Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nie jesteś sam. Michael oczami brata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 listopada 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie jesteś sam. Michael oczami brata - ebook

Jermaine Jackson znał Michaela tak, jak mógł go znać tylko brat. W „Nie jesteś sam: Michael oczami brata” Jermaine rzuca nowe światło na człowieka skrytego za maską supergwiazdy, na tożsamość, która zbyt długo pozostawała w ukryciu. „Nie jesteś sam: Michael oczami brata” to obraz prawdziwego Michaela: dziecka, które pod adresem 2300 Jackson Street, Gary w stanie Indiana, dzieliło z Jermainem piętrowe łóżko; brata, z którym razem śmieli się, płakali i oddawali się wspomnieniom; chłopca który dorósł i stał się legendą.

„Nie jesteś sam: Michael oczami brata” to surowa, szczera i bardzo poruszająca biografia, której celem jest pokazanie Michaela Jacksona jako człowieka, a nie legendę, widzianego oczami brata. Jermaine Jackson znał Michaela tak, jak mógł go znać tylko brat. Tą książką chce pokazać najbardziej prawdziwy obraz Michaela, opisać kim był i co go ukształtowało.

„Nie jesteś sam: Michael oczami brata” to intymny portret Michaela Jacksona, rzucający nowe światło na jego prywatne życie. Jest to zaproszenie do odkrycia prawdziwego charakteru Michaela, jego wewnętrznych przekonań i ukrytych uczuć - najskrytszych myśli osoby, która zawzięcie strzegła swojego prywatnego życia.

To jest prawda, jaką znamy. Przeczytałem tak wiele o tym, co ludziom się wydaje, że wiedzą o Michaelu… ale ta książka jest o tym, co się naprawdę zdarzyło. - Jermaine Jackson

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-934595-8-2
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG Rok 2005

Mały hotel w Santa Maria w Kalifornii. Lustro w łazience zasnuwa para, pozostałość po mojej porannej kąpieli. Jest tak gęsta, że ledwie widzę swoje odbicie. Stoję przy umywalce, z ręcznikiem owiniętym wokół bioder. Ociekam wodą. Zaparowana tafla szkła kusi, by napisać na niej słowa, które bezustannie kołaczą mi w głowie.

MICHAEL JACKSON JEST NIEWINNY… NA 1000 PROCENT.

Jeszcze jeden ruch palca i na końcu pojawia się wielka kropka. Po chwili zmieniam ją w uśmiechniętą buźkę. Wierzę w szczęśliwe zakończenia.

Gapię się na to zdanie, próbując wyobrazić sobie nasz tryumf. Sprawiedliwości staje się zadość, mój brat zostaje zrehabilitowany. Jest dziesiąty marca dwutysięcznego piątego roku, jedenasty dzień sądowej farsy, w której Michael uczestniczy jako oskarżony o molestowanie seksualne nieletnich.

Michael Jackson jest niewinny… na 1000 procent – czytam po raz wtóry. Wpatrzony w lewy górny róg lustra, odnoszę wrażenie, że uśmiechnięta buźka na końcu zdania zaczyna się przesuwać. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenoszę się pamięcią do łazienki Michaela w posiadłości Hayvenhurst w Encino na obrzeżach Los Angeles, gdzie mieszkał, zanim przeniósł się do Neverland. Wiem, że w dwutysięcznym piątym roku robię dokładnie to, co on w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim. W lewym górnym rogu lustra nabazgrał wtedy czarnym pisakiem – żeby pasowało do czerni marmuru: thriller! 100 MILIONÓW SPRZEDANYCH PŁYT. WYPRZEDANE STADIONY W TRASIE KONCERTOWEJ.

Pomyśl o czymś, zobacz to oczyma duszy, uwierz, a się stanie. Tak uczyli nas w dzieciństwie rodzice: Katherine i Joseph. Dacie radę. Przecież potraficie. Wciąż słyszę w uszach słowa powtarzane przez ojca podczas pierwszych, trudnych dla nas prób zespołu Jackson Five. Śpiewaliśmy więc te same frazy niemal bez końca, póki efekt go nie zadowolił. Pomyśl o czymś, powiedz to głośno, zobacz oczyma duszy, jak osiągasz cel, wyobraź to sobie, a się stanie. Zaszczep tę myśl w głowie i włóż w działanie całe serce, dodawała matka dużo łagodniejszym tonem. Rodzice wtłaczali nam to do głowy na wiele lat przed tym, nim modne stały się teorie pozytywnego myślenia. Zaprogramowali nasze umysły tak, by nie dopuścić do nich bodaj cienia wątpliwości. Zawsze musieliśmy dawać z siebie wszystko.

Michael zdawał sobie sprawę, że swoim solowym albumem zatytułowanym Thriller dokonał przełomu w muzyce i osiągnął szczyty popularności. Zdanie, które nabazgrał na lustrze, stało się dlań punktem wyjścia. Potem wyprowadził się do Neverland, czarny tusz wyblakł i tekst przestał być widoczny, szkło jednak na wiele lat zachowało po nim ślad – na zaparowanej powierzchni pojawiały się kontury liter, jakby ktoś zapisał na niej magicznym piórem zaszyfrowaną wiadomość. Zaparowane lustra i szyby zawsze przypominały mi o Michaelu – i o tym, co wtedy napisał.

Od lat osiemdziesiątych trzymał swoje pomysły w tajemnicy, póki nie udało mu się ich zrealizować, a mimo to zapisywał je w miejscu, na które codziennie patrzył. Zdarzało się również, że nagrywał je na dyktafon, a potem słuchał własnego głosu i wyobrażał sobie efekt. Nie mówił o swoich planach, nie chciał, by ktokolwiek miał na nie jakiś wpływ. Polegał wyłącznie na sobie i sile swego umysłu. Od listopada dwutysięcznego trzeciego roku – kiedy został aresztowany i postawiony w stan oskarżenia – aż po marzec dwutysięcznego piątego bardzo tej siły potrzebował.

Przez wszystkie dni procesu wstawał o wpół do piątej rano, mył się, ubierał, a potem przygotowywał się psychicznie do kolejnych rytualnych upokorzeń.

Wczoraj, dziewiątego marca dwutysięcznego piątego roku, rozpoczęły się mało wiarygodne zeznania Gavina Arvizo, piętnastolatka pozującego na „ofiarę” molestowania. Chłopak nie szczędził nam szczegółów. Cały czas siedziałem tuż za plecami Michaela, tak jak pierwszego dnia procesu.

Na zewnątrz mój brat wydawał się pozbawiony emocji, niemal zimny. Ale stalowe tamy, za którymi skrywał uczucia, pękały stopniowo jedna po drugiej.

Fala chłodniejszego powietrza rozprasza parę w łazience i napisana na lustrze wiadomość znika, ale jej sens nadal pozostaje w moim umyśle. Michael zostanie uniewinniony. Gdybym mógł, wyryłbym to wielkimi zgłoskami na grobie naszego dziadka. Pomyśl o czymś, powiedz to głośno, zobacz oczyma duszy, jak osiągasz cel, wyobraź to sobie, a się stanie.

Choćbym jednak nie wiem jak się starał, nic nie wynagrodzi bólu i zmartwień, które stały się udziałem naszej rodziny. Zamyślam się, wracając wspomnieniem do czasów, gdy Hollywood wydawało nam się miejscem magicznym. Wtedy wierzyliśmy jeszcze, że droga z żółtej kostki zawiedzie nas wprost do zaczarowanej krainy Czarnoksiężnika z Oz.

Oglądam w pokoju wiadomości lokalne. Czekam na relację z jedenastego dnia procesu. Myślę o Michaelu i o tym, co będzie robił w Neverland. Samochody zostaną wyprowadzone na podjazd. Michael wstanie o czwartej, zje śniadanie na srebrnej tacy w sypialni, kradnąc dla siebie kilka cennych chwil. Potem zejdzie na dół, a po kolejnych trzech kwadransach wyjedzie do sądu. Jego dzień jest zaplanowany co do minuty z zegarmistrzowską precyzją.

Myślę o jego osiągnięciach i o tym, przez co teraz przechodzi.

Jakim cudem coś tak pięknego zostało wypaczone i zohydzone? Czy stało się tak za sprawą sławy, jaką zdobył? Czy tak się kończy amerykański sen, kiedy czarnoskóry piosenkarz osiąga aż tak wielki sukces? Czy twórca, który staje się silniejszy niż wytwórnia, musi się stoczyć? Czy gra idzie o prawa autorskie? Niszczy się człowieka, aby nadal na nim zarabiać? W głowie kołatało mi coraz więcej takich pytań.

Czy przyjaciele Michaela z Hollywood, jego okazjonalnie zatrudniani adwokaci, tymczasowi sojusznicy i producenci unikają go teraz, bo stanowi dla nich zagrożenie? Czy zawsze traktują przyjaźń jak biznes, z którego się czerpie korzyści? I co się stało z tymi, którzy próbowali nas rozdzielić? Tymi, którzy sączyli jad w jego serce, szepcąc, że powinien się trzymać z dala od rodziny, bo nie można nam ufać. Dlaczego teraz go opuścili? Dlaczego nie szepczą słów pociechy? Dlaczego go nie wspierają?

Michael szybko rozpoznaje fałszywych przyjaciół i wie, co znaczy rodzina. Teraz jednak grozi mu więzienie. Wszystko, co zbudował, obraca się w ruinę. Chciałbym móc cofnąć czas. Podnieść igłę gramofonu, zatrzymać obracającą się płytę i przenieść nas w czasy Jackson Five. Czasy, kiedy czuliśmy się prawdziwą rodziną. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, jak mawiała nasza matka.

Bezustannie zastanawiam się, co by było, gdyby… Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że powinniśmy byli rozegrać to wszystko inaczej – inaczej potraktować Michaela. Odepchnęliśmy go, gdy zaczął szukać swego miejsca, i przez to wydaliśmy go sępom na pożarcie. Wpuściliśmy do domu obcych. Ja też popełniłem grzech zaniechania. Niepotrzebnie odpuściłem. Kiedy ludzie z otoczenia Michaela przestali mnie do niego dopuszczać, mogłem stanąć pod bramą Neverland i walić w nią aż do skutku. Powinienem był rozpoznać niepokojące sygnały i za wszelką cenę chronić brata. Nie dopełniłem obowiązku. Zawiodłem najbliższego mi człowieka.

Dzwoni komórka. Odbieram. Głos matki drży z przerażenia.

– Michael jest w szpitalu… Przyjechaliśmy za nim… Poślizgnął się i upadł… Uszkodził sobie kręgosłup.

– Już jadę – rzucam w drodze do drzwi.

Hotel leży w połowie drogi między Neverland a budynkiem sądu w Santa Maria. W kilka minut docieram do szpitala. Jego dyrektor już na mnie czeka. Wchodzimy bocznym wejściem, by uniknąć zamieszania i dziennikarzy zgromadzonych od frontu.

W korytarzu oddziału na drugim piętrze zebrał się tłumek pielęgniarek i pacjentów. Na mój widok cichnie szmer rozmów. Przy zamkniętych drzwiach do prywatnej sali stoją znajomi ochroniarze ubrani w ciemne garnitury. Rozstępują się, żeby mnie przepuścić.

Wewnątrz panuje półmrok. Zasłony są zaciągnięte.

Michael stoi przy oknie. Ma na sobie niebieskie spodnie od piżamy i czarną marynarkę.

– Cześć, Erms – mówi ledwie słyszalnym szeptem.

– Jak się czujesz? – pytam.

– Boli mnie kręgosłup. – Krzywi się w wymuszonym uśmiechu.

Upadł w swojej łazience na ranczo, wychodząc spod prysznica. Bardzo cierpi. Widać los postanowił zadać mu kolejny cios. Molestował przecież dzieci. Zasłużył na karę, prawda? Policja na pewno ma niepodważalne dowody jego zbrodni, inaczej nie stanąłby przed sądem, czyż nie? Ciężko będzie wyjaśnić ludziom, że to wszystko to jakaś koszmarna pomyłka.

Prócz nas w pokoju są tylko matka i Joseph. Siedzą pod ścianą, po mojej prawej stronie. Podobnie jak ja, nie mają pojęcia, co robić, ale swoją obecnością próbują dodać Michaelowi otuchy. Trwają więc przy nim i udają, że niczym się nie martwią. Michael cierpi, bolą go plecy i żebra, ale bardziej doskwiera mu ból duszy.

W ciągu ostatniego tygodnia mój brat mocno podupadł na zdrowiu. Ma czterdzieści sześć lat. Jego giętkie niegdyś ciało tancerza stało się ledwie kruchą skorupą. Porusza się niepewnie. Promienny uśmiech zmienił się w wymuszone skrzywienie ust. Wygląda mizernie i blado. Nie znoszę tego, co się z nim dzieje. Dałbym wiele, aby to powstrzymać. Mam ochotę krzyczeć na całe gardło, wstrząsnąć nim tak, żeby odpowiedział wrzaskiem.

Opowiada nam o wczorajszych zeznaniach.

– Chcą mnie wykończyć – mówi. – Nastawiają przeciwko mnie wszystkich, z którymi coś mnie łączy. Zaplanowali to, żeby się mnie pozbyć.

Nasz ojciec nigdy nie lubił mówić o uczuciach. Udaje, że słucha, ale widzę, że aż go świerzbi, żeby zmienić temat. Napomyka o koncercie w Chinach.

– To nie najlepszy moment, Joe – upomina go łagodnie matka.

– A kiedy będzie lepszy? – Cały Joseph. Jak zawsze bezpośredni i jak zawsze gotów korzystać z okazji. Skoro Michael wyszedł wreszcie z sądu, uznał, że pora z nim pogadać o czymś, co nie dotyczy procesu. – Niech się zajmie czym innym. To mu dobrze zrobi.

Michael nie wygląda na zaskoczonego. Jak my wszyscy, przywykł do dziwactw Josepha. Wie, że ojciec już tak ma, i kropka. Myślę, że Joseph okazuje w ten sposób ojcowską troskę. Martwi się czymś, nad czym nie panuje, próbuje więc wyrzucić z myśli ostatnie zdarzenia. Dla niego Michael jest już wolny i może wrócić na scenę. Na końcu tunelu błyszczy światło – i tylko to się dla niego liczy. Niestety, nikt nie dostrzega jego dobrych intencji.

– Nic złego nie zrobiłem – podejmuje Michael, jakby nic się nie stało. – Nie rozumiem dlaczego…

Wiem dokładnie, co czuje. Zajmował się przecież wyłącznie muzyką, napełniał świat nadzieją, dawał mu rozrywkę, śpiewał o miłości i współczuciu. Troszczył się o innych, a ktoś zbrukał jego czyste intencje, oskarżając go o molestowanie dziecka. To trochę tak, jakby mieć pretensje do Świętego Mikołaja, że zagląda do dziecięcych łóżeczek.

Nie istniał bodaj cień dowodu obciążającego Michaela i FBI dobrze o tym wiedziało. Podobnie zresztą jak policja i wytwórnia Sony. (FBI przyznało to w roku dwutysięcznym dziewiątym. Dopiero po śmierci mojego brata okazało się, że nie dysponowano żadnym dowodem usprawiedliwiającym wniesienie oskarżenia po trwającym szesnaście lat dochodzeniu). W dwutysięcznym piątym roku władze po prostu zmyśliły to, co było im na rękę. Pomyśl o czymś, zobacz to oczyma duszy, uwierz, a się stanie – tyle że w negatywnej odsłonie.

Michael podnosi wzrok z podłogi. Nigdy nie widziałem go aż tak przygnębionego. Od razu widać, że chce się wygadać. Do tej pory zawsze trzymał przy nas emocje na wodzy. Był opanowany, stanowczy, dużo mówił o zaufaniu. Wierzył w sprawiedliwość boską, nie w wyrok wydany przez sędziego w todze. Teraz jednak na jego kamiennym spokoju pojawiają się rysy, bez wątpienia pod wpływem wczorajszej rozprawy, a i ból w plecach ma w tym pewnie swój udział.

Rzeczywistość zaczyna przerastać Michaela.

– Nic, co o mnie mówią, nie jest prawdą. Dlaczego tak kłamią?

– Kochanie… – Matka próbuje go pocieszyć, ale brat przerywa jej, unosząc dłoń.

– Opowiadają o mnie straszliwe bzdury. – Mówi coraz szybciej. – Że zrobiłem to albo tamto. Że wybieliłem sobie skórę. Że uwiodłem dziecko. Nigdy bym nie…

– Milknie. – Wszystko to kłamstwa. Stek kłamstw – dodaje ciszej drżącym głosem.

Pe łnym zniecierpliwienia gestem szarpie za brzeg marynarki. Przypomina poirytowane dziecko, które chce jak najszybciej uwolnić się od przebrania. Ignorując ból, staje pewniej na nogach.

– Michael… – Matka chce go chyba pocieszyć. Za późno. Michael zaczyna płakać.

– Oskarżają mnie, a świat im wierzy, choć się mylą… Mylą się – powtarza z mocą.

Joseph stoi jak sparaliżowany. Nie ma pojęcia, co począć z taką eksplozją uczuć. Matka przyciska ręce do twarzy. Michael rozpina szarpnięciem guziki marynarki i szamocze się z rękawami. Materiał zsuwa mu się z ramion, ukazując nagą klatkę piersiową.

– Spójrzcie na mnie – szlocha Michael. – No spójrzcie! Nikt mnie nie rozumie. Nikt! – Kuli się w sobie.

Stoi przed nami z nisko opuszczoną głową, jakby wstydził się tego wybuchu. Dopiero teraz widzę, jak naprawdę wygląda jego skóra. Jestem przerażony. Tak bardzo się tego wstydzi, że dotąd ukrywał ciało nawet przed naszym wzrokiem. Jego tors ma niezdrową, brązową barwę, upstrzoną na piersiach białymi plamami. Duży biały placek pokrywa skórę żeber, sięgając aż do żołądka, drugi biegnie przez cały bok. Białe plamy rozrzucone są też na jednym ramieniu i nad łokciem. Na całej skórze więcej jest bieli niż brązu – Michael wygląda jak białoskóry mężczyzna oblany kawą. Cierpi na chorobę zwaną bielactwem, cynicy tego świata uznali jednak, że celowo próbował rozjaśnić skórę, ale zabieg się nie udał.

– Próbowałem ludzi czegoś nauczyć… Chciałem ich zainspirować – Michael mówi teraz szeptem.

Matka podbiega, żeby go pocieszyć.

– Bóg zna prawdę. On wie wszystko – powtarza, tuląc jego głowę.

Stoimy wokół. Nie obejmujemy go, by nie urazić jego bolących pleców, ale nikomu to nie przeszkadza. Pomagam mu z powrotem wciągnąć marynarkę na ramiona.

– Trzymaj się – mówię. – Wszystko będzie dobrze.

Szybko bierze się w garść. Wygląda na zawstydzonego.

– Już w porządku. Nic mi nie jest.

Zostawiam go z rodzicami, zapewniając, że zjawię się na procesie, jak tylko wrócę z podróży. My, bracia, zmieniamy się przy nim, żeby go pocieszać – moja kolej nadejdzie za kilka dni.

Po moim wyjściu jeden z ochroniarzy przyniósł z sądu wiadomość od adwokata Michaela, Toma Mesereau. Sędzia nie jest zachwycony spóźnieniem mojego brata. Zagroził, że jeśli Michael za godzinę nie zjawi się na rozprawie, cofnie zwolnienie za kaucją. Paraliżujący ból nie stanowił dla niego jak widać dostatecznego usprawiedliwienia.

Wracam do hotelu. Kończę pakowanie walizek i oglądam transmisję z gmachu sądu. Osłaniając chorą skórę parasolem, Michael przedziera się do wejścia ubrany tak, jak go widziałem w szpitalu – w spodnie od piżamy i czarną marynarkę. Po jego obu stronach idą Joseph i jeden z ochroniarzy, podtrzymując go za ramiona.

Podczas procesu Michael zawsze starał się wyglądać nieskazitelnie i elegancko, dlatego bardzo starannie dobierał garderobę. Fakt, że zjawia się tak niedbale ubrany, w dodatku w piżamie, pozbawia go po trosze godności, sprawia, że czuje się mniej pewnie. Cały ten cyrk wymyka się spod kontroli… a przecież trwa dopiero od dziesięciu dni.

Łapię za hotelowy telefon i wykręcam numer. Po drugiej stronie znów padają zapewnienia, które chciałem usłyszeć: Tak, samolot nadal jest do wynajęcia. Może czekać na lotnisku Van Nuys. Wszystko będzie przygotowane. Tak, polecą wszędzie, gdzie sobie zażyczę. Wystarczy uprzedzić dzień wcześniej, a DC-8 z czterema silnikami wzbije się w powietrze i zaniesie Michaela na wschód, do Bahrajnu, gdzie zacznie nowe życie z dala od fałszywych oskarżeń wymiaru sprawiedliwości. Po wszystkim, czego doświadczyłem, chętnie zrzeknę się obywatelstwa i zabiorę Michaela oraz jego dzieci tam, gdzie nikt go nie dosięgnie. Możemy liczyć na pomoc naszego przyjaciela. Dysponujemy pilotem. Mamy dostęp do samolotu. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Mój brat – niewinna ofiara fałszywych oskarżeń – nie trafi do więzienia. Nie przeżyłby tam ani godziny. Nie wyobrażałem sobie nawet takiej możliwości.

Plan B przygotowaliśmy bez jego wiedzy, gdybym mu jednak powiedział, że jesteśmy gotowi na każdą ewentualność, pewnie nabrałby podejrzeń. Zacząłby węszyć, zadawać niewygodne pytania. Nie musiał wiedzieć wszystkiego. Przynajmniej na razie.

Postanowiłem, że gdy tylko Tom Mesereau wspomni, że wymiar sprawiedliwości się na nas uwziął, wprowadzę ten plan w życie, wykorzystując lotnisko w San Fernando Valley na obrzeżach Los Angeles. Nocą wywieziemy Michaela z Neverland, ukrytego pod kocami albo w bagażniku. Miałem mnóstwo czasu na dopracowanie szczegółów, bo jak dotąd Tom powtarzał tylko: „dziś znów mieliśmy dobry dzień”, nawet gdy zeznania świadków brzmiały potwornie. Znał wszystkie kruczki prawne, na razie więc unikał poważniejszych ciosów. Szybko odkryłem, że nie warto oceniać przebiegu procesu na podstawie pełnych emocji, lecz mało rzetelnych doniesień medialnych. Czekałem zatem na właściwy moment, powoli jednak traciłem cierpliwość i pewnie dlatego pisałem palcem po lustrze.

Ruszam w drogę. Jadąc na południe z włączonym tempomatem, zastanawiam się, skąd Michael czerpie siłę, która pozwala mu to wszystko przetrwać. Jestem z niego bardzo dumny, mimo że media uznały go winnym, zanim zdążył dowieść swej niewinności. Wszędzie trąbią o sprzecznych zeznaniach i sensacyjnych, rzekomo świeżo ujawnionych faktach, nie zostawiając mu pola do obrony. Pamiętam jednak, co Michael powiedział na początku procesu, w dwutysięcznym trzecim roku: „Kłamstwa są jak sprinterzy. Prawda biega w maratonach”. Piękne słowa. Szkoda, że nigdy ich nie wyśpiewał.

Zaczynam wyobrażać go sobie po zakończeniu procesu. Niemal widzę ten obraz jak na filmie. Gdy to wszystko się skończy, zrobię, co w mojej mocy, by oczyścić wizerunek Michaela. Najgorsze wtedy będzie już za nami. Nic go więcej nie dotknie. Będę go bronił, bo wiem, jaki jest. Znam jego serce, duszę, charakter, cel, jaki mu przyświeca. Znam chłopca ukrytego za fasadą gwiazdy. Znam brata, z którym mieszkałem przy Jackson Street 2300. Wychowaliśmy się razem i wiele razem przeżyliśmy. Dzieliliśmy marzenia i sławę. Razem występowaliśmy w Jackson Five i jednocześnie odeszliśmy z zespołu. Wspólnie przeżyliśmy etap kłótni, cierpienia, skandali i niewyobrażalnej presji. Płakaliśmy razem. Krzyczałem na niego, a on na mnie. Nie chciał mnie widywać, a potem błagał, bym z nim został. Byliśmy wobec siebie lojalni, ale nieopatrznie zdradziliśmy się nawzajem. Dzięki temu wszystkiemu wiem, co czuje i co myśli równie dobrze, jak on sam. Tak, jak tylko prawdziwy brat to potrafi.

Kiedyś – powtarzam sobie po raz kolejny – kiedy wreszcie skończy się ten straszny rok dwutysięczny piąty, ludzie darują Michaelowi jego niepopełnione winy. Postarają się go zrozumieć i przestaną go osądzać. Potraktują łagodnie i ze współczuciem, tak jak on traktuje wszystkich, których spotyka. Odrzucą uprzedzenia i spojrzą na niego inaczej niż przez pryzmat jego muzyki. Dostrzegą nie gwiazdę estrady, lecz człowieka: niewolnego od wad, pełnego wątpliwości, omylnego. Kogoś, kto bardzo się różni od swego publicznego wizerunku.

Pewnego dnia prawda zwycięży w maratonie…ROZDZIAŁ PIERWSZY Wieczne dzieciństwo

Michael stał obok mnie. Miałem osiem lat, on – zaledwie cztery. Oparł łokcie na parapecie, brodę położył na złączonych dłoniach. Obaj patrzyliśmy w ciemność nocy z okna naszego pokoju. Była Wigilia Bożego Narodzenia. Padał śnieg, co wprawiało nas w zachwyt. Duże płatki gęsto się sypały. Okolica wyglądała jak po wielkiej bitwie na poduszki. Każde śnieżne pióro połyskiwało srebrzyście w ostrym świetle jedynej latarni ulicznej. Na trzech domach po przeciwległej stronie ulicy lśniły kolorowe lampki, tylko Whitowie zdecydowali się na zwykłe przezroczyste żarówki. Na ich trawniku stały figurki Świętego Mikołaja i reniferów z błyszczącymi nosami. Białe światełka biegły wzdłuż linii dachu, okalały ścieżkę do domu i zwieszały się z okien. Mrugające lampki oświetlały też najpiękniej ubraną choinkę, jaką w życiu widzieliśmy.

Patrzyliśmy na nią z zazdrością, bo naszego maleńkiego domku na rogu Jackson Street i Dwudziestej Trzeciej Alei nie zdobiły żadne światełka ani pięknie ubrane drzewko. Był to zresztą jedyny pozbawiony świątecznych akcentów budynek w okolicy. Myśleliśmy nawet, że jedyny taki w miasteczku Gary w Indianie, matka jednak przekonała nas, że są też inne domy i inni świadkowie Jehowy, którzy nie obchodzą świąt Bożego Narodzenia, tacy choćby jak rodzina pani Macon mieszkająca dwie ulice dalej. Wiedza ta nie zmieniła naszego sceptycznego nastawienia: oto patrzyliśmy na coś, co poprawiało nam nastrój, ale w głowie tłukła nam się myśl, że wcale to nie takie dobre. Święta nie wynikały z woli Bożej – chodziło w nich wyłącznie o komercję. W rezultacie patrzyliśmy na dwudziestego piątego grudnia jak na wielki bankiet, na który nikt nas nie zaprosił, ale nie przeszkadzało nam to czerpać przyjemności z tej zakazanej zabawy.

Nasze okno przypominało trochę okno wystawy – z naszego szarego, zimnego świata patrzyliśmy na bogate, tryskające życiem i lśniące kolorami wnętrze sklepu – życie naszych sąsiadów – i na dzieci, które bawiły się na ulicy nowymi zabawkami, jeździły na nowych rowerach i ciągnęły po śniegu nowe sanki. Mogliśmy sobie jedynie wyobrażać, jak to jest czuć radość, która przywołuje na twarz tak promienne uśmiechy. Michael i ja bawiliśmy się przy oknie we własną grę. Każdy z nas wybierał jeden z płatków śniegu widocznych w smudze światła latarni, po czym śledził jego lot. Wygrywał ten, czyj płatek szybciej dołączył do innych tworzących białą pierzynkę. Obserwowaliśmy wirujący w powietrzu śnieg, którego pojedyncze drobinki rozdzielały się, a potem łączyły z powrotem, znów tworząc jedność.

Tamtej nocy dostrzegliśmy pewnie i policzyliśmy setki płatków, zanim wreszcie pogrążyliśmy się w milczeniu.

Michael wyglądał na zasmuconego. Pamiętam, że patrzyłem na niego z góry, odczuwając podobny smutek. Nagle zaczął śpiewać:

Dzwonku dzwoń, dzwonku dzwoń, całą drogę dzwoń.

Jak wesoło mknąć wokoło i słuchać dzwonków sań.

Po raz pierwszy usłyszałem wtedy, jak śpiewa. W moich uszach jego głos brzmiał jak anielskie pienie. Nucił cicho, żeby matka nas nie usłyszała. Podjąłem piosenkę. Razem zaśpiewaliśmy jeszcze kilka wersów Cichej nocy i Małego dobosza². Czuliśmy się jak dwaj kolędnicy stojący na progu własnej pustelni. Śpiewaliśmy prosto z serca proste piosenki znane ze szkoły. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że wkrótce nasz los zwiąże się z muzyką.

Twarz śpiewającego Michaela promieniała radością. Udało nam się skraść nieco magii świątecznej nocy. Rozpierało nas szczęście. Niestety, bardzo krótko, bo przypomnieliśmy sobie, że jedynie udajemy. Nie obchodzimy przecież świąt Bożego Narodzenia i nasz następny ranek będzie dokładnie taki sam, jak wszystkie inne. Później wiele razy czytałem, że Michael nie lubi świąt ze względu na rodzinne tradycje. To nieprawda. I to już od chwili, gdy jako czterolatek oznajmił mi z powagą, patrząc na dom White’ów: „Kiedy dorosnę, sprawię sobie mnóstwo takich lampek. Codziennie będę obchodził Boże Narodzenie”.

– Szybciej! szybciej! – krzyczał Michael, co chwila piszcząc radośnie. Siedział skulony, z kolanami pod brodą na przedzie sklepowego wózka, a Tito, Marlon i ja popychaliśmy go w dół Dwudziestej Trzeciej Alei. Mocno trzymałem rączkę wózka, podczas gdy nasi bracia biegli obok. Metalowe kółka podskakiwały na nierównej ulicy. Słońce mocno świeciło. Rozpędzaliśmy wózek, a potem wskakiwaliśmy do niego jak bobsleiści, czepiając się kratek. Wyobrażaliśmy sobie, że mkniemy w dół pociągiem. Zwykle zabieraliśmy dwa-trzy takie wózki stojące w okolicy sklepu Giant i wiązaliśmy je razem. Sklep znajdował się mniej więcej trzy przecznice od naszej ulicy, za boiskiem rozciągającym się tuż za naszym domem, wózki jednak łatwo było znaleźć także tutaj – stały porzucone, więc nikt nie robił problemów. Michael był maszynistą.

Miał bzika na punkcie pociągów Lionela – małych, ale ciężkich modeli parowych i elektrycznych pociągów sprzedawanych w pomarańczowych pudełkach. Zawsze gdy matka zabierała nas do sklepu z używaną odzieżą prowadzonego przez Armię Zbawienia, pędził jak strzała na piętro, by sprawdzić, czy przypadkiem nikt nie podarował biednym kolejki Lionela – używanej, ale w dobrym stanie. W jego wyobraźni sklepowe wózki zmieniały się w dwa-trzy wagoniki, a Dwudziesta Trzecia Aleja – w proste, lśniące tory. Pociąg mknął jak szalony, zbyt szybko, by zabierać po drodze pasażerów, a jego koła stukały rytmicznie głosem Michaela. Stawał dopiero pod semaforem w miejscu, gdzie kończyła się ślepo Dwudziesta Trzecia, jakieś pięćdziesiąt metrów od tyłu naszego domu.

Kiedy Michael nie bawił się na ulicy w pociąg, siadywał na dywanie w naszym wspólnym pokoju ze swoją cenną lokomotywą Lionela. Rodziców nie było stać na to, żeby kupić mu nową, nie mówiąc już o całym komplecie w oryginalnym opakowaniu, z zestawem torów i modelami dworców. Pewnie dlatego marzenie o własnej kolejce zakwitło w jego głowie znacznie wcześniej niż marzenie o sławie i występach.

Jak sądzę, nasza radość podczas zabaw brała się z potrzeby szybkości. Niezależnie od tego, co robiliśmy, zawsze próbowaliśmy prześcignąć się nawzajem. Gdyby ojciec wiedział, jak bardzo pragnęliśmy w życiu szybkiego tempa, pewnie zaraz by się z nami rozprawił: potencjalne obrażenia byłyby gwoździem do trumny naszej kariery.

Kiedy wyrośliśmy wreszcie ze sklepowych wózków, zaczęliśmy budować „gokarty” z pudeł, kółek od dziecięcych spacerówek oraz desek znalezionych na pobliskim śmietnisku. Rodzinnym konstruktorem był Tito, który zawsze wiedział, co z czym połączyć. Pasjami rozmontowywał stare budziki i radia, a potem składał je na kuchennym stole, albo godzinami przypatrywał się, jak Joseph grzebie pod maską naszego starego buicka stojącego obok domu. Dzięki temu wiedział, gdzie ojciec trzyma skrzynkę na narzędzia. Z trzech desek zbiliśmy podwozie w kształcie litery „i” oraz wał napędowy. Na wierzch przybiliśmy gwoździami otwarty kokpit – prostokątne drewniane pudło. Ze sznura na bieliznę, który podkradliśmy matce, powstał mechanizm sterujący: swego rodzaju wodze przyczepione do przednich kół. Nasze dzieło potrzebowało mnóstwo miejsca do skrętu – mniej więcej tyle, co potężna cysterna na paliwo – dlatego jeździliśmy głównie po liniach prostych.

Tor wyścigowy urządziliśmy sobie na szerokim chodniku na tyłach naszego domu. Z jednej strony ograniczał go wąski trawnik, z drugiej – metalowe słupki z rozwieszonym między nimi łańcuchem. Zresztą, to akurat nie miało dla nas znaczenia. Liczył się tylko wyścig. Często wystawialiśmy dwa gokarty: Tito pchał Marlona, a ja Michaela. Dystans nie przekraczał pięćdziesięciu metrów. Duch rywalizacji nigdy nas nie opuszczał. Ważne było, kto dojedzie pierwszy i kto się okaże zwycięzcą.

– Szybciej – krzyczał Michael. Wychylony do przodu, zagrzewał nas do walki. Ale Marlon też nie znosił przegrywać, rywalizacja zawsze była więc zaciekła. Marlon należał do chłopców, którzy nie potrafili zrozumieć, że nie da się prześcignąć własnego cienia. Niemal to widzę: Marlon pędzi ulicą z zaciętą miną, wpatrzony w cień u swego boku. Potem jego upór zmienia się w zaskoczenie, gdy widzi, że nie udało mu się odsadzić rywala i cień nadal przy nim tkwi.

Popychaliśmy gokarty przed sobą, póki nie zdarła się metalowa węzłówka. Wtedy koła zaczynały się krzywić i w końcu odpadały. Michael przewracał się na bok, a ja śmiałem się do rozpuku.

Podobnych emocji dostarczała nam karuzela na szkolnym boisku. Przykucaliśmy na środku, chwytaliśmy się metalowych słupków i czekaliśmy, aż pozostali bracia rozpędzą karuzelę.

– Szybciej! Szybciej! Szybciej! – piszczał Michael. Oczy miał mocno zaciśnięte, chichotał głośno. Chwytał słupki niczym lejce i kręcił się dookoła. Wiatr smagał jego twarz.

Wszyscy marzyliśmy wtedy o tym, żeby się przejechać prawdziwym pociągiem, poprowadzić prawdziwego gokarta i pokręcić się na prawdziwej karuzeli w Disneylandzie.

Znaliśmy pana Longa na długo przed tym, nim usłyszeliśmy o Roaldzie Dahlu³. Dla nas był oryginalnym Willym Wonką Afroamerykanów. Wyglądał jak postać z bajki: miał kręcone białe włosy, pomarszczoną twarz i ciemną skórę, a w dodatku rozdawał dzieciom cukierki. Mieszkał ulicę dalej, przy Dwudziestej Drugiej Alei, wpadaliśmy do niego czasem po drodze do podstawówki mieszczącej się na odległym krańcu Jackson Street.

Mnóstwo dzieci wydeptywało ścieżkę do domu pana Longa, bo jego młodszy brat chodził do naszej szkoły. Znajomość z Timothym oznaczała, że można było liczyć na korzystną ofertę. Za dwa, góra pięć pensów dostawało się małą brązową torebkę pełną lukrecji, sznurówek, cytrynowych groszków i bananowych żelków – wszystkie cukierki, o jakich się tylko marzyło, leżały u nich poukładane równiutko na łóżku w pokoju od frontu. Pan Long niewiele się uśmiechał i niewiele mówił, ale rankami nie mogliśmy się już doczekać wizyty w sklepie. Wymienialiśmy nazwy, a on skwapliwie napełniał torebki. Michael uwielbiał cukierki i ten poranny rytuał uszczęśliwiał go na resztę dnia. To, skąd braliśmy pieniądze, to już inna sprawa, o której opowiem później.

Traktowaliśmy te papierowe torebki jak największy skarb. Po powrocie do domu chowaliśmy je w swoim pokoju tak, by inni ich nie znaleźli. Ja wsuwałem słodycze pod łóżko albo pod materac, zawsze więc ktoś się w końcu do nich dobierał. Michael znalazł sobie dużo lepszą kryjówkę, bo nikomu nie udało się ich odnaleźć. Kiedy znacznie później go o nią spytałem, zachichotał tylko cicho. Miał specyficzny śmiech: ni to chichot, ni parskanie. Zawsze trochę nieśmiałe, jakby wstydził się radości.

Michael lubił bawić się w sklep. Najpierw przygotowywał ladę, opierając starą tablicę o dwa stosy książek i nakrywając ją obrusem, a potem rozkładał na niej swoje cukierki. Najczęściej otwierał ten sklepik w drzwiach naszego pokoju albo na dole piętrowego łóżka, klękał za ladą i czekał na klientów. Targowaliśmy się do upadłego, wymieniając cukierki albo płaciliśmy za nie drobniakami z reszty od pana Longa lub znalezionymi na ulicy.

Michael miał jednak smykałkę do muzyki, a nie do interesów. Wyszło to na jaw bardzo szybko. Pewnego dnia Joseph zrugał go za to, że zbyt późno wrócił ze szkoły.

– Gdzie byłeś? – spytał.

– Poszedłem po cukierki – odparł Michael.

– Ile za nie dałeś?

– Pięć centów.

– Ile dostaniesz, gdy je odsprzedasz?

– Pięć centów.

– Nie sprzedaje się towaru po tej samej cenie, za jaką się go kupiło. – Joseph pacnął go w tył głowy. – Szkoda fatygi!

Michael zawsze był taki: zbyt uczciwy i za mało obrotny.

– Dlaczego nie ma sensu sprzedawać cukierków za pięć centów? – spytał mnie później w naszym pokoju. Nie potrafił, biedak, tego zrozumieć i miał żal do ojca o niezasłużone razy. Zostawiłem go wtedy samego. Gdy wychodziłem, siedział na łóżku i mrucząc pod nosem, układał słodycze w równe kupki. Nie miałem wątpliwości, że nadal bawi się w sklep.

Kilka dni później Joseph przyłapał go na podwórku. Michael stał przy płocie i podawał cukierki dzieciakom z ulicy, które miały w życiu jeszcze mniej szczęścia od nas. Zebrał się przy nim spory tłumek.

– Ile dostałeś za te cukierki? – spytał go Joseph.

– Nic. Oddałem je za darmo.

Prawie trzysta kilometrów dalej i ponad dwadzieścia lat później odwiedziłem Michaela na jego ranczo w Neverland Valley, w Santa Ynez w Kalifornii. Poświęcił mnóstwo czasu i pieniędzy, by zmienić tamtejsze nieużytki w park rozrywki. Krewni i znajomi tłumnie przyjeżdżali obejrzeć, jakiego cudu tam dokonał. Neverland opisywano zawsze jako dziwaczny wytwór kapryśnej wyobraźni gwiazdy, sugerując, że był on efektem fascynacji Michaela Disneyem. Po części to prawda, ale niezupełnie. Zrozumiałem to, gdy tylko ujrzałem to, co zbudował.

Wspomnienia z dzieciństwa powróciły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Białe świąteczne lampki wisiały nad wejściem, wokół podjazdu, na drzewach, okuciach i rynnach rezydencji w stylu Tudorów. Michael polecił, aby się paliły przez okrągły rok. W ten sposób pokazywał, że u niego codziennie są święta. Potężna lokomotywa parowa ciągnęła wagony między sklepami a kinem, a mniejszy pociąg zabierał gości na przejażdżkę wokół posiadłości i po zoo. W drzwiach głównego budynku stał naturalnej wielkości woskowy kamerdyner z tacą w dłoniach. Po szerokich schodach wchodziło się do ogromnej bawialni. Tutaj przy drzwiach czuwały wielkie figury Supermana i Dartha Vadera z Gwiezdnych wojen. Wewnątrz, na ogromnym stole z makietą wzgórz, dolin, miast i wodospadów, rozstawiono wielką kolejkę Lionela. Dwa albo trzy pociągi z włączonymi światłami krążyły bezustannie po torach. W domu i poza nim Michael zbudował sobie największą kolejkę, o jakiej niegdyś marzył.

Na tyłach domu ciągnął się tor gokartowy, pełen przeszkód i ciasnych zakrętów. Tuż za nim w rytm muzyki kręciła się karuzela z figurkami pędzących koni. Był też sklep ze słodyczami, a w nim wszystko za free, oraz pięknie ubrana choinka, na której lampki jarzyły się przez cały rok. W roku dwutysięcznym trzecim Michael wyznał, że zbudował to ranczo, by mieć wszystko, o czym marzył w dzieciństwie. Myślę jednak, że próbował też odtworzyć coś, czym zbyt krótko się cieszył, tym razem w większej, ulepszonej wersji. Mówił o sobie, że jest „fanatykiem fantazji”. Ranczo było spełnieniem największej z nich.

W Neverland przywoływał wspomnienia z dzieciństwa, które tak szybko utracił. Dla niego jednak to dzieciństwo było niczym ktoś bliski, kto zaginął wiele lat temu. Ukryte w nim dziecko szukało w przeszłości sposobu, aby go odnaleźć i znów się zbliżyć do kogoś, kim się stał. Nie uciekał od dorosłości, bo nigdy nie czuł się dzieckiem. Jako chłopiec musiał zachowywać się jak mężczyzna, kiedy zatem stał się mężczyzną, próbował cofnąć się w czasie i po raz pierwszy być chłopcem. Był bardziej Benjaminem Buttonem⁴ niż Piotrusiem Panem – sam zresztą tak o sobie mówił.

Ja pamiętałem wiele szczęśliwych chwil, Michael z trudem je sobie przypominał. Być może miało to coś wspólnego z tym, że byłem cztery lata starszy od niego.

Pewnego dnia wsiedliśmy z przyjacielem i bratankiem na quady i wybraliśmy się na objazd rancza liczącego dwa tysiące siedemset akrów. Jego obszar zdawał się nie mieć końca, granice sięgały poza zielony horyzont upstrzony starymi dębami. Polną drogą dotarliśmy na najwyższe w okolicy wzgórze, z dala od cywilizacji i równiny. Ze wszystkich stron rozciągał się z niego fantastyczny widok. Objąłem spojrzeniem posiadłość, park rozrywki, jezioro, diabelski młyn, pociągi i otaczającą je zieloność. Ogarnęły mnie radość i duma. „Stworzyłeś coś niesamowitego”, powiedziałem w myślach do brata, a wieczorem powtórzyłem to głośno.

– To kraina wiecznego szczęścia – odparł.

Późniejsze opinie o Neverland i jego wypaczony obraz pokazały, co naprawdę świat myśli o Michaelu i ile warte były szumne deklaracje ludzi, którzy go otaczali. Większość opinii o nim i jego ranczo była szokująco niesprawiedliwa, a nikt nie próbował znaleźć głębszego wyjaśnienia jego poczynań. Powtórzę za wszystkimi: tak, ukształtowała go rodzina. Ale to sława – a zwłaszcza status ikony muzyki pop, jaki nadano mojemu bratu – wzniosła potężną barierę między nim a ludźmi, przez których pragnął być zrozumiany. Żeby go lepiej poznać, musimy wejść w jego skórę i zobaczyć życie z jego perspektywy. Jak powiedział do swoich fanów w roku dwutysięcznym trzecim w programie Eda Bradleya w CBS: „Jeśli chcecie dowiedzieć się o mnie więcej, posłuchajcie piosenki, którą napisałem. Nosi tytuł Childhood⁵. Wszyscy powinni ją usłyszeć”.

Michael miał świadomość, że jest dzieckiem uwięzionym w skórze mężczyzny. Dlatego w tekście napisał: „Ludzie mają mnie za dziwaka, bo kocham to, co zwyczajne… Ale czy wiecie, jak spędziłem dzieciństwo?”. Na swój sposób powiedział: oto, dlaczego jestem taki, jaki jestem.

Wielu próbowało zajrzeć w nasze dzieciństwo, dostrzec coś więcej niż tylko ikonę muzyki albo potwora stworzonego przez media, myślę jednak, że aby kogoś w pełni poznać i zrozumieć, trzeba przeżyć to, co on. Nasz świat był bardzo specyficzny. To świat licznych braci i sióstr mieszkających pod jednym dachem. W małym domku przy Jackson Street 2300 – ulicy nazwanej tak dla uczczenia prezydenta Andrew Jacksona, nie nas – dzieliliśmy wspomnienia, muzykę i wielkie marzenie. Tam zaczęła się nasza historia, tam Michael zaczął pisać piosenki i tam, mam nadzieję, lepiej go zrozumiemy.ROZDZIAŁ TRZECI Dar od Boga

Michael usiadł na dywanie, trzymając kolanami dwie puste kartonowe tuby po ciastkach zbożowych. Połączył je, wtykając między nie ołówek. To były jego bongosy, jak wszystkim oznajmił. Usadowił się obok Marlona w charakterze widowni i z niecierpliwością czekał na zapowiedziane próby. Sam nie brał w nich udziału, uznano bowiem, że jest na to za mały. Mimo to postanowił, że jakoś dołączy, i gorliwie wybijał czterema palcami rytm piosenek, które śpiewaliśmy. Joseph chwytał mnie, Tita i Jackiego za ramiona i rozstawiał niczym pionki na wyimaginowanej scenie, jaką stał się salon. Grający na gitarze Tito zajął miejsce pośrodku, ja po jego prawej, a Jackie po lewej. Staliśmy w półkolu i zachodziliśmy w głowę, co będzie dalej.

Mama trzymała się od tego z daleka – zaszyła się w kuchni razem z La Toyą i Rebbie. Już wtedy wiedziała to, co my odkryliśmy dopiero po jakimś czasie: dla ojca te próby były nie rozkoszną zabawą, lecz poważnym szkoleniem. Na środku pokoju postawił mikrofon zawieszony na wysokim stojaku – jego synowie nie mogli przecież śpiewać do szczotki do włosów czy butelki szamponu. Pożyczył go od zespołu, od Falcons, i potraktował jak pałeczkę w sztafecie, przekazywaną następnemu pokoleniu.

– Musicie do niego przywyknąć – oznajmił. – Nie bójcie się go. Bierzcie go w ręce i bawcie się nim.

Bawić się mikrofonem? Nasze twarze wydłużyły się w wyrazie zwątpienia.

Joseph włączył płytę Jamesa Browna, pogłośnił dźwięk i chwycił za mikrofon. Machnął nim w prawo, machnął w lewo, wyrzucił przed siebie i przyciągnął z powrotem.

– Tak się bawi mikrofonem – powiedział. – Słyszysz, jak śpiewa Brown? Spróbuj tak samo, Jermaine.

Potem puszczał nam inne płyty „czterdziestki piątki”, piosenka po piosence. Każdą studiowaliśmy starannie. Omawialiśmy, jak została wykonana, a jak się powinno ją zaśpiewać. Pamiętam, że w kółko słuchaliśmy Green Onions Bookera T & the MG’s oraz Night Train w wersji Jamesa Browna. Joseph zachęcał nas, żebyśmy się ruszali, przestępowaliśmy więc niepewnie z nogi na nogę, pstrykaliśmy palcami i obracaliśmy się nieśmiało. Nie był tym zachwycony.

– Nie wystarczy stać i się kiwać! – wrzeszczał. – Trzeba się ruszać! Ruszać! Przyłóżcie się trochę. O tak. – Wtargnął na naszą „scenę” i zaczął tańczyć w rytm muzyki Jamesa Browna. Wyginał biodrami, potrząsał głową, unosił kolana.

Wyglądał przy tym tak pokracznie, że zaczęliśmy chichotać.

– Możecie się śmiać – prychnął. – Ale nie pozwolę, żebyście wyszli na amatorów.

I tak zaczęła się ta tresura, zaraz od samego początku, tyle że wtedy Joseph mówił nam jeszcze, jak mamy się ruszać. W naszej „sali ćwiczeń” nie wisiało nad drzwiami żadne motto, ale gdyby było, brzmiałoby pewnie: „Macie zawsze być najlepsi”. Joseph czuwał i bez przerwy udzielał nam wskazówek, które pamiętamy do dzisiaj: „Bawcie się na scenie. Tryskajcie energią. Bądźcie inni niż wszyscy. Porwijcie ze sobą widownię!”.

Omawialiśmy piosenki i uczyliśmy się scenicznego ruchu przez dwie, trzy, czasem pięć godzin dziennie przez wiele miesięcy. Ćwiczyliśmy zawsze, gdy Joseph nie szedł do pracy albo nie spał. „To nieprawda, że trening czyni mistrza”, powtarzał. „Trening uczy konsekwencji”. Żmudne ćwiczenia miały nam wryć w pamięć określone zachowania, a jednak bez przerwy o nich zapominaliśmy. „Jeszcze raz”, krzyczał wtedy Joseph. „Jeszcze raz, póki się wreszcie nie nauczycie!”

Tymczasem Michael niezmordowanie walił w swoje bongosy z kartonów po ciastkach. Straciłem rachubę, ile ich zniszczył i odtworzył, pamiętam jednak, że w końcu Joseph kupił mu używany instrument. I znów wróciliśmy do ćwiczeń. Pamiętam Josepha mówiącego: „Wyobraźcie sobie tłum na widowni.. Zamknijcie oczy i zobaczcie go.. Spójrzcie na niego. Wyczujcie jego nastrój i… UŚMIECH!”.

Patrzyliśmy wtedy przed siebie, w okno wychodzące na Jackson Street – bo Joseph uczył, żebyśmy zawsze stawali twarzą do źródła światła – i widzieliśmy dzieci, które grały na podwórku w rugby albo jeździły na wrotkach. Słyszeliśmy ich wesołe okrzyki i śmiech. Kiedy jednak koledzy ze szkoły pukali do naszych drzwi i pytali, czy wyjdziemy się pobawić, nieodmiennie słyszeli od Josepha: „Nie. Są zajęci. Ćwiczą”. Albo coś w tym stylu.

To z kolei sprawiło, że do końca lat sześćdziesiątych sąsiedzi z zaciekawieniem zerkali na nasz dom, rozważając, co też się dzieje w jego czterech ścianach. Co jakiś czas dzieciaki z ulicy zaglądały nam bezceremonialnie w okna, rozpłaszczając nosy na szybie. Chyba właśnie wtedy zaczęło się nasze życie złotej rybki uwięzionej w akwarium. Niektóre z maluchów pukały w okno i wołały rytmicznie: „Już stąd nie wyjdziecie! Już stąd nie wyjdziecie!”, po czym uciekały ze śmiechem. Joseph zaciągał wtedy zasłony. Wiedział, że zabawa na ulicy niczego w życiu nie daje. „Skupcie się”, napominał przeważnie. „Nie pozwólcie, by cokolwiek was rozpraszało. Myślcie tylko o pracy”.

Nie mówił tego wprost, ale często dawał nam do zrozumienia, że skoro znajduje siły, aby po ciężkiej pracy poświęcić nam swój czas, powinniśmy to docenić i jeszcze bardziej się przyłożyć.

Stopniowo zaczął odkrywać nasz talent. Ale oczywiście według niego talent nie wystarczał, by dać dobry występ. Potrzebna była jeszcze umiejętność pokazania siebie, stworzenia show. Stale nam powtarzał: „Pokażcie ludziom, na czym polega magia Jacksonów. Nigdy nie powtarzajcie tych samych ruchów. Zabraniam wam. Żadnego odliczania kroków. Żadnego raz, dwa, trzy, kop. Żadnego tańca na pamięć. Musicie poczuć muzykę, wiedzieć, co za chwilę nastąpi. Zapomnijcie o liczbach. Otwórzcie serca!”.

Na początku Joseph zachowywał cierpliwość. Nie spieszył się. Kształtował nas wolno i z pietyzmem. Wiedział, że jesteśmy nowicjuszami w branży, przymykał więc oko na drobne niedociągnięcia. Cieszył się, widząc, że czynimy postępy, a to z kolei sprawiało, że chcieliśmy coraz więcej i więcej. Liczyło się tylko to, że wreszcie jest z nas zadowolony i że zasługujemy na jego szacunek. Kiedy odwiedzał nas ktoś z rodziny, na przykład wujek Luther czy babcia Martha, ojciec wypychał nas do śpiewania. Zawsze dostawaliśmy gromkie brawa, ale Josephowi to nie wystarczało, dla niego nigdy nie byliśmy dość dobrzy. „Obijaliście się. Potraficie lepiej”, ganił nas jak zwykle, ale teraz przynajmniej za coś, co sprawiało nam przyjemność. Poza tym poświęcał nam swój czas, nie tak jak ojcowie okolicznych dzieci. Nie mieliśmy poczucia, że nas do czegoś zmusza. Traktowaliśmy go jak przewodnika, który prowadził nas tam, gdzie sam miał ochotę.

„Krew, pot i łzy, chłopaki. Tylko tyle potrzeba, żebyście byli najlepsi”, mawiał.

Tito potrafił nieźle grać na gitarze, ja miałem mocny głos, a Jackie był królem parkietu, co potwierdził, wygrywając do spółki z Rebbie konkurs tańca. W lot chwytał kroki, które pokazywał nam Joseph, a my naśladowaliśmy go, póki nie udało nam się tego wszystkiego zsynchronizować. Podczas prób Joseph zachęcał, żebym śpiewał ballady, najchętniej te, które mama lubiła najbardziej: Danny Boy i Moon River. Słów nauczyłem się, słuchając płyt i spisując tekst. Moje małe płuca sprawiały, że z trudem wyciągałem nuty. Nie uszło to niczyjej uwagi.

Wciąż mam w uszach, jak nasz trener głosu, choreograf i menedżer w jednej osobie mi doradza: „Śpiewaj z przepony. Wyobraź sobie balon, który pęcznieje, gdy wypełnia się go powietrzem. Tak powinna pęcznieć przepona. Śpiewając, uwalniaj stopniowo to powietrze, wyciągając nuty we właściwy sposób. Pomyśl o dudach…”. Później przez wiele lat porównywałem swoje płuca do balonów i dud, bo świadomość tego, jak się oddycha i jak pompuje się przeponę, znacznie ułatwiała mi śpiewanie.

I znowu Joseph: „Najpierw opanuj melodię, potem tekst. Odkryj, co sprawia, że melodia się zmienia. Usłysz każdą nutę”. To jedna z najtrudniejszych lekcji, jakie opanowaliśmy przy Jackson Street 2300. Nasz głos jest jak melodia, a melodia jest najważniejsza. „Musicie śpiewać nawet bez muzyki”, przypominał.

Starał się wyćwiczyć nawet nasze „ucho”. Wiedzieliśmy, że jesteśmy gotowi, kiedy wreszcie przestaliśmy patrzeć na stopy Jackiego i odliczać pod nosem kroki. Pokochaliśmy to. Scena stała się naszym domem.

W dzieciństwie babcia Martha często nas odwiedzała, przyjeżdżając z Hammond we Wschodnim Chicago. Podróż zajmowała jej około dwudziestu minut. Zawsze przywoziła ze sobą wielkie ciasto i solidną porcję całusów. Kiedy energicznie wyciskała buziaki na policzkach wnucząt, rozlegało się soczyste cmoknięcie – najgłośniejsze, jakie w życiu słyszałem. To było prawdziwe babcine „muuuuaaaaa”!

Po niekończących się godzinach prób z naszym trio Joseph aż się palił, żeby pokazać teściowej, jaki to z niego zdolny menedżer. Nie miał jednak pojęcia, że

Michael ma własne plany i że też zamierza wkroczyć na scenę. Kiedy w salonie zebrała się już żeńska widownia: matka, babcia, Rebbie i La Toya (a z nimi dwuletni Randy), cała nasza trójka, ja, Tito i Jackie, ustawiliśmy się w rzędzie, gotowi pokazać, co potrafimy, żeby ojciec był z nas dumny.

Michael jak zawsze usiadł z bongosami na podłodze. Kiedy zabrzmiał wstęp do piosenki (nie pamiętam już jej tytułu), a dziewczyny zaczęły rytmicznie klaskać, wstał, gotów do akcji. Przewidując, że zaraz zabrzmią słowa, otworzył usta i zaczął śpiewać, samodzielnie włączając się do zespołu. Zdezorientowany, machnąłem na niego ręką, żeby przestał. Przez niego straciliśmy okazję na wielkie wejście.

Joseph zatrzymał płytę.

– Miał siedzieć cicho – zawołałem z pretensją.

– Daj mu spokój. – Babcia Martha stanęła w obronie Micheala. – Niech chłopak śpiewa, jeśli ma ochotę. Zaśpiewasz nam coś, Michaelu?

Twarz Michaela rozjaśnił uśmiech. Odsunęliśmy się, robiąc mu miejsce, żeby mógł się zagrzać w cieple babcinego uwielbienia. Joseph niechętnie włączył muzykę. Nasz mały braciszek zaczął śpiewać. To, co usłyszeliśmy, w niczym nie przypominało jego Dzwonku dzwoń, na wpół szeptanego w święta przy oknie. Tym razem w pełni pokazał, co potrafi – miał prawo do tego występu, a poza tym nie śpiewał przecież zakazanej pastorałki. Trochę się jeszcze wstydził, ale dokładnie wiedział, co robić: bawił się mikrofonem, tańczył, a przy tym śpiewał jak anioł. Wszyscy patrzyliśmy jak oniemiali. Kurczę, dobry był, naprawdę.

Nie mam pojęcia, skąd się wziął w nim taki głos.

– Dobry Boże… – sapnęła wreszcie matka.

Joseph patrzył bez słowa szeroko otwartymi oczami.

Siedząc zawsze z boku, Michael zapamiętywał wszystko, co ćwiczyliśmy. Teraz jego Talent, przez duże T, wreszcie wychynął z ukrycia.

Kiedy wszyscy zaczęli klaskać, poczuł, że należy do kręgu starszych braci, a jest to coś, o czym marzą wszystkie brzdące.

Babcia Martha i matka pokiwały tylko głowami ze zrozumieniem, jakby mówiły: „Tak, tak, od razu wiedziałam, że będą z niego ludzie”.

Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że Joseph nie od razu włączył go do zespołu. Główną przeszkodę stanowił wiek Michaela – dwudziestego dziewiątego sierpnia sześćdziesiątego trzeciego roku mały skończył dopiero pięć lat. A jednak kilka tygodni później ojciec przestał się opierać, gdy jako pierwszy z braci Michael wystąpił przed prawdziwą publicznością podczas uroczystego spotkania Rady Szkoły Podstawowej Garnett. Za scenę posłużyły mu duże prostokątne klocki.

W sali gimnastycznej ustawiono mnóstwo rozkładanych krzeseł. Wyglądało na to, że całe miasteczko przyszło obejrzeć występy miejscowych dzieciaków. Siedziałem z matką i dziadkiem Samuelem. Wiedzieliśmy, że na scenie pojawi się też klasa Michaela, a on sam zaśpiewa solo. Bardzo się tym przejął. Rano wyszedł z domu w zapiętej pod szyję błękitnej koszuli i spodniach z napami, a nie jak zwykle w koszulce z krótkimi rękawami i dżinsach. Na swój debiut sceniczny wybrał piosenkę Climb Every Mountain z musicalu Rodgersa i Hammersteina pt. Dźwięki muzyki⁹ z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku (nakręcony później film¹⁰ pod tym samym tytułem stał się jego ulubionym).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: