychowywaniu dzieci kierowano się raczej rozsądkiem niż uczuciem. Głosem rodzicielskiej filozofii Ameryki czasów kolonialnych – o ile taka istniała – był John Locke. Gdy dzisiaj tłumaczymy dziecku, dlaczego nieładnie jest gryźć sąsiadkę, wypowiadamy całe referaty, wspierając się lizakiem, natomiast Locke preferował prostsze rozwiązanie, podkreślając zdroworozsądkowe, a nie uczuciowe podejście, ponieważ „długie rozprawy i filozoficzne dowodzenia w najlepszym razie wprawiają dzieci w zdumienie i w zmieszanie, ale ich w niczym nie pouczają”.⁵ Dzieci miały pozostawać na widoku, ale nie absorbować i zawsze zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami. Z pewnością nie miały pozostawać na pierwszym planie. Gdy maluch dostaje szału w siedemnastowiecznym odpowiedniku sklepu spożywczego, Locke wyjaśnia: „Płacz dzieci jest bardzo często usiłowaniem zdobycia władzy i otwartym objawieniem swego zuchwalstwa lub uporu. Kiedy brak im sił do osiągnięcia rzeczy, której pragną, chcą krzykiem i szlochaniem utrzymywać swą pretensję i prawo do niej”.⁶ Gdy dzieciom przyszło mierzyć się z ciężkimi doświadczeniami i konsekwencjami swoich błędów, Locke doradzał rodzicom: „…żadną miarą nie lamentuj nad nimi. To miękczy ich dusze i skłania je do poddawania się małym przykrościom, jakie się im trafiają, wskutek czego te zapadną głębiej w tę część duszy, która jest obdarzona jedynie wrażliwością, i stworzą rany większe, niż stworzyłyby w innych warunkach”. Innymi słowy, dodawajcie dziecku otuchy, wspierajcie, ale nie użalajcie się nad nim, nie róbcie z tego, co się stało, wielkiej sprawy, ponieważ „liczne niewygody, na jakie jesteśmy narażeni w życiu, wymagają, byśmy nie byli zbyt wrażliwi na każdą małą przykrość”. Locke zdecydowanie preferował zachęcanie dzieci do tego, by po upadku się podnosiły i podejmowały kolejne próby. „W drobnych przykrościach, jakie cierpią przy uderzeniu lub przy upadku, nie należy ich żałować, dlatego że upadły, ale trzeba kazać im zrobić to jeszcze raz, co poza tym, że wstrzymuje ich płacz, jest lepszym sposobem uleczenia ich niedbałości i zapobieżenia ich kolejnemu upadkowi niż łajanie lub lamentowanie nad nimi. Ale bez względu na przykrość, jaką odniosły, powstrzymajcie ich płacz, a to przyniesie im więcej spokoju i ulgi na teraz i zahartuje je na przyszłość”⁷ (tu ponownie emanujące niechęcią podkreślenia są autorstwa Locke’a). Rodzice epoki kolonialnej kochali swoje dzieci i jestem pewna, że nieśli im pociechę, gdy „uderzały się i upadały”, jednak takie upadki były traktowane jako część codzienności, w której każde dziecko powinno cicho i ulegle przykładać się do walki całej rodziny o przetrwanie w pełnym niebezpieczeństw świecie. Wzloty i upadki były składową częścią życia, dzieci dorastały w ich cieniu, a rodzice mieli czym zaprzątać sobie głowy, dlatego dbanie o dobrostan dziecka przez całą dobę nie wchodziło w grę.

Rodzice wypychali dzieci z domowego gniazda dużo wcześniej, niż dzieje się to dziś. Jak to ujął jeden z ojców założycieli USA Thomas Paine: „Nic tak nie niszczy przywiązania zarówno ze strony rodziców, jak i dzieci, jak zbyt długie życie pod jednym dachem”.⁸ Dzieci wchodziły w związki małżeńskie młodo, szybko miały własne dzieci i musiały być już gotowe zadbać o siebie i rodzinę przed przekroczeniem wieku młodzieńczego, dlatego rodzice zmuszeni byli przekazywać wiedzę na temat przetrwania i niezależności już od najwcześniejszych lat.

Rewolucja amerykańska to czas powstawania nowego narodu i nowej filozofii dotyczącej natury dzieci i ich miejsca w rodzinie i społeczeństwie. Naród zbuntował się przeciwko panowaniu angielskiego króla, który oczekiwał wierności i ślepego posłuszeństwa, pisarze i myśliciele w podobnym duchu postrzegali amerykańskie dzieci. Jak zauważa amerykański historyk Steven Mintz w swojej książce Huck’s Raft: A History of American Childhood, przesunięcie akcentu w stronę indywidualizmu można między innymi zilustrować współwystępującą zmianą w kwestii nadawania dzieciom imion. Do rewolucji amerykańskiej dzieciom zazwyczaj nadawano imiona rodziców lub bliskich krewnych, by w ten sposób podkreślić i wzmocnić wagę pochodzenia i przynależności do danej rodziny. Jednak mniej więcej od połowy XVIII w. zaczęły pojawiać się bardziej unikalne imiona, czasami w parze z drugim imieniem, co miało służyć uwydatnieniu indywidualności dziecka.⁹ Inne obyczaje, służące podkreślaniu zależności politycznej, społecznej i rodzinnej, takie jak konieczność kłaniania się rodzicom, straciły na wadze i duch rewolucji zaczął przenikać do umysłów obywateli, którzy nie chcieli już dłużej akceptować własnej podległości wobec jakiegokolwiek pana. Amerykanie zaczęli patrzeć w przyszłość swojego rodzącego się kraju, w którym los świadomych obywateli zależy od tego, by nowe pokolenia nie kłaniały się żadnej tyranii, ale szanowały prawa jednostek, co służy wolności wszystkich.

Mimo składanych obietnic i szlachetnych, tchnących idealizmem deklaracji stojących za z takim trudem wywalczoną niezależnością, życie dzieci wciąż pozostawało ciężkie. Niemal połowa z nich traciła przynajmniej jedno z rodziców przed osiągnięciem wieku uprawniającego do zawarcia małżeństwa, dlatego wiele musiało dźwigać na wątłych barkach ciężar nie tylko pracy przypisanej im jako dzieciom, ale i brakującego rodzica. Dzieci farmerskie już w wieku 5 lat zaprzęgane były do pracy, żeby przyszłość rodziny była zabezpieczona. W miastach dzieci miały do wypełniania niełatwe obowiązki domowe, musiały uczyć się zaradności w różnych sytuacjach, a także pomagały przy pracach przynoszonych do domu w celu zarobienia dodatkowych pieniędzy, takich jak pranie czy szycie.

W kolejnych dziesięcioleciach amerykańska populacja i gospodarka coraz intensywniej przenosiły się z prowincji do miast i pod koniec XIX w. jedno na sześcioro dzieci między 10. a 15. rokiem życia pracowało zawodowo. Młyny i fabryki chętnie korzystały z małych pracowników ze względu na ich niewielkie rozmiary. Dzieci mogły dość swobodnie wślizgnąć się pod maszynę, żeby np. usunąć blokujący ją element, a poza tym stanowiły tanią i łatwo zastępowalną siłę roboczą.

Z początkiem XX w. zaczęła wzrastać świadomość zagrożeń czyhających na dzieci i ciężkiego losu, jaki przeważnie był ich udziałem w zakładach pracy. Nieetyczne i niebezpieczne praktyki stosowane wobec dzieci skutkowały wprowadzeniem ograniczeń prawnych uniemożliwiających zatrudnianie dzieci poza domem poniżej ustalonego wieku. Ponadto dzieci zostały objęte obowiązkiem szkolnym. Te, które wcześniej pracowały, żeby zapewnić rodzinie bezpieczeństwo finansowe, teraz musiały zająć się nauką. Wprowadzone reformy okazały się niezwykle korzystne, jednak z perspektywy rodziny i społeczeństwa mierzących wartość dzieci ich użytecznością stały się one zbędne, a z upływem lat ich status zmienił się z „przydatnych na nieprzydatne”¹⁰, z przynoszących zyski na bardzo kosztowne. Skoro coraz więcej dzieci doświadczało życia bez obowiązków, rodzicom nie pozostało nic innego jak wyznaczyć nowe rodzicielskie cele, by sprostać wychowaniu drogich i bezproduktywnych potomków.

Narodziny rodzicielskiego doradztwa

Zanim w 1926 r. w kioskach pojawiło się traktujące o rodzicielstwie czasopismo Parents, w Ameryce rozpoczęła się już na dobre debata na temat filozofii rodzicielstwa i coraz więcej rodziców poszukiwało porad i informacji o wychowywaniu dzieci w stawiającym coraz więcej wyzwań świecie. Tak rozpoczęła się era rodzicielskiego doradztwa, czyli trwającego jakiś czas zawieszenia społecznego przekonania o naturalnych kompetencjach amerykańskich rodziców. Niewiele lat wcześniej dzieci codziennie maszerowały do pracy w fabrykach, a teraz same stały się przedmiotem pełnoetatowej pracy, wymagającej eksperckich porad i szkoleń. Społeczeństwo przestało postrzegać dzieci jako mniejszą wersję dorosłych, zdolnych do pracy i twórczego rozwiązywania problemów. Dzieci stały się kruchymi istotami, w pełni zależnymi od opiekunów i wymagającymi popartej dogłębnymi badaniami fachowej opieki. Liczba dzieci przypadających na rodzinę z biegiem lat znacząco się zmniejszyła, dlatego rodzice mogli w większym stopniu poświęcać czas emocjonalnym i psychologicznym potrzebom każdego z nich. Wszystkie te dzieci, żyjące w świecie bez obowiązków, miały dużo czasu na wyrażanie swoich psychologicznych problemów, co spowodowało rozkwit psychologii rozwojowej, która miała dostarczyć odpowiedzi na nowe kwestie. Zachowania, które John Locke opisałby w sposób prosty i autorytarny, zaczęto postrzegać w kategoriach emocjonalnych uwarunkowań, które wymagały terapii, a nie irytujących zachowań domagających się korekty. Czasy, w których dzieci cechowały się twardością i wytrwałością, należały już do przeszłości, teraz nastała epoka dzieci emocjonalnie uzależnionych od rodziców i rodziców targanych ciągłymi niepokojami o swoją rolę.

Do rodziców z końca XIX i początków XX w. jasno i wyraźnie docierał ekspercki przekaz: matki nie powinny nawet zabierać się za wychowywanie dzieci bez konsultacji z lekarzami. Kiedyś kobiety po pomoc w kwestiach dotyczących pielęgnacji zwracały się do innych kobiet, tworząc w ten sposób rodzaj zbiorowej mądrości, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, jednak wraz z rozwojem pediatrii na tę mądrość zaczęto spoglądać z podejrzliwością, a nawet pogardą. Eksperci radzili kobietom, by przestały słuchać „babci, której wpływ jest szczególnie szkodliwy, ponieważ oczekuje się, że ze względu na własne doświadczenia o dzieciach wie wszystko”.¹¹ Przed nastaniem XX w. rodzice (w szczególności matki) dbały o zdrowie dzieci w domu. Miały pod ręką poradniki medyczne, takie jak Domestic Medicine Williama Buchana, i tak uzbrojone pełniły funkcje lekarzy, terapeutów, dentystów i nauczycieli. Jednak na przełomie wieków liczba publikacji traktujących o wychowywaniu i pielęgnacji dzieci wzrosła lawinowo i, co szczególnie ważne, doszło do istotnego przesunięcia akcentów. Rodzicielstwo stało się obiektem badań i eksperci podejmujący ten temat najwyraźniej cechowali się brakiem wiary w to, że matki są w stanie samodzielnie podołać swojemu zadaniu.

W latach dwudziestych XX w. również dało się odnotować wzrost zapotrzebowania na profesjonalną opiekę nad dziećmi. Przedszkola zaczęły też służyć do edukacji matek nieobeznanych z najnowszymi opracowaniami naukowymi na temat rodzicielstwa. Rodziców z całą mocą zachęcano do korzystania z profesjonalnych doradców i wszelkiej maści poradników, które zalewały rynek księgarski. Zawierały one mnóstwo porad, jak ustrzegać dzieci przed zagrożeniem ze strony drobnoustrojów (kolejny popularny temat, zawdzięczający swoje zaistnienie opracowanej pod koniec XIX w. teorii wywoływania chorób przez drobnoustroje) i odpowiadać na nieustannie zmieniające się potrzeby emocjonalne – pięćdziesiąt lat wcześniej takie dylematy mogłyby u rodziców wywołać tylko śmiech. Stan mentalny i emocjonalny dzieci był przedmiotem nowatorskich koncepcji, a „psychologizacja wychowywania dzieci”¹² sugerowała, że rodzicielstwo nie może opierać się na intuicji, ale na nieustannym pogłębianiu wiedzy i doszkalaniu się. Wśród konsekwencji niewłaściwego wychowywania dzieci znalazły się poważne zaburzenia natury psychologicznej i emocjonalne cierpienie, prowadzące do takich niepożądanych zjawisk jak niezdrowa rywalizacja pomiędzy rodzeństwem, fobie, zaburzenia snu i bunt wieku dojrzewania. Freud spopularyzował teorię rozwoju psychoseksualnego i ostrzegał rodziców przed niebezpieczeństwami neuroz wywołanych niewłaściwym przyuczaniem do nocnika, przerzucając odpowiedzialność za choroby psychiczne wieku dorosłego na niewłaściwą matczyną opiekę. Psycholog John Bowlby uczulał rodziców na poważne konsekwencje niewłaściwego podejścia do dzieci – jeśli nie będziemy ich wystarczająco często przytulać, wkrótce wyrosną na nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie młodocianych przestępców. Życie rodziców w coraz większym stopniu toczyło się wokół dzieci i do lat pięćdziesiątych XX w. kwestie takie jak pielęgnacja, właściwe odżywianie i właściwe organizowanie ich czasu stały się dla amerykańskich rodziców prawdziwą obsesją.

Niemal bezwarunkowa wiara i zaufanie w ekspercką wiedzę trzymały się dobrze aż do czasu, gdy pewien sympatyczny pediatra pozwolił rodzicom ponownie zawierzyć własnej intuicji.

Wiesz dużo więcej, niż myślisz, że wiesz

Książka Dziecko, pielęgnacja i wychowanie dr. Benjamina Spocka, wydana w 1945 r., w pierwszym roku sprzedała się w 750 000 egzemplarzy i stanowiła punkt zwrotny w podejściu ekspertów od rodzicielstwa do rodziców. Poradnik zaczyna się od szokujących a jednocześnie przynoszących prawdziwe ukojenie słów: „Zaufaj sobie” i następnych: „Wiesz więcej, niż myślisz, że wiesz”. Tymi słowami dr Spock oddawał władzę z powrotem w ręce rodziców. Jego celem było zburzenie nienaturalnej zależności rodziców i obywateli w ogóle od ekspertów i wyglądało na to, że może on okazać się orędownikiem zdrowego rozsądku. Kobiety wciąż udawały się do lekarzy i psychologów po porady, jednak dr Spock za pomocą wszechstronnego poradnika utrzymanego w przyjaznym tonie zachęcał rodziców do zaufania sobie i samodzielnego podejmowania decyzji. Choć zdaniem wielu głos Spocka był krokiem w kierunku powrotu do normalności, niektórzy – eksperci tracący autorytet i rodzice przestraszeni nagłym brakiem klarownych wytycznych – postrzegali tę wolność jako zagrożenie. Ślady przestarzałych teorii na temat kruchości dziecka i negatywnego, o dalekosiężnym, trwającym do końca życia działaniu, wpływu niewłaściwych decyzji podejmowanych przez rodziców przetrwały, dlatego wielu rodziców, których zwolniono z konieczności przestrzegania instrukcji ekspertów, czuło przerażenie na myśl o tym, że mają w rękach moc całkowitego i nieodwracalnego zniszczenia życia dziecka. Koniec lat pięćdziesiątych, znaczony pokoleniem buntowników przeciwko systemowi i establishmentowi, dał niechętnym dr. Spockowi ekspertom solidną broń do ręki.

Lata sześćdziesiąte stały się świadkami eksplozji społecznej i politycznej aktywności, a młodzi ludzie uwierzyli, że ich pokolenie ma moc zmienienia świata. John F. Kennedy, najmłodszy prezydent USA, zastąpił najstarszego, co było symptomatyczne, a ruch na rzecz praw obywatelskich ruszył pełną parą dzięki rzeszom młodych aktywistów. Byli głośni i bardziej liczni niż kiedykolwiek przedtem, dlatego ich znaczenie rosło. Baby boom, jakiego USA doświadczyły po II wojnie światowej, obniżył średnią wieku Amerykanów do mniej niż 20 lat. Dorosłość i związana z nią odpowiedzialność straciły powab, a słowo power, czyli moc, władza, nabrało negatywnego znaczenia, ponieważ młode pokolenie było skłonne kwestionować i kontestować władzę, a nie ślepo za nią podążać. Wiek dojrzewania stał się czasem buntu, eksperymentowania, poszukiwania tożsamości, a czas wejścia w dorosłość był nieustająco opóźniany poprzez kontynuację nauki, późne wchodzenie w związki małżeńskie i późne podejmowanie pracy, co nie pozostawało bez wpływu na gospodarkę. Młodzi Amerykanie robili wszystko, by dzieciństwo trwało bez końca. Z kolei dorośli, wychowani w epoce autorytetów i posłuchu dla władzy i przekonaniu, że w dorosłość wkracza się wraz z ukończeniem 18. roku życia, stawali się wobec tych nowych zjawisk coraz bardziej bezradni. Wielu rodziców po prostu się poddało, stając się obiektem ataków mediów za zbytnią uległość wobec dzieci. Trzeba pamiętać, że psychologowie dziecięcy wciąż hołdowali przekonaniu, że rodzice są w znacznej mierze odpowiedzialni za występki dzieci, w szczególności jeśli „nie sprawdzili się” w okresie wczesnego dzieciństwa, nic więc dziwnego, że media winą za niespotykany bunt amerykańskiej młodzieży obarczały właśnie rodziców. Pobłażliwych rodziców określano mianem niedbałych, czego przykładem jest książka amerykańskiego antropologa Julesa Henry’ego z 1963 r. pt. Culture Against Man, w której autor odpowiedzialność za zuchwałość i brak wrażliwości amerykańskich nastolatków przypisuje „powojennej rodzinie, cechującej się zbytnią koncentracją na dziecku, wskutek czego dla dzieci w wieku dojrzewania odcięcie pępowiny było szczególnie trudne”.¹³

W powszechnym odczuciu rodzina jako instytucja się rozpadała, przynajmniej względem szybko zanikającego blasku lat pięćdziesiątych. Na początku lat sześćdziesiątych połowa kobiet, które wyszły za mąż przed ukończeniem 20. roku życia, w ciągu pierwszych lat związku dochowywała się dwójki dzieci i pozostawała wraz z nimi w domu. Jednak w kolejnych latach młode kobiety coraz częściej wybierały edukację i/lub pracę, a małżeństwo zostało zepchnięte na plan dalszy. W latach 1960–1970 liczba rozwodów podwoiła się, natomiast liczba par żyjących w związkach nieformalnych wzrosła sześciokrotnie.¹⁴

Nieco starsze, bardziej niezależne pary o ustabilizowanej sytuacji w końcu zazwyczaj decydowały się na dzieci, wobec których stosowały model rodzicielstwa bliskości, wyraźnie powiązanego z ideą dr. Spocka. W takim modelu chodziło o wzmocnienie więzi między rodzicami i dziećmi poprzez ciągły i bliski kontakt oraz opiekę, ponieważ silne więzi stworzone w dzieciństwie pozostają na całe życie. Do głosicieli tego modelu należeli psycholog i psychiatra John Bowlby, psycholog Harry Harlow i pediatra T. Berry Brazelton. Pokazany w telewizji reportaż o straszliwie zaniedbanych sierotach rumuńskich posłużył za wyraźne ostrzeżenie: jeśli nie będziecie z dziećmi blisko przez 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu, mogą one doświadczać takich samych zaburzeń, jak te nieszczęsne rumuńskie dzieci. Jednak przekaz, choć silny, nie współgrał z rzeczywistością lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Na fali rodzącego się ruchu feministycznego kobiety masowo ruszyły do pracy i zaczęły realizować się także na innych polach – myśli, innowacji i przywództwa. Co jednak istotniejsze, kobiety musiały pracować ze względu na galopującą inflację i pogłębiające się trudności ekonomiczne, które nastąpiły po tłustych latach sześćdziesiątych. Kobiety stawały przed bardzo trudnym wyborem pomiędzy obowiązkami w domu i pracą, dziećmi i bezpieczeństwem finansowym, rodzicielstwem bliskości i potrzebą zerwania z narzuconymi oczekiwaniami względem opieki macierzyńskiej oraz egzekwowania swoich praw jako odrębnych jednostek.

Matki stały się podatnym gruntem dla nowego ruchu na rzecz podnoszenia samooceny, który zrodził się w latach siedemdziesiątych. Paliwa dla niego dostarczyła wydana w 1969 r. książka Nathaniela Bradena The Psychology of Self-Esteem. Jej główny przekaz to niezbędność poczucia własnej wartości dla zachowania zdrowia psychicznego. Idea samooceny jako „najistotniejszego klucza do zachowania ” silnie oddziaływała na rodziców nękanych poczuciem winy, że na pierwszym miejscu stawiają potrzebę samorealizacji zarówno pod względem psychologicznym, jak i zawodowym. Dom i rodzina zostały przyćmione przez potrzebę indywidualizmu i samoakceptacji. Niestety ruch na rzecz poczucia własnej wartości przyniósł skutki odmienne od oczekiwanych przez Nathaniela Bradena. Jego marzeniem był świat, w którym dzieci mają takie poczucie własnej wartości, że opinie innych nie są w stanie ich zranić, co w końcu doprowadzi do powstania społeczeństwa ludzi oddających się samopoznaniu, samozadowoleniu i samoakceptacji.

Pokolenie narcyzów

To marzenie się jednak nie urzeczywistniło. Zdaniem psychologów Jean Twenge i W. Keitha Campbella, autorów książki The Narcissism Epidemic, winę za powstanie pokolenia narcyzów ponosi właśnie ruch na rzecz poczucia własnej wartości, ponieważ mimo iż pomógł on wielu Amerykanom, wskutek niego nie powstało wcale społeczeństwo ludzi szczęśliwszych i zdrowszych, zrodziło się za to pokolenie zapatrzonych w siebie narcyzów skupionych na powierzchowności i osobistych celach. Co gorsza, akcent stawiany na osobistym szczęściu okazał się gwoździem do trumny dla społecznego zaufania w sens działania kolektywnego oraz do rządu.

Ruch na rzecz poczucia własnej wartości obiecywał, że możemy się czuć ze sobą dobrze niezależnie od tego, co robimy, że dzieci będą zawsze „lubić” rodziców i że rodzice będą zawsze zadowoleni z tego, jak wypełniają swoje rodzicielskie obowiązki. Jednak życie – a w szczególności odpowiedzialne rodzicielstwo – tak nie działa. Dzieci, które przez cały czas „lubią” swoich rodziców, są znacznie mniej narażone na pouczenie, gdy zachowują się niewłaściwie, popełniają błędy lub skłaniane są do liczenia się z uczuciami innych. Reprymenda i karanie dzieci to nie jest coś, co robimy chętnie – nikt nie chce być przyczyną łez i zranionych uczuć. Znacznie przyjemniej jest dać dziecku ciastko przed obiadem z konspiracyjnym położeniem palca na ustach, co tworzy silną więź poprzez wspólnotę w „występku”. Znacznie przyjemniej jest podrzucić do szkoły zapomnianą pracę domową i uratować pociechę przed konsekwencjami jej braku. Problem w tym, że to, co przyjemne dla nas, niekoniecznie jest dobre dla dzieci. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do rezygnacji z tego, co na krótką metę wydaje się przyjemne i dobre dla nas, na rzecz tego, co na dłuższą metę jest dobre dla dzieci.

Powab dobrego samopoczucia wynikającego z pobłażliwego rodzicielstwa stał się jeszcze bardziej pociągający w kontekście poczucia winy z powodu rosnącej liczby rozwodów, dłuższych godzin pracy i coraz krótszego wolnego czasu spędzanego z dziećmi. Łakocie i drobne przyjemnostki miały zrekompensować brak czasu dla rodziny. Wolne chwile woleliśmy spędzać we względnym spokoju, a nie na sprzeczkach na temat zasad i konsekwencji ich łamania. Nauczenie dziecka, jak wyczyścić sedes, zajmuje więcej czasu niż zrobienie tego samodzielnie. Podobnie rzecz ma się z każdą inną wartościową lekcją, na którą nie mieliśmy ani czasu, ani ochoty. Nie jest moim zamiarem obwiniać kogokolwiek, w końcu sama mam dużo za uszami. Moi chłopcy nie najlepiej radzą sobie z gotowaniem z tego prostego powodu, że czas spędzony w kuchni jest czasem dla mnie. Kuchnia to mój azyl, w którym odpoczywam po pracy w szkole lub od moich dzieci. Kiedyś nauczę je gotować, tylko jeszcze nie dziś.

Rodzice XXI w. zdają się doświadczać pułapki paragrafu 22. Oczekuje się od nas, że będziemy dobrze czuć się ze sobą i naszym rodzicielstwem opartym na tym, co naturalne i intuicyjne, a z drugiej strony zalewa się nas kolejnymi poradnikami i czasopismami traktującymi o tym, jak wychować bystre, twórcze i empatyczne dziecko, które z własnej woli i chętnie ćwiczy grę na pianinie, przesypia bez pobudek dziewięć godzin i udziela się w drużynie sportowej. Mamy przywdziać na siebie togi ekspertów, których odtrąciliśmy w latach pięćdziesiątych, i zamienić się w profesjonalistów zarówno w domu, jak i w pracy. Porady, które zewsząd do nas docierają, pozostawiają nas w zawieszeniu pomiędzy pracą i domem, wiarą we własny instynkt i zaufaniem do specjalistów. Dziś rodzicielstwo nie jest stanem dającym poczucie spokoju, ale wiecznymi, napędzanymi adrenaliną zmaganiami i niepokojami.

Według jednego z wpisów, jaki pojawił się na stronie poświęconego kwestiom najbardziej nurtującym rodziców Parenting Magazine, mamy tendencję do przejmowania się drobiazgami takimi jak: „Czy zepsuję dziecko, jeśli będę je brać na ręce za każdym razem, gdy płacze?”, lub: „Moje dziecko nie raczkuje tak sprawnie, jak inne dzieci w jego wieku, czy powinnam się martwić?”. Nasza uwaga przesunęła się z kwestii dotyczących życia i śmierci w stronę detali umysłowego, fizycznego i emocjonalnego rozwoju dziecka, a u podstaw wszelkich zmartwień pozostaje jedna fundamentalna kwestia. Gdy dopraszamy się o odpowiedzi na te wszystkie nieistotne pytania, w rzeczywistości chcemy znać odpowiedź tylko na jedno: „Skąd będę wiedzieć, że jestem dobrym rodzicem?”.¹⁵

Dla większości z nas odpowiedzią są te chwile, w których czujemy się dobrze w roli rodziców, tzn. gdy dziecko jest bezpieczne, nakarmione, pod opieką, i, rzecz jasna. gdy okazujemy mu miłość, chroniąc przed zawodem i rozczarowaniem – wówczas czujemy się szczególnie spełnieni, a z pewnością ja. Czuję w sobie ciepło, gdy będąc w bibliotece, biorę książkę, która na pewno spodoba się mojemu synowi, lub gdy zdążę tuż przed rozpoczęciem meczu z zapomnianym przez niego ochraniaczem na zęby – mam wówczas poczucie, że przynajmniej dziś sprawdziłam się jako rodzic.

Większość dorosłego życia poświęciłam wychowywaniu dzieci, co znaczyło, że czas przeznaczałam głównie na chronienie ich przed niepowodzeniami, wygodnie opakowując je w poczucie bycia kochanymi. Ale to już nie działa, podobnie jak nie działa w przypadku moich uczniów i ich rodziców. Bałam się porzucić ten bezpieczny stan, odłożyć na bok własne potrzeby i wystawić dzieci na te aspekty życia, które mogą krzywdzić i ranić. Bałam się, że już nie usłyszę wewnętrznego głosu mówiącego: „Jesteś dziś dobrym rodzicem”.

Skoro ruch na rzecz poczucia własnej wartości poniósł klęskę, a dawanie dzieciom tylko tego, co sprawia, że dobrze się ze sobą czujemy, doprowadziło do powstania pokolenia narcyzów – skupionych na sobie dzieci niechętnych do mierzenia się z konsekwencjami swoich czynów – co nam pozostaje? Jakie praktyki rodzicielskie pomogą naszym dzieciom nabyć te umiejętności i wartości, na których można zbudować samoakceptację?

Rodzicielstwo dla autonomii. Rodzicielstwo dla niezależności i poczucia własnej wartości zbudowanego na prawdziwych kompetencjach, a nie fałszywej pewności siebie. Rodzicielstwo dla wytrwałości i elastyczności w obliczu błędów i porażek. Rodzicielstwo dla tego, co dobre i prawe w szerokim kontekście. Rodzicielstwo dla jutra, a nie tylko dla dziś.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: