Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nera Polacca: powieść współczesna w dwóch częściach - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nera Polacca: powieść współczesna w dwóch częściach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 361 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Temu lat dzie­sięć spę­dzi­łem zimę w Flo­ren­cji. W pierw­szych dniach mego po­by­tu w tem ele­ganc­kiem ko­smo­po­li­tycz­ne mie­ście, po­zna­łem całą ko­lon­ję pol­ską, skła­da­ją­cą się wów­czas z kil­ku­na­stu ro­dzin, któ­re z wszyst­kich stron mo­jej oj­czy­zny pod­cią­ga­ły pod cu­dze wło­skie nie­bo, na zi­mo­we, leże.

Są­dzi­łem, że znam już wszyst­kich mo­ich ro­da­ków, gdy raz po­po­łu­dniu idąc uli­cą z przy­ja­cie­lem moim, hra­bią Eme­ry­kiem z Wo­ły­nia, ude­rzo­ny zo­sta­łem nad­zwy­czaj­nie ory­gi­nal­nym wi­do­kiem.

Przy­sta­nąw­szy, skie­ro­wa­li­śmy oczy w kie­run­ku zja­wi­ska.Środ­kiem uli­cy pę­dził ekwi­paż, na któ­re­go dro­dze za­trzy­my­wa­li się prze­chod­nie w po­dzi­wie i zdu­mie­niu nad jego eks­cen­trycz­no­ścią.

Para ka­rych i lśnią­cych, jak kru­ki, ku­ców, uno­si­ła czar­ny, ni­ski, ko­bie­cy ekwi­paż, w któ­rym sie­dzia­ła sama się po­wo­żąc, mło­da ko­bie­ta, cała w czar­ni. Za nią na tyl­nym i pod­nie­sio­nym koź­le stał mło­dy mu­rzyn, w czar­ną li­ber­ję ubra­ny, z czer­wo­nym fe­zem na gło­wie.

Ten ekwi­paż do­sko­na­le sprzę­gnię­ty, cały czar­ny z jed­ną śnież­nie bia­łą pla­mą, któ­rą two­rzy­ła twarz ślicz­nej ko­bie­ty i z dru­gą czer­wo­ną po­wsta­łą z fezu mu­rzy­na, ro­bił nie­okre­ślo­ne i wy­so­ce in­try­gu­ją­ce wra­że­nie.

W Flo­ren­cji wpraw­dzie eks­cen­trycz­ność jest na po­rząd­ku dzien­nym, ale mimo to wszy­scy się za­trzy­my­wa­li, gdy ekwi­paż nad­bie­gał.

Sta­łem, jak wry­ty, po­chła­nia­jąc ocza­mi mło­dą nie­wia­stę, w któ­rej się do­my­śla­łem ja­kiej słyn­nej damy z wiel­kie­go pół­świa­ta, gdy mnie do­le­ciał tuż obok przez róż­nych prze­chod­niów kil­ka­krot­nie wy­rzu­co­ny epi­tet:

– Nera Po­lac­ca! …

– Nera Po­lac­ca! – po­wta­rzał, to ten… to ów, za­trzy­mu­jąc się i obej­mu­jąc wzro­kiem, mi­ja­ją­cy nas z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy, pie­kiel­ny we­hi­kuł.

– Czar­na Po­lka? cóż to? – za­gad­ną­łem Eme­ry­ka.

– Jak­to, nie wiesz?…

– Nic nie wiem!

– Nie wiesz, kto to czar­na Po­lka?…

– Nie, nic nie wiem!

– Pierw­szy raz wi­dzisz ten ory­gi­nal­ny za­prząg?…

– Pierw­szy w ży­ciu.

– I te ślicz­ną ko­bie­tę?…

– Tak­że!

Hra­bia się uśmiech­nął.

– Nie do uwie­rze­nia pra­wie – bąk­nął. – Sie­dzisz tu od mie­sią­ca i nie znasz naj­ekscen­trycz­niej­szej i naj­pięk­niej­szej ro­dacz­ki.

– Któż to?…

– Pani Irma Ma­za­ra­ni.

– Na­zwi­sko nie­po­lskie…

– Z domu hra­bian­ka Ko­roń­ska.

– A! Ta ro­dzi­na mi zna­ną… ale kto to, opo­wia­daj, bo nie pa­mię­tam, bym kie­dy był do tego stop­nia za­cie­ka­wio­ny. Je­st­że to oso­ba ze świa­ta?…

– Z naj­lep­sze­go!

– Bywa w to­wa­rzy­stwie?…

– Wszę­dzie!

– Skąd­że ta eks­cen­trycz­ność?…

– Bo jest ory­gi­nal­ną! a tak pięk­nej, jak ona, ko­bie­cie, wy­ba­cza się po­zo­ry…

– Opo­wia­daj! Eme­ryk przy­sta­nął.

– Cóż więc chcesz, bym ci opo­wia­dał? – za­py­tał.

– No, o tej pani Ma­za­ra­ni.

– Wszyst­ko, co wiem, po­wie­dzia­łem ci.

– Jak­to?… Hra­bia się za­śmiał.

– Je­steś dja­blo za­in­try­go­wa­ny i są­dzę, że ro­zu­miesz te­raz, dla cze­go nie­któ­re pięk­ne ko­bie­ty lu­bią po­zo­ra­mi zwra­cać na­szą uwa­gę… Pani Ma­za­ra­ni, gdy­by była prze­je­cha­ła so­bie oko­ło cie­bie w zwy­kłej flo­renc­kiej wik­tor­ji, był­byś jej może nie za­uwa­żył, choć tak jest pięk­na…

– Za­pew­ne…

Hra­bia tu wsu­nął swą rękę pod moje ra­mię i da­lej upro­wa­dza­jąc mnie, nie­co przy­spie­szo­nym kro­kiem, cią­gnął.

– Wstą­pi­my do pierw­szej cu­kier­ni i tam ci opo­wiem to co wiem o pięk­nej "czar­nej Po­lce… "

– A więc wiesz coś? – pod­chwy­ci­łem ura­do­wa­ny.

Co­kol­wiek – od­parł to­wa­rzysz – ze źró­dła nie bar­dzo wia­ro­god­ne­go, bo z ust na­szych pań, któ­re do­pie­ro tu pięk­ną czar­ną Po­lkę po­gna­ły, a wie­czór, je­śli ze­chcesz, za­pre­zen­tu­ję cię jej.

– Gdzie?

– Gdzie bądź, albo u niej w domu, w jej pysz­nej wil­li, albo na rau­cie u księż­nej Ga­lie­ra.

– Znasz ją?

– Po­zna­łem ją przed kil­ku dnia­mi i wiem, że dziś u księż­nej bę­dzie…

Prze­cho­dzi­li­śmy oko­ło cu­kier­ni, do któ­rej wsze­dłem pierw­szy. Tu za­sie­dli­śmy na ubo­czu, ka­za­li so­bie po­dać lody i Eme­ryk za­czął opo­wia­da­nie, na któ­re, po­że­ra­ny cie­ka­wo­ścią, cze­ka­łem. Ta pani Ma­za­ra­ni, zda­wa­ło mi się, nie­mo­gła być zwy­kłą śmier­tel­nicz­ką, przy­by­łą do Flo­ren­cji dla ła­god­no­ści kli­ma­tu. Ją mu­sia­ła tu za­pę­dzić, my­śla­łem, ja­kaś ży­cio­wa za­wie­ru­cha, czar­na i gwał­tow­na, jak jej ekwi­paż, któ­ry mi stał wciąż w oczach z ku­ca­mi, zie­ją­ce­mi ogniem z roz­war­tych noz­drzy, po­wie­wa­ją­ce­mi ufry­zo­wa­ne­mi i na­je­żo­ne­mi grzy­wa­mi.

Eme­ryk mó­wił.

– Pani Ma­za­ra­ni wy­szła temu lat trzy za mąż w War­sza­wie za po­czci­we­go hrecz­ko­sie­ja, któ­ry, rzecz na­tu­ral­na, nie mógł jej od­po­wia­dać. Roz­łą­czy­ła się też z nim i osia­dła tu­taj gdzie na­by­ła wil­lę To­fa­no i urzą­dzi­ła ją z nie­wi­dzia­nym sma­kiem i zbyt­kiem po­czu­cia sztu­ki. Uzy­ska­ła roz­wód od kil­ku mie­się­cy do­pie­ro za wpły­wem i pro­tek­cją kar­dy­na­ła So­glio­ne. Li­czy lat dwa­dzie­ścia i czte­ry, ko­cha się w sztu­ce, ma­lu­je, jak ar­tyst­ka, a bawi się, jak nie Po­lka. Wszyst­ko u niej w domu jest ta­kiem, jak ten ekwi­paż, ory­gi­nal­nem pięk­nem, nie­co eks­cen­trycz­nem, ale za­wsze gu­stow­nem i zdra­dza­ją­cem wy­kwint­ne gu­sta. Nie jest bo­ga­tą, ale musi być za­moż­ną… Zda­je mi się, iż po­lu­je na ja­kie­go mil­jo­no­we­go lor­da…

Eme­ryk urwał i za­ja­dał lody, a ja dłu­go cze­ka­łem na dal­szy ciąg na­próż­no.

– No da­lej! – za­wo­ła­łem wresz­cie.

– A ! – pod­chwy­cił, jak­by się bu­dząc Eme­ryk – i ja chcia­łem, by w ży­ciu pani Ma­za­ra­ni coś wię­cej było, ale ni­cze­go się do­wie­dzieć nie mo­głem. Ci, co ją od po­cząt­ku, jak osia­dła w Flo­ren­cji, wi­du­ją, nie zna­ją… ani nie zna­li jej ko­chan­ka, ani też dziś w świe­cie… się go do­pa­trzyć nie moż­na…

– Croy­ez y ! – za­śmia­łem się.

– Złe ję­zy­ki – do­dał po chwi­li hra­bia – szep­cą o… mło­dym Wło­chu, księ­ciu Tor­lio­ni…

– O tym przy­stoj­nym?…

– O nim!II.

Pani Irma przyj­mo­wa­ła co wie­czór mię­dzy go­dzi­ną siód­mą a dzie­sią­tą.

Te­goż sa­me­go dnia więc po­pro­si­łem Eme­ry­ka, by mnie jej przed­sta­wił.

Nie pa­mię­tam, bym kie­dy w ży­ciu był tak cie­ka­wy ko­bie­ty. Jej mło­dość, jej pięk­ność, jej ta­lent wresz­cie, o któ­rym mi przy­ja­ciel cuda opo­wia­dał, pod­no­si­ły ją w oczach mo­ich do nad­zwy­czaj­no­ści w swo­im ro­dza­ju.

Z ude­rze­niem go­dzi­ny siód­mej, we­szli­śmy do wil­li To­fa­no.

W przed­sion­ku stał mu­rzyn i w mil­cze­niu uchy­lił przed nami cięż­kiej go­be­li­no­wej por­tje­ry.

Mi­nąw­szy bia­łe mar­mu­ro­we scho­dy, wy­sła­ne per­skim dy­wa­nem, dwa sa­lo­ny, przy­bra­ne w ar­cy­dzie­ła pędz­la i rzeź­by, zna­leź­li­śmy się w bu­du­arze, oświe­co­nym ró­żo­wem świa­tłem, któ­re w pół­cie­niu po­grą­ża­ło cały po­kój.

Na ko­min­ku, zaj­mu­ją­cym pierw­sze miej­sce w po­ko­ju i usta­wio­nym w po­środ­ku głów­nej ścia­ny ża­rzył się ogień i oświe­cał rzę­si­ściej fo­te­le, do­ko­ła nie­go roz­sta­wio­ne. Na jed­nym z nich o zło­co­nych po­rę­czach, a wy­bi­tym czar­nym atła­sem sie­dzia­ła pani domu, trzy­ma­jąc nogi na lwiej skó­rze, mi­go­ta­ją­cej zło­te­mi bla­ska­mi do świa­tła.

Po­wsta­ła na na­sze przy­wi­ta­nie i olśni­ła mnie ca­łym ma­je­sta­tem swej pięk­no­ści.

Pani Irma była bru­net­ką, wy­nio­słą mia­ła fi­gu­rę wy­smu­kłą i wiot­ką, ścią­głą ala­ba­stro­wo­bia­łą twarz, na któ­rej z nie­po­ję­tą siłą świe­ci­ło dwo­je czar­nych, jak wę­gle skrzą­cych, jak bry­lan­ty, a mie­nią­cych… się, jak opa­le, oczu.

Była to twarz o na­wskróś ory­gi­nal­nej pięk­no­ści. Jej kru­cze wło­sy, gę­ste, je­dwa­bi­ste, oka­la­ły tę rzeź­biar­ską głów­kę, o mę­skim ener­gją ry­sun­ku, choć ko­bie­cym de­li­kat­no­ścią re­gu­lar­nych ry­sów pro­fi­lu. Ru­bi­no­we war­gi, cien­kie, mi­ster­nie wy­kro­jo­ne, nada­wa­ły jej twa­rzy wy­raz siły, pra­wie nie ko­bie­cej, a blask jej prze­ni­kli­wych i by­strych oczu, ro­bił ją ra­czej po­dob­ną do Włosz­ki, niż do Po­lki.

Trud­no do­kład­nie opi­sać to wy­jąt­ko­we i cza­ru­ją­ce zja­wi­sko, ja­kiem była pani Irma.

Wy­da­ła mi się wte­dy prze­ślicz­ną i oto­czo­ną nie­wy­po­wie­dzia­nym uro­kiem ory­gi­nal­no­ści, cza­rem enig­ma­tycz­no­ści ko­bie­cej.

Głos jej był sre­brzy­sty, ale jędr­ny, mę­ski nie­mal i po­więk­szał sil­nie nie­okre­ślo­ne i za­nie­pa­ka­ja­ją­ce wra­że­nie, ja­kie spra­wia­ła.

Ob­ser­wo­wa­łem ją pod­czas gdy roz­ma­wia­ła, z Eme­ry­kiem i pra­co­wa­łem wy­tę­ża­ją­co mó­zgiem, by ob­jąć całą tę ko­bie­tę, zro­zu­mieć ją z grub­sza, od­gad­nąć choć nie­któ­re taj­ni­ki jej du­szy, nie­odzow­nie po­trzeb­ne do szyb­sze­go za­war­cia zna­jo­mo­ści.

Pani Inna, za­raz to spo­strze­głem­po spo­so­bie jej roz­ma­wia­nia i za­cho­wa­nia się, była jed­na, z tych ko­biet, po­sia­da­ją­cych do wy­so­kie­go stop­nia zna­jo­mość świa­ta i lu­dzi, a stąd tez pły­ną­cą pew­ność sie­bie i śmia­łość.

Bla­da, jak mar­mur, spo­koj­na, jak bo­gi­ni Olim­pu, pro­wa­dzi­ła oży­wio­ną kon­wer­sa­cję, peł­ną, we­rwy i try­ska­ją­cą ro­zu­mem, ale tak kon­se­kwent­ną, tak co chwi­la o psy­chicz­ne głę­bie po­trą­ca­ją­cą, że tem pra­wie nie­ko­bie­cą.

Punkt wyj­ścia my­śli u pani Inny mu­siał być zu­peł­nie in­nym, niż u wszyst­kich ko­biet.

Roz­mo­wa ją oży­wia­ła. Za­pa­la­ła się pra­wie do przed­mio­tu, któ­ry by nu­dził prze­cięt­ną ko­bie­tę na­sze­go świa­ta i epo­ki.

Roz­ma­wia­li­śmy o Ca­vo­urze.

Eme­ryk go po­tę­piał, ja go kry­ty­ko­wa­łem, a pani Irma się nim za­chwy­ca­ła.

– Ależ to po­pro­stu in­try­gant! – za­wo­łał hra­bia.

Po tych jego sło­wach na­stą­pi­ła ci­sza, któ­rej żad­ne z nas dłu­go nie prze­ry­wa­ło. Pani Irma uto­pi­ła swe dja­men­to­we oczy w wę­glach ko­min­ka, i zda­wa­ła się z nie­zwy­kłą u ko­biet pra­cą my­śli, przy­go­to­wy­wać od­po­wiedź.

Na­gle pod­nio­sła głów­kę i za­czę­ła swym przej­mu­ją­cym do głę­bi or­ga­nem.

– Tak! być może… ale bo też ta­lent in­try­gi jest ta­len­tem, któ­ry rzad­ko kto po­sia­da, a któ­ry do­pro­wa­dzo­ny do do­sko­na­ło­ści i wy­ćwi­czo­ny, sta­je się gen­ju­szem. Ta­lent in­try­gi jest taką psy­chicz­ną sub­tel­no­ścią, ża przy­pa­da on zwy­kło w udzia­le ko­bie­tom, któ­re o wie­le od męż­czyzn są po­dejrz­li­wie, pod­stęp­niej­sze i skryt­sze, a stąd też i w in­try­dze sil­niej­sze i… ge­nial­niej­sze. Wie­rzaj­cie mi, moi pa­no­wie, że po­ło­wa ko­biet, któ­rych nam na­zwi­ska hi­stor­ja prze­ka­za­ła, były to po­pro­stu gen­jal­ne in­try­gant­ki. Gen­jusz in­try­gi po­le­ga na­tem, by ta do­pro­wa­dzi­ła do celu wpierw, za­nim zo­sta­nie od­kry­tą i zde­ma­sko­wa­ną. O cóż in­ne­go cho­dzi w dy­plo­ma­cji, je­że­li nie o to wła­śnie? Wiel­kim dy­plo­ma­tą bę­dzie… ten męż­czy­zna, któ­ry­by był wiel­ką in­try­gaut­ką, gdy­by był ko­bie­tą. Na­zwi­sko pa­nów razi? bar­dzo słusz­nie, bo praw­dzi­wa in­try­ga jest czemś tak sub­tel­nem, jest wy­pły­wem pew­ne­go kie­run­ku tak by­strej in­te­li­gen­cji, że mia­no in­try­gi jej ubli­ża. Co do mnie za­chwy­cam się ko­bie­cą in­try­gą, je­śli w niej wi­dzę te ce­chy wła­śnie, któ­re ją ro­bią.

jed­nym z naj­sil­niej­szych ta­len­tów my­śli i in­te­li­gen­cji ludz­kiej. Nie ma ro­zu­mu, ani by­stro­ści, nie ma mę­skiej prze­ni­kli­wo­ści, ani zna­jo­mo­ści świa­ta, z któ­rych­by wszyst­kich nie po­tra­fi­ła za­drwić jed­na sła­ba ko­bie­ta, po­sia­da­ją­ca nie wię­cej, tyl­ko to jed­no, co zo­wie­my l e ge­nie de l'in­tri­gue.

Wy­buch­ną­łem śmie­chem, pod­chwy­tu­jąc:

– Ależ pani pod­no­sisz do ze­ni­tu, do god­no­ści ta­len­tu i gen­ju­szu, ohyd­ną wadę, opar­tą na ujem­nych stro­nach ko­bie­ce­go cha­rak­te­ru.

– Nie! opar­tą na sub­tel­no­ściach jej umy­sło­we­go ustro­ju.

– My­lisz się pani!

– Pan się my­lisz! – od­par­ła pani Irma, za­pa­la­jąc się wi­docz­nie.

– Zna­łem wie­le in­try­gan­tek, ale nig­dy prze­ze żad­ną z nich…

– Boś pan znał in­try­gant­kę ale nie zna­łeś ko­bie­ty, po­sia­da­ją­cej gen­jusz in­try­gi.. tych mało… bar­dzo mało – do­rzu­ci­ła pani Irma.

Spój­rza­ła mi w oczy i za­śmia­ła się swym osza­ło­mia­ją­cym wy­ra­zem.

– Je­śli pan dłu­żej za­ba­wisz we Flo­ren­cji…. je­śli­by­śmy się le­piej po­zna­li… to­bym pana prze­ko­na­ła.

Urwa­ła i znów za­czę­ła:

Wy­glą­dasz pan na bar­dzo spryt­ne­go męż­czy­znę… nie­praw­daż?

– Za­pew­ne…

– A jak­że­by mnie, mnie, któ­ra nie mam pre­ten­sji do gen­ju­szu, ła­two przy­szło, wy­pro­wa­dzić pana w pole, w każ­dej oko­licz­no­ści ży­cia…

Za­śmia­łem się, a pani Irma ob­ję­ła mnie swym, ogar­nia­ją­cym czło­wie­ka ca­łe­go, wzro­kiem i do­da­ła:

– Nie śmiej się pan, kto wie, w ja­kich nas ży­cie jesz­cze po­sta­wi do sie­bie ko­li­zjach. Zda­je się panu, że ono ogra­ni­czy się na zi­mie, spę­dzo­nej we Flo­ren­cji, na kil­ku spo­tka­niach i na kil­ku roz­mo­wach u tego ko­min­ka. Tym­cza­sem in­a­czej bywa. Na dzie­sięć osób, któ­re po­zna­je­my, siedm jest prze­zna­czo­nych do ode­gra­nia roli w na­szem ży­ciu… ob­li­czy­łam to…

Tu wsta­ła i po­da­jąc nam swą dłoń ru­chem, peł­nym wdzię­ku, pro­si­ła, by­śmy ją jak­naj­czę­ściej od­wi­dza­li, mó­wiąc:

– Nie lu­bi­my się, my ro­da­cy, u sie­bie w kra­ju, ale za to bar­dzo się oce­nia­my za gra­ni­ca­mi jego.

Wy­szli­śmy.

W przed­sion­ku spo­tka­li­śmy się z pięk­nym pa­nem Tor­lio­ni, kto­ry spie­szył do pani Irmy. Wej­rze­nie moje spo­tka­ło się z czar­nym wzro­kiem Wło­cha i do­tknę­ło mnie jed­nem z tych nig­dy nie­wy­tłu­ma­czal­nych uczuć, ro­dzą­cych się od­ra­zu przy pew­nych spo­tka­niach.

– Po­cóż on tam idzie? – szep­ną­łem na uli­cy do to­wa­rzy­sza.

– Pew­nie po to, po­co­śmy tam szli przed chwi­lą – od­parł fi­lo­zo­ficz­nie hra­bia.

Ochło­ną­łem.

– To nie­zwy­kła ko­bie­ta – bąk­ną­łem.

– Czyż­byś już się pod­ko­chał?

– Nie! ma coś za­trwa­ża­ją­ce­go w spoj­rze­niu, coby mi nig­dy nie po­zwo­li­ło jej wiel­bić.

– Czyż tak? do­praw­dy?

– Nie uwa­ża­łeś?

– Nie – od­parł Eme­ryk, przy­sta­jąc – ale, je­śli ci ta­kie robi wra­że­nie, to kto wie, czy nie była wróż­ką, prze­po­wia­da­jąc róż­ne, łą­czą­ce jesz­cze was w ży­ciu ko­li­zje.

– Ga­da­nie! – obu­rzy­łem się, nie mo­gąc się jed­nak po­zbyć dwoj­ga czar­nych oczu, świ­dru­ją­cych w niej du­szy, i tego sre­brzy­ste­go gło­su, dźwię­czą­ce­go mi w uszach.

Szli­śmy w mil­cze­niu, a po chwi­li Eme­ryk jesz­cze do­rzu­cił:

– Ale… w czem je­stem jej zda­nia, to w tem, żeby cię w da­nym ra­zie wy­pro­wa­dzi­ła w pole, za…

– Daj­że po­kój! – za­wo­ła­łem – ja mam lat czter­dzie­ści i set­ka­mi wi­dzia­łem ta­kie pięk­ne ta­kie spryt­ne ko­bie­ci­ny.

– Ta­kiej pani Irmy chy­ba nie wi­dzia­łeś?

– No, ta­kiej… nie – od­par­łem po chwi­li głęb­sze­go na­my­słu.III.

Roz­mo­wa z pa­nią Irmą była jed­ną z naj­wię­cej in­te­re­su­ją­cych, ja­kie męż­czy­zna z ko­bie­tą pro­wa­dzić może. Nie była ona nig­dy czczą, ani też nie ob­ra­ca­ła się w po­spo­li­tych ko­mu­na­łach.

Ta mło­da dama umia­ła ją za­wsze na­krę­cić do przed­mio­tu, roz­bu­dza­ją­ce­go wy­obraź­nię i była w tem praw­dzi­wą mi­strzy­nią.

To też bar­dzo pręd­ko po­lu­bi­łem to­wa­rzy­stwo tej enig­ma­tycz­nej świa­tow­czy­ni do tego stop­nia, że dnia pra­wie wy­trzy­mać nie mo­głem, by się nie udać na chwi­lę po­ga­wę­dy do wil­li pani Irmy. Ten ar­ty­stycz­ny spo­kój, pa­nu­ją­cy w niej, ta cie­pła at­mos­fe­ra ko­bie­ce­go zbyt­ku, ten wy­szu­ka­ny kom­fort uspo­sa­bia­ły umysł do roz­mo­wy, pro­wa­dzo­nej na­prze­ciw mi­ga­ją­ce­go ognia ko­min­ka.

Ale im czę­ściej by­wa­łem w wil­li To­fa­no… im wię­cej sto­sun­ki moje z pa­nią Ire­ną sta­wa­ły się po­ufa­ły­mi, tem wy­raź­niej spo­strze­ga­łem, że ko­bie­tę tę co­raz mniej ro­zu­mia­łem i co­raz umiej zna­łem.

Po­wo­li, ale stop­nio­wo ro­bi­ła mi co­raz sil­niej wra­że­nie jed­nej z tych po­sta­ci nie­wie­ścich, spo­ty­ka­nych to tu, to ów­dzie po świe­cie, nie­zro­zu­mia­łych, oto­czo­nych ta­jem­ni­czo­ścią, o któ­rych nig­dy czło­wiek się nie do­wie, po co się na jego dro­dze zna­la­zły, do cze­go zmie­rza­ły, co chcia­ły i co przed­sta­wia­ły.

Bo co ta mło­da ko­bie­ta ro­bi­ła od lat dwu we Flo­ren­cji? Ma­lo­wa­ła! Więc kształ­ci­ła się na fa­cho­wą ar­tyst­kę? Nie. Ba­wi­ła się? i to nie. Szu­ka­ła męża? i to nie.

Gdy­bym się był w owym cza­sie kie­dy przy obu­dze­niu do­wie­dział, że moja zna­jo­mość z pa­nią Ire­ną i jej ho­tel i jej kuce i roz­mo­wy z nią były snem tyl­ko, nie był­bym się ani na chwi­lę zdzi­wił.

Ta ko­bie­ta więc była wciąż enig­mą i tem wię­cej z dnia na dzień in­te­re­su­ją­cą.

Razu jed­ne­go za­sta­łem ją sama… w jej ga­bi­ne­cie, co nie czę­sto się tra­fia­ło.

Ubra­ną była w plu­szo­wy ko­stjum, ko­lo­ru czer­wo­no-ogni­ste­go, mia­ła na szyi zło­tą kol­ję z ce­ki­nów i wy­glą­da­ła, ze swym bla­skiem w świ­dru­ją­cych oczach, jak dja­beł ku­si­ciel.

– Ha! – po­my­śla­łem, wi­dząc ją taką – gdy­bym miał pięt­na­ście lat mniej, to by mnie ta ko­bie­ta rze­czy­wi­ście ła­two otu­ma­ni­ła.

Wy­da­ła mi się cie­kaw­szą, niż kie­dy­kol­wiek.

– Pani! – za­gad­ną­łem w roz­mo­wie, na­krę­co­nej na po­ufa­ły dia­pa­zon – po­wiedz mi, co cię skło­ni­ło do osie­dle­nia się we Flo­ren­cji tak na do­bre, jak­by na za­wsze?

– Lu­bię świat, wiel­kie are­ny, wiel­kie sce­ny…

– Toż Pa­ryż więk­szy od Flo­ren­cji.

– Nie – pod­chwy­ci­ła pani Ire­na – Pa­ryż jest fran­cu­skiem mia­stem, a Flo­ren­cja nie ma na­ro­do­wo­ści. W Pa­ry­żu spo­ty­ka­my lu­dzi ze wszyst­kich świa­tów, a tu z jed­ne­go, z naj­więk­sze­go.

– Co pani na­zy­wasz naj­więk­szym świa­tem?

– Na­zy­wa­ni ten świat, jaki tu bawi, zło­żo­ny z lu­dzi po­szu­ku­ją­cych, mia­sta-sa­lo­nu, bo im w zwy­kłych sa­lo­nach za cia­sno, po mia­stach. Na­stęp­nie lu­bię sztu­kę, a wresz­cie lu­bię być cią­gle no­wo­ścią i nią tu­taj je­stem, bo choć sama się nie zmie­niam, lu­dzie do­ko­ła mnie co pół roku się zmie­nia­ją. Co zima, to inne to­wa­rzy­stwo. Dziś nie ma tu ni­ko­go pra­wie z tych, co ba­wi­li prze­szłej zimy.

– Ale ja­kiż cel masz pani?… Pani Irma wy­buch­nę­ła śmie­ci­łem.

– Za­baw­nym pan je­steś! – za­wo­ła­ła – py­tać się mło­dej ko­bie­ty wol­nej, jaki ma cel… Pra­gnę wyjść za mąż i mam cel zna­le­zie­nia, so­bie męża…

– I nie zna­la­złaś pani do­tąd?….

– Na­tu­ral­nie! sko­ro go jesz­cze nie mam. Nie­co po­mię­sza­ny wy­beł­ko­ta­łem.

– Zda­je rai się, iż wła­śnie we Flo­ren­cji trud­niej jest…

– Zna­leść męża?

– Są­dzę?

– To się znów pan my­lisz. Nie ła­twiej­sze­go. Dla tego też nie wąt­pię, że lada chwi­la wpad­nie mi w ręce czło­wiek, o któ­rym so­bie po­wiem "to bę­dzie twój mąż!''

– A, gdy­by ten czło­wiek?…

Urwa­łem nie do­koń­cza­jąc mej my­śli, bo pani Irma rzu­ci­ła mi wej­rze­nie, tak peł­ne po­li­to­wa­nia.

– Jacy wy męż­czyź­ni mu­si­cie być sła­bi w grun­cie. Toż pan są­dzisz, że nie­dość mam spry­tu, by z każ­de­go, gdy ze­chcę, nie zro­bić męża?

– Nie pani, ale są­dzę, że w tej kwe­stji spryt i wola…

– Są wszyst­kiem – pod­chwy­ci­ła ko­bie­ta, opie­ra­jąc swą głów­kę na dło­ni i po­ły­sku­jąc ocza­mi – ce que fem­ma veut, Dieu veut. Za­wsze pan o tem pa­mię­taj…

Pa­trza­ła mi w oczy i wy­da­ła się w tej chwi­li bar­dzo nie­bez­piecz­ną osób­ką dla ma­tek nie ży­czą­cych so­bie mieć eks­cen­trycz­nej sy­no­wej.

Po chwi­li da­lej cią­gnę­ła.

– Ale nie myśl pan, bym pra­gnę­ła wyjść za mąż… Wol­ność mi bar­dzo od­po­wia­da, ale ja mam coś w cha­rak­te­rze, co mnie, czu­ję, po­rwie, gdy za­gram na mał­żeń­stwie. Je­śli kie­dyś spo­tkam czło­wie­ka, z któ­re­go zro­bić so­bie męża, zo­ba­czę, że jest rze­czą tak trud­ną, iż pra­wie nie­moż­li­wą, to się nie oprę tej po­ku­sie spró­bo­wa­nia swych sił.

– A więc pani kro­isz na jed­ną z tych wiel­kich par­tyj?

– Nie, pa­nie. – Mó­wię, iż mam w cha­rak­te­rze ja­kiś mę­ski od­cień… lu­bię les par­ties di­fi­ci­les. to mnie po­bu­dza… roz­pa­la… to jest dla mnie mia­rą war­to­ści… Cóż war­ci ci mę­żo­wie, któ­rzy nam się oświad­cza­ją w ko­ty­lio­nie po dwu­na­stu kie­lisz­kach szam­pa­na"? Cóż za pro­bierz ko­bie­cej siły? Ale po­myśl pan, co za try­umf dla niej, wy­brać so­bie w tłu­mie męż­czy­znę, któ­re­mu się ani śni może od­dać jej ży­cic i zmu­sić go po­wo­li siłą tak­ty­ki i sztu­ki, by ci je u nóg zło­żył. Zwy­cię­żyć prze­szko­dy, ka­ba­ły, prze­są­dy, in­try­gi!!! Ko­bie­ta tyl­ko raz w ży­ciu może chcieć, a chcieć, umieć chcieć, i módz, to taka roz­kosz!

– Je­steś pani naj­eni­gim­tycz­niej­szą nie­wia­stą pod słoń­cem.

Pani Irma w od­po­wie­dzi za­śmia­ła się tyl­ko,

– Po­znasz więc naj­sym­pa­tycz­niej­sze­go i naj­przy­stoj­niej­sze­go mło­dzień­ca w ku­zy­nie… Jest to chło­piec, pe­łen wro­dzo­nych zdol­no­ści, nie­sły­cha­nie uta­len­to­wa­ny, hoj­nie przez na­tu­rę upo­sa­żo­ny, ko­cha­ny przez każ­de­go, co go po­zna… Ma jed­nak w mo­ich oczach dwie wady…

– Wady?…

– No! nie wiem, jak je okre­ślisz – od­parł Eme­ryk i da­lej cią­gnął – mło­dzie­niec ten jest tak ko­chli­wym, że co rok pra­wie mie­wa z tego po­wo­du wiel­kie zmar­twie­nia two­ja stry­jecz­na sio­stra…

– A da­lej? dru­gie? – pod­chwy­ci­łem za­cie­ka­wio­ny.

– Dru­gie… Jest to ar­ty­sta!

– Jak­to?… w czem?…

W ży­ciu! Ten dru­gi od­cień jego in­dy­wi­du­ali­zmu, bo­daj czy nie jest nie­bez­piecz­niej­szym od pierw­sze­go.

– Okre­ślaj bli­żej!

– Ja­nek jest en­tu­zja­stą, sła­be­go cha­rak­te­ru, ła­two się daje po­wo­do­wać, byle umie­jęt­nie ktoś umiał za­grać na jego sła­bost­kach, a sła­bost­ka­mi temi są wła­śnie wszyst­kie rysy cha­rak­te­ru, ce­chu­ją­ce ar­ty­stów. Czu­ły, wraż­li­wy, za­pa­la­ją­cy się tak do pięk­ne­go pej­za­żu, jak do pięk­nej ko­bie­ty, ten czło­wiek zda­je się żyć tyl­ko wy­obraź­nią, a jest w pro­stej kon­se­kwen­cji rze­czy, ka­pry­śnym ide­ali­stą.

Eme­ryk urwał, a ja mil­cza­łem. Opis Jan­ka, jaki mi ro­bił, przy­po­mi­nał mi żywo jego mat­kę, ko­bie­tę, któ­ra dzię­ki swe­mu ide­ali­zmo­wi, była naj­niesz­czę­śliw­szą całe ży­cie, a mia­ła wszyst­kie do szczę­ścia wa­run­ki.

Mil­cza­łem, ule­ga­jąc na­rzu­ca­ją­cym się wspo­mnie­niom prze­szło­ści, a hra­bia tak­że wi­docz­nie nad Jan­kiem mó­zgiem pra­co­wał, bo po chwi­li jesz­cze do­dał.

– Nie­daw­no temu Ja­nek chciał się ko­niecz­nie oże­nić z cór­ką ga­jo­we­go w jego do­brach, któ­ra była prze­ślicz­ną, to praw­da, ale…

– Prze­stra­szasz mnie!

– Wszyst­ko mu wy­ba­czysz, gdy go po­znasz – pod­chwy­cił przy­ja­ciel mój i Jan­ka – jest to po­ry­wa­ją­cy mło­dzie­niec, tyl­ko zbłą­dził, ro­dząc się mil­jo­no­wym szlach­ci­cem pol­skim, a nie ar­ty­stą.

– Mó­wio­no mi nie­daw­no – pod­chwy­ci­łem – że ma­ją­tek jego, któ­ry oj­ciec zo­sta­wił za­szar­ga­ny, jest du­żym?…

Hra­bia się za­śmiał – To wiel­ka for­tu­na! Nie prze­sa­dzę, ob­li­cza­jąc two­je­go sio­strzeń­ca dziś na pół trze­cia mil­jo­na ru­bli, a w Pol­sce to pięk­ny ma­gnac­ki ma­ją­tek.

Wię­cej nie mó­wi­li­śmy dnia tego o Jan­ku.IV.

W kil­ka dni póź­niej Roz­draż­cw­scy znaj­do­wa­li się już we Flo­ren­cji.

Moja ku­zyn­ka Idal­ka była bar­dzo osła­bio­ną i wy­glą­da­ła tak, jak gdy­by się mia­ła wkrót­ce spo­koj­nie i bez cier­pień prze­nieść do wiecz­no­ści.

Pa­da­ła ofia­rą dzie­dzicz­nej cho­ro­by w jej ro­dzi­nie, na któ­rą przed­wcze­śnie całe jej ro­dzeń­stwo za­koń­czy­ło ży­cie, cho­ro­by pier­sio­wej. Nie cier­pia­ła na tym prze­czu­wa­nym epi­lo­gu, tyl­ko bo­la­ła nad­mier­nie, że po­zo­sta­wi uko­cha­ne­go je­dy­na­ka bez swej tro­skli­wej opie­ki.

Jan­ka ko­cha­ła nad ży­cie i dla nie­go pra­gnę­ła być jesz­cze zdro­wą i sil­ną. Była to ko­bie­ta jesz­cze przy­stoj­na i dziw­nie uro­cza ze swą bez­mier­ną mi­ło­ścią i po­błaż­li­wo­ścią dla lu­dzi. Ucie­szy­ła się praw­dzi­wie, za­sta­jąc mnie we Flo­ren­cji.

– Jak­że do­brze – mó­wi­ła – jak­że szczę­śli­wie, że cię tu za­sta­ję. O ! już te­raz cię nie wy­pusz­czę, aż umrę.

– Cóż za my­śli! – od­par­łem.

– Bo wi­dzisz… ja za­wsze o tem tyl­ko my­śla­łam, byś po­ko­chał Jan­ka, by go two­jej po­wie­rzyć opie­ce. Ja tyl­ko wte­dy umie­ra­ła­bym spo­koj­nie. Ty go po­znasz ła­two, bo to na­sza na­tu­ra, moja, mych bra­ci, mego dzia­da… On po­trze­bu­je ser­ca, dużo ser­ca…

Ja­nek nie za­wiódł mo­ich wy­gó­ro­wa­nych ocze­ki­wań, po opi­sie Eme­ry­ka. Był to mło­dzie­niec, obu­dza­ją­cy od­ra­zu uczu­cie sym­pa­tji, to naj­droż­sze uczu­cie. Po wy­mia­nie z nim słów kil­ku, po­ko­cha­łem go, bo trud­no­by nie po­ko­chać tego chłop­ca, któ­re­go czar­ne oczy pa­ła­ły ogniem do ży­cia i dzie­cię­cą pra­wie na­iw­no­ścią.

Był to już męż­czy­zna, ale dziw­nie świe­ży w swych uczu­ciach i po­glą­dach, cza­ru­ją­cy swą mło­do­cia­ną wia­rą w ży­cie, ze swem czy­stem za­ufa­niem do lu­dzi, któ­re stru­mie­niem pły­nę­ło z jego szla­chet­nej du­szy.

Jego pięk­ność fi­zycz­na po­więk­sza­ła wra­że­nie, ja­kie ro­bił. Tkwi­ło w niej coś mę­skie­go, a dzie­wi­cze­go i wy­so­ce ar­ty­stycz­ne­go. Przy­po­mi­nał swe­mi ry­sa­mi te duże słyn­ne gło­wy pędz­la Ra­fa­ela Meng­sa, przed­sta­wia­ją­ce mło­dzień­ców i znaj­du­ją­ce się w ga­ler­ji Drez­deń­skiej.

Nie przed­sta­wiał on jesz­cze męż­czy­zny skoń­czo­ne­go, ale ja­kąś mię­sza­ni­nę mę­skich przy­mio­tów i cech cha­rak­te­ru. Pol­ska bra­wu­ra i tę­gość łą­czy­ły się w jego po­glą­dach z ra­fi­na­dą ar­ty­zmu i cy­wi­li­za­cji na­sze­go stu­le­cia.

Zro­bił na mnie wra­że­nie bar­dzo ko­rzyst­ne, któ­re gdy za­ko­mu­ni­ko­wa­łem na­za­jutrz po ich przy­by­ciu jego mat­ce, ta się za­sę­pi­ła wy­ra­zem nie­okre­ślo­ne­go smut­ku.

– Nie­uwie­rzysz – za­czę­ła – jak się o nie­go boję i co bym dała, by Ja­nek był mniej sym­pa­tycz­nym a wię­cej co­dzien­nym. Czy my­ślisz, że się on po­do­ba ko­bie­tom?

– Jak­że­by się mógł nie po­do­bać? Wy­raz prze­stra­chu ogar­nął rysy Idal­ki.

– Ko­bie­ta, co się mu spodo­ba, wszyst­ko z nim zro­bi. Pa­mię­tasz, jak się źle po­że­ni­li moi bra­cia…

– Wiem…

– I on temu sa­me­mu ule­gnie lo­so­wi. Ta myśl mi chwi­li spo­ko­ju nie daje. Ale do­brze,że o tem za­czę­li­śmy mó­wić, bar­dzo do­brze…

– A co?

– Po­słu­chaj!

Ko­bie­ty twarz okra­si­ły go­rącz­ko­we ru­mień­ce. Zbli­ży­ła się do mnie i z oży­wie­niem cią­gnę­ła.

– Tu w Flo­ren­cji bawi oso­ba, któ­rej się okrop­nie dla Jan­ka boję.

– Któż taki? – pod­chwy­ci­łem za­cie­ka­wio­ny.

– Mó­wię ci, strasz­na ko­bie­ta – cią­gnę­ła da­lej mat­ka – jed­na z tych, któ­re dla Jan­ka są naj­nie­bez­piecz­niej­sze, bo dzia­ła­ją na wy­obraź­nię.

– Pani Ma­za­ra­ni! – wy­krzyk­ną­łem.

– Wiec ją znasz! – za­wo­ła­ła bled­nie­jąc Idal­ka i tra­cąc od­dech w pier­si – więc ją znasz? więc jest tu­taj? – do­da­ła stłu­mio­nym gło­sem – więc ją Ja­nek po­zna, więc…

Urwa­ła.

Przy­pa­try­wa­łem się jej ze zdu­mie­niem.

– Tłu­macz­że się! – za­wo­ła­łem. Ku­zyn­ka ochło­nę­ła.

– To strasz­na ko­bie­ta! – szep­nę­ła.

– Znasz ją? – Nie.

– Wiec?

– Sły­sza­łam o niej dużo. To oso­ba, co sie­je nie­szczę­ścia­mi, jak Ukra­in­ka psze­ni­cą… Nie znam jej i znać nie będę, ale ma to być ko­bie­ta osza­ła­mia­ją­ca… ko­kiet­ka… chcą­ca się wy­dać za… ta­kie­go wła­śnie Jan­ka…

– Ską­dżo te oba­wy? te przy­pusz­cze­nia? Idal­ko?

– Po­słu­chaj! – pod­chwy­ci­ła nie­wia­sta, wpa­da­jąc w for­mal­ną go­rącz­kę – ta ko­bie­ta, to Mes­sa­li­na!…

Nie mo­głem po­wstrzy­mać uśmie­chu i wtrą­ci­łem:

– Da­ruj mi, ale zda­je mi się, iż two­ję oba­wy są przed­wcze­sne…

– O nie! Ma­za­ra­ni'emu, któ­re­go zna­łam, naj­zac­niej­sze­mu, naj­god­niej­sze­mu czło­wie­ko­wi, zmar­no­wa­ła ży­cie! for­tu­nę!! Ten czło­wiek się w niej sza­le­nie ko­chał. Wy­ssaw­szy z nie­go wszyst­ko, rzu­ci­ła go jak sta­rą rę­ka­wicz­kę… Bę­dąc pan­ną jesz­cze, sia­ła nie­szczę­ścia… mło­dy Ra­dwan z po­wo­du niej się za­strze­lił, bo mu mat­ka nie chcia­ła po­zwo­lić się z nią oże­nić. Dziś roz­wie­dzio­na, jest po­stra­chem uczci­wych ma­tek i żon. To ko­bie­ta, któ­ra w środ­kach nie prze­bie­ra, któ­ra u nóg swych mieć musi wszyst­kich, po któ­rych schy­lić się war­to. Gdy się do­wie­dzia­łam, że jest tu­taj, chcia­łam, je­chać do Ni­cei, ale dok­to­rzy na­ka­za­li Flo­ren­cję lub Rzym. Ja­nek znów nie chciał Rzy­mu…

Sta­ra­łem się uspo­ko­ić moją ku­zyn­kę, ale na­próż­no. Była to bał­wo­chwal­cza mat­ka, a mia­ła tak gło­wę na­bi­tą pa­nią Ma­za­ra­ni, iż jej się już… zda­wa­ło, że ta jej za­bie­ra­ła syna.

– Po­wiedz mi, czy rze­czy­wi­ście pięk­na? – py­ta­ła.

– Bar­dzo pięk­na!

I taka ko­kiet­ka?

– Owszem… by­najm­niej…

– A więc po­ta­jem­na! tem go­rzej! Po­dob­no eks­cen­trycz­na?

– Bar­dzo!

Idal­ka za­ła­ma­ła rące.

– Czyż ja wiem, czy Ja­nek ma do­bry gust, czy ta eks­cen­trycz­ność mu się wła­śnie po­do­bać nie bę­dzie? – mó­wi­ła.

Chwi­lę mil­cze­li­śmy, ale i mnie po­wo­li udzie­lał się śmiesz­ny, a tak gwał­tow­ny nie­po­kój ko­bie­ty.

– Czy Ja­nek zna ja? – za­py­ta­łem.

– Nie!

– Wi­dział ją?

– Nig­dy!

– Sły­szał o niej?

– Wąt­pię!

Znów na­sta­ło mil­cze­nie. Pani Roz­dra­żew­ska głę­bo­ko się za­my­śli­ła, by po chwi­li za­ła­mać ręce i szep­nąć:

– Co ro­bić? co ro­bić?

– Ależ nic nie ro­bić! – za­wo­ła­łem zi­ry­to­wa­ny.

– Nie nie ro­bić! – po­wtó­rzy­ła Idal­ka i znów się za­my­śli­ła.

Po chwi­li za­czą­łem:

– Będę się sta­rał, by jej Ja­nek nie spo­tkał. Znam ją i wiem, w któ­rych do­mach bywa. Świat tu­tej­szy jest ogrom­ny, a pani Irma mało się udzie­la w pol­skich sa­lo­nach. Bar­dzo ła­two może jej na­wet w cią­gu zimy nie po­znać.

– Ah! że­by­to! – wes­tchnę­ła ku­zyn­ka.

– Aże­by cię jed­nak jesz­cze wię­cej uspo­ko­ić – cią­gną­łem – po­wiem ci, że pani Ma­za­ra­ni w świe­cie mało bywa, a te­raz zda­je mi się być za­ję­tą Wło­chem, księ­ciem Tor­lo­ni, bar­dzo przy­stoj­nym i bar­dzo bo­ga­tym…

– Cze­muż on się z nią nie oże­ni? – za­wo­ła­ła Idal­ka.

– A, tego nie wiem! – od­par­łem, roz­ba­wio­ny nie­co tro­skli­wo­ścią mat­ki.

Wtem drzwi się otwo­rzy­ły i wszedł Ja­nek, któ­ry już od rana obie­gał mia­sto.

Usiadł i za­raz za­czął:

– Spo­tka­łem ślicz­ną ko­bie­tę, po­wo­żą­cą się samą naj­ory­gi­nal­niej­szym ekwi­pa­żem…

Lek­ko zbla­dłem, a Ja­nek da­lej opi­sy­wał pięk­ność i ekwi­paż pani Inny i py­tał mnie:

– Nie wiesz, kto to?

– Nie wiem – od­par­łem, a oczy Idal­ki czu­łem spo­czy­wa­ją­ce na mo­jej twa­rzy i od­ga­du­ją­ce, że kła­mię.

– To musi być – pod­chwy­ci­łem po chwi­li ja­kaś kró­lo­wa pół­świa­ta.

– Nie – od­parł za­raz Ja­nek – ja nie­zno­szę dam z pół­świa­ta i po­zna­ję je na kil­ka mil z dala. Ta ko­bie­ta wy­glą­da­ła bar­dzo do­brze…

An­giel­ka… ekwi­paż eks­cen­trycz­ny za­tem by prze­ma­wiał, ale znów An­giel­ki nie by­wa­ją tak pięk­ne.

– Ja wiem, że to z pół­świa­ta – wtrą­ci­łem nie­śmia­ło.

Ja­nek nie umiał ukryć nie­za­do­wo­le­nia, ob­le­wa­ją­ce­go jego wy­ra­zi­ste ob­li­cze.

– Szko­da – bąk­nął – my­śla­łem… Urwał i wstał.

Idal­ka, cała str­wo­żo­na, na­chy­li­ła się do mnie i szep­nę­ła:

– Kto to? bo wiesz!…

– Ona! – szep­ną­łem.

Twarz ma­tro­ny okry­ła się bla­do­ścią po raz set­ny.

– Ona! – szep­nę­ła – trze­ba mo­je­go nie­szczę­ścia.

A Ja­nek znów przy­sta­nął i za­gad­nął mnie:

– Czy się tyl­ko nie my­lisz? czar­ne kuce… mu­rzyn z tyłu w czer­wo­nym fe­zie…? Bru­net­ka bla­da o bar­dzo de­li­kat­nym i ary­sto­kra­tycz­nym pro­fi­lu?

Nic nie od­po­wie­dzia­łem, choć Ja­nek dłu­go swe czar­ne oczy we mnie wle­piał i od­po­wie­dzi cze­kał.V.

Kil­ka dni póź­niej wy­padł bal u mar­grab­stwa Ca­stel­la­tich.

W tym domu by­wa­ła pani Irma, to też po­sta­no­wi­łem o balu nie wspo­mi­nać Jan­ko­wi i unik­nąć w ten spo­sób nie­ohyb­nej spo­sob­no­ści spo­tka­nia się te­goż z in­try­gu­ją­cą go już nie­zna­jo­mą.

A Idal­ka po­zo­sta­wa­ła w naj­więk­szej oba­wie. Za­ję­tą była tyl­ko pa­nią Irmą, o niej tyl­ko ze mną chcia­ła mó­wić, o nią wy­py­ty­wa­ła, od­wi­dza­ją­cych ją zna­jo­mych. Co­dzień do­wia­dy­wa­ła się bar­dziej za­trwa­ża­ją­cych szcze­gó­łów o cha­rak­te­rze i prze­szło­ści "strasz­nej ko­bie­ty", jak ją na­zy­wa­ła.

– Mó­wię ci – po­wta­rza­ła mi od świ­tu do nocy – Ja­nek, je­śli po­zna tę ko­bie­tę, to stra­ci gło­wę.

Wszyst­ko, co tyl­ko jej do­no­szo­no o zaj­mu­ją­cej wszyst­kich pani Ir­mie, po­więk­sza­ło jej stan cho­ro­bli­wy trwo­gi o je­dy­na­ka. Ta oko­licz­ność, że pani Inna fa­wo­ry­zo­wa­ła czer­wo­ny ko­lor, sta­wa­ła się w jej oczach zło­wro­gą, bo i Ja­nek tę bar­wę nad inne prze­kła­dał. To znów do­wie­dzia­ła się, że, pani Ma­za­ra­ni ma­lo­wa­ła ob­ra­zy, a Ja­nek był za­pa­lo­nym ama­to­rem i wiel­bi­cie­lem two­rów pędz­la.

Jed­nem sło­wem Idal­ka wpa­da­ła w stan tak sil­ne­go zde­ner­wo­wa­nia na punk­cie pani Inny, iż mnie ono się udzie­li­ło do tego stop­nia, iż wszyst­kich sił umy­sło­wych mu­sia­łem uży­wać do po­mo­cy, aby śle­po nie uwie­rzyć, że spo­tka­nie się Jan­ka z Irmą, spro­wa­dzi­ło­by bez­po­śred­nio i na­tych­miast ja­kieś strasz­ne ka­ta­stro­fy.

Ro­bi­łem so­bie sam wra­że­nie czło­wie­ka za­hip­no­ty­zo­wa­ne­go i z wy­tę­że­niem po ca­łych dniach nad tem tyl­ko pra­co­wa­łem, aby wy­na­leść spo­so­by, unie­moż­li­wia­ją­ce zbli­że­nie się tych dwu istot, nie­zna­nych so­bie i ob­cych.

Taką po­tę­gą jest udzie­la­ją­ca się siła wy­tę­żo­nej my­śli w jed­nym, choć­by śmiesz­nym kie­run­ku.

Idal­ka my­śla­ła wciąż o Jan­ku i Ir­mie a ja o nich tyl­ko my­śla­łem.

Dzień balu nad­szedł, a mowy mię­dzy mną, ani Idal­ką a Jan­kiem o nim nie było. Od­dy­cha­łem też co­raz swo­bod­niej, przy­zwy­cza­iłem się bo­wiem od kil­ku dni uwa­żać ten bal za ro­dzaj Scyl­li i Cha­ryb­dy, po któ­rej szczę­śli­wem prze­by­ciu, nie­bez­pie­czeń­stwo ma­la­ło. W dal­szym cią­gu Ja­nek mógł tyl­ko spo­ty­kać Irmę na uli­cy, w te­atrze i tak spo­dzie­wa­łem się do­pchać do wio­sny, a tu zima do­pie­ro się za­czy­na­ła. – W tym celu kon­se­kwent­nie dą­żąc, za­pre­zen­to­wa­łem Jan­ka tyl­ko w do­mach, o któ­rych wie­dzia­łem, że Irma nie bywa. Jej zaś nie od­wi­dza­łem od dnia przy­by­cia Roz­dra­żew­skich.

Po­li­ty­ko­wa­łem, jak mo­głem.

Na kil­ka go­dzin przed ba­lem sie­dzie­li­śmy z Idal­ką w jej sa­lo­ni­ku i cze­ka­li na Jan­ka, by za­siąść do sto­łu. Na pięć mi­nut przed szó­sta; zja­wił się mło­dzie­niec i na­tych­miast mnie za­gad­nął.

– Je­steś nie­go­dzi­wym! – Jak­że mo­głeś mi nic nie po­wie­dzieć, że dziś bal, je­den z naj­świet­niej­szych w sa­iso­nie.

– Gdzie?

– U mar­grab­stwa Ca­stel­la­tich.

– Dziś? bal?

– Bal! Cała Flo­ren­cja bę­dzie! Szczę­ściem, że spo­tka­łem Eme­ry­ka, któ­ry mnie za­raz za­pre­zen­to­wał i zo­sta­łem za­pro­szo­ny. Ale Eme­ryk wie­rzyć uszom nie chciał, do­wia­du­jąc się, że zna­jąc ich do­sko­na­le, nie wy­ro­bi­łeś mi wstę­pu na ten wie­czór.

Zmię­sza­ny pod­chwy­ci­łem.

Da­ruj, ale na śmierć za­po­mnia­łem.

– Je­steś pro­szo­ny?

– Od­daw­na.

– Pój­dziesz?

Spoj­rza­łem na Idal­kę… któ­ra omdle­wa­ła i wy­beł­ko­ta­łem.

– Dla two­je­go to­wa­rzy­stwa… pój­dę… By­łem wście­kły na Idal­kę, Iri­nę, Jan­ka, Eme­ry­ka. – Cho­dzi­ło mi tu już o sie­bie. Nig­dy w ży­ciu nie kła­ma­łem, a tuj za parę go­dzin, mia­łem być schwy­ta­ny na kłam­stwie, któ­re mo­gło się wy­dać po­dej­rza­nem Jan­ko­wi, a tem­sa­mem tyl­ko za­ostrzyć jego cie­ka­wość. Śmiesz­nem by­ło­by przy­pusz­cze­nie, żeby mło­dzie­niec ten, rwą­cy się do ży­cia i ko­biet, obo­jęt­nie prze­szedł oko­ło ta­kie­go nie­wie­ście­go zja­wi­ska, ja­kiem była Irma.

Pręd­ko kom­bi­no­wa­łem pod­czas mil­czą­ce­go obia­du pro i c on­tra, moż­li­we skut­ki tego spo­tka­nia, ma­ją­ce­go nie­ba­wem, dzię­ki Eme­ry­ko­wi, na­stą­pić.

Całą na­dzie­ję wy­brnię­cia po­kła­da­łem w przy­pusz­czal­nej oko­licz­no­ści, że Irma, za­ję­ta może ser­jo księ­ciem Tor­lio­ni, mo­gła nie­zau­wa­żyć Jan­ka. Jeź­li­by go wy­róż­ni­ła, trze­ba było za­cząć dzia­łać. Dzia­ła­nie to ogra­ni­cza­ło się na dys­kre­dy­to­wa­niu Irmy w oczach Jan­ka, a jego w oczach Inny.

Ody Ja­nek po obie­dzie, od­da­lił się do swe­go apar­ta­men­tu, by się ubie­rać na bal, po­zo­sta­łem sam z Idal­ką, któ­ra zna­la­zła tyl­ko na ustach dwa sło­wa, wy­po­wie­dzia­ne gro­bo­wym gło­sem:

– Co bę­dzie?

Od­po­wiedź mia­łem cała sfor­mu­ło­wa­ną i za­raz też od­par­łem.

– Sta­ło się! Le­piej może, niż gdy­by­śmy mie­li da­lej tru­chleć przed­tem spo­tka­niem, któ­re dziś, czy ju­tro na­stą­pić mu­sia­ło. Być może, iż wszyst­kie na­sze oba­wy po­ka­żą się płon­ne­mi. Ona na Jan­ka, on na nią może nie zwró­cić uwa­gi. Gdy­by jed­nak rze­czy ob­ró­ci­ły się in­a­czej w ta­kim ra­zie wy­pad­nie nam dzia­łać.

– Dzia­łać! – po­wtó­rzy­ła Idal­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: