Nie mów mi co mam robić - ebook
Nie mów mi co mam robić - ebook
Książka autorki bestsellerów Nie dajesz mi spać i Z tobą się nie nudzę
Seksowna i zabawna opowieść o wielkiej namiętności i szalonych erotycznych przygodach
Viv jest programistką, ale przede wszystkim niepoprawną romantyczką. Telefon z informacją o niespodziewanym spadku, domu w Kalifornii, przewraca jej życie do góry nogami. Przeprowadzka przynosi nowe znajomości. Viv poznaje dwóch atrakcyjnych kandydatów na męża: kowboja Hanka i bibliotekarza Clarka. Każdy z nich rozpala ją do czerwoności.
Kogo wybierze Viv?
Czy pozwoli na to, by ktokolwiek mówił jej, co ma robić?
Jak zakończy się historia tego burzliwego trójkąta miłosnego?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-605-1 |
Rozmiar pliku: | 981 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Inspiracją do napisania tej książki były wakacje, które kilka lat temu spędziłam w górach w Karolinie Północnej. W urokliwym, cichym i spokojnym Cashiers, otoczonym wzgórzami i jeziorami, rozmyślałam o tym, jak by to było mieszkać w tak magicznym mieście. Zastanawiałam się, czy miłość rozkwita tam naturalnie, podobnie jak drzewa i kwiaty, czy może trzeba o nią dbać, tak jak w każdym innym miejscu na świecie. Rozmyślałam również nad tym, jak czułaby się uzależniona od powieści erotycznych, ale nieprzyznająca się do tego nałogu kobieta, która ze swojego codziennego życia nagle trafiłaby do romantycznej krainy. Jak by się zachowywała? Czy wszędzie węszyłaby romans, tak jak osoba oglądająca dużo filmów pornograficznych zakłada, że mężczyzna dostarczający pizzę chce przy okazji podzielić się swoją kiełbaską? (Tak na marginesie, gdyby ktoś się nad tym zastanawiał, to nigdy się to nie zdarza).
I czy uzależniona od erotyków, ale wypierająca ten nałóg kobieta zakłada, że wszyscy mężczyźni mają wiele warstw do odkrycia? Czy uważa, że każdy przystojniak jest kapitanem piratów lub księciem z bajki? Czy zatęskni za prawdziwym bohaterem tylko dlatego, że spotkany facet ma na sobie tweedową marynarkę, a nie strój awanturnika?
Połączyłam ze sobą kilka pomysłów, krajobraz górskiej miejscowości zamieniłam na równie urocze przybrzeżne miasteczko Mendocino w Kalifornii i tak narodziła się ta książka.
Ale nie był to łatwy poród. Nie, kochane. I tak już mocno szurnięta ciocia Alice do reszty postradała zmysły podczas pisania tej powieści. Biła się ze mną, kopała, drapała i usiłowała rozerwać mnie na strzępy. W końcu to ja wygrałam. O włos. I tylko dlatego, że wspierała mnie i walczyła razem ze mną cudowna ekipa.
Mam na myśli moją redaktorkę Micki Nuding, która poinformowała mnie, że książki oddawane dwie minuty przed końcem terminu (według czasu z Zachodniego Wybrzeża) zwykle nie są przyjmowane. A mimo to moją zaakceptowała. No i ma słabość do Clarka.
Mam na myśli moją agentkę Christinę Hogrebe, która pokazuje swoje mocne strony wtedy, kiedy trzeba, i pozwala mi siedzieć w mojej jaskini tak długo, jak tego potrzebuję. Pod warunkiem że dostarczę tekst dwie minuty przed terminem. No i też ma słabość do Clarka.
Mam na myśli moją powierniczkę i skrupulatną korektorkę Jessicę Royer-Ocken. Ludzie, ona dopinguje mnie od czwartej klasy i nadal nie straciła wiary we mnie. No i też ma słabość do Clarka.
Mam na myśli Ninę Bocci, która jest najwspanialszą przyjaciółką i najbardziej waleczną osobą, jaką znam. Siedziała na wprost mnie w holu hotelu Westin St. Francis w San Francisco, kiedy pisałam ostatnie strony tej książki, zjadła ramen kupiony w ulicznej budce z azjatyckim jedzeniem, chociaż ją to przerażało i tak naprawdę wolała pizzę. No i również ma słabość do Clarka.
Mam na myśli także Christinę Lauren, która zawsze chce dla mnie tego, co najlepsze, zwłaszcza kiedy dostaje ode mnie wejściówki na rollercoaster w Disneylandzie. Dziękuję ekipie z działu reklamy, w tym Kristin i Jules, za to, że uratowały mnie od choroby lokomocyjnej. Dziękuję pracownikom Gallery Books, w tym Louise i Jen, za to, że chciały obejrzeć zdjęcia, na których psy wskakiwały kobietom na twarze, i że zrozumiały żart i mnie. I oczywiście za to, że wniosły tyle piękna do mojego życia.
Dziękuję rodzinie, tej najbliższej, nabytej, wchłoniętej i stworzonej. Pozwalacie mi na moje szaleństwa, za co jestem wam dozgonnie wdzięczna.
Dziękuję pani Alice za wierne trzymanie kciuków.
Wspiera mnie cudowna i olbrzymia sieć czytelniczek, która rozciąga się i oplata cały świat. Dziękuję za wszystkie wpisy na Twitterze, maile, recenzje, nagabywanie, zachwalanie moich książek koleżankom i domaganie się wydania kolejnych. Tej ekipie jestem najbardziej wdzięczna.
Czytajcie, czerpcie z tego radość, śmiejcie się i zachwycajcie. Sięgajcie po wszystkie te wspaniałe powieści erotyczne i proszę, polecajcie przyjaciółkom te naprawdę dobre. Kochane, dzielenie się to dowód troski.
Alice
XOXORozdział pierwszy
Vivian stała na szczycie samotnego wzgórza i patrzyła na wzburzony ocean. Jej zgrabna i zmysłowa sylwetka robiła piorunujące wrażenie. Przypominała syrenę. Spoglądała na zachód. Na horyzoncie pojawił się ciemny kształt statku. Na jego widok serce Vivian zabiło szybciej. Czy to piracki okręt z kapitanem, który nawiedza ją w snach? Wysoki i żarliwy wojownik o twarzy przepełnionej złością. I namiętnością. Jedno jego spojrzenie i cała drży. Jego dotyk powoduje, że wybucha w niej wulkan.
Czy to jego statek? Czy po powrocie z dalekich krain pełnych przygód, o których ona może jedynie marzyć, sięgnie po nią i zawładnie jej ciałem tak, jak tylko on potrafi? Czy podaruje jej skarb swojej pirackiej męskości? Czy może odtrąci ją jak bezużyteczny łup?
Sięgnie po nią?
Sięgnie po nią?
Sięgnie po kolejną puszkę sody?
Chwileczkę, co?
Z morskiej fantazji wyrwał mnie nosowy, jęczący głos głównego księgowego Richarda Harrisona.
– Poproszę jeszcze jedną sodę. A dla pani drugi raz… Viv, co piłaś?
– Szkocką. Z wodą. Bez lodu – odpowiedziałam i popatrzyłam na mężczyznę, z którym umówiłam się na jedną z wielu w ostatnim czasie randek w ciemno. Ta była pomysłem mojej matki, co powinno być wystarczającym powodem do odmowy i ucieczki w ciemną noc. Nie chodzi o to, że miała zły gust. Wybrała przystojniaka. Punkt dla niej, bo Richard był niezłym ciachem, o ile tego właśnie się szuka.
Brązowe włosy. Brązowe oczy. Brązowe, doskonale wymięte materiałowe spodnie. Biała koszula. Białe zęby. Właściwie to oślepiająco białe. Jestem przekonana, że za każdym razem, kiedy się uśmiechał, biły dzwony. A może kiedy chichocze główny księgowy, wróżce rosną skrzydła?
Chryste, Viv, opanuj się.
Sączyłam szkocką i krzywiłam się nie tylko z powodu przyjemnego palenia w gardle, ale także przez fatalny kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. Przepisy podatkowe podczas przystawki. Nie ma jak sałatka z mozzarelli i pomidorów doprawiona zyskami kapitałowymi.
Pierwsze dwadzieścia minut Aktualnej Nieudanej Randki przetrwałam, bo myślami powędrowałam do mojego ulubionego miejsca – na półkę z romansami. Ale w tej chwili nawet fantazjowanie o piracie zdzierającym ze mnie majtki nie odizolowało mnie od nużącej gadki pana brązowo-białego.
Rozglądałam się po restauracji i bawiłam niewielkim medalionem, który miałam na szyi. Małą, kremowo-jasnoróżową kameę dostałam z okazji bierzmowania, kiedy miałam trzynaście lat. Pamiątka rodowa. Moja rodzina nadal aktywnie uczestniczy w życiu wspólnoty kościelnej. Ja nieco rzadziej. Chociaż lubiłam pikniki. Zawsze lekko doprawione poczuciem winy, dziękuję bardzo. Pewnie właśnie z tego powodu siedzę teraz tutaj, zamiast relaksować się przy ciekawej lekturze.
Tuż nad odziedziczoną kameą znajdowała się „twarz o złocistej karnacji otoczona ciemnymi kosmykami kręconych włosów i bladozielone oczy”. Tak moja matka opisywała mnie księgowemu i nudziarzowi Richardowi Harrisonowi. Rzeczywiście, mam ciemne loki, i to aż pięciocentymetrowe, a moje oczy są zielone. Złocista karnacja? Dobra, jestem opalona. Z tym się zgodzę. Mama zapomniała jedynie wspomnieć o kolczyku w lewym łuku brwiowym. Zazwyczaj nie mówiła także nic o przekłutym nosie i języku oraz o tatuażu na karku. Kiedy zdjęłam skórzaną kurtkę, pan Harrison trochę się wzdrygnął, ale komentarz zachował dla siebie. Na bosaka mam ledwie metr sześćdziesiąt wzrostu, ale w moich ulubionych glanach mierzę metr i sześćdziesiąt pięć centymetrów. Doskonale wiem, jakie sprawiam wrażenie, i z pewnością nie pasowałam do atmosfery panującej w rodzinnej restauracji, do której przyprowadził mnie Richard. W Filadelfii jest tyle wspaniałych knajp, a on wybrał właśnie tę?
Po jakiego diabła dałam się namówić na kolejną randkę w ciemno?
Bo jesteś sama, nigdy nie byłaś zakochana i desperacko szukasz swojego pirata?
Prawda. Przyjmę także kowboja. Albo strażaka. Albo księcia na wygnaniu, który został oddzielony od rodziny przez bezwzględnego wuja żądnego tronu. Zwłaszcza że dostałby także rękę księżniczki z wrogiego królestwa, najpiękniejszej istoty w całym państwie. Szkoda tylko, że wuj nie wie, iż wspomniany wcześniej książę rozdziewiczył ją na łożu pokrytym śnieżnobiałymi piórami. Kiedy wchodził w damę swego serca, ta wbijała mu paznokcie w plecy jak ptak, który za chwilę odleci w namiętne…
Rany. Wystarczy tej szkockiej.
Po dziesięciu minutach wysłuchiwania jego poetyckiej opowieści o rajach podatkowych i indywidualnych planach emerytalnych odstawiłam szklankę i zaczęłam na niego patrzeć. Mogłam rozkosznie wylegiwać się w wannie z bąbelkami i marzyć o korsarzu, a słuchałam czegoś takiego? Sama potrafiłam znaleźć sobie faceta, o czym ciągle przypominałam mamie. Tyle że wykazanie się tą umiejętnością to już zupełnie coś innego. Tak naprawdę to z niej nie korzystałam. Nie chodzi o to, że nie chcę chodzić na randki, bo chcę. W pewnym sensie. Po prostu nie mam cierpliwości do tej gadki szmatki, którą trzeba odbębnić, żeby zwabić mężczyznę.
Wiem, że w życiu jest inaczej niż w książkach, gdzie dziewczyna zakochuje się bez pamięci w bratniej duszy w chwili, kiedy patrzą sobie w oczy w zatłoczonym pomieszczeniu.
Niedorzeczne.
Albo że przystojny nieznajomy porywa cię w świat fantazji i podniety, jesteście od razu połączeni i pozostajecie w doskonałej erotycznej harmonii od chwili, w której jego ogromny członek dotyka twojej delikatnej jak kwiat kobiecości.
Co za pomysł.
Albo że każdą firmą ze światowej czołówki zarządza niespełna trzydziestoletni, wysoki, z kilkudniowym zarostem i rzucającą się w oczy nieokiełznaną męskością przystojniak, który tylko czeka, aż pojawi się zagubiona i niewierząca w siebie dziewczyna w trampkach, które nosi na bose stopy, i zrzuci go z piedestału, zmieniając w ten sposób całe jego życie. A wszystko to wydarzy się w restauracji podczas lunchu okraszonego martini i szybkim numerkiem w damskiej toalecie.
Dla wyjaśnienia. Jeśli nie zakładasz skarpetek do trampek, to później twoje stopy bardzo śmierdzą.
Tak czy siak, wszystkie te żałosne sceny w romansach sprawiły, że tęskniłam za taką bajką. Za cudowną wymianą, która ma miejsce, kiedy kochankowie stają się jednością. Dlatego chodziłam na randki, poznawałam facetów w barach i podrywałam ich. Takie schadzki samotnej dziewczyny, odbywające się od czasu do czasu, kończyły się zazwyczaj nijakim, czasem tylko wyszukanym seksem. Orgazm, czy to wywołany moją ręką, czy też czyjąś, zawsze jest przyjemny. Dlatego kiedy co kilka miesięcy moja matka truła mi głowę tym, że jako jedyna z rodzeństwa nie stanęłam na ślubnym kobiercu, poddawałam się i pozwalałam, by umawiała mnie na randki w ciemno.
Mój typ faceta i ideał mojej matki mają ze sobą tyle wspólnego co tuńczyk i lokówka. Podobali mi się niegrzeczni chłopcy i czasem spędzałam czas w ich towarzystwie. Lubiłam, kiedy wyglądali na twardzieli. Rozczochrane włosy? O tak. Artysta? Tak, koniecznie – muzyk, malarz, performer – wszystko jedno.
Gust mojej matki jest typowy: żywiciel rodziny, ustatkowany, spełniony, mądry, dusza towarzystwa na przyjęciach i zbiornik z wystarczającą ilością spermy, aby wydać na świat kilka pokoleń dzieci obciążonych katolickim poczuciem winy.
I tak w przypływie matczynej troski, bez wątpienia podsyconej narodzinami trzeciego wnuka i wielkim pragnieniem posiadania całego ich tuzina, mama umawiała mnie na randki w coraz gorszym stylu. Przez ostatnie dwa tygodnie spotkałam się z Harrym Thomsonem, Tommym Dickersonem, no i dziś z Richardem Harrisonem. Doradca finansowy, doradca podatkowy i księgowy. Ten sam typ faceta, w takich samych spodniach i o identycznym sposobie myślenia. Tom, Dick i Harry? Nie, do cholery.
– Powiedziałem mu, że jeśli chce wszystko zainwestować w trzeci filar, mogę to dla niego zrobić, ale wtedy przepadnie mu dużo atrakcyjniejsza inwestycja. Dlatego zaproponowałem, żeby…
– Dick? Mogę tak do ciebie mówić?
– W zasadzie to wolę Richard, ale…
– Dick, przerwę ci w tym miejscu. To był kiepski pomysł.
Zrobiło mu się przykro.
– A niech to. Wiedziałem, że lepiej będzie zamówić paluszki z kurczaka. Dla mnie ta macarella też ma nieco zbyt egzotyczny smak. Może uda mi się zawołać kelnerkę i…
Zamachał na pracującą w restauracji dziewczynę, by pomogła mu rozwiązać problem z „macarellą”, a ja uderzyłam dłonią w blat stołu.
– Nie chodzi o ser, restaurację ani nawet o ciebie, Dick. Żałuję, że dałam się na to namówić mamie.
– Ona jest świetna. Wspaniałe zasoby.
– Koniec gadania o pieniądzach. Chcę być uwodzona. Marzę o tym, żeby zmiotło mnie z nóg. Szukam czegoś wyjątkowego, rzadkiego, namiętnego. Czegoś niezwykłego! – mówiłam, podnosząc głos, bo trochę się rozemocjonowałam. Pochyliłam się nad stołem. – Pragnę kogoś, kto zrzuci wszystko ze stołu, pchnie mnie na blat i doprowadzi do dzikości. Dick, potrafisz to zrobić? – wychyliłam ostatni łyk szkockiej i wyzywająco popatrzyłam mojemu towarzyszowi w oczy.
– Namiętnego? Niezwykłego? – głośno przełknął ślinę i poluzował krawat. Nagle zrobił dziwną minę. – Masz na myśli w tyłek? – wyszeptał, puszczając przy tym przesadnie oczko.
O. Mój. Boże.
– Wszystko u państwa w porządku? – spytał radosny głos. Podniosłam wzrok na kelnerkę.
– Dick chce paluszki z kurczaka – powiedziałam, wzdychając. Wyjęłam dwadzieścia dolarów z portfela i położyłam na stole obok pustej szklanki. Wstałam, podeszłam do mężczyzny i poklepałam go po ramieniu. – Przykro mi, ale nic z tego nie będzie.
Na jego twarzy malowała się widoczna ulga. Komiczne. Zaczął wstawać, ale powstrzymałam go gestem. Wzięłam kurtkę i wyszłam.
Kolejny może się ugryźć. Albo – jak w tym przypadku – zagryźć paluszki z kurczaka.
* * *
Zamknęłam za sobą drzwi mieszkania i ogarnęła mnie przejmująca cisza. Podeszwy moich butów głucho dudniły o wypolerowaną betonową posadzkę. Lampy rzucały przyćmione światło. Zdjęłam kurtkę i zaśmiałam się pod nosem, bo przypomniała mi się mina Dicka, kiedy zrobiłam to samo w restauracji. W dzisiejszych czasach tatuaże są powszechne, ale nic tak nie zaskakuje faceta w garniturze jak odrobina atramentu na kobiecej szyi. Nie powinnam się naigrywać. Nie zasłużył na całkowite potępienie. Przynajmniej nie podczas przystawki. Stłumiłam uśmiech, kiedy w drodze do kuchni minęłam zdjęcie mamy wiszące na ścianie.
– Przykro mi, mamo. „Macarella”? Sama rozumiesz.
Zaśmiałam się znowu. Ostatni raz.
Zastanawiałam się, jak będę się czuła jutro rano, jeśli wypiję jeszcze jedną szklaneczkę szkockiej. Stwierdziłam, że mam to gdzieś, i zrobiłam sobie drinka. Oparłam się o kuchenny blat. Był wykonany z wypolerowanego betonu, tak samo jak podłoga. Wnętrze mieszkania miało industrialny charakter: czyste, niezagracone, uporządkowane. Stal, chrom, czernie i odcienie… sami wiecie jakiego koloru.
Na jednej ze ścian wisiały zdjęcia. Czarno-białe w czarnych ramkach. Rodzinne fotografie rozstawiłam dokładnie co siedem centymetrów (w górę, w dół i na boki). Pięciu starszych braci. Mama. Tata. Wszyscy razem.
Dorastanie stanowiło dla mnie ciekawe doświadczenie. Rodzice byli tak przyzwyczajeni do piłki nożnej, hokeja i baseballu, że ubierali mnie w sportowe ciuchy. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby włożyć sukienkę. Teraz czasem je noszę. Mocno przylegające do ciała, w stylu bojówek, powleczone siateczką, a do tego glany. Styl na Courtney Love z 1996 roku. Bez rozmazanej szminki. I heroiny.
Wychowywałam się z pięcioma starszymi braćmi, dlatego wszyscy w mieście postrzegali mnie jako jedną z „chłopców Franklinów”. Trudniej było mnie tak nazywać, kiedy zaczęłam dojrzewać, ale ponieważ ciągle biegałam w czapkach z daszkiem i dresowych bluzach, legenda nadal żyła. Szłam w ślady moich braci również w szkole, więc radziłam sobie wybitnie. Szczególnie z przedmiotów ścisłych. W wieku piętnastu lat rozwiązywałam całki. Franklinowie byli świetni z matematyki, dlatego jako członek tej rodziny też byłam w tym dobra. Szkopuł polegał na tym, że uwielbiałam także zajęcia plastyczne. Szkicowanie, malowanie – kochałam to. Rysowanie cechuje się pewną symetrią, naturalnym poczuciem umiejscowienia i skali, które przemawiały do mojego kujońskiego matematycznego umysłu. Tylko że pomiędzy pozaszkolnymi zajęciami sportowymi a zaawansowanymi lekcjami przygotowującymi na studia nie miałam czasu na zgłębianie tej dziedziny.
I szczerze powiedziawszy, nie zachęcano mnie do tego. Mój ojciec prowadzi firmę komputerową, a rodzeństwo od zawsze było przygotowywane do pracy w tym biznesie. Więc i ja szłam za ich przykładem. Przez jakiś czas.
Obok rodzinnych zdjęć wisiało jedno jedyne dzieło sztuki. Tylko ono było kolorowe. Śmiałe jasnokoralowe i bladoróżowe smugi oraz łagodne plamy bieli. Kwiecień w Paryżu. Patrzyłam na przeplatające się i lekko rozmyte barwy. Przypomniałam sobie, jak się czułam, gdy spędzałam czas w atelier we Francji. Jak w niebie znajdującym się w zupełnie innym świecie niż firma tworząca oprogramowanie.
Odgoniłam wspomnienia, dopiłam szkocką i sięgnęłam po komórkę. Zmusiłam się do sprawdzenia poczty głosowej. Przynajmniej trzy wiadomości były od mamy, a dwie z nieznanego mi numeru. Byłam pewna, że matka chciała jedynie wiedzieć, jak udała się randka, a telefony od obcych zupełnie mnie nie interesowały, więc wszystko skasowałam.
Zdjęłam buty, narzuciłam na siebie miękki biały szlafrok i ruszyłam w stronę jedynego pokoju w mieszkaniu, który wyłamywał się z nowoczesnego monochromatycznego stylu. Otworzyłam drzwi prowadzące do różowego chaosu.
Tapeta, dywan – każdą wolną powierzchnię zagospodarowałam czymś w różu. I złotymi świecznikami. Miałam ich mnóstwo. Białe świece, na których romantycznie zastygł topiący się wosk. Mój prywatny azyl. Moja romantyczna nirwana.
Wanna. Głęboka. Długa. Nad nią półka zastawiona płynami i kuleczkami do kąpieli, solami i olejkami. Lawendowe, geranium i oczywiście różane. Włączyłam radio, nastawiłam lokalną stację z muzyką klasyczną i kiedy odkręciłam kurek z ciepłą wodą, poczułam, jak powoli znika ciężar dzisiejszego wieczoru. Nalewałam różanego płynu do kąpieli i patrzyłam na książkę, którą miałam zamiar dziś skończyć. Co jest na okładce? Mężczyzna. Silny. Dziki. Dobrze zbudowany. Kobieta. Piękna. Zachwycająca. Cycata.
Zrzuciłam z siebie szlafrok i od razu zapomniałam o Dicku Nudziarzu. Wsunęłam się do perfumowanej wody i odpłynęłam w swój świat.
* * *
Spałam spokojnie, kiedy zadzwoniła komórka i wyrwała mnie ze snu o gigantycznym bucie, który gonił mnie na zjeżdżalni. Na oślep błądziłam ręką po nocnym stoliku. Zrzuciłam stertę książek i butelkę wody, zanim w końcu znalazłam telefon.
– Słucham?
Cisza.
– Tak?
– Halo, czy to panna Vivian Franklin? – spytał męski głos.
– Tak, to Viv. Kim pan jest? – warknęłam, spojrzawszy na zegarek. Kto, do cholery, dzwoni o 1.28? – Wie pan, która jest godzina?
– Bardzo mi przykro. Mamy różnicę czasu. Tu, w Kalifornii, jest zdecydowanie wcześniej.
– Cóż, gratuluję. Kim, do diabła, jesteś i dlaczego, do cholery, dzwonisz do mnie w środku nocy?
– Panno Franklin, już próbowałem się z panią skontaktować. Nie dostała pani ode mnie wiadomości?
– Kalifornio, masz pięć sekund i się rozłączam – burknęłam.
– Proszę mi wybaczyć to porównanie, ale bardzo przypomina mi pani swoją ciotkę. – Mężczyzna roześmiał się grzecznie, a ja się zamyśliłam.
– Ciotkę? – Nie byłam podobna ani do ciotki Glorii, ani do ciotki Kimberly, no i żadna z nich nie mieszkała w Kalifornii. Chwila. – Czy ma pan przyspieszony oddech? – Fuj, miał! – Koleś, wybrałeś nieodpowiednią laskę na zboczony telefon.
– O nie, panno Franklin. Właśnie pokonałem dość wysokie schody, a obawiam się, że moje serce nie jest już tak silne jak kiedyś. – Odetchnął głęboko i roześmiał się. – Zboczony telefon. Co za pomysł. Spodobałoby się to pani ciotce Maude.
Ciotka Maude. Ciotka Maude? Aaa, ciotka Maude.
– Moja babcia cioteczna Maude? Maude Perkins?
– Tak, zgadza się. Z pewnością przez ostatnie kilka dni słyszała pani to już wiele razy, ale proszę przyjąć wyrazy współczucia.
– Wyrazy współczucia?
– Tak, w związku z odejściem pani ciotki. Przez dziesięciolecia moja firma reprezentowała jej interesy. Ostatnimi laty bardzo ją polubiłem. Wspaniała kobieta.
Ciotka Maude. Cóż. Kondolencje?
– Słuchaj, Kalifornio. Zacznij od początku, przedstaw się i wyjaśnij, dlaczego dzwonisz do mnie w środku nocy w sprawie kobiety, którą ledwie znałam i której nie widziałam od piętnastu lat. I nawet nie miałam pojęcia, że ten, odeszła.
– Nie wiedziała pani? W takim razie to nieco niezręczna sytuacja, prawda? Bardzo mi przykro, panno Franklin. Proszę pozwolić, że się przedstawię. Nazywam się Gerald Montgomery. Byłem adwokatem pani ciotki i jestem wykonawcą jej testamentu.
Włączyłam światło, wstałam, żeby przynieść notes, a potem wróciłam do łóżka.
– Dobra, panie Montgomery, zaintrygował mnie pan. Proszę powiedzieć wszystko, także to, jak to się stało, że ciotka umarła i nikt z rodziny o tym nie słyszał.
– Cóż, panno Franklin. Jak pani wie, Maude była bardzo ekscentryczną osobą – zaczął, chichotając.
Pół godziny później, całkowicie skołowana i oszołomiona, odłożyłam telefon. Popatrzyłam na swoje zapiski na kartce papieru:
Zmarła wymieniła w testamencie tylko mnie.
Dom i ranczo oraz wszystkie dobra doczesne dla… mnie?
Mendocino. To w Kalifornii!
Spojrzałam na zegarek. Myśli kłębiły się w mojej głowie. Było zbyt późno, żeby dzwonić do rodziców. Zrobię to rano. Nie pojmuję tego, co się stało. Stuknięta ciotka Maude. Ostatni raz widziałam ją, kiedy miałam dwanaście lat i spędzałam lato w jej domu na Zachodnim Wybrzeżu.
Stary budynek stojący na klifie. O mój Boże – dom na plaży.
Wyskoczyłam z łóżka i zbiegłam schodami do salonu i do półki z książkami. Sięgnęłam po album ze zdjęciami rodzinnymi. Były w nim fotki ze wspólnych wyjazdów i wakacji z czasów mojego dzieciństwa. Szybko wertowałam strony albumu, aż znalazłam to, czego szukałam.
W Mendocino spędziłam jedno lato. Magiczny odpoczynek z najbliższymi i ciotką Maude. To było tak dawno temu, że prawie o tym zapomniałam. Zamknęłam oczy i przypomniałam sobie dotyk słońca na skórze, zapach soli i piasek pomiędzy palcami u stóp. Po chwili znów wpatrywałam się w zdjęcie wiktoriańskiego domu wzniesionego na brzegu wzburzonego Pacyfiku. Dom nazwano Seaside Cottage, Nadmorską Chatą, ale w niczym jej nie przypominał. Wieżyczki. Taras widokowy na dachu. Weranda. Drewniane podłogi wytarte bosymi stopami, które latami po nich przebiegały. Ogród warzywny. Całkowicie zastawiony skrzyniami i starymi manekinami strych. Kraina cudów dla małej dziewczynki.
I ja ją odziedziczyłam?
I ranczo? Chryste, jak mogłam nie pamiętać o farmie, która sąsiadowała z domem jak z obrazka? Połacie żyznej kalifornijskiej ziemi, z owcami, kurami i nielicznymi krowami. I końmi. Zapomniałam o nich. I stara urocza stodoła, w której… Chwila. Koni trzeba doglądać. Zazwyczaj robi to… kowboj.
Tajemniczy telefon w środku nocy wyrywający mnie ze snu. Rozmowa, która otworzyła przede mną zupełnie nowe możliwości. Przygoda? Początek nowego? Podróż przez cały kraj do miejsca, w którym czeka inne życie? Z… hmmm… kowbojem? Kurde. Mogłabym go schrupać. Zwłaszcza jeśli niebawem będę bohaterką swojej własnej powieści romantycznej. Tylko czy naprawdę mogę przenieść się na drugi koniec kraju? Nie mam żadnych znajomych w Kalifornii.
Moment, to nieprawda.
Sięgnęłam po telefon, by porozmawiać z jedyną osobą mieszkającą na Zachodnim Wybrzeżu, którą znam. To człowiek tak samo żądny przygód jak ja kiedyś.
W Kalifornii była dopiero 23.00. Oczywiście, biorąc pod uwagę jego zawód, cholera wie, gdzie może teraz być. Patrzyłam na jego nazwisko na liście kontaktów i zastanawiałam się, czy nie przełożyć tej rozmowy na rano.
Pieprzyć to.
Zadzwoniłam do dawnego przyjaciela z liceum, Simona Parkera.Rozdział drugi
Viv Franklin. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
– Cześć, Simon. Dzwonię nie w porę? Pomyślałam, że nie jest zbyt późno na telefon. Przecież nigdy nie byłeś typem faceta, który kładzie się do łóżka przed północą, zgadza się?
– Tak, najczęściej tak. Chociaż ostatnio…
– Oszczędź mi szczegółów swojego życia erotycznego. Powiedz tylko, że nadal jesteś z Caroline, tak? Nie spaprałeś tego, co? – Zeszłej jesieni na zjeździe szkolnym poznałam kobietę, której w końcu udało się usidlić tego mężczyznę.
– Tak, jesteśmy razem. Teraz jest w domu, w San Francisco. Chociaż w zasadzie to mieszkamy w Sausalito.
– Wróciła do siebie? To gdzie ty teraz jesteś?
– Na sesji w Kambodży. Podobałoby ci się tutaj, Viv. Skończyłem projekt o dżungli pochłaniającej zaginione świątynie i miasta w okolicy Angkor Wat. Cholernie niewiarygodne.
Westchnęłam, wracając myślami do bardziej szalonych czasów. Razem z rodzicami wybierałam studia, porównując programy nauczania inżynierii komputerowej, zaawansowanej matematyki i tak dalej oferowane przez najlepsze uniwersytety. Poświęciłam także trochę czasu na sprawdzenie ofert związanych ze sztuką w tych szkołach. Kiedy zamiast prestiżowej technicznej uczelni, do której uczęszczali moi bracia, zdecydowałam się na studia o profilu humanistycznym, powiedziałam rodzicom, że szersza edukacja uczyni ze mnie atrakcyjniejszą dziewczynę. Czytaj: wasz „szósty syn” staje się kobietą potrzebującą czegoś poza hokejem na trawie.
I tak co semestr brylowałam na ćwiczeniach z zaawansowanej matematyki stosowanej, a potem szłam na zajęcia artystyczne. Zanim wybrałam przedmiot wiodący – inżynierię komputerową – zaskoczyłam całą rodzinę drugim fakultetem – sztuką studyjną. Później ponownie wprawiłam ich w osłupienie, kiedy odrzuciłam propozycję letniego stażu w konkurencyjnej firmie komputerowej, wybierając wakacyjny kurs we Włoszech i studia we Florencji. A co było jeszcze bardziej zadziwiające? To, że semestr ostatniego roku studiów spędziłam w Paryżu na Sorbonie. Chodziłam na wystarczająco dużo zajęć z informatyki, by zadowolić rodziców, a dla przyjemności wybrałam kurs rysowania.
Zbliżał się koniec nauki, przychodziły oferty pracy, ale oczywiste było, że w ślad za moimi braćmi dołączę do firmy ojca. Zdecydowałam się więc na to, co robi każda dziewczyna pochodząca z bogatej rodziny: zbuntowałam się. W doskonałym książkowym stylu. Zafarbowałam włosy, zrobiłam sobie kilka tatuaży, przekłułam widoczne miejsca – te niewidoczne zresztą też, a dyplom poszłam odebrać w glanach. Do czapki taśmą samoprzylepną przyczepiłam napis:
PRZEPROWADZAM SIĘ DO FRANCJI.
W ten bardzo tchórzowski sposób poinformowałam rodziców o tym, że nie będę pracowała w rodzinnej firmie ani w żadnej innej. Załatwiłam sobie staż w galerii sztuki na lewym brzegu Sekwany w Paryżu, miałam pieniądze z funduszu powierniczego, które mogłam wybrać po skończeniu dwudziestego pierwszego roku życia, wizę podróżniczą i odjechany nowy plecak.
Moi. Rodzice. Byli. Wściekli.
Ja. Przeżywałam. Przygodę.
Mama i tata najpierw zagrozili mi wydziedziczeniem. Uważali, że zmarnuję sobie życie. Przeprosiłam ich. Skończyło się na płaczu i panice, że stracę głowę i dziewictwo dla jakiegoś Francuza. Nie mieli pojęcia, że cnoty pozbyłam się dużo wcześniej na tylnym siedzeniu mojego samochodu, buicka LeSabre. Ale nie w tym rzecz. Tu zostawiałam rodzinę, żeby doświadczyć czegoś, czego nikt się nie spodziewał. A tam wynajęłam mieszkanie na czwartym piętrze w XI dzielnicy z dwiema współlokatorkami, które poznałam przez Internet.
To był mój najlepszy czas. Mieszkałam, pracowałam i zakochiwałam się w mieście świateł. Znałam tylko podstawy francuskiego, ale szybko się uczyłam. Jadłam pyszne jedzenie, tańczyłam we wspaniałych nocnych klubach i przeżyłam pierwszą smakowitą seksualną przygodę z nieobrzezanym mężczyzną. Och la la. Chodziłam na zajęcia plastyczne, wynajęłam atelier, wdawałam się w ogniste romanse z namiętnymi artystami, którzy byli tak samo oddani swojej sztuce i bohemistycznemu stylowi życia jak ja. Podróżowałam po Europie. Zapuszczałam się także bardziej na wschód kontynentu, a tuż pod koniec mojej europejskiej przygody nieoczekiwanie spotkałam Simona w Istambule.
Już wtedy uzależniłam się od erotyków i każdy ponury dzień albo zawód po rozczarowującej randce był dla mnie pretekstem do zagłębienia się w namiętnej i bajkowej lekturze. Tylko że o ile bohaterki książek zawsze znajdowały swoje szczęśliwe zakończenia, o tyle moje życie uczuciowe było martwe. Owszem, wdawałam się w liczne romanse, ale jakoś nie spotkałam prawdziwej miłości. Jestem raczej atrakcyjną młodą kobietą, mam świetne cycki, zgrabne nogi i jeszcze nikt nie składał reklamacji. Ale nigdy też – w tle słychać smutną muzykę – nie byłam zakochana. I nikt do tej pory – z oddali dobiega jeszcze rzewniejsza piosenka – nie zakochał się we mnie. Żaden mężczyzna nie wziął mnie w ramiona, nie pocałował czule w usta i nie wyszeptał „kocham cię”.
I żeby była jasność, nikt o tym nie wie. Ale wróćmy do Paryża.
Trwałam w tym klimacie przygody, czerpiąc radość z wielu przyjemnych i zawsze bezpiecznych chwil spędzanych z nagimi mężczyznami. Podróżowałam, gdzie dusza zapragnie, i malowałam w przypływach weny. Po prostu żyłam. Była to egzystencja, którą można wieść, mając zaledwie dwadzieścia parę lat, kiedy jeszcze nic znaczącego nie odcisnęło na tobie piętna i możesz się beztrosko bawić.
Wtedy mój ojciec dostał zawału serca, co natychmiast mnie otrzeźwiło i ściągnęło mój podróżujący tyłek do domu. Gdy zobaczyłam silnego, niepokonanego ojca w takim stanie, wszystko nabrało nowego znaczenia. Rodzina stała się dla mnie najważniejsza i zaraz po powrocie taty do zdrowia wróciłam na jej łono, jakbym nigdy nie wyjeżdżała. Przeżyłam przygodę. Miałam wtedy już dwadzieścia trzy lata i matematyka znów mnie wzywała. Nawet stęskniłam się za tym poczuciem pewności, które dawała praca z cyframi. Bezpieczne, niezmienne, wspaniale różnorodne i w pewnym sensie proste liczby.
Zachowałam jednak część swojej niezależności. Na początku poszczęściło mi się z napisanym przeze mnie oprogramowaniem. Za pieniądze, które zarobiłam, sprzedając licencję, rozkręciłam własną działalność. Tak oto poznałam…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej