Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Neponset - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Neponset - ebook

Dotąd niepublikowana, napisana na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych powieść Agnieszki Osieckiej. Jak zawsze osobista, jak nigdy aktualna. Jakby celowo miała się ukazać właśnie dziś.

Preludium do „Białej bluzki”, perpetuum mobile, dzięki któremu możemy udać się w fascynującą podróż śladami nieprzystosowanej do życia, antysystemowej, anarchicznej, a przede wszystkim żywiołowej (rzecznej, dorzecznej i niedorzecznej) bohaterki.

Marta mieszka w Cambridge w USA, realizuje się w pracy, poznaje ciekawych ludzi, dokształca się, uczestniczy w życiu społecznym i towarzyskim, sporo czasu spędza też nad rzeką, którą uwielbia. Z pozoru uosabia współczesną studentkę, rezydentkę realizującą się w multikulturowych (koniecznie) i proobywatelskich (najlepiej) projektach. Jednak nie – jest żebraczką i pamiętnikarką, która wyobraźnią tworzy własną ziemię niczyją, przestrzeń cokolwiek nierealną. Okalające Boston Rzeka Karola oraz tytułowa rzeka Neponset to naturalne granice jej osobliwego rezerwatu.
To tu bohaterka Osieckiej nabawi się tej choroby, która potem naznaczy Elżbietę z „Białej bluzki”.
Marta mówi o sobie, że jest „pojemnikiem, w którym kołaczą się dawne echa i odgłosy”, jest „jak radio zgubione przez astronautów, pędzące przez nieba z resztkami audycji o hodowli bratków lub kurcząt – audycji, której już nikt nie słucha”.
Marta kocha i nie jest kochana. Każdego dnia świat bombarduje ją wrażeniami i omamami, daje się jej we znaki. A ona – pozbawiona dystansu – grzęźnie, spala się, zatraca.

Agnieszka Osiecka (1936–1997) – poetka, autorka tekstów piosenek, pisarka, reżyser teatralny i telewizyjny, dziennikarka. Od 1954 roku związana była ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS), gdzie zadebiutowała jako autorka tekstów piosenek. Prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, które wydało ponad 500 piosenek i pozwoliło na wypromowanie wielu wielkich gwiazd polskiej estrady. Od 1994 roku była związana z Teatrem Atelier w Sopocie, dla którego napisała swoje ostatnie sztuki i songi. Dorobkiem Agnieszki Osieckiej zajmuje się założona przez córkę poetki Agatę Passent Fundacja Okularnicy. Pośmiertnie została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-574-3
Rozmiar pliku: 457 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Poniedziałek, 4 lutego

Zdecydowałam się zostać żebraczką przede wszystkim ze względu na dogodne godziny pracy. Każde inne zajęcie pochłania niezmiernie dużo czasu, i to w niedorzecznych porach. Wczesne popołudnie na przykład, kiedy dzień jest u szczytu, nieszczęśni pracownicy zamulają sobie przeglądaniem kajetu lub co gorsza, przebywaniem w windzie. Co do mnie, to unikam nudy. Znacznie wolę ugotować sobie pisankę niż zwykłe jajo.

Szczęśliwie dla mojej ostatniej zmiany zawodu, gospodarz domu zmarł niedawno i nie dobija się pięściami o komorne. Znalazłam sobie dla żebrania dogodne miejsce koło budowy, na cienistym przymurku. Ktoś mógłby powiedzieć, że budowa nastraja przechodniów pośpiesznie, ze względu na ogromny huk i nieprzyjemne jamy, jednak tak nie jest. Kobiety umawiają się tam z mężczyznami śpieszącymi do zajęć, mężczyźni zaś oglądają się na studentki biegnące na przystanek. Wieczorami pojawiają się wyrostkowie, przygnani nudą. Gryzą pestki albo dłubiąc po kieszeniach, słuchają beznadziejnego muzyka, który zagnieździł się tu wraz ze mną i przygrywa, jak umie, na żałośliwych skrzypcach. Nieraz trafiają się też puste godziny. Wtedy słychać, jak płacze dziewczyna z banku. Nieraz zdarza się, że płacze tak od szóstej do dziewiątej. Teraz, w zimie, o dziewiątej jest już całkiem ciemno i ma się niemal pewność, że nikt nie nadejdzie. Wtedy dziewczyna znika. Nieraz, kiedy jest już daleko, słyszę jeszcze jej nieustępliwy płacz. Pohukuje cicho jak puchacz.Wtorek, 5 lutego

Sprawiłam sobie szary, cienisty kapelusz. Wygląda na męski. Znalazłam go na klatce schodowej pod numerem dwunastym. Jest mi w nim wygodnie i ciepło. Nie to jest jednak najważniejsze, bo pogoda, jak na początek lutego, jest cudna: słońce pokazuje się co rano, jak szklanka czystego miodu. Nie chodzi mi więc o uszy. Jestem po prostu rada, że nie widać od początku do końca mojej twarzy, a to ze względu na przechodniów. Ojcowie rodzin, śpieszą­cy z ciastkiem do domu, mawiali nierzadko na mój widok: „Wstyd! Taka młoda kobieta”. A znów dziewuchy kręcące się koło budowy wzdychały obłudnie: „Taki stary człowiek, i żeby nikogo nie miał!”. Najgorzej boję się pomocy społecznej, czy czegoś w tym rodzaju. No, ale na razie, dzięki kapeluszowi, nastrój w pracy znacznie mi się poprawił.

W dalszym ciągu bliskość przystanku autobusowego sprawia mi wiele satysfakcji.

Dziś na przykład dojrzałam niewiastkę, której postać wydała mi się znajoma: niewysoka, oczy niebieskie jak u lalki, lat ze trzydzieści, w ręce kosz olbrzymi, a ubrana jak na wycieczkę!

Podbiegła do autobusu numer czterdzieści jeden, ale pozwo­liła mu odjechać bez słowa. Postała jeszcze chwilę na przystanku, a potem odeszła stamtąd bezwiednym krokiem i siadła na moim przymurku. Otworzyła kosz i poczęstowała mnie bułką. Ten kosz, który uporczywie pachniał migdałami i perfumą, wyglądał jak cała Wiel­kanoc. Były w nim ciasta z kruszonką, marcepany i półkurczęta, a to wszystko zawinięte w jedwabne chustki, jak z niedzisiejszego filmu.

– Wiesz – powiedziała – ubóstwiam pikniki. Kiedy byłam mała, zawsze wyprawialiśmy pikniki, na wielkich łąkach nad morzem. Moja matka... O, tyś nie znała mojej matki!... Moja matka, chociaż byłam najmłodsza, zawsze brała mnie z samego rana do kuchni, otwie­rała kosz i kazała mi sprawdzać, czyśmy czego nie zapomnieli. A potem były te niezrównane dni, przezroczyste pogody i łąki blisko morza, i dziwne zwierzęta, i szczęśliwi ludzie, i piłki, i moja matka tańcząca w białej sukience, o, tyś nie znała mojej matki!...

Potem, po śmierci mamy, też chcieliśmy z bratem wyprawiać pikniki, chcieliśmy, żeby wszystko było jak dawniej, i napełnia­liśmy kosz tak samo starannie jak mama, i chcieliśmy się troszkę opalić, i sama rozumiesz, chcieliśmy, żeby ojciec się rozerwał, ale to wszystko nie było już tak. Trafiała się pogoda, i szczęś­liwi ludzie, i zwierzęta, ale ojciec był markotny, i nikt nie tańczył. Tylko raz, pamiętam, wytoczył się z wody olbrzymi żółw morski, rozejrzał się wkoło i... usiadł na rozsypanych pod ja­łowcem jajach na twardo. Siedział tak, spokojnie i uroczyście, jak kura, albo przepiórzyca.

Och, nie potrafię ci powiedzieć, co wtedy czułam! Może coś takiego, jak by ci to powiedzieć: „Życie toczy się dalej”?

...Kiedy zaczęłam się śmiać, zadrżała. Nic dziwnego. Było napraw­dę zimno, a ta wystroiła się jak na wycieczkę! Zwinęła swoje fal­bany i powlokła się na przystanek. Nadjechało 41; chyba wsiad­ła. Znikłam jej z oczu na dobre. Brat i ojciec, też jej wszystko pomarło.Środa, 6 lutego

Dziś miałam dobry dzień. Mimo mrozu, powietrze wyraźnie pa­chnie już wiosną i ludzie wychodzą się przejść, choćby po wczo­rajszą gazetę. Co chwila słyszę brzęk monety uderzającej o dno mojego garnka (zdecydowałam się na garnek, po dłuższym zastanowieniu, choć może lepszy byłby futerał na skrzypce. Czy to jednak nie za dużo tego dobrego?). Tak czy inaczej, zebrałam sporo gotów­ki i postanowiłam wstąpić na kieliszek do lokalu Dwa Kartofle.

Ten plan, sam w sobie bardzo przyjemny, o mało nie został zdemolowany przez pewną rodzinkę, którą od dawna mam na oku.

Jest to mężczyzna w średnim wieku, taka sama kobieta i nie­duży szczeniak, którego prowadzą wszędzie ze sobą, czy to stypa, czy imieniny. Tego dnia wędrowali całą drużyną do banku, więc mój przymurek jak raz był im po drodze.

Matka, rozwścieczona jak parowóz, rwała przodem, szczeniak trzymał się środka, a król wlókł się z tyłu. Mężczyźni starzeją się jak kocury. Policzki im puchną, wyrastają im dodatkowe brody i wznoszą się czoła. Nieraz ich dawna chłopięca twarz pozostaje utrwalona, jak niewielki wizerunek na rozdętym balonie. Ten człowiek, o którym mówię, jest kocurem do potęgi. Ona, dawniej­sza królowa piękności, jest dla mnie tajemnicą, której nie prag­nę zgłębić. Szczeniak natomiast okazał się niebezpieczny. Oto co się stało: Kocury weszły do banku, a małego zostawiły na zew­nątrz, rozumiem, że na świeżym powietrzu. Ten, niewiele się na­myślając, zabrał się za mój garnek i niby to dla zabawy, wy­ciągnął mi połowę gotówki.

Myślałam, że odda, i zajęłam się poważniejszymi sprawami. Szczeniak rzeczywiście zabawiał się drobniakami bezmyślnie, jak to szczeniak, ale wtedy wyłonili się starzy. Mały wdał się z ko­curem w rozmowę:

– Ojciec, czy ty lubisz oglądać filmy o cało­waniu?

– Owszem, jeżeli piękne – powiedział kocur.

– A ja nie! Bo wiesz co, ojciec? Kiedy to oglądam, to zaw­sze chce mi się sikać.

W tym momencie myślałam, że kocur oszaleje. „Twoje wychowa­nie!” – wrzasnął do królowej piękności i nuże tarmosić małego za uszy. Szczeniak, oczywiście, w nogi! Myślałam, że mi oczy wy­schną, kiedy tak widziałam cały ich kłąb oddalający się z moją gotówką...

Kiedy patrzę na kłębowisko takie jak rodzina kocura, nicze­go im nie zazdroszczę. Wyobrażam sobie, jak wieczorem oglądają kolorową telewizję. Natomiast kiedy widzę samego szczeniaka, to odczuwam ciepło w okolicy wątroby i owszem, mam wrażenie, a nawet pewność, że umiałabym go wyprowadzić na ludzi.

Później

Czasem jednak robi się to wszystko nie do wytrzymania. W takich chwilach zaczynam liczyć kafle w kamienicy na krańcu skweru. To doprawdy porządna kamienica, zbudowana z wąskich ni to cegieł, ni to kafelków, na których żadnych szkód ani brudów nie widać.

W kamienicy, prócz banku, dentysty i tym podobnych, mieści się prywatne mieszkanie z pękiem suszonych kwiatów na oknie. W ciągu dnia uwija się po mieszkaniu żonka, odziana w fartuch z dowcipnym napisem na piersiach: „Tę pracę dostałam od »Przyjaciółki«”. Pod wieczór powraca do domu łysoń, którego żonka cier­pliwie karmi, aż do Wiadomości. W niedziele, nierzadko, kobie­ta wyjeżdża na wieś do matki, a wtenczas łysonia odwiedza chło­pak w prążkowanej kurtce. Najpierw piją, nie za długo, na odwagę, a potem wychodzą przyprowadzić sobie kobiety. Nie chodzą chyba daleko, najwyżej na stację albo do kiosku, bo po godzinie znów są z powrotem. Kobiety z początku zapalają światło i puszczają muzykę. Jest to stary jazz, z czasów, kiedy łysoń zbierał płyty. Weselsza z kobiet, kiedy trochę wypije, zakłada na gołe ciało fartuch żonki. I przeważnie ma taki pomysł, że napis idzie do tyłu: „Dostałam tę pracę od »Przyjaciółki«”.

Około poniedziałku albo wtorku wszystko wraca do normy. Przypomina mi to dzień, kiedy wycięto mi serce. Jeszcze rano czekałam na mężczyznę, którego pragnęłam jak Boga. Miał mnie za­wieźć motocyklem nad rzekę, aby tam łowić ryby. Jednakże około jedenastej przed południem zadzwonił nieswoim głosem, że jest to jednak niemożliwe. Nie jest to możliwe – jest niemożliwe. Je­szcze tego samego dnia była operacja. Nic nie bolało, z wyjątkiem zastrzyku. Przez cały czas spałam. Wszyscy byli w niebies­kich fartuchach. Są różne szpitale.Czwartek, 7 lutego

Dziś widziałam trupa wiewiórki. Ktoś ją przejechał autem. Nieczęsta to zwierzyna, ale tu, u nas, w C. – dużo zieleni, stąd zamiast ptactwa – wiewiórki. Trzymają się w gromadach albo po dwie, czy po jednej, a zjedzą byle co, nawet kawałek chleba czy ciasta.

Beznadziejny skrzypek, który pracuje wraz ze mną, karmi je pojedynczymi orzechami, które sam wprost zbiera na ulicach, jak wiewióra. Drażni mnie to.

Wczoraj, a raczej przedwczoraj, przyprowadziłam sobie na noc studenta. Student był w rozpaczy. Miał przy sobie kajet z poezjami, który natychmiast pogniótł i podarł. Opowiedział mi następujące zdarzenie:

Dawno temu, kiedy student był jeszcze młody, wstąpił do lo­kalu Dwa Kartofle na kieliszek niedrogiego trunku. Po jego le­wej stronie siedziała dziewczyna ubrana w krótkie, złotawe fu­terko. Kolor futerka, zdaniem studenta, zlewał się w jedno z ko­lorem włosów i oczu dziewczyny. Jej twarz, bardzo jeszcze dzie­cinna, wyglądała, zdaniem studenta, jak wymyta w ciepłym, złotym jeziorze.

Obok dziewczyny siedział mężczyzna nietęgi i niestary, lecz niezwykle ordynarny. Miał na lewej ręce nieprzyjemny bulwiasty zegarek na srebrnej bransoletce, na grzbiet narzuconą skórzaną kurtkę, w ręce papierosa z filtrem, a twarz pociła mu się jak po wannie. Dziewczyna i student porozumieli się bez słowa. Kiedy bulwiasty wyszedł do telefonu – uciekli. Mieli oboje wrażenie, jakby zanurzali się w sobie tak szybko, jak słynna Alicja – w czarodziejskiej jamie. Ta mała, zdaniem studenta, czmychnęła z nim jak szalona dziewczynka zdecydowana zrobić coś wspaniałego i ostatecznego.

W domu, na wąskim łóżeczku studenta, Alicja wyznała, że mężczyzna, z którym wiele ją łączy, jest producentem siatki ogro­dowej. Nie jest to człowiek zły, lecz niezwykle prymitywny. Ali­cja gardzi nim i jeśli student chce znać całą prawdę, gardzi również sobą. Na przykład owo futro złotawego koloru, futro, które nosi Alicja, kosztowało ją niejedną łzę! Dziś, kiedy szła przez rzekę, choć wiał lodowaty wiatr, miała ochotę zerwać z siebie złociste piżmaki i rzucić je bez słowa do wody. Alicja, kiedy producent siatki ją obejmuje, czuje się nieraz jak ktoś, kto oddaje się za parę nylonów. Myślała, że przynajmniej matka pomoże jej się z tego wyzwolić... Niestety. Alicja jest jak w matni. Matka uważa producenta za uczciwego człowieka. Matka wierzy, że producent kiedyś ożeni się z Alicją. Niech tylko uzy­ska rozwód z żoną, czterdziestoletnią właścicielką motelu na prowincji, a wtedy wszystko się jakoś ułoży. Alicja jednak nie­nawidzi takiego życia. Dlaczego więc sama nie próbowała się wyr­wać, dlaczego nie poszła na filologię klasyczną? Sama tego nie wie... Jest niezwykle słaba, nieraz po całych nocach boli ją głowa. Ponadto nie spotkała dotąd nikogo takiego jak student, nikogo, kto podałby jej rękę.

Student do dziś pamięta dłonie Alicji. Przypominają mu ręce niewiast, które widuje się w katedrach.

Student obiecał Alicji, nie – student przysiągł Alicji, że wyciągnie ją z tego koszmaru. Jeśli producent będzie jej groził, student załatwi sprawę po męsku, a gdy to nie pomoże – porozmawia z matką Alicji.

Dziewczyna płakała. Obiecała studentowi, że będą mieli dziecko. Na imię będzie miało tak jak jego ojciec: Student.

Zasnęli objęci.

Rano Alicja zadzwoniła do producenta. Najpierw krzyczała coś niewyraźnie, a potem, widać ochłonąwszy, spokojnym już gło­sem usprawiedliwiała wczorajsze zniknięcie atakiem migreny, ogólnie złym stanem nerwów i konfliktami z matką. Obiecała po­prawę.

Student, mój Boże, słyszał to wszystko przez uchylone drzwi od łazienki.

Odeszła bez pocałunku. Na pamiątkę zostawiła studentowi maskotkę przedstawiającą Myszkę Mickey i parę wąziutkich ręka­wiczek.

Student, jak twierdzi, nie płakał.

Początkowo zapuścił brodę, teraz jednak i to nie wydaje mu się konieczne. Dużo czyta. Unika kobiet. Jeśli go coś przyciś­nie, udaje się do lokalu Dwa Kartofle i zadowala się, jak dziś, byle kim.Piątek, 8 lutego

Dziś odwiedziła mnie w pracy niewiastka, która ubóstwia pikniki. Wygląda, jakby nazywała się Izabela. Powiedziała, że czeka na mnie od kilku godzin. Rzeczywiście, spóźniłam się nie­licho, wiele czasu zabrała mi bowiem wyprawa na drugą stronę rzeki. Pojechałam, żeby zobaczyć mężczyznę, o którym pisałam na samym początku. To z jego powodu (prawdopodobnie) wycięto mi serce. Szpieguję go nieraz z rana, kiedy jest najlepiej wi­doczny. Dziś wyjątkowo długo stałam pod jego wielookiennym do­mem i nie dostrzegałam żadnych znaków, nie czułam nawet zapa­chu dymu. Przybliżyłam się niemal do samej bramy i ledwie zdą­żyłam odskoczyć, kiedy się pojawił. Jeszcze chwila, a byłby mnie spostrzegł!!

W lewej ręce dźwigał spory i wcale nielekki pakunek. To niedobrze. Bardzo to dla niego niedobrze. Pamiętam: nie lubił być objuczony. Ciążyło mu to. Rada bym była zobaczyć, co dźwiga w pakunku, ale lękałam się podejść na niebezpieczną odległość. Nie chcę, aby wycięto mi również i oczy. Postarałam się jak najprędzej zniknąć za kioskiem, i bokiem, ulicą Nadrzeczną, a następnie Wiklinową, i mostem Karola – powróciłam na mój skwerek pod bankiem. Wyglądałam, jakbym długo patrzyła na słońce, i Izabela nie od razu mnie poznała. Ona też była lekko odmie­niona. Nad uszami miała zgrabne loczki, uczynione za pomocą go­rących żelazek, a na głowie – zgrabny niebieski beret. Kosz, jak zwykle naładowany, pachniał zbożem. Izabela zaproponowała, żebym razem z nią wybrała się na piknik.

Początkowo próbowałam się wymówić, bo miałam już jedną wy­cieczkę za sobą, ale I. nalegała:

– To nie będzie wcale daleko, zobaczysz.

Wsiadłyśmy więc w autobus czterdzieści jeden (jednak wsiad­łyśmy) i pojechałyśmy aż do pętli. Tam miałyśmy przesiadkę.

Wzięłyśmy linię, której przedtem nie znałam. Izabela przy­rzekła jednak, że wszystko jest w najlepszym porządku, i że z pewnością nie pomylimy drogi.

Autobusy tej nowej linii były niemal czarne, a przystanki nie posiadały żadnych nazw. Pasażerowie najwidoczniej znali dobrze trasę, gdyż wysiadali bez żadnego wahania. Wreszcie przyszła i nasza pora. Wysiadłyśmy pod olbrzymim dębem. Od ra­zu otoczył nas uroczysty zapach lasu i świergot ptactwa. Po chwili przybliżyłyśmy się do bramy ukrytej między drzewami. Kiedyśmy ją przekroczyły, dostrzegłam, że jesteśmy na cmenta­rzu. Izabela wyglądała na zadowoloną, a i ja nie zdziwiłam się zanadto. Pamiętam jeszcze te czasy, kiedy chłopcy umawiali się z nami na randki na cmentarzach, serca uderzały z całej siły i ptaki śpiewały jak dziś, ucieszone spokojem.

Izabela krążyła po cmentarzu pewnie i dziarsko, jak sza­chowy konik. Groby były tutaj niewielkie, uczynione z szarych kamyków, jakby nieporządne, choć czyste. Na wzgórzu nie więk­szym od kopca termitów, zbite w ciasną gromadkę, stały kamie­nie z imionami matki, brata i ojca Izabeli. Tam rozłożyłyśmy obrus. Miałyśmy wszystko, nawet papierowe serwetki i sól do jajek, i odrobinę pieprzu, a także sałatę i białą rzodkiew. Pogoda była cudna i pomimo lutowego wiatru, widać było, jak ze szpar ziemnych przebijają tu i ówdzie mocne łodygi kroku­sów. Tu, w C., zima potrafi być tak łaskawa! Grób ojca Izabeli ozdobiony był postacią kamiennego żółwia. Nic na ten temat nie powiedziałam, ale myślę o tym na sposób ironiczny. Izabe­la także nie poruszyła kwestii żółwia morskiego, który tak znaczną rolę odegrał w jej niegdysiejszym pikniku.

Piłyśmy czerwone wino, gawędziłyśmy o wiadomościach przeczytanych w gazetach, i tak, z czasem, przyzwyczaiłam się do Izabeli dzisiejszej, i do siebie, po przebyciu dwa razy mostu. Cóż w tym w końcu dziwnego: zjeść posiłek w towarzystwie krewnych, choćby nawet milczących lub małomównych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: