Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie zgadzam się - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nie zgadzam się - ebook

Jedna decyzja może zmienić wszystko.

"Nie zgadzam się" to jedno z największych osiągnięć pisarskich Pera Pettersona. W Norwegii błyskawicznie stała się bestsellerem, a prawa do tłumaczenia zostały sprzedane do kilkunastu państw. Napisana oszczędnym, minimalistycznym stylem książka ukazuje losy dwóch mężczyzn, Jima i Tommy’ego, przyjaciół z czasów młodości, którzy pewnego ranka spotykają się przypadkiem po 35 latach. Powieść odsłania historię ich przyjaźni – począwszy od młodzieńczych wybryków w norweskim miasteczku, gdzie się wychowali, poprzez rozpad rodziny Tommy’ego po tym, jak zniknęła jego matka, później ojciec, a chłopiec i jego siostry zostali rozdzieleni, aż po pewną zimową noc na zamarzniętym jeziorze, która na zawsze odmieniła przyjaźń chłopców. Bohaterowie Pettersona wciąż nie mogą uwolnić się od przeszłości. Surowa i bolesna, powieść Nie zgadzam się sprawia, że odgłos pękającego lodu prześladuje nas jeszcze długo po zakończeniu lektury.

"Nie zgadzam się" to póki co najmocniejsza i najsmutniejsza powieść Pettersona… Błyskotliwa, refleksyjna historia, rozgrywająca się w surowej scenerii, o tym, jak jeden mały spontaniczny czyn może mieć nieodwracalny wpływ na całe nasze życie, a także oddziaływać na życie innych.
„Publishers Weekly”

"Nie zgadzam się" to opowieść o rodzicach i dzieciach, o samotności i alienacji, o uczuciach, których nie da się ubrać w słowa, i o poszukiwaniu czegoś, czego można by się chwycić… Jest to studium kondycji ludzkiej, które koniecznie trzeba przeczytać.
– BookBrowse

Per Petterson (ur. 1952) – norweski pisarz i eseista. Już w wieku 18 lat Petterson wiedział, że chce zostać pisarzem. Zadebiutował jednak dopiero w 1987 roku zbiorem opowiadań, a dwa lata później opublikował pierwszą powieść. Wcześniej, podobnie jak jego rodzice, zatrudnił się w fabryce jako niewykwalifikowany robotnik; potem zdobył wykształcenie bibliotekarskie i pracował jako księgarz. W 1990 roku, już po debiucie literackim, rodzinę pisarza dotknęła tragedia – jego matka, ojciec, brat i bratanek zginęli w pożarze na pokładzie promu. To wydarzenie stało się tematem jednej z jego książek, I kjølvannet (In the Wake). Najbardziej znanym utworem Pettersona jest wydana w 2003 powieść Kradnąc konie. Książka zdobyła wiele nagród w ojczyźnie pisarza (m.in. Kritikerprisen) i zagranicą. W 2007 znalazła się na liście 10 najlepszych książek według magazynu „The New York Times”.
Po polsku ukazały się nakładem W.A.B. dotychczas trzy powieści Pettersona: Na Syberię, Kradnąc konie i Przeklinam rzekę czasu.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3257-6
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jim. Wrzesień. 2006

Ciemno. Wpół do piątej nad ranem. Jechałem z Hauketo w stronę Herregårdsveien. Tuż przed stacją w Ljan odbiłem w lewo na most nad torami kolejowymi, paliło się czerwone światło, ale nikogo nie było widać, więc mimo wszystko skręciłem. Kiedy już znalazłem się po drugiej stronie i minąłem tamtejszy sklep, nazywał się Karusellen, kawałek dalej nieoczekiwanie pojawił się biegnący mężczyzna, jakby wyrzucony z ciemności w oświetloną przestrzeń przed samochodem. Już upadał, kiedy go zauważyłem. Wbiłem nogę w pedał hamulca, koła się zakleszczyły, obrócony bokiem samochód sunął ślizgiem kilka metrów z paskudnym przenikliwym piskiem i zatrzymał się tuż przy tym człowieku. Silnik nagle zgasł. Byłem pewien, że uderzyłem mężczyznę zderzakiem.

On jednak nie upadł. Oparł się o maskę, zrobił trzy kroki w tył i stanął chwiejnie, widziałem światło wlewające mu się do oczu. Wpatrywał się w przednią szybę, ale mnie przecież nie mógł zobaczyć, nie mógł zobaczyć nic. Miał długie włosy, długą brodę i szary worek, mocno wciśnięty pod pachę. Przez moment wydało mi się, że to mój ojciec. Ale to nie był mój ojciec. Nigdy nie widziałem ojca.

Ten człowiek zaraz zniknął w ciemności po drugiej stronie drogi, tam gdzie ścieżka stromo opada ku dolinie, którą płynie rzeka Ljan. Siedziałem ze zdrętwiałymi rękami, z dłońmi wciśniętymi w kierownicę, w samochodzie stojącym na Herregårdsveien, trochę ukośnie, lekko zahaczającym o przeciwległy pas ruchu. Ciągle było ciemno, ba, nawet ciemniej. Drogą pod górę zbliżały się reflektory samochodu. Przekręciłem kluczyk w stacyjce, silnik nie chciał zaskoczyć, spróbowałem więc jeszcze raz, wtedy ruszył. Czułem swój przyspieszony oddech w gardle, taki jak u psa. Zanim ten drugi samochód do mnie dotarł, wycofałem się na własny pas ruchu, ostrożnie skręciłem i z niewielką prędkością ruszyłem w stronę Mosseveien, a dojechawszy do niej, odbiłem w prawo, w kierunku Oslo.

Wtedy, w czasach pierwszego czerwono-zielonego rządu Jensa Stoltenberga, mieszkałem na północny wschód od Oslo, w Romerike, a mimo to coraz rzadziej zdarzało mi się jeździć do Oslo prostą drogą, E6, wolałem raczej dużym łukiem okrążać stolicę od wschodu, od strony Lillestrøm, przez Enebakk do Hauketo, ponieważ tam odżywały dobre wspomnienia.

Ta trasa była wprawdzie znacznie dłuższa i zajmowała więcej czasu, ale mnie to nie przeszkadzało, od roku miałem zwolnienie lekarskie. Nie wiedziałem, co będzie dalej. Z Biura Ubezpieczeń Społecznych przyszło pismo mówiące, że mam się tam stawić, ale przecież i tak nie mógłbym od razu wrócić do pracy. Dopóki pamiętałem o zażywaniu tabletek, jeden dzień gładko przechodził w następny.

Nie przekraczając sześćdziesiątki, jechałem przez Mosseveien aż do wiszącego mostu, który łączy wyspę Ulvøya ze stałym lądem. Na drodze ciągle nie było żadnego ruchu. Przetoczyłem się przez most, który lekko się pode mną zakołysał, przyjemne uczucie, jakby na pokładzie statku, spodobało mi się.

Zaparkowałem po drugiej stronie, w zatoczce na prawo od drogi, na tamtym zakręcie, odchyliłem się na siedzeniu, zamknąłem oczy i czekałem. Oddychałem przeponą. W końcu otworzyłem drzwi, wystawiłem nogi, obszedłem samochód i z bagażnika wyciągnąłem starą czarną torbę ze sprzętem wędkarskim. Nic skomplikowanego, uchwyt z żyłką z dwudziestoma haczykami i ciężarkiem na końcu.

Wielu stałych bywalców już tkwiło przy balustradzie, wystawali tu od dziesięciu lat albo dłużej. Byłem jedyną nową osobą od być może równie długiego czasu, ale nikt mnie nie spytał, dlaczego nagle się pojawiłem. Łowiłem tu przynajmniej dwa razy w tygodniu, już od trzech miesięcy.

Kiedy wszedłem na most z torbą w ręku, najbliżej stojący mężczyzna odwrócił się, powitał mnie, przykładając trzy palce do czapki jak harcerz. Miał na sobie dwa swetry, jeden na drugim, na wierzchu niebieski, pod spodem biały, no, prawie biały, oba wystrzępione, to jego nazywali Kontenerowym Jonem. Na rękach nosił mitenki, a może to były zwykłe rękawiczki, u których obciął palce. Widziałem, że tak robią roznosiciele gazet. Te jego miały niespodziewany czerwony kolor, prawie różowy.

– Bierze coś? – spytałem.

Nie odpowiedział, ale się uśmiechnął i wskazał gazetę, którą rozłożył na ziemi u swoich stóp. Leżał na niej średniej wielkości dorsz i dwie małe makrele, jedna jeszcze trochę się ruszała. Kontenerowy Jon mrugnął lewym okiem, uniósł wysoko prawą rękę i trzykrotnie rozsunął wszystkie palce.

– W ciągu kwadransa. – Zrozumiałem i cicho gwizdnąłem.

Przy balustradzie walała się plastikowa torba, z ICA, COOP czy jakiegoś innego supermarketu, nie należała do niego, tyle przynajmniej było pewne, i dwa tekturowe kubki po kawie, zgniecione i tak samo zostawione, no i jeszcze jasna serwetka, poplamiona keczupem i musztardą, a nieco dalej kłąb nędznej żyłki. Kontenerowy Jon dwa razy kaszlnął, mocno i złowieszczo głucho, zasłaniając usta mitenką, a potem rzucił w ciemność:

– Cholerni cudzoziemcy. Łowią w dzień.

Wyminąłem go i stanąłem między dwiema wantami, nieco bliżej stałego lądu, przy dziewiątce, wyplątałem ze zwoju ostatni haczyk, rozwinąłem pół metra żyłki i wychyliłem się nad balustradą. Niezgrabnie poruszając nadgarstkiem, pozwoliłem zakończonej ciężarkiem żyłce wolno odwijać się z uchwytu i zanurzać w wodę. Górną część każdego haczyka owinąłem wcześniej kawałkiem czerwonej błyszczącej taśmy klejącej. Mój wuj, w czasach, kiedy łowił najwięcej, nieco dalej na południe, w Bunnefjorden, na wysokości domu Roalda Amundsena, z łodzi wiosłowej, którą wypożyczał za nędzne grosze, jako przynęty zawsze używał omułków. Chciał łowić w słonej wodzie, to był początek lat sześćdziesiątych, jeździł daleko swoim szarym PV, i brodził przy przystani Bekkensten, gdzie lustro wody sięgało mu tuż poniżej krawędzi woderów, mocno nachylony, z rękawami koszuli podwiniętymi w próżnej próbie utrzymania ich w suchości, i zbierał małże do obciętego do połowy wiaderka, które unosiło się przed nim na wodzie. Dla mnie to było jednak zbyt skomplikowane, w każdym razie nie wyprawiałem się tak daleko po przynętę, a ryby nie brały mi ani lepiej, ani gorzej niż mojemu wujowi. Nie potrzebujesz przynęty, mówili inni na moście, ryba złapie się na goły haczyk.

Zamocowałem do balustrady piastę rowerową z przyłączonymi do niej kawałkami błotnika, takie urządzenie najczęściej montowano na burtach kutrów rybackich i pewnie dałoby się je kupić w sklepie, gdyby ktoś chciał, ale to moje było patentem domowej roboty. Ułożyłem żyłkę w rowku i dzięki temu mogłem nią bez trudu równo poruszać w tył i w przód, a balustrada nie niszczyła, nie obcierała żyłki. Zdarzyło się już tutaj, że żyłka pękła z hukiem, ku powszechnej uciesze.

Powoli się rozjaśniało. Stałem od dwóch godzin, a nic nie chciało brać. Trochę mnie to irytowało, ale szczerze mówiąc, ryby już mnie tak nie zachwycały. Nie tak jak dawniej. Te, które złowiłem, zawsze oddawałem.

Zwykle wracałem do domu, zanim pierwsze samochody z wyspy wjechały na most, ale tego dnia trochę się guzdrałem. Nie zacząłem jeszcze nawet pakować torby, a już pojawiły się eleganckie, drogie auta. Odwróciłem się do nich plecami w granatowej bosmance, starannie zapiętej na piersi. Miałem tę kurtkę od czasów młodości w Mørk¹, ale tylko jeden ze starych mosiężnych guzików się uchował, a na głowie nosiłem zrobioną na drutach czapkę, również granatową, naciągniętą głęboko na uszy, więc od tyłu wyglądałem chyba tak, jak wygląda większość ludzi.

Przyczepiłem uchwyt z żyłką do balustrady, odwróciłem się i przykucnąłem, żeby wyjąć papierosa z paczki, którą miałem w torbie, zdecydowanie powinienem rzucić palenie, bo zaczął mnie męczyć poranny kaszel, to zły znak, a wtedy tuż przede mną zatrzymał się samochód, okno od strony kierowcy znajdowało się na wysokości mojej twarzy. Wolno się wyprostowałem z papierosem w ustach, podnosząc się, osłoniłem go ręką i zapaliłem zapałką, zawsze używałem zapałek, nie lubiłem plastiku.

To był szary mercedes, nowiusieńki, lakier lśnił tak, jak czasami w pewnych sytuacjach potrafi lśnić skóra. Szyba bezszelestnie zjechała w dół.

– Czy to nie Jim? – odezwał się kierowca.

Poznałem go od razu. To był Tommy. Włosy mu się przerzedziły i prawie całkiem posiwiały. Ale pozioma blizna nad lewym okiem wciąż pozostawała wyraźna, biała, srebrzyście połyskująca. Miał na sobie fioletowy płaszcz zapięty pod samą szyję. Raczej nie z tych najtańszych. To był ten sam Tommy, a jednocześnie wyglądał jak Jon Voight w filmie Wróg publiczny. Skórzane rękawiczki. Niebieskie spojrzenie. Odrobinę rozbiegane.

– No, owszem – odpowiedziałem.

– O cholera, naprawdę, ileśmy się nie widzieli. Dwadzieścia pięć lat. Trzydzieści.

– Mnie więcej – odparłem. Trochę dłużej.

Uśmiechnął się.

– Tamtym razem nasze drogi się rozeszły, no nie?

Nie powiedział tego takim czy innym tonem.

– To prawda – przyznałem.

Uśmiechał się, chyba się cieszył, że mnie widzi, tak się wydawało.

– A teraz stoisz tu i łowisz ryby na moście, w takiej czapce, a ja przyjeżdżam takim samochodem. Niemało kosztował, tyle ci powiem. Ale stać mnie. Cholera, mógłbym kupić dwa albo i więcej, gdybym chciał, za gotówkę. Czy to nie dziwne? – Znów się uśmiechnął.

– Co?

– Że tak się może ułożyć. Odwrotnie.

Odwrotnie, pomyślałem. A więc tak się ułożyło. Ale on tego nie powiedział, żeby mnie upokorzyć. Nigdy by tego nie zrobił, gdyby wciąż był taki jak za naszej młodości. Po prostu go to dziwiło.

– Tak – powiedziałem. – Masz rację. Rzeczywiście dość dziwne.

– Złowiłeś coś? – spytał.

– Ni cholery. Najwyraźniej nie mój dzień.

– No, ale chyba nie potrzebujesz tych ryb, to znaczy do jedzenia, no wiesz.

– Skąd.

– Bo w razie czego mógłbym ci pomóc – powiedział, a ponieważ się nie odezwałem, dodał: – Głupio się wyraziłem, przepraszam. – Wyraźnie poczerwieniał na twarzy, wyglądał teraz trochę jak ktoś, kto za dużo pije.

– W porządku.

To nie było w porządku, ale on kiedyś tyle dla mnie znaczył. Trzymaliśmy się razem na dobre i na złe.

Opadającą w stronę mostu drogą nadjeżdżały kolejne samochody, a ponieważ na moście był tylko jeden pas ruchu, zrobił się korek i ktoś zaczął trąbić.

– W każdym razie miło cię znów zobaczyć. Może innym razem, Jim – powiedział, a mnie się zrobiło trochę nieprzyjemnie, kiedy wymówił moje imię, jakby ktoś zaświecił mi w oczy latarką, i nie bardzo wiedziałem, o co mu chodziło z tym innym razem, co by się wtedy miało stać.

Lekko przyciemniana szyba podjechała do góry, Tommy uniósł rękę, samochód ruszył, rozpędzając się na moście, migaczem zasygnalizował skręt w lewo, w stronę miasta po drugiej stronie. Było już prawie jasno. Pogodnie.

Tak samo niezgrabnymi ruchami nawinąłem żyłkę na uchwyt, zaczepiłem ostatni haczyk o zwój, ruszyłem wzdłuż balustrady z huśtającym się ciężarkiem, niedopałek papierosa, który nie sprawił mi prawie żadnej przyjemności, wyrzuciłem ponad krawędzią, ponad liną, poszybował żarzącym się łukiem w stronę wody, schowałem sprzęt do torby, a torbę do bagażnika, trzasnąłem klapą, przeszedłem na stronę pasażera koło krzaków nad samą wodą, padłem na kolana, obiema rękami złapałem się za brzuch i próbowałem oddychać powoli, ale to się nie udawało. Rozpłakałem się. Usta lekko uchyliłem, bo wtedy dźwięk nie był taki głośny, a powietrze łatwiej wchodziło i wychodziło, dzięki czemu tak strasznie nie jęczałem. To było dość wyjątkowe.

Minęło trochę czasu, zanim atak minął, musiałem się najpierw zmęczyć. Pozwoliłem więc, żeby wszystko odbywało się jak zawsze. Dziwne, czego człowiek potrafi się nauczyć. W końcu się podniosłem, jedną ręką mocno opierając się o drzwiczki auta, drugą starannie wytarłem twarz i znów obszedłem samochód. Inni na moście dalej zajmowali się swoimi sprawami. Trzech już się szykowało do odejścia. Wsiadłem. Tylko ja miałem samochód. Nie wiedziałem, gdzie tamci mieszkają, ale pewnie niedaleko, skoro mogli przychodzić na piechotę. Raz spytałem, czy kogoś podwieźć, ale chętnego nie było.

Po przejechaniu mostu wybrałem najkrótszą drogę, tę w stronę centrum Oslo, chociaż korek na Mosseveien robił się coraz dłuższy. Musiałem przekroczyć punkt pobierania opłat za przejazd, to kosztowało dwadzieścia koron, ale gdybym pojechał najprostszą drogą przez Lørenskog i Furuset, to i po tamtej stronie płaciło się za przejazd, więc wychodziło na jedno.

Wyjechałem z miasta w przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyjechałem, na moim pasie prowadzącym na wschód było niewiele samochodów, niewielka konkurencja o miejsce. Na przeciwległym pasie wszyscy zmierzali do centrum, zbici w łańcuch, który ledwie widocznie się poruszał, natomiast ja po swojej stronie spokojnie wjechałem w tunele przy Vålerenga i Etterstad, potem w poranne światło na E6, a później przy Karihaugen skręciłem w prawo na Lillestrøm; całą gminę Lørenskog konstruowano od nowa, zburzono ją i zrównano z ziemią, z której miała powstać na nowo, z centrami handlowymi i parkingami, wszędzie dookoła widać było bezdenne kratery i dźwigi, a za skrzyżowaniem Solheim pasmo wzgórz pociętych jak kromki chleba. I była już jesień, wrzesień, nagle wcale nie jej początek, nieliczne drzewa, które zostały w rzadkich skupiskach po obu stronach autostrady, jarzyły się mroczną żółcią i czerwienią, a w drodze do tunelu Ræling wpadało do samochodu przez otwarte okno zimne, wilgotne powietrze.

Z garażu, pokonawszy dwie kondygnacje stromych schodów, przeszedłem na parter i otworzyłem drzwi do trzypokojowego mieszkania, w którym mieszkałem sam. Byłem śpiący. Wyciągnąłem szyję i zrobiłem kilka obrotów głową, potem zdjąłem buty i ustawiłem je piętami przy listwie pod kurtkami wiszącymi na haczykach w ścianie, na jeden odwiesiłem bosmankę, a przybory do łowienia ryb schowałem do metalowej puszki z obrazkiem eleganckiego koguta na pokrywce – kiedyś puszka zawierała rozmaite ciasteczka wyprodukowane w fabryce herbatników Sætre – i wsunąłem ją na półkę w schowku, potem poszedłem do łazienki, nabrałem wody w dłonie i starannie opłukałem twarz. Przejrzałem się w lustrze. Oczy miałem podkrążone, w wewnętrznych kącikach zaczerwienione, na pewno prowadziłem samochód z alkoholem we krwi. Uświadomiłem to sobie dopiero teraz.

Mocno wytarłem twarz ręcznikiem, w samych skarpetkach po cichu przeszedłem przez salon i zajrzałem do sypialni. Ona ciągle spała. Ciemne włosy na poduszce. Obce usta. Stanąłem w progu i czekałem. Minutę, dwie minuty, w końcu się odwróciłem, podszedłem do kanapy, usiadłem przy niskim stoliku i zapaliłem papierosa. Zdołałem dopalić zaledwie do połowy. Powinienem wkrótce rzucić palenie. Mogłem spróbować w tym tygodniu.

Zgasiłem papierosa w popielniczce, wstałem, wyszedłem do przedpokoju, wyjąłem ze schowka pled, wróciłem do salonu i położyłem się na kanapie. Tak mnie bolały oczy. Musiałem zmuszać powieki, żeby się otwierały i zamykały, a skóra twarzy, sztywna i sucha jak maska, tarła o kości policzkowe. Byłem pewien, że nie zasnę. Ale zasnąłem, a kiedy się obudziłem, ona już poszła. Próbowałem sobie przypomnieć, jak jej na imię, ale całkiem gdzieś zniknęło.Tommy. 1962

„Tommy, Tommy! Pospiesz się, Tommy!”

To wołała Tya, moja matka, dobrze ją słyszałem, pamiętam to, ale dziś nie przypominam sobie, co sprawiało, że jej głos był jej głosem, co odróżniało go od innych. To przepadło już dawno temu.

To ja, Tommy Berggren, pamiętam, jak zimno było tamtego dnia, poniżej zera, właśnie tego dnia skończyłem dziesięć lat, a ona mnie wołała. „Tommy, Tommy! Pospiesz się, Tommy!”, tak wołała, pobiegłem więc alejką obok skrzynki pocztowej na drogę, z której widziałem prześcieradła wiszące na sznurach przed każdym domem, sztywne jak płótno naciągnięte na blejtram, były tak samo sztywne, kiedy kobiety je zdejmowały, wydymały się jak flagi, jak białe flagi, poddaję się, mówiły.

Kiedy usłyszałem, że mnie woła, biegłem, jakby chodziło o życie. „Tommy, Tommy!”, wołała, ale jej nie widziałem, nie słyszałem, skąd dochodzi jej głos. Biegałem w kółko po drodze, patrzyłem raz w jedną stronę, raz w drugą, ale tam nikogo nie było, nikogo nie było na drodze, zbiegłem więc ścieżką między naszym domem i następnym, potem dalej przez łąkę za Dołek, gdzie często się bawiliśmy, Jim i ja, bo nie było nas widać z okien. Tam wreszcie ją zobaczyłem, przy pagórkach, zobaczyłem, że moja matka stoi w szarym płaszczu wśród brzóz, w ciepłym płaszczu w Brzozowym Gaju, tak go wszyscy nazywaliśmy, a najwyżej ze wszystkich drzew sięgała pokręcona sosna, podzielona od czubka aż do połowy, skąd wyrastała jako dwa różne drzewa, a jedno nie wiedziało, co robi drugie. To piorun rozszczepił sosnę dokładnie tego wieczoru, kiedy się urodziłem, ktoś tak mówił, może mój ojciec, ale ja w to nie wierzyłem, jak to piorun, w moje urodziny, za diabła, o tej porze roku nie ma piorunów. Później tego dnia miał przyjść Jim, po obiedzie, miał przyjść na ciasto.

Za Brzozowym Gajem łąka ciągnęła się aż ku wzgórzu, pobiegłem przez nią ile sił w nogach, za wzgórzem była nasza szkoła, w Mørk, jeździliśmy tam szkolnym autobusem codziennie rano, każdego jednego dnia z wyjątkiem niedzieli. Kiedyś przy Brzozowym Gaju było gospodarstwo, które się nazywało Bjørkerud, ale zniknęło, ze stodołą, kurnikiem i wszystkim tym, co należy do gospodarstwa, zniknęło razem z traktorem i pługiem za oborą, uprzężą na ścianie w stajni, linką do biegania dla psa i spichlerzem, nie istniało już tyle lat, ile żyłem, nie został nawet kamień na kamieniu. Do gospodarstwa należała sadzawka, a na niej kaczki, tak mówił mój ojciec, był nawet domek na wodzie, na palach, nieduży, no tak, to znaczy dla kaczek, wtedy kiedy gospodarstwo było gospodarstwem. Ludzie, którzy tam mieszkali, używali tej niemal zielonej wody z sadzawki do picia, ojciec tak mówił, a to brzmiało obrzydliwie z tymi kaczkami, które pływały w kółko po zielonej wodzie i załatwiały się do niej, że też ktoś mógł pić taką wodę.

Właśnie o tym myślałem, kiedy biegłem, kiedy dosłownie leciałem, o tym, że ktoś pił tę cholerną zieloną wodę. Biegnąc, wyobrażałem sobie, jak piją, widziałem usta otwierające się nad szklanką, i właśnie przy tej sadzawce stała moja matka i wołała: „Tommy, Tommy!”, wołała, „Pospiesz się, szybko, on tonie!”. Jeszcze bardziej wtedy przyspieszyłem i już w ogóle nie czułem, żeby moje stopy dotykały ziemi, ale dotykały, moje własne stopy, przecież one dotykały ziemi, nie mogłem, do jasnej cholery, frunąć, a jednak zniknęły mi sprzed oczu na tej ścieżce prowadzącej do sadzawki, bo ktoś tonął, a moja matka nie umiała pływać.

Tonął pies. To Lobo był w wodzie. Widziałem jego ciemny łeb i szare wąsy ledwie wystające nad powierzchnię, a przecież wyciągał szyję na tyle, na ile mógł. Widać było, że jest zmęczony, był przecież stary, łapy miał tak zreumatyzowane, że nie chciały się już zginać w stawach, ale na tych czterech sztywnych łapach codziennie chodził do Slettena, żeby z bliska wywąchać, czy jego suka nie ma cieczki. Droga pod górę zajmowała mu dwadzieścia minut, a w dół drugie dwadzieścia, no ale suka rzeczywiście miewała cieczkę, mniej więcej dwa razy do roku, regularnie co do dnia dostawała cieczki, pewnie tak było ze wszystkimi sukami w odpowiednim wieku, Lobo jednak ledwie dawał radę wspiąć się na nią od tyłu i wcale nie wyglądało to fajnie, wcale a wcale. Poza tym nie mógł jej już niczym zagrozić, wszyscy o tym wiedzieli, więc nikomu nie chciało się go odganiać, no bo po co. Na miłość boską, pozwólcie temu psu na trochę przyjemności, mówił Sletten, już mu niedużo zostało.

Mój ojciec twierdził, że on trzyma w kuchennej szufladzie pistolet. Sletten.

Nie umiała pływać, ale Lobo też nie umiał, zwłaszcza z tymi swoimi sztywnymi patykami, więc po prostu minąłem ją, stojącą w szarym płaszczu, i rzuciłem się do sadzawki. Tej nocy na wodzie pojawiła się powłoka lodu i wcale nie zniknęła, więc kiedy o nią uderzyłem, wokół mnie rozległ się chrzęst, taki jak słychać przy ugryzieniu chrupkiego chleba, a woda była zimna, taka zimna. Jedną ręką złapałem za obrożę, poruszając nogami w zielonej wodzie, co wcale nie było łatwe w butach i w ubraniu, a Lobo nie sięgał łapami dna sadzawki Bjørkerud, podobnie zresztą jak ja. Woda była gęsta i lepka, musiałem go ciągnąć za sobą, jednocześnie płynąc, kilka razy próbowałem się odbić czubkiem buta od dna, jak wtedy, gdy zdobywałem odznakę pływacką, nie sięgałem jednak, a Lobo też nie mógł mi pomóc. Próbował, ale jego ciało było jak kotwica, jak czterołapowa kotwica, którą musiałem ciągnąć przez wodę, miał czarną, krótką sierść, na pewno więc zesztywniał z zimna, Lobo, na dodatek do całej sztywności, jaką ten pies już w sobie miał. Byłem wtedy zaledwie dzieckiem, on był ode mnie starszy, ale nigdy się nie zaprzyjaźniliśmy. Uważałem go za oszusta, przemykającego się chytrusa, który stale tylko chciał się chędożyć, no i czego ty, u diabła, szukałeś w tej sadzawce, powiedziałem, pić ci się chciało, Lobo, a właściwie to kochałem tego psa, nie chciałem spędzić bez niego ani jednego dnia, dlaczego przyszedłeś tutaj, żeby się napić, Lobo, mówiłem, tak ci się chciało pić, za daleko było do domu?

W końcu poczułem stały grunt pod stopami i wyciągnąłem psa na śliską skałę na końcu sadzawki, której podwójna sosna czepiała się pokręconymi, długimi korzeniami, szczękałem zębami, urosły mi w ustach, a Lobo zwalił się na trawę, jakby był drewnianym psem, wystruganym z deski. Ciężko dyszał, w gardle mu świszczało. Wkrótce miał złapać ostatni oddech, jeszcze tylko kilka wdechów i będzie koniec, nie było co do tego wątpliwości. Ale on dalej oddychał, a ja wstałem w przemoczonym ubraniu. Było strasznie zimno. Cały pokryłem się lepką zielenią, miałem pasma lepkiej zieleni na mokrym niebieskim swetrze, w ustach nie zmieściłby mi się już ani jeden ząb, a moja matka powiedziała: „Świetnie się spisałeś, Tommy”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: