Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nie to / nie tamto - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie to / nie tamto - ebook

Polski debiut Sorena Gaugera, Kanadyjczyka zamieszkałego w Krakowie, prezentuje Lynchowską z ducha podszewkę układnego, ustabilizowanego świata. Pierwsze opowiadania z książki Nie to / nie tamto to świat wystylizowany na idealną rzeczywistość z anglosaskich wyobrażeń – włosy zaczesane w tył, łagodne uśmiechy, strzelnice w parkach na wolnym powietrzu, sobotnie spacery przy waniliowych lodach i „niezbyt sentymentalnie” świecącym słońcu oraz „skrzące się od klejnotów” ucho alcistki w miejskiej operze, w której tenor pozwala sobie wyszeptać pikantny żarcik. W podobnym klimacie zaczynają się niektóre piosenki Nicka Cave’a. I, podobnie jak u Cave’a, świat ten w pewnym momencie zaczyna się trząść.
Pojawiają się błędy w tym zmanierowanym systemie z pretensjami do ideału. Szumy i trzaski. Pojedyncze, lekkie niekonsekwencje przywodzące bohaterów do coraz dziwniejszych i zaskakujących zachowań. Trzęsą i wykoślawiają się lustra, wykoślawiając samą rzeczywistość; na gładkiej skórze pojawiają się chropawe narośle – i okazuje się naraz, jak łatwo za sprawą tych drobnych wyłomów, tych skaz starej, dobrej rzeczywistości osunąć się bohaterom w stare, dobre piekło, które, co nie aż tak znów bardzo zaskakujące, znajduje się całkiem płytko pod tą całkiem sympatyczną i miłą w dotyku skórą, a pozorny ład to nic innego, jak rozpaczliwa próba poskładania ich w jaką taką całość. Druga część traktuje zaś o otoczonym pokrzywami przedwojennym seminarium – i robi się jeszcze bardziej niesamowicie.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64057-60-1
Rozmiar pliku: 803 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Brzydki przypadek (I)

W sobotę wybrałem się z żoną do parku, który obydwoje lubimy z powodu białych kwiatów i okazjonalnych wiewiórek. Niebo było słoneczne, chociaż nie sentymentalne, postanowiliśmy kupić lody waniliowe. Chwila była naprawdę urokliwa. Nie minęło jednak wiele czasu, nim zauważyłem, że z każdym kęsem loda twarz mojej żony coraz bardziej wykrzywia coś jakby grymas niezadowolenia.

— Czy lody są za zimne? — zaryzykowałem.

— Twoja szyja - odpowiedziała ona, ciągle z tym samym, skwaszonym wyrazem twarzy. — Co to jest, u licha?

Objąłem swoją szyję i rzeczywiście moje palce natrafiły na jakieś gruzłowate zniekształcenie. Naskórek stał się szorstki w miejscu, w którym nigdy taki nie był, a ciało dyndało zupełnie jakby pod skórą uformowała się zwarta, kulista kość. Zaniepokojony, ruszyłem w stronę toalety. Ubikacje znajdowały się tuż za otwartą strzelnicą i raz po raz siła uderzeń sprawiała, że lustra trzęsły się i wibrowały. Odczekałem, aż gruby mężczyzna wyplącze gumę do żucia z włosów swojego syna, i sam stanąłem przed lustrem, aby poddać swoją szyję dokładniejszym oględzinom. Było gorzej, niż się spodziewałem. Narośl przypominała skarłowaciały, różowy paluch sterczący kilka milimetrów pod moim lewym uchem. Odgłosy wystrzałów nagle ustały, dało się słyszeć brzęczenie jarzeniówek, i tam, w tej łazience, zrobiło się jakoś niesamowicie cicho, powiedziałbym nawet złowieszczo. Wtem po drugiej stronie lustra rozległ się krzyk, po czym strzały i wstrząsy rozpoczęły się na nowo. Wyszedłem na zewnątrz stropiony, jednak niezachwiany w swoim postanowieniu radowania się pięknym dniem. Chociaż moja żona starała się, jak mogła, ukryć swoje zaciekawienie, przez resztę spaceru nie mogła powstrzymać się od spoglądania na moją szyję, a na jej twarzy odbijała się mieszanina odrazy i troski. To, a po części także fakt, że sam nie potrafiłem zapomnieć o tej odpychającej guli, sprawiło, że stałem się drażliwy i przeczulony. Bez powodzenia próbowaliśmy rozmawiać na inne tematy. W cieniu naszych - nagle zwątlałych - spostrzeżeń na temat ptaków, dzieci bawiących się w piaskownicy czy niespotykanej liczby psów czaił się brzydki przypadek świeżej narośli na mojej szyi. W końcu moja żona rzuciła ni stąd, ni zowąd:

— Jestem pewna, że to tylko ukąszenie owada. Przejdzie za dzień, dwa. — po czym stanowczo skinęła głową, zupełnie jakby wszystko było już przesądzone.

Nadeszły dni pogodne i ciepłe. To sprawiło, że noszenie golfów zmieniło się w nieustające źródło dyskomfortu, nie porzucałem jednak tego przyzwyczajenia, mając na uwadze moje poczucie godności. Robiłem, co mogłem, aby w toku moich codziennych spraw nie zaprzątać sobie głowy guzem, zupełnie tak, jakbym po prostu lekceważąc zjawisko, mógł zanegować jego formalne istnienie. Jednak po czterech dniach boleśnie oczywistym stało się, że owa demoniczna rzecz, nie dość, że nie maleje, to jeszcze rośnie. Podczas posiłków, którym w tamtym czasie towarzyszyła krępująca cisza, chichotałem czasami do siebie i stwierdzałem: to niedorzeczne, diablo niedorzeczne! Aż pewnego razu przy stole żona nakryła moją rękę swoją dłonią i powiedziała z życzliwym uśmiechem:

— Sądzę, że już najwyższy czas, abyśmy o tym zapomnieli...

Umówiłem wizytę u doktora Kenta.

Doktor Kent był wzorowym okazem zdrowia i urody - z wyrzeźbionym torsem, bujnymi włosami i śnieżnobiałymi zębami. Podobnie jak u wszystkich lekarzy, jego uśmiech powitalny wyglądał jak zapowiedź klęski. Zsunąłem kołnierz swetra, aby umożliwić mu ogląd sytuacji. Kątem oka dostrzegłem, jak wzdrygnął się zaskoczony.

— Patrzcie, patrzcie! — powiedział.

Dźgnął moją szyję metalowym prętem i cmoknął z dezaprobatą.

— Proszę wrócić we wtorek — rzekł. — Muszę to przeanalizować.

W drodze powrotnej wstąpiłem do księgarni. Na półce z popularną literaturą medyczną znalazłem pozycję zatytułowaną Deformacje twarzy i szyi. Czując się nieco zakłopotany swoim nabytkiem, zdjąłem z półek na chybił trafił dwa inne tytuły (Odkrywanie Ostatecznego rozwiązania Hitlera i Holocaust na koloryzowanych fotografiach) dla odciągnięcia uwagi. Mimo to, stając przed młodym człowiekiem za kontuarem, zacząłem czuć się nieswojo.

— Ja sam nie mam żadnych deformacji twarzy — rzuciłem nonszalancko — ani szyi.

Chrząknął i skinął głową.

— Wyobrażam sobie jednak, że to musi być coś okropnego — ciągnąłem niepotrzebnie — i lepiej być przygotowanym, zanim zło podkradnie się, aby dopaść cię całkiem bezbronnego.

Obdarzył mnie jednym z tych rozlazłych spojrzeń tak charakterystycznych dla dzisiejszej młodzieży, szczególnie wtedy, kiedy próbujesz przekazać im coś ważnego. Kiedy doszedłem do domu, wepchnąłem książkę medyczną pod marynarkę i przekroczyłem próg, trzymając pozostałe dwie pod pachą. Żona przywitała mnie pocałunkiem, po czym wzięła ode mnie książki, aby sprawdzić, o czym traktują. Przyjrzała się okładkom - żołnierzom, maszerującym gęsiego na tle unoszącej się swastyki na pierwszej, oraz stercie wychudzonych zwłok na drugiej z nich - po czym uniosła wzrok i spojrzała na mnie pytająco. Żona poszła do kuchni zająć się przygotowaniem kolacji, ja zaś zamknąłem się w sypialni, zasłoniłem żaluzje i zacząłem kartkować Deformacje twarzy i szyi. Nie mogłem nadziwić się zgromadzonym tam okropieństwom, które przekraczały ludzkie wyobrażenie. Twarze ludzi przemienione w spływający z kości wrzący wosk; opuchlizny, tajemnicze wklęsłości, stwardniałe guzy; jakiś nieszczęśnik z pokerową twarzą demonstrował plamiste wykwity, którymi zbryzgane były jego czoło, szyja i część tułowia; gdzie indziej fotografia przedstawiała przypadłość, w której prawa część twarzy dwukrotnie przerosła lewą; był tam w końcu zilustrowany casus zwany „bułgarską szyją”, który cechował się tym, że żyły szyjne puchły i przebarwiały się, przypominając powrozy; dalej następowała wymiotliwość gardła, epilepsja twarzy, usychające węzły chłonne; kartka za kartką upstrzone chroniczną wysypką. Usłyszałem stuk otwieranych drzwi i pospiesznie wsunąłem książkę pod pośladki, jednocześnie otwierając na chybił trafił Holocaust na koloryzowanych fotografiach i przybierając pozę, która miała sugerować, że leniwie wpatruję się w zdjęcie przedstawiające trzech wisielców. Żona chciała dowiedzieć się, czy do obiadu wolałbym kalafiora czy marchewkę. Widząc jej minę, domyśliłem się, że spodziewała się jakichś działań konspiracyjnych w sypialni. Zostawiła mnie jednak w spokoju i powróciłem do lektury. Nie mogłem odnaleźć nic na temat mojego guza. Kiedy siedzieliśmy przy obiedzie, w samym środku jednego z naszych długich okresów milczenia, moja żona powiedziała nagle:

— Wolałabym, żebyś przestał nosić golfy. O wiele gorzej tego nie widzieć, a jednak wiedzieć, że na pewno tam jest.Przed spektaklem operowym (I)

...zastąpiono torty Sachera murzynkami, ale jeżeli jesteś ślepy na jedno oko - a, mówiąc między nami, większość tego tłumu jest przynajmniej na tyle ślepa - i tak poprosisz ciasto, sądząc, że masz do czynienia z prawdziwym wiedeńskim wypiekiem. Takie już są dzisiejsze zwyczaje, zmiana na gorsze następuje powoli i niepostrzeżenie, zupełnie jak wirowanie Ziemi pod twoimi stopami, tak, że możesz głowić się, czy w ogóle nastąpiła, lub nawet uznać ją za postęp. I tylko astronomowie mogą wyjawić ci, czy rzeczy obracają się naprawdę, a jeśli tak, to w którym kierunku. Odezwał się dzwonek i wszystkie głowy uniosły się w kierunku balkonu - oczy szeroko otwarte w oczekiwaniu, dłonie niecierpliwie splecione pod brodami. Rozchyliły się jedwabne kurtyny i nad głowami publiczności ukazał się rząd gwiazd operowych zgromadzonych w przedsionku. Sopran rozrzucał brokat, basista zmusił się do wyrozumiałego uśmiechu, tenor szeptał coś pikantnego do ciężkiego od kolczyków ucha altu, ona zaś odpowiadała przesadnym śmiechem i protekcjonalnym gestem posyłała pocałunki w tłum. Każdy wie, że śmiech śpiewaczki operowej jest ucieleśnieniem fałszu, każdy wie, że kiedy tenor łka, łka tylko dla siebie, że jego łzy nie płyną dalej, niż do pierwszego rzędu. Mimo to, tłum ryczy zawsze w tym samym, gorączkowym podziwie.

...swoją drogą, mogłeś przeczytać w gazetach, że już schwytali tego dusiciela. Cóż, nie wiem, co z nim zrobią, w każdym razie stało się to dla tej kultury kolejną okazją, aby ukazać swoją przewrotność. Bo zauważyłeś chyba, że kobiety zaczęły nagle odsłaniać szyje? Właściwie chodzi mi o to, że obnoszą się z tym, zwracając na siebie uwagę. Stało się to kolejną okazją do prowokowania, używają dusiciela, aby pokazać swoje.

To przypomina mi o pewnej sprawie sądowej. Kinley przeciw McQuade’owi, zdaje się. A może był to McCain. „Dobrze wiem, o której mówisz. Okropna sprawa. I rzeczywiście całkiem podobna”.

Niski i wytworny Węgier wtoczył na środek foyer olbrzymią klatkę. W środku był potężny goryl - rzekomo najmocarniejsze ze zwierząt. Węgier chełpił się, że stworzenie tak brutalne jak to jeszcze nigdy nie chodziło po świecie. „Za małą opłatą możecie dźgnąć je między żebra zaostrzonym kijem”. Bestia zawyła z bólu i wściekłości, kobiety lgnęły do swoich mężów i kochanków dla wygłupu bądź z autentycznego przerażenia. Kobieta o wyjątkowo giętkich stawach, ubrana w wydekoltowaną sukienkę koktajlową zgromadziła wokół siebie mały tłumek, wykręcając ramiona w nieprawdopodobny sposób. Jacyś muzycy zaczęli improwizować jazzową interpretację Hymnu dla rannego żołnierza. Żyrandole były obniżone, światło przyciemnione. Ludzie zapalili papierosy i rozmowy stały się bardziej kameralne.

...nigdy tego nie zapomnę - powiedział do mnie tylko:

— Nasz statek osiadł na mieliźnie.

A potem wstał i wyszedł tak, jakby to było właściwe podsumowanie dwudziestu ośmiu lat naszego małżeństwa, i bardzo chciałam odpowiedzieć mu, że to, co wygląda pięknie w kinie, może być okrucieństwem w prawdziwym życiu i vice versa... I kiedy para z ekranu zakochuje się w sobie, znajdują się na plaży, a wiatr porywa jej napełniony helem balonik, i wtedy on rzuca się, aby odzyskać zgubę, rozpoczynając pościg w świetle zachodzącego słońca, to wcale nie znaczy, że w rzeczywistości.

Przyglądając się twarzy kobiety, możemy dostrzec, że popłakuje. Czeka, aż pojedyncze krople spłyną do połowy jej porcelanowych policzków, a potem ściera je wyćwiczonym ruchem dłoni. Mężczyzna stojący naprzeciw kobiety jest podstarzałym uwodzicielem. Nie mogąc już liczyć na swoją boską urodę (jego szyja jest zwiotczała, z uszu wystają mu kępki czarnych włosów, palce ma dziwnie powykrzywiane), musi liczyć już tylko na barwę swojego głosu (aksamitną) i uciekać się do niekonwencjonalnej strategii: doprowadza kobiety do płaczu. Chociaż nawet dla niego psychologia jest nauką dość niejasną, nie może on zaprzeczyć faktom empirycznym - płacząca kobieta rzadko potrafi przemóc się i odsunąć rękę wędrującą po jej ciele oraz równie rzadko odrzuca propozycję odprowadzenia do domu. Mężczyzna sięga ku jej ramieniu i gładzi je pieszczotliwie. Niedaleko, z ręką zaciśniętą na szklance rumu i niespokojnym spojrzeniem skupionym na mężczyznach popijających koniak obok fontanny ozdobionej rzygaczami stał Len, były czempion zapaśniczy. Jego muskularne ciało prężyło się pod garniturem, zaś twarz była tak zdeformowana, że nigdy nie można było mieć całkowitej pewności, kiedy Len był zadowolony, a kiedy rozwścieczony - to były bowiem jego dominujące nastroje. Na krótko przed zmierzchem swojej zapaśniczej kariery Len wyczuł, że byli zapaśnicy dzielą się na dwie kategorie: tych, których ludzie się boją, i tych, z których się drwi. Nie mogąc znieść myśli o tych drugich, Len nabrał skrajnie wybuchowego usposobienia, opanowując sposób na błyskawiczne przechodzenie od towarzyskości do straszliwej furii i - ku własnemu zaskoczeniu - okazał się być częstym gościem na najbardziej ekskluzywnych, zamkniętych przyjęciach. Z początku senatorowie i piosenkarki zgodnie obstępowali go jako świeżą atrakcję, jednak wkrótce wszyscy stracili zainteresowanie lub zaczęli się obawiać jego nagłych, bezsensownych wybuchów i już jakiś czas temu Len musiał przyzwyczaić się do picia w samotności - niemniej zaproszenia spływały nieprzerwanie. Jednak tej nocy czuł kiełkujące w nim dziwne obrzydzenie, a ponieważ nie znajdował nikogo konkretnego, z kim mógłby je powiązać, stało się ono wewnętrznym, stłumionym uczuciem, kwasem musującym w jego żołądku. Niespodziewanie zaczął torować sobie drogę w tłumie, idąc prosto przed siebie i wywracając wszystko, co tylko stanęło mu na drodze. Wkrótce dla świadków wydarzenia stało się jasne, że zmierzał w kierunku węgierskiego tresera. En route pozbył się marynarki i koszuli, odsłaniając napięte mięśnie. Światła tymczasem przygaszono już na tyle, że można było dostrzec jedynie sylwetki zebranych, drżące niczym w blasku świec. Kiedy jednak były czempion zbliżył się do tresera na wyciągnięcie ręki, ich twarze objął krąg niesamowitego światła - jak gdyby przez wzgląd na jakąś publiczność kinową, oglądającą to wszystko na ogromnym ekranie.Klęska należy się każdemu (I)

Gene Howard był pięćdziesięciolatkiem ledwie posiwiałym na skroniach, cierpiał jednak na zaburzenia nerwowe, wobec których lekarze czuli się kompletnie bezradni. Każdej nocy budził się w stanie paraliżu czy też poczucia martwoty - kompletnie odrętwiały. Przez pierwszy tydzień, dwa, przypadki tego nieszczęścia przytrafiające się pośród nocy czarnej jak smoła sprawiały, że krzyczał, czym budził swoją żonę, lat czterdzieści trzy, o różnych niespodziewanych godzinach. Jednak po tym początkowym okresie nauczył się przebudzać, mając świadomość swojego stanu. Leżał wtedy bezwolnie, czekając na powrót czucia w kończynach i niemal za każdym razem myśląc, co mogłaby oznaczać jego śmierć. Te nocne medytacje odcisnęły, jak to się mówi, piętno na ogólnym zdrowiu psychicznym Gene’a Howarda. Jednak lekarze, jak wspominaliśmy, byli bezsilni. Kiedy cały zestaw pozycji sennych został wypróbowany i skreślony, przepisano leki na rozrzedzenie krwi oraz harmonizację różnych funkcji organizmu w stanie odpoczynku. Potem lekarze zaczęli brać Gene’a Howarda za kłamcę. Chwiejność ludzkiej natury - nawet w przypadku rzetelnego i powszechnie szanowanego prawnika jak Howard - była czymś wyobrażalnym, chwiejność nowoczesnej medycyny stanowiła już coś nie do pomyślenia. W końcu Howard został ostatecznie wytrącony z równowagi spojrzeniami lekarzy, które zdawały się przenikać go, tkwiąc jednocześnie w kosmosie jakiejś matematycznej pewności, oraz sposobem, w jaki lubili oni mrużyć oczy, tak jakby chcieli powiedzieć:

— No już, daj spokój, wiemy, w co z nami pogrywasz.

Kiedy zaś okazywał swoje wzburzenie, brali go, ni mniej, ni więcej, tylko za histeryka. Był więc w swoim przekleństwie kompletnie osamotniony, podobnie jak osamotniony był zawodowo teraz, kiedy sprawa Ginley kontra McQuade nieuchronnie wydawała się nie zmierzać do żadnego zakończenia. Już trzy lata znajdowała się ona na wokandzie, był to okres tak długi, że oskarżyciel (McQuade) zaczął moralnie utożsamiać obrońcę (Howarda) z jego zmarłym klientem (Ginleyem). McQuade nie miał już nikogo innego, na kogo mógłby kiwać swoim pulchnym, małym palcem i w ten oto sposób Howard zaczął reprezentować swojego klienta w jak najbardziej dosłownym sensie. Przez trzy lata główny i niezmienny zarzut formułowany przez McQuade’a i jego prawnika, Clive’a Graba, głosił: zmarły klient Howarda, Pan Leroy Ginley, postąpił w sprawie własnego samobójstwa z (cytat) „karygodną nonszalancją”, tudzież z (cytat) „lekceważącym brakiem poszanowania dla życia, którego się wyrzekał”, robiąc w ten sposób (znowu cytat) „wulgarne widowisko” z wszelkich wartości, które pan McQuade „wysoko cenił” - włączając w to, chociaż nie ograniczając się jedynie do nich, jego „bliskie relacje z wymienionym panem Ginleyem”. Stosunki między obydwoma mężczyznami były, posługując się zwięzłym sposobem wyrażania się pana McQuade’a, „koleżeńskie, ale nie zażyłe”: razem palili, jadali obiady w swoim towarzystwie i wymieniali powściągliwe opinie, które nigdy „nie doprowadzały do tego, żeby któryś z nich czuł się niezręcznie lub zakłopotany”. Rozstawali się zawsze, kiedy przyzwoitość nakazywała uznać to za właściwe. Ogólnie rzecz biorąc, wedle McQuade’a ich relacja nieodwołalnie przyczyniała się do ogólnego wrażenia, że „warto jest żyć”, zaś jego powtarzające się spotkania z Ginleyem bezsprzecznie uznać należało za coś „wyczekiwanego”. Biorąc pod uwagę powyższe, nie mógł on postrzegać pochopnego czynu Ginleya inaczej niż jako „rażącej przesady w reakcji na zaistnienie jakichś okoliczności”. Jeśli rzeczywiście osobowość jego kolegi z tartaku miała jakieś „ciemniejsze strony”, gotów byłby uznać ich spotkania przynajmniej za rodzaj rekompensaty dla nieszczęsnego Ginleya czy, inaczej rzecz ujmując, jako powód, dla którego wspomniany powinien „podjąć głęboką refleksję nad tym, co też ostatecznie może znaczyć odebranie sobie życia”. Tak rozpoczął się bezprecedensowy proces przeciwko nieboszczykowi, proces, który, właśnie w związku z oczywistym brakiem etycznego i formalnego precedensu, okazał się całkowicie nierozstrzygalny w ramach obowiązującego systemu prawnego, który to wolał pochrząkiwać nad formalnymi szczegółami zamiast wymierzać ciosy młotem i nurzać sobie ręce w bagnie zawiłości etycznych. Jedząc obiad w restauracji sądowej, Gene Howard zastanawiał się nad tym, jak mdło smakować mogą posiłki najwykwintniejszej nawet kuchni, jeśli jadane są regularnie. „Szare i uciążliwe aspekty życia — rozmyślał ponuro — mają właściwość stawania się z biegiem czasu coraz bardziej znośnymi, podczas gdy zbytki, tak zwane »drobne przyjemności«, zaczynają w końcu stawać ością w gardle”. „I w tym również tkwi przeczucie śmierci” — pomyślał. Ziemski ogród przyjemności okazał się w końcu być bezsprzecznie - i prawdopodobnie nieodwołanie - nędzną fatamorganą, nawet jeśli rzeczywistość poza nim, czarna otchłań, zdawała się tylko bladym i - nazwijmy to - złowieszczym przeczuciem. Gene pochylił się nad talerzem i zabrał się za swój posiłek ze zdwojoną energią. Gene Howard nigdy nie spotkał Leroya Ginleya osobiście, ale jak dotąd obejrzał już mnóstwo jego fotografii: Ginleya na wakacjach w Tunezji, odpoczywającego w ogrodzie z kapeluszem naciągniętym na oczy i puszką coli na kolanie, przy otwartej klapie samochodu, z nosem usmarowanym olejem, w końcu zaś ostatnie z zachowanych zdjęć, na którym uchwycono go z McQuade’em - w szeregu pracowników tartaku ubranych w identyczne koszule w biało-szare pasy, a także portrety wykonane przez urzędników sądowych, mniej lub bardziej wiernie podążających za opisem. Próbując zrozumieć motywacje tego człowieka, złapał się na próbach wyobrażania sobie animacji tych rysunków, poruszających się warg i mrugających powiek. A kiedy to nie wystarczyło, kiedy wciąż nie mógł pojąć, dlaczego ten niczym niewyróżniający się człowiek miał rzekomo szczerzyć zęby w uśmiechu, kiedy, zgodnie z relacjami naocznych świadków, trzy razy strzelił sobie w klatkę piersiową w pokoju dla personelu tartaku, Howard zaczął fantazjować, że rozmawia z Ginleyem.

Gene Howard wchodzi do czystego, ale raczej taniego baru i zajmuje miejsce naprzeciw Leroya Ginleya. Leroy nie jest człowiekiem nawykłym do bycia analizowanym - szczodrze obdarzany uwagą Gene’a czuje się niezręcznie. Świadomość, że Gene poznał najbardziej osobiste szczegóły jego życia sprawia, że zaczyna wiercić się na krześle.

— Bardzo mi miło, Leroy — mówi Gene.

Pauza.

Nawet nie wiesz, jak rzadko mam okazję napić się tak jak teraz, bez wymogu zrobienia na kimś wrażenia. Jak rzadko zdarza się, abym siedział naprzeciw drugiego człowieka, zamierzając zwyczajnie porozmawiać lub po prostu poznać tę drugą osobę.

Leroy kiwa głową, Gene ma jednak osobliwe wrażenie, jakby tamten był czymś rozproszony i przytakiwał właściwie w odpowiedzi na jakąś inną kwestię, którą usłyszał gdzieś z tyłu głowy. Howard patrzy, jak Leroy unosi szklankę i przez chwilę nakrywa ją wąsami, a potem wzdryga się, czując zimno w gardle, zupełnie jakby się tego nie spodziewał. Gene stara się zapamiętać to wszystko. Chociaż zadawanie pytań jest jego życiowym zajęciem, Gene niespodziewanie uświadamia sobie, że w przypadku Leroya nie wie, jak zacząć. Jak zadać pytania, aby otrzymać odpowiedzi, których potrzebuje. Gdzieś z oddali słychać starą piosenkę country: Your Lovin Arms Cant Reach Me in My Grave. Zamiast zadawać pytania, zaczyna objaśniać własne położenie. Wie już bardzo dużo o Leroyu, podczas gdy Leroy tak niewiele na jego temat. Opowiada mu o atakach paraliżu. I o innym osobliwym zwyczaju, którego, jak zauważył, nabrał ostatnio: rodzaju odłączania się, lub raczej tracenia związku z własnym ciałem. Kiedy chce gdzieś pójść, szepcze w głowie polecenie lub adres - tak jakby mówił do dorożkarza na przednim siedzeniu - a potem zaczyna uwalniać się od ruchów swojego ciała. Jego umysł zwija się jakby we własnej muszli i oszczędza sobie kontaktu z rzeczywistością. Czy Leroy zna to uczucie? Leroy w roztargnieniu kiwa głową.

— Pytałem — ciągnie Howard, poluźniając kołnierzyk, ponieważ czuje lekki gorąc w całym ciele — ponieważ wiele o tobie myślałem w ciągu ostatnich trzech lat. Z początku tylko na gruncie zawodowym - wówczas, kiedy myślenie o tobie ciągle jeszcze było czymś bolesnym. Jednak przez te trzy lata zacząłem myśleć o tobie coraz więcej i więcej w kontekście mojego własnego, osobistego życia. Próbowałem pogodzić twoje życie, a przynajmniej to, co o nim wiem, z pewnymi problemami, które są mi w tej chwili bardzo bliskie. Mam na myśli ten paraliż, który budzi mnie w środku nocy. Myślę też o sposobie, w jaki czas zdaje się zataczać koło i zachodzić na siebie, kręcąc wielką, bezsensowną pętlę. Chodzi mi w końcu o wzrastające przeświadczenie, że etyka, po którą sięgam w sądzie, jest coraz bardziej wątpliwa, że jej pewniki zaprzeczają jeden drugiemu lub też stają się niepojęte w odniesieniu do prawa jednostki, aby postępować wobec siebie w sposób, w jaki społeczeństwo nigdy nie pozwoliłoby jej postąpić wobec innych. O poczucie, że jeśli tak naprawdę nie ma odpowiedzialności wobec siebie - i za siebie - to absurdalnym może być mówienie o odpowiedzialności w ogóle. Najgorzej, że te same kwestie ciągle do mnie wracają i - mówiąc szczerze - teraz, kiedy dotarłem już tak daleko - w sam głąb rzeczy - nie widzę żadnego rozwiązania.

Gene Howard przerwał, czekając na jakąś odpowiedź ze strony Leroya. Jednak tym razem nie było nawet rozkojarzonego skinięcia głową.

— A ty, myślisz o mnie czasem?Chcę zdjęcie na grzbiecie tego wielbłąda (I)

Chcę zdjęcie na grzbiecie tego wielbłąda — powiedział Leroy, szczerząc się.

W ten sposób naciągają idiotów — zauważył jego przyjaciel Gary. — Siadasz na grzbiecie tego wielbłąda, a potem oni nie pozwalają ci zejść, dopóki im nie zapłacisz.

Śniady Arab błysnął złotymi zębami, a jego palce, wyginające się, niczym zahipnotyzowane węże, wykonywały przywołujące gesty. Wy przyjść, wy przyjść.

Mimo wszystko — powiedział Leroy, przypominając sobie, że nie jest już w Wisconsin — naprawdę chciałbym zdjęcie na grzbiecie tego wielbłąda.

Wystrój pokoju hotelowego utrzymany był w uniwersalnych kolorach, zasłony zrobione były z tego samego taniego poliestru co narzuty i zasłony w domu Leroya. Przy okazji - tylko szafa miała w sobie odrobinę czegoś egzotycznego. I mydło, które pachniało lampą oliwną. Leroy siedział na łóżku, jego uda rozlewały się niczym naleśniki zupełnie jak wówczas, kiedy miał dwanaście lat. Patrzył jak Gary chrząka i mocuje się z zamkami swojej walizki. Oczy Leroya przyglądały się stosunkowo krzepkiej sylwetce Gary’ego, po czym spoczęły na jego własnych, gruzłowatych nogach mężczyzny w średnim wieku, z ich wszystkimi odpychającymi wypukłościami. Nie można było przy tym zaprzeczyć, że własne ciało budziło w nim jakąś ponurą fascynację. Kiedy stał się czymś takim? Gary, ubrany w koszulę w błękitno-różowe pasy, stał przed lustrem i zaczesywał włosy przed wieczornym wyjściem. Lustro odbiło wspomnienie: Gary, dwadzieścia trzy lata młodszy, czesze o wiele bujniejsze włosy. Leroy siedział na tym bardziej grudkowatym materacu, należącym do sypialni Gary’ego, i bawił się breloczkiem. Gary wyjaśniał właśnie, nienaturalnie przerywając swoją opowieść podczas kolejnych pociągnięć grzebienia, jak dziesięć minut może wszystko zmienić. Ostatecznie przyznanie się do tego było przygnębiające, powiedział wówczas Gary, ale wszystkie szczere, męskie wysiłki, żeby zdobyć kobietę, spełzają na niczym bez tych dziesięciu minut czesania włosów. Tak naprawdę najbardziej druzgoczące było to, że cała wyniesiona z tego filozofia mówiła: dziesięć minut przed lustrem. Bo tak naprawdę miał o wiele więcej do zaoferowania, zaznaczał, jednak cokolwiek mogłoby to być, i jakkolwiek nie byłoby znaczące, równało się niczemu bez tych dziesięciu minut. I Leroya jeszcze raz zdjęło przerażenie jak on, Leroy, postarzał się, sflaczał i stał się niepożądany, podczas gdy Gary pozostał w każdym calu bastionem młodzieńczego wigoru, rodzajem przedmurza pośród przysypanego śniegiem krajobrazu wieku średniego, gdzie blask młodości jeszcze nie przygasł. Jednak, co dziwne, patrząc na Gary’ego, Leroy dostrzegł jednocześnie ulotny przebłysk śmierci, zupełnie jakby z okna rozpędzonego pociągu uchwycić widok cmentarza. I oto był Gary, narzucający się w swojej męskości, podczas gdy Leroy czuł trzeszczenie w kościach z każdym zrezygnowanym gestem, jaki wykonywał. Bar, do którego dotarli, był nieco oddalony od głównego deptaka i nazywał się Le Serpent Huilé. Mrugały tutaj uszkodzone lampy uliczne, a koty w zaułkach posykiwały i sikały ci na buty. Kałuże odbijały tysiące napaści, obmacujących rąk i grymasów, całą historię infamii. Tutaj na każdej klamce znajdowały się odciski palców kieszonkowców, rzezimieszków i pomarszczonych uwodzicieli. Portierem w Serpent Huilé był obwieszony złotem gruby Budda. Wyciągał marynowane jajka z ogromnego słoika i oglądał z każdej strony, by następnie wsadzić je sobie do ust w całości. Potem wycierał zabrudzone solanką palce o włosy zniewieściałego chłopca, który spał u jego stóp niczym piesek salonowy przy kominku. Przyjął opłatę wejściową ze szczodrobliwym gestem, a kiedy Leroy odbierał bilet, oślepiły go szafiry zdobiące jego palce. Barwy we wnętrzu lokalu sprawiały wrażenie, jakby wchodziło się w szeroko rozwarte usta zmysłowej kobiety; niskie oświetlenie częściowo skrywało niewyraźne sylwetki mężczyzn wyciągniętych na tanich imitacjach dywanów perskich. Ich ręce przecinały powietrze w próbach pochwycenia kelnerek, które jednak zawsze im się wymykały. Syntetyczne przeróbki muzyki w stylu arabskim sugestywnie płynęły w tle, a perfumy o zapachu cynamonu i drzewa sandałowego mieszały się z odorem kociego moczu, który unosił się z zaułków. Wszyscy panowie spośród klienteli byli europejskimi turystami ubranymi w spodenki odsłaniające ich sparzone słońcem łydki - rozciągnięci w ciepłej poświacie anonimowości niczym na rozgrzanej plaży i mrużący oczy w blasku tego chwilowego zamazania ich tożsamości.

— Chodźmy usiąść przy barze, Gary.

Ale Gary rozpłynął się już w cieniach, podryfował w serce tej kryjówki tysiąca cieni i nagle, znajdując się sam, Leroy poczuł w krzyżu muśnięcie chłodu bezbronności. Widząc wokół siebie zadowolone uśmiechy na opuchniętych twarzach turystów, przypomniał sobie, że ci także byli zwykłymi Europejczykami i Amerykanami i że oni wszyscy zdawali się czuć w tym miejscu całkowicie swobodnie. Ta obserwacja uspokoiła Leroya, jednak złowieszczy chłód pozostał. Barmanka była piękną, młodą istotą z długimi, czarnymi włosami. „Kształt jej biustu to poemat” — pomyślał Leroy. Nie był jednak dość odważny, aby go napisać, nawet w odosobnieniu własnych myśli. Kiedy zamawiał gin z tonikiem, nawet nie pozwolił swoim oczom ześliznąć się z jej twarzy - jej spojrzenie było zbyt władcze. Na stołku obok klapnął niski mężczyzna w białym garniturze i okrągłym, złotym kolczykiem w jednym uchu. W poprzek lewej strony jego twarzy biegła szeroka, żebrowata blizna, która sprawiała, że oczy wyglądały niesymetrycznie. Mogło to jednak być tylko złudzenie optyczne. Leroyowi przyszła nagle na myśl ilustracja z podręcznika do szkoły średniej, przedstawiająca Bóg wie jakie zjawisko, gdzie dwie równoległe linie przebiegające przez zakreskowaną powierzchnię sprawiały wrażenie rozbieżnych. Niski mężczyzna wyjął z kieszeni na piersi wielką srebrną monetę i zakręcił nią na blacie baru. Obydwaj śledzili jej ruch wzrokiem aż do chwili, kiedy zwalniała i opadła z brzękiem. Leroy, ku swojemu zdziwieniu, zauważył, że po stronie awersu miała ona wyrytą czaszkę. Mężczyzna szybko pochwycił monetę i z powrotem umieścił ją w kieszeni.

— Ty lubisz kobiety? — zapytał z drwiącym uśmiechem.

Leroy zastanowił się, ile razy to pytanie zostało powtórzone, w ilu językach i przez jak wiele zdeprawowanych ust na całym świecie. I jak wiele padło niezręcznych, jąkających się odpowiedzi.

— Cóż, owszem, sądzę, że tak — brzmiała ta jego.

— Za tamtą zasłoną są czarne drzwi — powiedział mały człowieczek, wskazując na przyciemniony kawałek odległej ściany. — Przychodzisz za piętnaście minut. Nie żałujesz tego. Czegoś podobnego nigdy nie widziałeś. Ale najpierw — dodał groźnie, poklepując Leroya w ramię — kończysz swojego drinka.

Potem wstał i odszedł. Leroya uderzyła potężna fala mdłości. W jego przypadku erotyka zawsze polegała na kompromisie pomiędzy podnieceniem a obrzydzeniem fizycznym. Odwrócił się na stołku i na drugim końcu pomieszczenia zauważył Gary’ego. Przyjął on postawę człowieka pewnego siebie. Jego prawa ręka była uniesiona i oparta o ścianę, a ciało pochylone w uwodzicielski, lecz przy tym nieco zastraszający sposób, przypierało do ściany bardzo małą i wiotką dziewczynę. Leroy przypomniał sobie, że widział kiedyś Gary’ego w dokładnie tej samej pozie jeszcze w Wisconsin, wówczas, gdy jego ofiarą była Becky Wilson, dziewczyna, którą zachwycali się wszyscy zdrowi mężczyźni z całego stanu. A teraz ta Tunezyjka. Leroy pokręcił głową i odwrócił się w stronę baru. „Niektórzy mężczyźni się z tym urodzili — wywnioskował — i zachowają to dopóki ziemia ich nie przykryje. Inni spędzają całe życie, kręcąc się przy barze w oczekiwaniu, żeby mieć to wszystko z głowy”. Co takiego w nim samym skazało go na taką egzystencję? Leroy miał gotową odpowiedź, ale sam wierzył w nią tylko połowicznie. Wierzył, że w ludziach, którym to wszystko przychodziło łatwo, to, co dobre popsuło się i skisło; i że wszyscy ludzie, którzy naprawdę w głębi serc zachowali w sobie dobro, cierpią na rodzaj beznadziejnego paraliżu, który często czyni z życia ciąg posępnych rozmyślań snutych gdzieś na boku i wyklucza gwałtowne wybuchy pożądania. Leroyowi zachwiała się głowa. Czyżby za dużo wypił? Zakręcił się na stołku barowym, trochę za szybko jak dla swoich zmysłów, i poprzez wirujący patchwork lubieżności i rzygaczy jego oko jeszcze raz przylgnęło do Gary’ego, który, z filmowym wyczuciem chwili, był właśnie opluwany w twarz przez odchodzącą Tunezyjkę. Starczym gestem uniósł rękę do twarzy, aby zetrzeć plwocinę, kołysząc się przy tym niepewnie, a potem szybko ruszył w kierunku wyjścia. Leroy zatoczył się i już chciał za nim wybiec, kiedy poczuł, że ktoś szarpnął go za rękaw.

Darmowy fragment
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: