Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie wymachuj mi tym gnatem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie wymachuj mi tym gnatem - ebook

„Nazywam się Charlie Mortdecai. Lubię sztukę, pieniądze, sprośne dowcipy i alkohol. Bardzo dobrze mi się wiedzie...”

Czcigodny Charlie Mortdecai – zdegenerowany arystokrata i niemoralny marszand – tkwi w kłopotach po uszy. Nadkomisarz Martland poszukuje skradzionego obrazu Goi i podejrzewa, że Charlie albo ma płótno, albo wie, gdzie się ono znajduje. Nie myli się, niestety. Co gorsza, okazuje się, że to dzieło sztuki przysparza nieszczęsnemu marszandowi i jego łobuzowatemu służącemu Jockowi nie lada problemów. Jeśli nie będą ostrożni, kilku paskudnych typów z bronią może ich zabić – na śmierć.

„Rzadko spotykany mariaż inteligencji i błyskotliwej niepoprawności politycznej” - Julian Barnes

Kyril Bonfiglioli (1928–1985) – angielski ekscentryk, aktor, marszand dzieł sztuki, wydawca magazynu „Science Fantasy”, ojciec piątki dzieci i wreszcie pisarz. Zmarł w 1985 na marskość wątroby. Jego powieści o przygodach bezwstydnego Mordecaia zyskały miano kultowych.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-078-2
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od tłumaczki

Przekład powieści Kyrila Bonfigliolego, zwłaszcza po przeszło trzydziestu latach od ich powstania, to prawdziwe wyzwanie i nie chodzi tylko o absurdalny, surrealistyczny humor czy zamierzone błędy językowe. Akcja cyklu o Mortdecaiu jest osadzona w Wielkiej Brytanii lat siedemdziesiątych i nawiązania do ówczesnych realiów, postaci i wydarzeń oraz tradycji historycznych i literackich nie zawsze są dla polskiego czytelnika zrozumiałe. Jednak starając się nie obciążać tekstu, nie zarzynać dowcipów i nie psuć przyjemności z lektury, postanowiłam zamieścić tylko niezbędne w moim przekonaniu przypisy, żeby w jak największym stopniu pozwolić Państwu samodzielnie rozszyfrowywać aluzje, podążać podsuwanymi przez autora fałszywymi tropami i odnajdować te prawdziwe.

M.S.1

Takie dawne dzieje i nie umieć ich lepiej opowiedzieć?

Pippa przechodzi, przeł. Jan Kasprowicz

Kiedy palisz starą drewnianą ramkę na zdjęcie, wydaje stłumiony nobliwy syk – złocone liście nadają płomieniom wspaniały pawi, niebieskozielony odcień. W środę wieczorem z zadowoleniem obserwowałem ten efekt, kiedy przyszedł do mnie Martland. Zadzwonił do drzwi trzykrotnie, bardzo niecierpliwie, jak władczy człowiek, któremu się spieszy. Właściwie się go spodziewałem, gdy więc ten łotr Jock ze znacząco uniesionymi brwiami wsadził głowę do salonu, mogłem powiedzieć z niejaką pewnością siebie:

– Wprowadź go.

W jednej ze swoich ulubionych szmir Martland wyczytał, że otyli mężczyźni poruszają się z zadziwiającą lekkością i gracją; w rezultacie chodzi trochę tak jak tłusty elf, który liczy, że dzięki temu zostanie dostrzeżony przez krasnala. Kiedy tak kroczył, milczący, podobny do kota i cały absurdalny, jego pośladki trzęsły się bezgłośnie.

– Nie wstawaj – rzucił ironicznie, spostrzegłszy, że wcale nie mam takiego zamiaru. – Sam się obsłużę, jeśli nie masz nic przeciwko.

Ignorując bardziej nęcące butelki na tacy do drinków, bezbłędnie wydobył spod niej wielką karafkę Rodneya i nalał sobie sporą ilość, sądząc, że to mój taylor rocznik trzydziesty pierwszy. Punkt dla mnie, ponieważ wlałem tam niewiarygodnie podłe porto. On jednak wcale się nie zorientował: drugi punkt dla mnie. Oczywiście, przecież to tylko policjant. Może już nawet były.

Usadził swój masywny tyłek na moim małym Régence fauteuil i cmoknął uprzejmie, delektując się szkarłatnym sikaczem, który miał w szklaneczce. Niemal słyszałem, jak wysila mózg, żeby wymyślić zgrabne lekkie zagajenie. Ten jego rys Oscara Wilde’a… Martland łączy w sobie dwie osobowości: Wilde’a i Kłapouchego. Niemniej jest bardzo niebezpiecznym i bezwzględnym policjantem. Może już „byłym”… czy to mówiłem?

– Mój drogi staruszku – odezwał się w końcu – taka ostentacja! Teraz nawet twoje drewno na opał jest złocone.

– To była stara ramka – odparłem wprost. – Pomyślałem, że ją spalę.

– Nie szkoda? Taki ładny rzeźbiony louis seize…

– Cholernie dobrze wiesz, że to nie jest żaden ludwik któryś tam – warknąłem. – To podróbka chippendale’owskiego wzoru pnącej winnej latorośli, wykonana tydzień temu w jednej z tych firm przy Greyhound Road. Dodatek do obrazu, który ostatnio kupiłem.

Zawsze trudno przewidzieć, na czym Martland może się znać, a na czym nie, ale czułem, że jeśli chodzi o antyczne ramki, mogę blefować bezpiecznie; nawet Martland by się nie zapisał na poświęcony im kurs, pomyślałem.

– Byłoby ciekawie, musisz przyznać, gdyby się okazało, że to naprawdę był ludwik szesnasty. Powiedzmy, pięćdziesiąt na sto dziesięć centymetrów – mruknął, patrząc w zamyśleniu na dopalające się w kominku resztki.

W tym momencie wszedł ten łotr Jock, dorzucił do kominka ze dwadzieścia funtów węgla i uśmiechnąwszy się uprzejmie do Martlanda, opuścił pokój. Uprzejmy uśmiech w jego wydaniu to uniesienie górnej wargi i odsłonięcie długich jak u psa, żółtych zębów. Mnie ten widok przeraża.

– Posłuchaj, Martland – powiedziałem spokojnie. – Jeżeli myślisz, że ukradłem albo upłynniłem tego Goyę, to chyba nie sądzisz, na miłość boską, że przyniósłbym go tutaj w ramie? A potem spaliłbym ją we własnym kominku. Przecież nie jestem idiotą, no nie?

Wydał pełen zakłopotania przeczący odgłos, mający oznaczać, że wcale nie miał na myśli cennego Goi, którego kradzież w Madrycie od pięciu dni nie schodziła z łamów gazet. Dla lepszego efektu machnął rękami, wylewając trochę rzekomo zacnego trunku na dywanik.

– To dywan z Savonnerie – rzuciłem szorstko – bardzo drogi. Porto mu nie służy. Co więcej, pod nim pewnie spoczywa, sprytnie ukryty, bezcenny obraz starego mistrza. Jemu porto na pewno dobrze nie zrobi.

Popatrzył na mnie z nienawiścią, wiedząc, że to może być prawda. Odpowiedziałem skromnym spojrzeniem, wiedząc, że to jest prawda. W mroku za drzwiami ten łotr Jock uśmiechał się najuprzejmiej, jak umiał. Przypadkowy obserwator mógłby uznać, że wszyscy jesteśmy zadowoleni, ale takiego obserwatora w okolicy nie było.

Na tym etapie, zanim ktoś pomyśli, że Martland jest – albo był – tępym gamoniem, lepiej przedstawię całą historię. Na pewno wiecie, że angielscy policjanci nigdy nie noszą przy sobie broni – chyba że w wyjątkowych okolicznościach – oprócz tradycyjnej drewnianej pałki zwanej kukiełką. Wiecie, że nigdy nie są nieuprzejmi i nie uciekają się do przemocy – nie śmią nawet stłuc po tyłkach chłopców, którzy podkradają jabłka, a to ze strachu przed oskarżeniem o napaść, oficjalnym śledztwem i Amnesty International.

Jesteście tego pewni, bo nigdy nie słyszeliście o Special Powers Group – w skrócie SPG – czyli o zewnętrznym oddziale policji powołanym przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w obliczu przykrych faktów po wielkim napadzie na pociąg. Powstał z rozporządzenia królewskiego i dysponuje tak zwanym tajnym pełnomocnictwem ministra spraw wewnętrznych oraz jednego z jego urzędników, z tych bardziej stałych niż mniej. Podobno regulamin oddziału liczy pięć stron i co trzy miesiące musi być podpisywany od nowa. Powtarza się w nim jak refren to, że do SPG można przyjmować jedynie najsympatyczniejszych i najbardziej zrównoważonych facetów, ale gdy już zostaną przyjęci, należy im puszczać płazem wszelkie zabójstwa – co najmniej – dopóki tylko są skuteczni. Ma nie być więcej takich spraw jak napad na pociąg, nawet gdyby to oznaczało – broń Boże! – likwidację kilku gości bez wcześniejszych kosztownych procesów sądowych. (Dotąd pozwoliło to już zaoszczędzić fortunę na honorariach dla ławników). Wszystkie gazety, nawet należące do Australijczyków, zawarły z MSW umowę, na mocy której dostają gorące jeszcze materiały prosto z szamba w zamian za odsiewanie wzmianek o użyciu broni i torturach. Czarujące.

SPG – czy Spółgę, jak na nią podobno mówią – nic nie może łączyć z administracją państwową, oprócz jednego ogniwa: przerażonego człowieczka w Ministerstwie Finansów. A w wydanym oddziałowi pełnomocnictwie nakazuje się – nakazuje, proszę państwa – żeby komendanci policji udzielali jego członkom „wszelkiej pomocy bez dyscyplinarnych zobowiązań czy biurokratycznych utrudnień”. Regularne siły policyjne oczywiście uwielbiają ten passus. SPG odpowiada wyłącznie przed premierem Jej Królewskiej Mości poprzez prokuratora generalnego, który ma tytuł hrabiowski, należy do Tajnej Rady Królewskiej i późnym wieczorem kręci się w pobliżu toalet publicznych.

Obecny dowódca jednostki to były pułkownik wojsk spadochronowych, mój dawny kolega szkolny. Otrzymał dziwnie brzmiącą rangę supernadinspektora. To bardzo zdolny facet nazwiskiem Martland. Lubi, i to bardzo, sprawiać ludziom ból.

W tym lub innym momencie na pewno chętnie by mi ten ból sprawił, ot tak, dla dobra śledztwa, ale Jock kręcił się pod drzwiami pokoju, bekając dyskretnie co jakiś czas, aby mi przypomnieć, że jeśli trzeba, jest na każde wezwanie. Jock to swego rodzaju przeciwieństwo Jeevesa¹: milczący, zaradny i nawet pełen szacunku, kiedy ma na to ochotę, ale jakby cały czas na bani, wierzcie mi, i zawsze skłonny dać po mordzie. W dzisiejszych czasach nie można zajmować się handlem dziełami sztuki, nie mając przy boku łotra, a Jock jest jednym z najlepszych w tym fachu. To znaczy był.

Przedstawiwszy Jocka – nie pamiętam jego nazwiska, ale chyba miał je po matce – powinienem, jak się zdaje, podać także kilka informacji o sobie. Nazywam się Charlie Mortdecai. Naprawdę dostałem na chrzcie imię Charlie; zdaje się, że moja matka z jakichś tajemniczych powodów chciała w ten sposób dopiec ojcu. Z nazwiska Mortdecai jestem bardzo zadowolony: odrobina starożytności, domieszka żydostwa, lekki powiew zepsucia – na litość boską, żaden kolekcjoner nie może się oprzeć pragnieniu zwarcia miecza z marszandem, który tak się nazywa. Jestem w kwiecie wieku, jeśli to cokolwiek wam mówi, ledwie przeciętnego wzrostu, niestety mam pewną nadwagę tudzież intrygujące resztki dość dawnej efektownej urody. (Czasami, w przyćmionym świetle, z wciągniętym brzuchem, mógłbym nawet wpaść w oko samemu sobie). Lubię sztukę, pieniądze, sprośne dowcipy i alkohol. Bardzo dobrze mi się wiedzie. W nie najgorszej drugorzędnej szkole prywatnej, do której uczęszczałem, odkryłem, że prawie każdy może wygrać w walce, jeśli tylko potrafi wsadzić przeciwnikowi palec w oko. Większość ludzi nie jest w stanie się na to zdobyć, wiecie?

Co więcej, mam tytuł honourable, ponieważ spłodził mnie Bernard, pierwszy baron Mortdecai z Silverdale w hrabstwie-palatynacie Lancaster. Tata był drugim co do znaczenia marszandem w kraju; zatruł sobie życie, próbując przebić pod względem cen Duveena². Oficjalnie dostał tytuł barona za to, że ofiarował narodowi dzieła sztuki warte jedną trzecią miliona funtów, porządne, ale nie do sprzedania, choć tak naprawdę za to, że zapomniał o czymś wstydliwym, co wiedział na czyjś temat. Jego wspomnienia mają zostać wydane po śmierci mojego brata, powiedzmy w kwietniu, przy odrobinie szczęścia. Gorąco polecam ich lekturę.

Tymczasem w nędznej siedzibie Mortdecaia stary wyjadacz Martland był wyraźnie niezadowolony – albo tylko udawał. Okropny z niego aktor, ale kiedy nie gra, też jest nie do zniesienia, więc trudno powiedzieć, czy się zgrywa, czy nie, jeśli wiecie, co mam na myśli.

– Och, daj spokój, Charlie – powiedział z rozdrażnieniem.

Znowu nieznacznie uniosłem brew, aby dać mu do zrozumienia, że nie chodzimy już do szkoły.

– „Przestań”? Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałem.

– Skończmy z tą zabawą w kotka i myszkę.

Przyszły mi głowy trzy cięte riposty na tę propozycję, ale stwierdziłem, że taka rozmowa mnie nie nęci. Czasami mam ochotę na słowną szermierkę z Martlandem, ale to nie była jedna z tych chwil.

– Co według ciebie mógłbym dać ci z tego, co mógłbyś chcieć? – zapytałem rzeczowo.

– Jakąkolwiek wskazówkę w sprawie kradzieży Goi – odparł z przygnębieniem, głosem Kłapouchego.

Spojrzałem na niego lodowato spod uniesionej brwi.

Skulił się trochę.

– Są pewne względy dyplomatyczne, rozumiesz – jęknął cicho.

– Tak – odrzekłem z pewną satysfakcją – domyślam się tego.

– Tylko jedno nazwisko albo adres, Charlie. Naprawdę cokolwiek. Musiałeś coś słyszeć.

– A jak się ma do tego stare cui bono? – rzuciłem. – Gdzie ta sławna marchewka? Czy może znowu chcesz się powołać na dawne szkolne czasy?

– Mógłbyś zyskać spokój, nikt by ci nie zawracał głowy, Charlie. Chyba że, oczywiście, sam maczałeś palce w tej kradzieży.

Zastanowiłem się nad tym ostentacyjnie, żeby nie okazać zbytniej skwapliwości, i pociągnąłem ze swojej szklanki łyk prawdziwego taylora rocznik trzydziesty pierwszy.

– Dobrze – odezwałem się w końcu. – Facet z National Gallery, w średnim wieku, wulgarny, niejaki Jim Turner.

Martland radośnie wyjął długopis i zaczął notować w policyjnym notesie.

– Pełne imię i nazwisko? – zapytał energicznie.

– James Mallord William.

Już miał to zapisać, ale zastygł w bezruchu i łypnął na mnie złym okiem.

– Tysiąc siedemset siedemdziesiąt pięć, tysiąc osiemset pięćdziesiąt jeden – rzuciłem. – Stale podkradał od Goi. Ale staruszek Goya też uprawiał plagiat, nieprawdaż?

Nigdy w życiu tak bardzo nie zaryzykowałem ciosu w twarz. Na szczęście dla pozostałości mojego patrycjuszowskiego profilu do salonu wszedł Jock, trzymając przed sobą odbiornik telewizyjny, niczym bezwstydna panna w ciąży obnosząca się ze swoim brzuchem.

Martland postawił na rozsądek.

– Ha, ha – odparł grzecznie i odłożył notes.

– Dziś środa, rozumiesz – wyjaśniłem.

– ?

– Zapasy. W telewizji. Jock i ja zawsze je oglądamy. W zawodach bierze udział wielu jego kumpli. Może zostaniesz i obejrzysz z nami?

– Dobrej nocy – odrzekł Martland.

Przez prawie godzinę Jock i ja – oraz taśmy magnetofonowe SPG – raczyliśmy się postękiwaniami i rykami asów catchweightu i zdumiewająco rzeczowym komentarzem pana Kenta Waltona, jedynego człowieka naprawdę dobrego w swojej robocie, jaki przychodzi mi do głowy.

– Ten facet jest zdumiewająco rzeczowy – rzuciłem do Jocka.

– No. Minutę temu myślałem, że urwie tamtemu ucho.

– Nie, Jock, nie Pallo. Kent Walton.

– A ja myślałem, że Pallo.

– Nieważne, Jock.

– W porząsiu, panie Charlie.

To było wspaniałe widowisko: wszyscy zawodnicy oszukiwali bezwstydnie, sędzia ani razu ich na tym nie przyłapał, choć ci dobrzy zawsze zwyciężają przez powalenie amerykańskie w ostatniej minucie. Chyba że walczy Pallo. To takie satysfakcjonujące. Satysfakcjonująca była także myśl, że wszyscy ci młodzi karierowicze z policji sprawdzali, pewnie już nawet w tej chwili, każdy obraz Turnera w National Gallery. A jest ich tam niemało. Martland był na tyle bystry, aby wiedzieć, że nie spłatałbym mu takiego figla tylko po to, żeby się z niego ponabijać: niewątpliwie dopilnuje, żeby sprawdzono każdego Turnera. I jego ludzie niewątpliwie znajdą zatkniętą za którymś z nich kopertę. A w niej – niewątpliwie – jedno z tych zdjęć.

Kiedy zakończyła się ostatnia walka – tym razem z dramatyczną roladą od tyłu – Jock i ja napiliśmy się razem whisky, jak to mamy w zwyczaju po obejrzeniu zawodów. Ja strzeliłem sobie red hackle’a de luxe, a Jock – johnny’ego walkera. Preferuje ten gatunek, a poza tym zna swoje miejsce. Do tego czasu, oczywiście, zdążyliśmy już zdjąć mały mikrofon, który Martland od niechcenia umieścił pod siedziskiem fotela. (Potem siedział na nim Jock, więc na taśmę nagrały się nie tylko zapasy, ale także różne inne mało eleganckie odgłosy). Jock, ze swoją niezrównaną wyobraźnią, wrzucił pluskwę do szklanki, nalał do niej wody i dodał alka-seltzer. Po czym zaczął śmiać się w kułak – zaiste nieprzyjemny widok i dźwięk.

– Uspokój się, Jock – skarciłem go – mamy robotę do wykonania. Que hodie non est, eras erit³, co znaczy, że jutro w południe spodziewam się aresztowania. Musi dojść do niego w parku, o ile tylko zdołam urządzić scenę, jeśli uznam to za stosowne. Zaraz potem mieszkanie zostanie przeszukane. Nie powinno cię tu być, tak samo jak wiesz czego. Schowaj to w dachu mgb, pod płótnem, postaw dach i jedź do warsztatu Spinozy. Przekaż samochód bezpośrednio jemu. Bądź tam punkt ósma. Rozumiesz?

– Ano tak, panie Charlie.

Powlókł się holem do swojego pokoju, gdzie wciąż chichotał i z zadowoleniem puszczał bąki. Jego pokój to czyste, skromnie urządzone, pełne świeżego powietrza pomieszczenie; żaden ojciec nie mógłby sobie życzyć niczego lepszego dla swojego małego skauta. Na jednej ze ścian wisi plansza z odznakami skautowskimi i stopniami wojskowymi w armii brytyjskiej; na szafce przy łóżku stoi oprawiona w ramki fotografia Shirley Temple, a na komodzie – model galeonu, jeszcze nie całkiem skończony, a do tego równiutki plik czasopism „Motor Cycle”. Wydaje mi się, że kiedyś Jock używał sosnowego środka dezynfekcyjnego jako płynu po goleniu.

Mój pokój z kolei stanowi dość wierną rekonstrukcję sypialni kurtyzany z okresu dyrektoriatu. Dla mnie jest pełen uroczych wspomnień, choć tobie, czytelniku – męskiemu Brytyjczykowi – na jego widok pewnie zrobiłoby się niedobrze. Ale co tam!

Zapadłem w przyjemny sen, pozbawiony marzeń, bo nie ma to jak zapasy, żeby oczyścić duszę litością i zgrozą; to jedyne katharsis godne tej nazwy. I nie ma to jak sen niesprawiedliwego.

To była środowa noc i nikt mnie nie budził.2

Jestem człowiekiem, widzisz? Nie zaprzeczaj:

Zwierzęta żyją wszak po zwierzęcemu.

Załóżmy, że mam ogon i pazury.

To ujma dla człowieka – ja z lwią dumą

Będę je co dzień nosił, i niech małpy

Ciosają drwa, przyodziewają zadki.

Nie chcę się stwarzać na nowo, lecz raczej

Wziąć co najlepsze z tego, co Bóg stworzył…

Jeśli upiększyć mam swój dom na nowo,

Niech nad tą klatką nie zabraknie słomy.

Apologia biskupa Blougrama, przeł. Grzegorz Uzdański

Nikt mnie nie budził aż do godziny dziesiątej pięknego letniego ranka. Wtedy to do pokoju wszedł Jock z herbatą i kanarkiem, który swoim zwyczajem śpiewał jak najęty. Powiedziałem im obu dzień dobry; Jock woli, żebym to ja witał kanarka, więc w tak małej sprawie mogę mu wyświadczyć tę uprzejmość.

– „Ach – dodałem – stary dobry kojący ulung albo lapsang!”

– Że co?

– „Przynieś mi mój parasol, najbardziej żółte buty i stary zielony kapelusz – cytowałem dalej. – Idę do parku na wiejską zabawę”.

– Że co?

– Och, mniejsza o to, Jock. To słowa Bertrama Woostera, nie moje.

Często mam wrażenie, że Jock powinien zacząć grać w squasha. Byłby świetny jako ściana.

– Odstawiłeś wóz, Jock?

– Uhm.

– Świetnie. Wszystko w porządku? – Było to, oczywiście, głupie pytanie i, oczywiście, od razu pożałowałem, że mi się wyrwało.

– Uhm. Ale… eee… to co pan wie było trochę za duże i nie mieściło się pod plandeką, więc musiałem je trochę z brzegu przyciąć.

– Chyba nie przyciąłeś wiesz czego, Jock…

– Nie ma strachu, panie Charlie, tak tylko sobie zażartowałem.

– Och, to dobrze, Jock. Bardzo się cieszę. Czy pan Spinoza coś mówił?

– Uhm, powiedział brzydkie słowo.

– A tak, wyobrażam sobie.

– No właśnie.

Potem czekała mnie codzienna Schrecklichkeit porannego wstawania z łóżka. Przy okazjonalnej pomocy Jocka ostrożnie przeszedłem od prysznica do golenia, od deksedryny do nieznośnej decyzji w sprawie krawata, żeby wreszcie, czterdzieści minut później, dobrnąć bezpiecznie do celu, jaki stanowiło śniadanie, jedyne śniadanie godne tego miana, śniadanie du cheminot, wielka filiżanka kawy wzbogacona, przyozdobiona i udekorowana rumem. Byłem już na nogach. Bez rzygania. Ślimak znalazł się w igłach sosny, żeby wymienić choć jedno⁴.

– Chyba nie mamy zielonego kapelusza, panie Charlie.

– W porządku, Jock.

– Mógłbym posłać małą odźwiernego do Locka, jeśli pan chce…

– Nie, wszystko w porządku, Jock.

– Poszłaby za pół korony.

– Nie, wszystko w najlepszym porządku, Jock.

– Dobrze, panie Charlie.

– Musisz za dziesięć minut zniknąć z mieszkania, Jock. Nie powinna tu zostać żadna broń ani nic takiego. Włącz wszystkie alarmy. Włóż film do foto-rekordy i nastaw aparat… no wiesz.

– Tak, wiem.

– Tak – potwierdziłem, opatrując to słowo, jak przystało na lingwistycznego snoba, dodatkowymi cudzysłowami.

Wyobraźcie sobie potem waszego korpulentnego zbereźnika, jak podąża Upper Brook Street (środkowy Londyn), zmierzając pełną parą w stronę St. James’s Park i wielkiej przygody. Wprawdzie z lekko drgającym mięśniem policzka – może i nie bez wspaniałych tradycji – ale na zewnątrz elegancki, opanowany, gotów kupić bukiet fiołków od pierwszej napotkanej babiny i rzucić jej złotego suwerena; kapitan Hugh Drummond-Mortdecai, mistrz ceremonii pogwizdujący musichallową piosenkę, w jedwabnej bieliźnie włażącej między starannie wytalkowane pośladki, a niech go!

Oczywiście szli za mną od chwili, kiedy tylko się pojawiłem; no, może nie dokładnie za mną, bo był to „przedni ogon”, bardzo sprawnie wykonany manewr; chłopcy z SPG w końcu mają za sobą roczne szkolenie, na miłość boską. Ale nie zdjęli mnie w południe, tak jak przewidywałem. Chodziłem wzdłuż stawu tam i z powrotem (szepcząc mojemu przyjacielowi pelikanowi niewybaczalne rzeczy), a oni udawali, że oglądają wnętrza swoich niedorzecznych kapeluszy (niewątpliwie naszpikowanych urządzeniami nadawczo-odbiorczymi), i czerwonymi topornymi łapami przekazywali sobie ukradkowe znaki. Już zaczynałem sądzić, że przeceniłem Martlanda, i miałem udać się do Reform Clubu, żeby naciągnąć kogoś na lunch – tamtejszy zimny bufet jest najlepszy na świecie – gdy nagle…

Wreszcie się pojawili. I wzięli mnie między siebie. Potężni, przekonani o swojej słuszności, sprawni, milczący, głupi, bezwzględni, poważni, czujni, skrycie mnie nienawidzący.

Jeden z nich ostrzegawczym gestem położył rękę na moim nadgarstku.

– Ręce przy sobie – powiedziałem drżącym głosem. – Myślisz, że gdzie jesteś… w Hyde Parku?

– Pan Mortdecai? – warknął rzeczowo.

– Niech pan przestanie na mnie warczeć rzeczowo – zaprotestowałem. – To ja, jak pan doskonale wie.

– W takim razie muszę prosić, żeby poszedł pan z nami.

Popatrzyłem na tego człowieka. Do głowy by mi nie przyszło, że jeszcze się tak mówi. Czy „oniemiałem” to właściwe słowo?

– Że co? – zapytałem, cytując swobodnie Jocka.

– Musi pan pójść z nami, proszę pana. – Działał już całkiem sprawnie, naprawdę wszedł w swoją rolę.

– Dokąd mnie zabieracie?

– A gdzie chciałby pan się udać?

– Cóż… eee… do domu?

– Obawiam się, że to niemożliwe, proszę pana. Nie mamy tam swojego sprzętu, rozumie pan.

– Sprzętu? A tak. Rozumiem. Wielkie nieba! – Policzyłem uderzenia swojego serca, krwinki i kilka innych niezbędnych do życia rzeczy. Sprzęt. Jasna cholera, przecież Martland i ja chodziliśmy razem do szkoły. Wyraźnie próbowali mnie nastraszyć.

– Wyraźnie próbujecie mnie nastraszyć – rzuciłem.

– Nie, proszę pana. Bynajmniej. Jeszcze nie, proszę pana.

Potrafilibyście wymyślić naprawdę bystrą ripostę na coś takiego? Ja też nie potrafiłem.

– No dobrze. To może do Scotland Yardu? – odparłem dziarsko, na wiele jednak nie licząc.

– Nie, proszę pana, to nic by nie dało, dobrze pan o tym wie. Oni tam mają naprawdę ciasne horyzonty. Myśleliśmy raczej o Cottage Hospital przy drodze do Esher.

Martland powiedział mi kiedyś, w chwili łaskawości, o Cottage Hospital – który śnił mi się później przez kilka dni.

– O nie, nie, nie, nie, nie, nie! – zawołałem jowialnie. – Nie chciałbym, żebyście tak nadkładali drogi.

– Wobec tego – po raz pierwszy odezwał się pan Brzydka Wtyczka II – co pan powie na swój domek na wsi, przy Stoke Poges?

Muszę przyznać, że tu lekko się wzdrygnąłem. Moje życie osobiste stanowi wprawdzie otwartą księgę, ale naprawdę myślałem, że Delicje to schronienie znane jedynie najbliższych przyjaciołom. Nie można go było w żadnym razie nazwać nielegalnym, ale trzymałem tam akcesoria, które inni mogliby uznać za nieco frywolne. Coś w stylu pana Norrisa⁵ – chwytacie.

– Wiejski domek? – zripostowałem błyskawicznie. – Wiejskidomek wiejskidomek wiejskidomek?

– A tak, proszę pana – odparł pan Brzydka Wtyczka II.

– Miło i na osobności – dorzucił jego partner.

Po kilku nieudanych próbach zasugerowałem (już nieporuszony, uprzejmy, spokojny), że najlepiej i najprzyjemniej byłoby udać się do Martlanda; to świetny chłop, chodziłem z nim do szkoły. Panowie chętnie by przyjęli każdą moją propozycję, pod warunkiem że byłaby to właśnie ta, więc niebawem wszyscy trzej wpakowaliśmy się do przypadkiem krążącej po okolicy taksówki i BW II dyskretnie podał kierowcy adres, jakbym nie znał miejsca zamieszkania Martlanda równie dobrze jak własnego numeru podatnika.

– Northampton Park w Canonbury? – zachichotałem. – Od kiedy to zadupie należy do Canonbury?

Obaj uśmiechnęli do mnie łagodnie. Był to widok niemal równie przykry jak uprzejmy uśmiech Jocka. Temperatura mojego ciała spadła o całe dwa stopnie. Czułem to. Oczywiście Fahrenheita; nie chciałbym przesadzać.

– To przecież nawet nie Islington – bełkotałem diminuendo – już raczej Newington Green, gdybyście chcieli znać moje zdanie. Bo to doprawdy śmieszne…

Zauważyłem, że w przypadkowo krążącej po okolicy taksówce brakowało kilku typowych elementów, jak choćby cennika, reklam, uchwytów przy drzwiach. Był natomiast radiotelefon i połowa kajdan przytwierdzona łańcuchem do trzpienia z kółkiem w podłodze. Jakby zamilkłem.

Ale oni chyba nie sądzili, że będą im potrzebne kajdany. Siedzieli spokojnie i patrzyli na mnie w zamyśleniu, niemal łagodnie, jak ciotki, które się zastanawiają, co chciałbym na podwieczorek do herbaty.

Zajechaliśmy przed dom Martlanda w chwili, gdy z Balls Pond Road wytoczył się jego tandetny mini. Zaparkował dość niezdarnie i wypluł Martlanda, wściekłego i przemoczonego do nitki.

Miało to dobrą i złą stronę.

Dobrą, bo oznaczało, że nie mógł brać długo udziału w szturmie na moje mieszkanie. Jock najwyraźniej, zgodnie z instrukcją, włączył wszystkie alarmy i Martland, po mistrzowsku sforsowawszy drzwi frontowe, musiał został ogłuszony syreną Byk Baszanu Mk IV i wejść pod natrysk automatycznej instalacji przeciwpożarowej. Co więcej, potem niewątpliwie do tego wszystkiego dołączył się przeraźliwy dzwonek umieszczony niebotycznie wysoko na ścianie od ulicy, a na posterunku policji przy Half Moon Street oraz w siedzibie znanej na skalę międzynarodową firmy ochroniarskiej, którą nazywam „Trzeba Złodzieja na Złodzieja”, zaczęły błyskać lampki alarmowe. W swoim orlim gnieździe, czyli w żyrandolu, włączył się śliczny malutki japoński aparat fotograficzny strzelający klatkę na sekundę, a co najgorsze, po schodach przywlokła się, złorzecząc, moja odrażająca konsjerżka o języku chłoszczącym niczym burski bat.

Jeszcze długo przedtem, zanim zaprzyjaźniłem się z panem Spinozą, poprosił on pewnych swoich przyjaciół, żeby „zabezpieczyli” moje mieszkanie, jak to mówią, więc wiedziałem w zarysie, co się będzie działo. Nieznośny dźwięk dzwonków i syren, nieunikniony prysznic, przerażające starcie potężnych funkcjonariuszy mobilnej jednostki policji, nieokrzesanych ochroniarzy oraz zwykłych łobuzów i wreszcie przebijający się przez to wszystko obrzydliwy, niewyparzony język konsjerżki, naprawdę nie do wytrzymania. Biedny Martland, pomyślałem z zadowoleniem.

Chyba powinienem wyjaśnić, że:

a) funkcjonariusze SPG nie noszą odznak i starają się nie ujawniać swojej tożsamości zwykłym policjantom, bo czasami ich praca polega na odsiewaniu „niedobrych” gliniarzy;

b) pewni przedstawiciele świata przestępczego ostatnio specjalnie odwalili kilka paskudnych, spapranych „akcji”, udając SPG;

c) tępaki z firmy ochroniarskiej, zanim o cokolwiek spytają, zawsze strzelają z pistoletów na gaz pieprzowy, używają krótkofalówek, gumowych pałek i sprejów z farbą do skór anilinowych tudzież spuszczają dobermany.

O Boże, ależ musiała być tam jatka! A dzięki malutkiemu aparatowi fotograficznemu całe moje mieszkanie – któremu, muszę powiedzieć, od dawna należy się remont – zostanie pięknie odnowione i urządzone przez panią Spon na cudzy koszt.

I, o Boże, ależ wściekły musiał być Martland!

Owszem, miało to, oczywiście, także złą stronę.

Martland posłał mi jedno zimne spojrzenie, potem bezszelestnie wszedł po schodach (otyli ludzie poruszają się z zadziwiającą gracją etc.), rzucił klucze, rzucił kapelusz, stanął na nim, a następnie wpuścił nas do domu. Z tego, co mogłem się zorientować, to wszystko nie wróżyło panu Mortdecaiowi niczego dobrego. Brzydka Wtyczka II, przepuszczając mnie w drzwiach, miał tak współczujące spojrzenie, że poczułem, jak śniadanie przelewa mi się w jelicie cienkim. Mężnie zaciskając pośladki, wkroczyłem do środka i z wyrozumiałym uśmieszkiem zlustrowałem pokój, zapewne zwany przez Martlanda salonem. Nie widziałem zasłon w ten deseń, odkąd w czasach młodzieńczych uwiodłem dyrektorkę poprawczaka; dywan pochodził z foyer prowincjonalnego kina, a tapeta była w małe srebrnoszare fleurs-de-lis. Tak, naprawdę. Wszystko, oczywiście, nieskazitelnie czyste. Można by zjeść cały obiad z podłogi – gdyby zamknąć oczy.

Powiedzieli mi, że mogę usiąść, a właściwie zmusili mnie, abym to zrobił. Czułem, że wątroba, ciężka i obolała, uciska mi serce. Straciłem ochotę na lunch.

Martland tymczasem się przebrał i gdy przyszedł do nas suchutki, znowu był sobą. Gotowy do zabawy.

– No, no, no! – zawołał, zacierając ręce. – No, no.

– Muszę już iść – oznajmiłem stanowczo.

– Nie, nie, nie! – wykrzyknął. – Ależ skąd, dopiero co przyszedłeś. Czego się napijesz?

– Poproszę trochę whisky.

– Świetnie. – Nalał sobie szklankę, ale mnie nie.

Ha, ha, pomyślałem.

– Ha, ha – odważnie powiedziałem na głos.

– Ho, ho – odciął się wyniośle.

Siedzieliśmy w milczeniu przez całe pięć minut; wszyscy wyraźnie czekali, żebym zaczął protestować nerwowo, ale bynajmniej nie miałem takiego zamiaru, chociaż trochę się niepokoiłem, że jeszcze bardziej wkurzę tym Martlanda. A czas płynął powoli. Słyszałem tykanie dużego taniego zegarka w kieszeni kamizelki jednego z Brzydkich Wtyczek, tacy byli staromodni. Za oknem po chodniku przebiegło dziecko imigrantów, wrzeszcząc: „M’Gawa! M’Gawa!”, albo coś podobnego. Martland się odprężył i przywołał na twarz zadowolony uśmieszek gospodarza pięknego domostwa, który siedzi w otoczeniu przyjaciół i bliskich, delektując się porto i ciekawą rozmową. Zapadła paląca, ciężka cisza, w której było słychać tylko odległy ruch uliczny. Zachciało mi się pójść do toalety. Oni wciąż patrzyli na mnie uprzejmie, z uwagą. Rzeczowo.

Martland w końcu wstał z zadziwiającą gracją etc., położył płytę na talerzu gramofonu i starannie ustawił głośność dużych głośników stereofonicznych firmy Quad. Popłynęła z nich urocza piosenka o przejeżdżających pociągach; wszyscy kupowaliśmy tę płytę, gdy tylko sprawiliśmy sobie pierwszy gramofon stereo. Ten utwór nigdy mi się nie znudzi.

– Maurice – Martland zwrócił się do jednego ze swoich oprychów – mógłbyś przynieść z piwnicy dwunastowoltowy akumulator samochodowy wysokiego napięcia, który się tam ładuje? A ty, Alanie – ciągnął – bądź tak dobry, zaciągnij zasłony w oknach i opuść panu Mortdecaiowi spodnie, dobrze?

Co można zrobić w takiej sytuacji? Walczyć? Jaką minę przywołać na swą arystokratyczną twarz? Pełną pogardy? Oburzenia? Lekceważącej beztroski? Gdy próbowałem dokonać wyboru, sprawnie pozbawiono mnie bielizny i poczułem już tylko przeraźliwą panikę. Martland taktownie odwrócił się plecami i zaczął wydobywać dodatkowe decybele ze sprzętu stereofonicznego. Maurice – już na zawsze zapamiętam to imię – wetknął pierwszą wtyczkę na miejsce pół minuty przedtem, zanim Martland lubieżnym gestem dał znak, żeby wpiąć drugą. W samą porę, bo pociąg o nazwie „Latający Szkot” przemknął w stereo przez przejazd kolejowy. Dołączyłem się do niego w mono.

To był długi dzień, ciągnął się bez końca. Ale nie zabrało to dużo czasu, muszę przyznać. Wytrzymam wszystko, tylko nie ból; co więcej, myśl, że ktoś krzywdzi mnie specjalnie i nie ma z tego powodu wyrzutów, wydaje się bardzo przygnębiająca. Oprawcy intuicyjnie wyczuli punkt, w którym postanowiłem poprosić o udzielenie pardonu, bo kiedy chwilę później doszedłem do siebie, z powrotem wciągnęli mi spodnie i trzy cale przed moim nosem znalazła się duża szklanka whisky z paciorkowatymi bąbelkami skrzącymi się przy brzegu. Wypiłem alkohol i w tym czasie twarze wszystkich trzech nabrały mdlącej ostrości. Moi oprawcy sprawiali wrażenie udobruchanych, zadowolonych, a nawet dumnych. Czułem, że są dla mnie pełni uznania.

– Wszystko w porządku, Charlie? – zapytał z troską Martland.

– Muszę iść do toalety – powiedziałem.

– No to pójdziesz, drogi staruszku, pójdziesz. Maurice, pomóż panu M.

Maurice zaprowadził mnie na dół do ubikacji dla dzieci; miały wrócić ze szkoły dopiero za godzinę, jak mi powiedział. Wiewiórki i króliczki Margaret Tarrant⁶ podziałały na mnie kojąco. Potrzebowałem ukojenia.

Kiedy wróciliśmy do salonu, z gramofonu sączyła się muzyka z Jeziora łabędziego, proszę was. Martland jest człowiekiem prostolinijnym; uwodząc panny sklepowe, pewnie nastawia Bolero Ravela.

– Powiedz mi o nim wszystko – poprosił łagodnie, niemal pieszczotliwie, z miną baby z Harley Street pokątnie wykonującej skrobanki.

– Boli mnie tylna część ciała – jęknąłem.

– Dobrze, bardzo dobrze – skwitował. – Zdjęcie, Charlie, zdjęcie.

– A tak – odparłem mądrze, kiwając głową – wzdęcie. Daliście mi za dużo whisky na pusty żołądek. No wiecie, nie zdążyłem zjeść lunchu. – Po czym zwróciłem im część tej whisky, i to w dość dramatyczny sposób. Martland wyglądał na poirytowanego, ale moim zdaniem dzięki mnie jego sofa prezentowała się teraz znacznie lepiej.

Przebrnęliśmy przez następne dwie czy trzy minuty, nie psując zbytnio dopiero co nawiązanych cywilizowanych stosunków. Martland wyjaśnił, że rzeczywiście piętnaście po piątej tego ranka w National Gallery znaleźli za Turnerem zdjęcie. Tkwiło za Ulissesem drwiącym z Polifema (numer 508). I ciągnął głosem niczym z sali rozpraw:

– Fotografia przedstawia dwóch obcujących ze sobą dorosłych mężczyzn… tak, obcujących.

– To znaczy odbywających stosunek płciowy?

– Istotnie.

– I jedna z twarzy jest wycięta?

– Obie.

Wstałem i poszedłem po kapelusz. Dwaj obwiesie się nie poruszyli, ale wyglądali na zaniepokojonych. Ja jednak naprawdę nie byłem w formie, żeby dać nura przez okno. Odchyliłem potnik wewnątrz ronda, oderwałem kawałek bukramu i podałem Martlandowi małą owalną fotografię. Popatrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem.

– No, drogi staruszku – odezwał się miękko – nie trzymaj nas w napięciu. Kim jest ten dżentelmen?

Tym razem to ja spojrzałem na niego nierozumiejącym wzrokiem.

– Naprawdę nie wiesz?

Spojrzał jeszcze raz na zdjęcie.

– Teraz jest znacznie bardziej zarośnięty – podsunąłem.

Pokręcił głową.

– Niejaki Gloag – powiedziałem. – Z jakichś obscenicznych względów znany wśród przyjaciół jako Butelka Zwrotna. Sam zrobił to zdjęcie. W Cambridge.

Nagle Martland z niewiadomych powodów wydał mi się naprawdę przerażony. Podobnie jak jego kumple, którzy podeszli do nas, podając sobie małą fotografię z jednej brudnej ręki do drugiej. Potem wszyscy zaczęli kiwać głowami, najpierw niepewnie, a później z przekonaniem. Wyglądało to dość zabawnie, ale byłem zbyt zmęczony, aby się tym delektować.

Martland odwrócił się do mnie, już naprawdę zły.

– No dalej, Mortdecai – powiedział, całkowicie zapomniawszy o manierach. – Tym razem lepiej wyśpiewaj wszystko od początku do końca. I to szybko, zanim stracę cierpliwość.

– A kanapka? – spytałem obojętnie. – Szklanka piwa?

– Później.

– Aha. No dobrze. Otóż Gloag Butelka Zwrotna przyszedł do mnie trzy tygodnie temu. Dał mi ten fragment swojego zdjęcia i kazał trzymać go w bezpiecznym miejscu, bo dla niego to gwarancja ochrony, a dla mnie – zdeponowanych w banku pieniędzy. Nie chciał zdradzić nic więcej, ale wiedziałem, że nie próbuje kantować, bo bał się Jocka. Zapowiedział, że będzie do mnie dzwonił codziennie i jeśli któregoś dnia tego nie zrobi, to będzie znaczyło, że wpadł w kłopoty; wtedy mam ci powiedzieć, żebyś sprawdził Turnera w National Gallery. To wszystko. Z tego, co wiem, nie ma to nic wspólnego z Goyą… skorzystałem tylko z okazji, żeby podsunąć ci ten trop. Czy Butelka wpadł w tarapaty? Zabraliście go do tego swojego cholernego Cottage Hospital?

Martland nie odpowiedział. Stał tylko i patrzył na mnie, pocierając policzek i wydając przy tym nieprzyjemny, cichy, drapiący odgłos. Niemal słyszałem, jak się zastanawia, czy akumulator pomógłby wydobyć ze mnie więcej. Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie: prawdę należało ujawniać w ściśle odmierzonych dawkach, żeby pobudzić zdrowy apetyt na późniejsze kłamstwa.

Może uznał, że mówię prawdę; a może doszedł do wniosku, że na razie ma wystarczająco dużo problemów.

Nie miał jednak pojęcia, ile ich jest.

– Możesz odejść – odparł w końcu.

Wziąłem kapelusz, otrzepałem go i ruszyłem do drzwi.

– „Nie wyjeżdżaj z miasta”? – podsunąłem mu w progu.

– Nie wyjeżdżaj z miasta – potwierdził z roztargnieniem.

Wolałem nie przypominać mu o kanapce.

Musiałem przejść całe mile, zanim złapałem taksówkę. Miała wszystkie klamki przy drzwiach. Zasnąłem kamiennym snem, snem dobrego, wytrawnego kłamcy. Wielkie nieba, mieszkanie było w strasznym stanie! Zadzwoniłem do pani Spon i powiedziałem, że jestem gotowy na nowy wystrój. Przyjechała przed kolacją i pomogła nam doprowadzić mieszkanie do porządku – sukces jej nie zepsuł – a później spędziliśmy miłą godzinkę przed kominkiem, wybierając obicia, tapety i inne rzeczy. Wreszcie zasiedliśmy we troje przy kuchennym stole i zabraliśmy się do jedzenia smażonych mięs i warzyw, jakie niewielu obecnie potrafi przyrządzić.

Kiedy pani Spon wyszła, powiedziałem do Jocka:

– Wiesz co, Jock?

A on odparł:

– Nie, a co?

– Zdaje się, że pan Gloag nie żyje.

– Chciwość – skwitował krótko. – Jak pan myśli, kto go załatwił?

– Chyba pan Martland. Ale najwyraźniej po raz pierwszy żałuje, że to zrobił.

– Jak to?

– A tak. Cóż, dobrej nocy, Jock.

– Dobrej nocy, panie Charlie.

Rozebrałem się i zaaplikowałem na swoje rany nieco więcej Boskiej Pomady. Nagle poczułem się straszliwie zmęczony – zawsze tak się czuję po torturach. Jock włożył mi pod kołdrę termofor, poczciwiec. On rozumie.4

O siódmej poranek;

Pagórek zroszony –

Pippa przechodzi, przeł. Juliusz Żuławski

Kiedy Jock mnie rozbudził, zaćwierkałem radośnie, ale nie włożyłem w to serca. Poranek rozpoczął się o dziesiątej, jak zwykle, i Upper Brook Street była ledwie wilgotna. Nastał nieprzyjemny, mżysty, parny dzień, a niebo przybrało barwę mysich odchodów. Pippa zostałaby w łóżku i żaden ślimak przy zdrowych zmysłach nie wlazłby między igły sosny. Filiżanka herbaty, która zazwyczaj spada jak delikatny deszczyk z nieba, smakowała tym razem jak mocz ścierwojada. Kanarek wyglądał, jakby miał zaparcie, i rzucił mi tylko opryskliwe spojrzenie, zamiast zaśpiewać zwrotkę albo dwie.

– Pan Martland jest na dole, panie Charlie. Czeka od pół godziny.

Warknąłem i naciągnąłem na głowę jedwabne prześcieradło, chowając się z powrotem w ciepłe łono pościeli, gdzie nikt nie może człowiekowi zrobić krzywdy.

– Powinien pan zobaczyć jego rozkwaszoną mordę, w miejscu, gdzie mu przyłożyłem. To dopiero widok! Wszystkie kolory tęczy.

To mnie podniosło na duchu. Dzień zapowiadał przynajmniej jedną przyjemność. Wstałem więc, mimo że nie miałem na to wielkiej ochoty.

Płyn do płukania ust, połówka deksedryny, kęs grzanki z anchois i szlafrok od Charveta – w takiej właśnie kolejności – i byłem gotów stawić czoło wszystkim Martlandom tego świata.

– Zaprowadź mnie do tego Martlanda – poleciłem Jockowi.

Muszę powiedzieć, że rzeczywiście wyglądał uroczo, i chodzi nie tylko o nasycone jesienne barwy na jego opuchniętej facjacie, ale także o malującą się na niej gamę uczuć, która mnie urzekła. Sami możecie sporządzić sobie ich listę, bo ja w tej chwili nie mam do tego serca. Najważniejsze dla tej opowieści było ostatnie z nich: pełna skrępowania fałszywa serdeczność z lekką domieszką goryczy, jak dwie krople sosu Worcester w talerzu tłustej zupy.

Zerwał się na nogi i podszedł do mnie szybko, z promienną facjatą i ręką wyciągniętą do męskiego uścisku.

– Jesteśmy znowu przyjaciółmi, Charlie? – wymamrotał.

Teraz ja rozdziawiłem usta, to znaczy opadła mi dolna szczęka – z zażenowania i wstydu za tego człowieka oblałem się potem. Naprawdę. Wydałem szorstki, gulgocący odgłos, który chyba go usatysfakcjonował, bo Martland puścił moją dłoń i znowu usadowił się wygodnie na kanapie. Usiłując pokryć konsternację, poleciłem Jockowi, żeby zaparzył nam kawy.

Czekaliśmy na nią w milczeniu, większym lub mniejszym. Martland próbował zastosować gambit pogodowy – jest jednym z tych, którzy zawsze wiedzą, kiedy najbliższy niż w kształcie litery „V” ma ruszyć się ze swojej grzędy nad Islandią. Wyjaśniłem mu uprzejmie, że dopóki nie wypiję rano kawy, kiepski ze mnie meteorolog.

(Skąd się wzięło to dziwne brytyjskie zainteresowanie pogodą? Jak dorośli budowniczy imperium mogą dyskutować z powagą, czy pada, padało albo będzie badać? Potraficie sobie wyobrazić najbardziej ograniczonych paryżan, wiedeńczyków czy berlińczyków, którzy by się zniżyli do rozmowy o takich bzdetach? Ils sont fous ces Bretons – mówi Obelix i ma rację. To chyba w gruncie rzeczy kolejny przejaw angielskiej fascynacji ziemią. Najbardziej cywilizowanym obywatelem jest w głębi serca drobny właściciel ziemski, któremu marzą się skórzane getry i śrutówka).

Po podaniu kawy (jak bardzo przydałby się ablativus absolutus, trudno bez niego pisać!) przez chwilę żłopaliśmy ją elegancko, podsuwając sobie cukier, śmietankę oraz inne dodatki i od czasu do czasu uśmiechając się do siebie fałszywie. Ale potem przykręciłem mu śruby.

– Miałeś mi powiedzieć, skąd wiedziałeś, że będę u Spinozy – zacząłem.

– Charlie, dlaczego tak interesuje cię akurat ten szczegół?

To było faktycznie dobre pytanie, ale nie miałem zamiaru na nie odpowiadać. Tylko patrzyłem na niego z kamienną miną.

– Och, cóż, to naprawdę proste. Przypadkiem dowiedzieliśmy się, że Spinoza ma… czy raczej miał… z ćwierć miliona używanych banknotów funtowych z napadu na pociąg. Zapłacił za nie czystymi piątkami i dostał sto siedemdziesiąt pięć funtów na sto. Cholerny cwaniak. Cóż, wiedzieliśmy, że będzie chciał się ich pozbyć, więc skaptowaliśmy takiego jednego małego prymitywa, który pracuje dla jednej z galerii w Mason’s Yard, żeby obserwował to miejsce. Jeśli Spinozę odwiedzał ktoś… eee… interesujący, facet dawał nam cynk przez swoje walkie-talkie.

– No naprawdę – odparłem. – To dopiero intrygująca historia. A co z tymi, którzy przychodzili przed otwarciem galerii?

– No tak, rzeczywiście, ale musieliśmy zaryzykować. To znaczy brakuje funduszy, żeby opłacać zmienników. To kosztowałoby fortunę.

Uwierzyłem mu i wydałem mentalne westchnienie ulgi. Ale uderzyła mnie pewna myśl.

– Martland, czy twój kapuś to nie taki mały palant imieniem Perce zatrudniony w O’Flaherty Gallery?

– Tak, owszem, chyba tak się właśnie nazywa.

– No tak – skwitowałem.

Nadstawiłem ucha; pod drzwiach stał Jock; oddychał przez nos i robił notatki pamięciowe, jeśli tak można to określić. Niewątpliwie poczułem ulgę na wieść, że Perce został przekupiony; gdyby to pan Spinoza prowadził podwójną grę, wszystko byłoby stracone. W dużej mierze. Musiałem dać wyraz swoim uczuciom, bo zauważyłem, że Martland patrzy na mnie z zaciekawieniem. Nie ze mną te numery, pomyślałem. I szybko zmieniłem temat.

– No dobrze! – wykrzyknąłem. – To co z naszą umową? Gdzie te bogactwa Orientu, które wciskałeś mi wczoraj wieczorem? Jeśli się nie mylę, już nawet „połowa królestwa” stanowiła konkretną sumę.

– Och, doprawdy, przestań, Charlie. Wczorajszy wieczór to wczorajszy wieczór, no nie? Obaj byliśmy trochę zdenerwowani. Chyba nie będziesz trzymał mnie za słowo…?

– Okno nie zniknęło – odrzekłem po prostu. – Jock też jest wciąż na miejscu. A ja wciąż jestem zdenerwowany. Dotychczas nikt jeszcze nie próbował mnie zamordować z zimną krwią.

– Tym razem jednak przedsięwziąłem pewne środki ostrożności, no nie? – odparł i poklepał się po kieszeni na biodrze.

Na tej podstawie domyśliłem się, że jeśli w ogóle ma pistolet, to pod pachą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Reginald Jeeves – fikcyjna postać z serii popularnych opowiadań i powieści humorystycznych angielskiego pisarza P.G. Wodehouse’a. Archetyp idealnego służącego. Jego nazwisko stało się w języku angielskim synonimem pomocnika zdolnego zaradzić każdemu problemowi (wszystkie przypisy tłumaczki).

2. Henry Joseph Duveen (1854–1919) – marszand, współzałożyciel firmy Duveen Brothers, także wybitny filatelista.

3. Qui non est hodie, cras minus aptus erit (łac.) – cytat z Owidiusza: kto nie jest gotów dziś, jutro będzie gotów jeszcze mniej.

4. Odwołanie do piosenki Pippy z Pippa przechodzi Roberta Browninga (przeł. Juliusz Żuławski):
„Pora roku – wioska,
Wiosną wczesny dzionek;
O siódmej poranek;
Pagórek zroszony –
Ślimak w igłach sosny;
W trzepocie skowronek;
Bóg w niebie schowany –
Świat jest urządzony”.

5. Bohater powieści obyczajowej Christophera Isherwooda Pan Norris się przesiada.

6. Margaret Winifred Tarrant (1888–1959) – angielska ilustratorka, głównie książek dla dzieci.

7. Mulliner i Hooper – producenci nadwozi rolls-royce’a.

8. Bernard Berenson, właśc. Bernhard Walwrożeński (1865–1959) – amerykański historyk sztuki specjalizujący się w renesansie.

9. George Edward Cecil Wigg (1900–1983) – brytyjski polityk piastujący stosunkowo niskie stanowiska, ale mający duże zakulisowe wpływy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: