Neponset - ebook
Neponset - ebook
Dotąd niepublikowana, napisana na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych powieść Agnieszki Osieckiej. Jak zawsze osobista, jak nigdy aktualna. Jakby celowo miała się ukazać właśnie dziś.
Preludium do „Białej bluzki”, perpetuum mobile, dzięki któremu możemy udać się w fascynującą podróż śladami nieprzystosowanej do życia, antysystemowej, anarchicznej, a przede wszystkim żywiołowej (rzecznej, dorzecznej i niedorzecznej) bohaterki.
Marta mieszka w Cambridge w USA, realizuje się w pracy, poznaje ciekawych ludzi, dokształca się, uczestniczy w życiu społecznym i towarzyskim, sporo czasu spędza też nad rzeką, którą uwielbia. Z pozoru uosabia współczesną studentkę, rezydentkę realizującą się w multikulturowych (koniecznie) i proobywatelskich (najlepiej) projektach. Jednak nie – jest żebraczką i pamiętnikarką, która wyobraźnią tworzy własną ziemię niczyją, przestrzeń cokolwiek nierealną. Okalające Boston Rzeka Karola oraz tytułowa rzeka Neponset to naturalne granice jej osobliwego rezerwatu.
To tu bohaterka Osieckiej nabawi się tej choroby, która potem naznaczy Elżbietę z „Białej bluzki”.
Marta mówi o sobie, że jest „pojemnikiem, w którym kołaczą się dawne echa i odgłosy”, jest „jak radio zgubione przez astronautów, pędzące przez nieba z resztkami audycji o hodowli bratków lub kurcząt – audycji, której już nikt nie słucha”.
Marta kocha i nie jest kochana. Każdego dnia świat bombarduje ją wrażeniami i omamami, daje się jej we znaki. A ona – pozbawiona dystansu – grzęźnie, spala się, zatraca.
Agnieszka Osiecka (1936–1997) – poetka, autorka tekstów piosenek, pisarka, reżyser teatralny i telewizyjny, dziennikarka. Od 1954 roku związana była ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS), gdzie zadebiutowała jako autorka tekstów piosenek. Prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, które wydało ponad 500 piosenek i pozwoliło na wypromowanie wielu wielkich gwiazd polskiej estrady. Od 1994 roku była związana z Teatrem Atelier w Sopocie, dla którego napisała swoje ostatnie sztuki i songi. Dorobkiem Agnieszki Osieckiej zajmuje się założona przez córkę poetki Agatę Passent Fundacja Okularnicy. Pośmiertnie została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8097-574-3 |
Rozmiar pliku: | 457 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdecydowałam się zostać żebraczką przede wszystkim ze względu na dogodne godziny pracy. Każde inne zajęcie pochłania niezmiernie dużo czasu, i to w niedorzecznych porach. Wczesne popołudnie na przykład, kiedy dzień jest u szczytu, nieszczęśni pracownicy zamulają sobie przeglądaniem kajetu lub co gorsza, przebywaniem w windzie. Co do mnie, to unikam nudy. Znacznie wolę ugotować sobie pisankę niż zwykłe jajo.
Szczęśliwie dla mojej ostatniej zmiany zawodu, gospodarz domu zmarł niedawno i nie dobija się pięściami o komorne. Znalazłam sobie dla żebrania dogodne miejsce koło budowy, na cienistym przymurku. Ktoś mógłby powiedzieć, że budowa nastraja przechodniów pośpiesznie, ze względu na ogromny huk i nieprzyjemne jamy, jednak tak nie jest. Kobiety umawiają się tam z mężczyznami śpieszącymi do zajęć, mężczyźni zaś oglądają się na studentki biegnące na przystanek. Wieczorami pojawiają się wyrostkowie, przygnani nudą. Gryzą pestki albo dłubiąc po kieszeniach, słuchają beznadziejnego muzyka, który zagnieździł się tu wraz ze mną i przygrywa, jak umie, na żałośliwych skrzypcach. Nieraz trafiają się też puste godziny. Wtedy słychać, jak płacze dziewczyna z banku. Nieraz zdarza się, że płacze tak od szóstej do dziewiątej. Teraz, w zimie, o dziewiątej jest już całkiem ciemno i ma się niemal pewność, że nikt nie nadejdzie. Wtedy dziewczyna znika. Nieraz, kiedy jest już daleko, słyszę jeszcze jej nieustępliwy płacz. Pohukuje cicho jak puchacz.Wtorek, 5 lutego
Sprawiłam sobie szary, cienisty kapelusz. Wygląda na męski. Znalazłam go na klatce schodowej pod numerem dwunastym. Jest mi w nim wygodnie i ciepło. Nie to jest jednak najważniejsze, bo pogoda, jak na początek lutego, jest cudna: słońce pokazuje się co rano, jak szklanka czystego miodu. Nie chodzi mi więc o uszy. Jestem po prostu rada, że nie widać od początku do końca mojej twarzy, a to ze względu na przechodniów. Ojcowie rodzin, śpieszący z ciastkiem do domu, mawiali nierzadko na mój widok: „Wstyd! Taka młoda kobieta”. A znów dziewuchy kręcące się koło budowy wzdychały obłudnie: „Taki stary człowiek, i żeby nikogo nie miał!”. Najgorzej boję się pomocy społecznej, czy czegoś w tym rodzaju. No, ale na razie, dzięki kapeluszowi, nastrój w pracy znacznie mi się poprawił.
W dalszym ciągu bliskość przystanku autobusowego sprawia mi wiele satysfakcji.
Dziś na przykład dojrzałam niewiastkę, której postać wydała mi się znajoma: niewysoka, oczy niebieskie jak u lalki, lat ze trzydzieści, w ręce kosz olbrzymi, a ubrana jak na wycieczkę!
Podbiegła do autobusu numer czterdzieści jeden, ale pozwoliła mu odjechać bez słowa. Postała jeszcze chwilę na przystanku, a potem odeszła stamtąd bezwiednym krokiem i siadła na moim przymurku. Otworzyła kosz i poczęstowała mnie bułką. Ten kosz, który uporczywie pachniał migdałami i perfumą, wyglądał jak cała Wielkanoc. Były w nim ciasta z kruszonką, marcepany i półkurczęta, a to wszystko zawinięte w jedwabne chustki, jak z niedzisiejszego filmu.
– Wiesz – powiedziała – ubóstwiam pikniki. Kiedy byłam mała, zawsze wyprawialiśmy pikniki, na wielkich łąkach nad morzem. Moja matka... O, tyś nie znała mojej matki!... Moja matka, chociaż byłam najmłodsza, zawsze brała mnie z samego rana do kuchni, otwierała kosz i kazała mi sprawdzać, czyśmy czego nie zapomnieli. A potem były te niezrównane dni, przezroczyste pogody i łąki blisko morza, i dziwne zwierzęta, i szczęśliwi ludzie, i piłki, i moja matka tańcząca w białej sukience, o, tyś nie znała mojej matki!...
Potem, po śmierci mamy, też chcieliśmy z bratem wyprawiać pikniki, chcieliśmy, żeby wszystko było jak dawniej, i napełnialiśmy kosz tak samo starannie jak mama, i chcieliśmy się troszkę opalić, i sama rozumiesz, chcieliśmy, żeby ojciec się rozerwał, ale to wszystko nie było już tak. Trafiała się pogoda, i szczęśliwi ludzie, i zwierzęta, ale ojciec był markotny, i nikt nie tańczył. Tylko raz, pamiętam, wytoczył się z wody olbrzymi żółw morski, rozejrzał się wkoło i... usiadł na rozsypanych pod jałowcem jajach na twardo. Siedział tak, spokojnie i uroczyście, jak kura, albo przepiórzyca.
Och, nie potrafię ci powiedzieć, co wtedy czułam! Może coś takiego, jak by ci to powiedzieć: „Życie toczy się dalej”?
...Kiedy zaczęłam się śmiać, zadrżała. Nic dziwnego. Było naprawdę zimno, a ta wystroiła się jak na wycieczkę! Zwinęła swoje falbany i powlokła się na przystanek. Nadjechało 41; chyba wsiadła. Znikłam jej z oczu na dobre. Brat i ojciec, też jej wszystko pomarło.Środa, 6 lutego
Dziś miałam dobry dzień. Mimo mrozu, powietrze wyraźnie pachnie już wiosną i ludzie wychodzą się przejść, choćby po wczorajszą gazetę. Co chwila słyszę brzęk monety uderzającej o dno mojego garnka (zdecydowałam się na garnek, po dłuższym zastanowieniu, choć może lepszy byłby futerał na skrzypce. Czy to jednak nie za dużo tego dobrego?). Tak czy inaczej, zebrałam sporo gotówki i postanowiłam wstąpić na kieliszek do lokalu Dwa Kartofle.
Ten plan, sam w sobie bardzo przyjemny, o mało nie został zdemolowany przez pewną rodzinkę, którą od dawna mam na oku.
Jest to mężczyzna w średnim wieku, taka sama kobieta i nieduży szczeniak, którego prowadzą wszędzie ze sobą, czy to stypa, czy imieniny. Tego dnia wędrowali całą drużyną do banku, więc mój przymurek jak raz był im po drodze.
Matka, rozwścieczona jak parowóz, rwała przodem, szczeniak trzymał się środka, a król wlókł się z tyłu. Mężczyźni starzeją się jak kocury. Policzki im puchną, wyrastają im dodatkowe brody i wznoszą się czoła. Nieraz ich dawna chłopięca twarz pozostaje utrwalona, jak niewielki wizerunek na rozdętym balonie. Ten człowiek, o którym mówię, jest kocurem do potęgi. Ona, dawniejsza królowa piękności, jest dla mnie tajemnicą, której nie pragnę zgłębić. Szczeniak natomiast okazał się niebezpieczny. Oto co się stało: Kocury weszły do banku, a małego zostawiły na zewnątrz, rozumiem, że na świeżym powietrzu. Ten, niewiele się namyślając, zabrał się za mój garnek i niby to dla zabawy, wyciągnął mi połowę gotówki.
Myślałam, że odda, i zajęłam się poważniejszymi sprawami. Szczeniak rzeczywiście zabawiał się drobniakami bezmyślnie, jak to szczeniak, ale wtedy wyłonili się starzy. Mały wdał się z kocurem w rozmowę:
– Ojciec, czy ty lubisz oglądać filmy o całowaniu?
– Owszem, jeżeli piękne – powiedział kocur.
– A ja nie! Bo wiesz co, ojciec? Kiedy to oglądam, to zawsze chce mi się sikać.
W tym momencie myślałam, że kocur oszaleje. „Twoje wychowanie!” – wrzasnął do królowej piękności i nuże tarmosić małego za uszy. Szczeniak, oczywiście, w nogi! Myślałam, że mi oczy wyschną, kiedy tak widziałam cały ich kłąb oddalający się z moją gotówką...
Kiedy patrzę na kłębowisko takie jak rodzina kocura, niczego im nie zazdroszczę. Wyobrażam sobie, jak wieczorem oglądają kolorową telewizję. Natomiast kiedy widzę samego szczeniaka, to odczuwam ciepło w okolicy wątroby i owszem, mam wrażenie, a nawet pewność, że umiałabym go wyprowadzić na ludzi.
Później
Czasem jednak robi się to wszystko nie do wytrzymania. W takich chwilach zaczynam liczyć kafle w kamienicy na krańcu skweru. To doprawdy porządna kamienica, zbudowana z wąskich ni to cegieł, ni to kafelków, na których żadnych szkód ani brudów nie widać.
W kamienicy, prócz banku, dentysty i tym podobnych, mieści się prywatne mieszkanie z pękiem suszonych kwiatów na oknie. W ciągu dnia uwija się po mieszkaniu żonka, odziana w fartuch z dowcipnym napisem na piersiach: „Tę pracę dostałam od »Przyjaciółki«”. Pod wieczór powraca do domu łysoń, którego żonka cierpliwie karmi, aż do Wiadomości. W niedziele, nierzadko, kobieta wyjeżdża na wieś do matki, a wtenczas łysonia odwiedza chłopak w prążkowanej kurtce. Najpierw piją, nie za długo, na odwagę, a potem wychodzą przyprowadzić sobie kobiety. Nie chodzą chyba daleko, najwyżej na stację albo do kiosku, bo po godzinie znów są z powrotem. Kobiety z początku zapalają światło i puszczają muzykę. Jest to stary jazz, z czasów, kiedy łysoń zbierał płyty. Weselsza z kobiet, kiedy trochę wypije, zakłada na gołe ciało fartuch żonki. I przeważnie ma taki pomysł, że napis idzie do tyłu: „Dostałam tę pracę od »Przyjaciółki«”.
Około poniedziałku albo wtorku wszystko wraca do normy. Przypomina mi to dzień, kiedy wycięto mi serce. Jeszcze rano czekałam na mężczyznę, którego pragnęłam jak Boga. Miał mnie zawieźć motocyklem nad rzekę, aby tam łowić ryby. Jednakże około jedenastej przed południem zadzwonił nieswoim głosem, że jest to jednak niemożliwe. Nie jest to możliwe – jest niemożliwe. Jeszcze tego samego dnia była operacja. Nic nie bolało, z wyjątkiem zastrzyku. Przez cały czas spałam. Wszyscy byli w niebieskich fartuchach. Są różne szpitale.Czwartek, 7 lutego
Dziś widziałam trupa wiewiórki. Ktoś ją przejechał autem. Nieczęsta to zwierzyna, ale tu, u nas, w C. – dużo zieleni, stąd zamiast ptactwa – wiewiórki. Trzymają się w gromadach albo po dwie, czy po jednej, a zjedzą byle co, nawet kawałek chleba czy ciasta.
Beznadziejny skrzypek, który pracuje wraz ze mną, karmi je pojedynczymi orzechami, które sam wprost zbiera na ulicach, jak wiewióra. Drażni mnie to.
Wczoraj, a raczej przedwczoraj, przyprowadziłam sobie na noc studenta. Student był w rozpaczy. Miał przy sobie kajet z poezjami, który natychmiast pogniótł i podarł. Opowiedział mi następujące zdarzenie:
Dawno temu, kiedy student był jeszcze młody, wstąpił do lokalu Dwa Kartofle na kieliszek niedrogiego trunku. Po jego lewej stronie siedziała dziewczyna ubrana w krótkie, złotawe futerko. Kolor futerka, zdaniem studenta, zlewał się w jedno z kolorem włosów i oczu dziewczyny. Jej twarz, bardzo jeszcze dziecinna, wyglądała, zdaniem studenta, jak wymyta w ciepłym, złotym jeziorze.
Obok dziewczyny siedział mężczyzna nietęgi i niestary, lecz niezwykle ordynarny. Miał na lewej ręce nieprzyjemny bulwiasty zegarek na srebrnej bransoletce, na grzbiet narzuconą skórzaną kurtkę, w ręce papierosa z filtrem, a twarz pociła mu się jak po wannie. Dziewczyna i student porozumieli się bez słowa. Kiedy bulwiasty wyszedł do telefonu – uciekli. Mieli oboje wrażenie, jakby zanurzali się w sobie tak szybko, jak słynna Alicja – w czarodziejskiej jamie. Ta mała, zdaniem studenta, czmychnęła z nim jak szalona dziewczynka zdecydowana zrobić coś wspaniałego i ostatecznego.
W domu, na wąskim łóżeczku studenta, Alicja wyznała, że mężczyzna, z którym wiele ją łączy, jest producentem siatki ogrodowej. Nie jest to człowiek zły, lecz niezwykle prymitywny. Alicja gardzi nim i jeśli student chce znać całą prawdę, gardzi również sobą. Na przykład owo futro złotawego koloru, futro, które nosi Alicja, kosztowało ją niejedną łzę! Dziś, kiedy szła przez rzekę, choć wiał lodowaty wiatr, miała ochotę zerwać z siebie złociste piżmaki i rzucić je bez słowa do wody. Alicja, kiedy producent siatki ją obejmuje, czuje się nieraz jak ktoś, kto oddaje się za parę nylonów. Myślała, że przynajmniej matka pomoże jej się z tego wyzwolić... Niestety. Alicja jest jak w matni. Matka uważa producenta za uczciwego człowieka. Matka wierzy, że producent kiedyś ożeni się z Alicją. Niech tylko uzyska rozwód z żoną, czterdziestoletnią właścicielką motelu na prowincji, a wtedy wszystko się jakoś ułoży. Alicja jednak nienawidzi takiego życia. Dlaczego więc sama nie próbowała się wyrwać, dlaczego nie poszła na filologię klasyczną? Sama tego nie wie... Jest niezwykle słaba, nieraz po całych nocach boli ją głowa. Ponadto nie spotkała dotąd nikogo takiego jak student, nikogo, kto podałby jej rękę.
Student do dziś pamięta dłonie Alicji. Przypominają mu ręce niewiast, które widuje się w katedrach.
Student obiecał Alicji, nie – student przysiągł Alicji, że wyciągnie ją z tego koszmaru. Jeśli producent będzie jej groził, student załatwi sprawę po męsku, a gdy to nie pomoże – porozmawia z matką Alicji.
Dziewczyna płakała. Obiecała studentowi, że będą mieli dziecko. Na imię będzie miało tak jak jego ojciec: Student.
Zasnęli objęci.
Rano Alicja zadzwoniła do producenta. Najpierw krzyczała coś niewyraźnie, a potem, widać ochłonąwszy, spokojnym już głosem usprawiedliwiała wczorajsze zniknięcie atakiem migreny, ogólnie złym stanem nerwów i konfliktami z matką. Obiecała poprawę.
Student, mój Boże, słyszał to wszystko przez uchylone drzwi od łazienki.
Odeszła bez pocałunku. Na pamiątkę zostawiła studentowi maskotkę przedstawiającą Myszkę Mickey i parę wąziutkich rękawiczek.
Student, jak twierdzi, nie płakał.
Początkowo zapuścił brodę, teraz jednak i to nie wydaje mu się konieczne. Dużo czyta. Unika kobiet. Jeśli go coś przyciśnie, udaje się do lokalu Dwa Kartofle i zadowala się, jak dziś, byle kim.Piątek, 8 lutego
Dziś odwiedziła mnie w pracy niewiastka, która ubóstwia pikniki. Wygląda, jakby nazywała się Izabela. Powiedziała, że czeka na mnie od kilku godzin. Rzeczywiście, spóźniłam się nielicho, wiele czasu zabrała mi bowiem wyprawa na drugą stronę rzeki. Pojechałam, żeby zobaczyć mężczyznę, o którym pisałam na samym początku. To z jego powodu (prawdopodobnie) wycięto mi serce. Szpieguję go nieraz z rana, kiedy jest najlepiej widoczny. Dziś wyjątkowo długo stałam pod jego wielookiennym domem i nie dostrzegałam żadnych znaków, nie czułam nawet zapachu dymu. Przybliżyłam się niemal do samej bramy i ledwie zdążyłam odskoczyć, kiedy się pojawił. Jeszcze chwila, a byłby mnie spostrzegł!!
W lewej ręce dźwigał spory i wcale nielekki pakunek. To niedobrze. Bardzo to dla niego niedobrze. Pamiętam: nie lubił być objuczony. Ciążyło mu to. Rada bym była zobaczyć, co dźwiga w pakunku, ale lękałam się podejść na niebezpieczną odległość. Nie chcę, aby wycięto mi również i oczy. Postarałam się jak najprędzej zniknąć za kioskiem, i bokiem, ulicą Nadrzeczną, a następnie Wiklinową, i mostem Karola – powróciłam na mój skwerek pod bankiem. Wyglądałam, jakbym długo patrzyła na słońce, i Izabela nie od razu mnie poznała. Ona też była lekko odmieniona. Nad uszami miała zgrabne loczki, uczynione za pomocą gorących żelazek, a na głowie – zgrabny niebieski beret. Kosz, jak zwykle naładowany, pachniał zbożem. Izabela zaproponowała, żebym razem z nią wybrała się na piknik.
Początkowo próbowałam się wymówić, bo miałam już jedną wycieczkę za sobą, ale I. nalegała:
– To nie będzie wcale daleko, zobaczysz.
Wsiadłyśmy więc w autobus czterdzieści jeden (jednak wsiadłyśmy) i pojechałyśmy aż do pętli. Tam miałyśmy przesiadkę.
Wzięłyśmy linię, której przedtem nie znałam. Izabela przyrzekła jednak, że wszystko jest w najlepszym porządku, i że z pewnością nie pomylimy drogi.
Autobusy tej nowej linii były niemal czarne, a przystanki nie posiadały żadnych nazw. Pasażerowie najwidoczniej znali dobrze trasę, gdyż wysiadali bez żadnego wahania. Wreszcie przyszła i nasza pora. Wysiadłyśmy pod olbrzymim dębem. Od razu otoczył nas uroczysty zapach lasu i świergot ptactwa. Po chwili przybliżyłyśmy się do bramy ukrytej między drzewami. Kiedyśmy ją przekroczyły, dostrzegłam, że jesteśmy na cmentarzu. Izabela wyglądała na zadowoloną, a i ja nie zdziwiłam się zanadto. Pamiętam jeszcze te czasy, kiedy chłopcy umawiali się z nami na randki na cmentarzach, serca uderzały z całej siły i ptaki śpiewały jak dziś, ucieszone spokojem.
Izabela krążyła po cmentarzu pewnie i dziarsko, jak szachowy konik. Groby były tutaj niewielkie, uczynione z szarych kamyków, jakby nieporządne, choć czyste. Na wzgórzu nie większym od kopca termitów, zbite w ciasną gromadkę, stały kamienie z imionami matki, brata i ojca Izabeli. Tam rozłożyłyśmy obrus. Miałyśmy wszystko, nawet papierowe serwetki i sól do jajek, i odrobinę pieprzu, a także sałatę i białą rzodkiew. Pogoda była cudna i pomimo lutowego wiatru, widać było, jak ze szpar ziemnych przebijają tu i ówdzie mocne łodygi krokusów. Tu, w C., zima potrafi być tak łaskawa! Grób ojca Izabeli ozdobiony był postacią kamiennego żółwia. Nic na ten temat nie powiedziałam, ale myślę o tym na sposób ironiczny. Izabela także nie poruszyła kwestii żółwia morskiego, który tak znaczną rolę odegrał w jej niegdysiejszym pikniku.
Piłyśmy czerwone wino, gawędziłyśmy o wiadomościach przeczytanych w gazetach, i tak, z czasem, przyzwyczaiłam się do Izabeli dzisiejszej, i do siebie, po przebyciu dwa razy mostu. Cóż w tym w końcu dziwnego: zjeść posiłek w towarzystwie krewnych, choćby nawet milczących lub małomównych.