Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niebieskie migdały. Tom 3: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebieskie migdały. Tom 3: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 314 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­WIEŚĆ

przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

TOM III

War­sza­wa. Ge­be­th­ner i Wolff

1876.

Дозволено Цеизурою Варшава 17 Сеитабря 1875 г.

Kra­ków. – W dru­kar­ni Wł. L. An­czy­ca i Spół­ki.

Dzień ja­sny był i cie­pły jak w le­cie – mo­rzem jed­nak po­ru­szał wiatr, któ­ry na lą­dzie czuć się nie da­wał; roz­ko­ły­sa­ne jego fale, jak­by ja­kąś siłą pcha­ne z głę­bi­ny – z szu­mem roz­bi­ja­ły się o brze­gi. Za­ro­słe krze­wa­mi wzgó­rza, zie­lo­ny ką­tek za­sła­nia­ły ze­wsząd od bu­rzy i chło­du; z jed­nej tyl­ko stro­ny, ku mo­rzu wi­dok był sze­ro­ko roz­war­ty… I w ogród­ku ci­cho było choć wzdy­ma­ło się mo­rze, nie­kie­dy tyl­ko gór­ne palm ga­łę­zie sze­le­ścia­ły jak­by prze­ję­te dresz­czem.

Wiatr wkraść się nie śmiał w to uro­cze za­ci­sze stwo­rzo­ne dla wy­po­czyn­ku, du­ma­nia, spo­ko­ju, dla cho­rych na cie­le i du­szy. Za­glą­da­ło do nie­go słoń­ce tyl­ko i pod­kra­da­ły się cie­ka­we fale… a mimo grud­nia to wszyst­ko jesz­cze kwi­tło jak­by po­no­wio­ną wio­sną.

Sta­re po­gar­bio­ne drze­wo oliw­ne, kil­ka palm z szorst­kie­mi i na­je­żo­ne­mi pnia­mi, klom­by krze­wów i cy­pry­sów para, okrą­ża­ły ogró­dek, któ­re­go tra­wa świe­ża śmia­ła się zie­le­nią ma­jo­wą. Wśród po­krzy­żo­wa­nych ście­żek żół­tych, wil­la wy­świe­żo­na, wdzięcz­na, z mar­mu­ro­we­mi ga­le­ry­ami, z wa­zo­na­mi na słup­kach, z gan­ka­mi i per­go­la­mi do koła, wzno­si­ła się pię­trząc jak­by da­lej na mo­rze za­glą­dać chcia­ła. Mo­rze niby do niej do­biedz się si­li­ło – ona z dala pa­trza­ła tę­sk­no ku nie­mu, ale mię­dzy dwoj­giem był sze­ro­ki traw­nik i kwia­ty. Tam gdzie o wy­śli­zga­ny po­kład ka­my­ków roz­trą­ca­ły się ko­na­ją­ce fale, nad brze­giem sa­mym wzno­sił się ta­ras ka­mien­ny, ga­le­ryą oto­czo­ny, z ła­wa­mi mar­mu­ro­we­mi, z lek­kim dasz­kiem na słup­kach opar­tym. Dzi­kie wino, blusz­cze i kle­ma­ty­sy pię­ły się po nich, rzu­ca­jąc w górę ga­łę­zie i opla­ta­jąc je ka­pry­śnie. Li­ście wina kra­śnia­ły już po­ma­rań­czo­wo i krwa­wo, ale trzy­ma­ły się jesz­cze.

W bla­sku sło­necz­nym mo­rze wi­dzia­ne ztąd świa­tecz­ne­mi stro­iło się bar­wa­mi. Sine, zło­ci­ste, szma­rag­do­we, ame­ty­sto­we, mie­ni­ło się wszyst­kie­mi od­cie­nia­mi opa­lów. Le­cą­ce fale o sre­brzy­stych frę­zlach na grzbie­cie, zie­lo­ne, bursz­ty­no­we, sine, przej­rzy­ste, wi­ru­jąc bie­gły na brzeg ka­mie­ni­sty i w brud­nych mę­tach roz­le­wa­ły się po niem bez­sil­ne. Z dala pięk­ne mo­rze było jak ide­ały czło­wie­ka w ca­łej tę­czy barw naj­śwież­szych, z bliz­ka mie­ni­ło się w bło­to, i nio­sło algi uwię­dłe i śmie­cia… Ten ruch jego obok ci­szy i spo­ko­ju ka­mien­nych wy­brze­ży, ten kon­trast gnie­wów na­mięt­nych i mar­twe­go opo­ru, skła­da­ły je­den ob­raz wspa­nia­ły a ma­low­ni­czy… Na fa­lach pro­mie­nia­ły bla­ski; na zie­mi cie­niem osło­nio­nej – prze­źro­czy­sty pół mrok się roz­cią­gał. W dali po­sy­py­wa­ło słoń­ce zmarsz­czo­ne wody zło­te­mi prę­ga­mi i iskra­mi stro­jąc je do wal­ki – na zie­mi sza­ro było i jed­no­ton­nie… W głę­bi ob­ra­zu prze­strze­nie zda­ły się uspo­ko­jo­ne i wy­gła­dzo­ne, pu­sto było na nich, tyl­ko kę­dyś w mgle da­le­kiej para ża­gli je­ży­ła się do góry, niby ptak o dwoj­gu skrzy­deł… Ku brze­gom łód­ka ma­leń­ka ry­ba­cza, jak ryb­ka czar­na to się bu­ja­jąc cho­wa­ła za fale, to wy­ska­ki­wa­ła nad nie i ni­kła zno­wu… i wra­ca­ła jesz­cze…

Wil­la, co na mo­rze pa­trza­ła, zwa­ła się Bian­ca, od mu­rów ja­snych i mar­mu­ro­wych ga­le­ryj bia­łych… Tuż za nią nad za­to­ką roz­rzu­co­ne w pół­ko­le le­ża­ło spo­koj­ne San Remo.

Go­dzi­na była po­łu­dnio­wa – na gan­ku wil­li uka­za­ła się po­stać nie­wie­ścia, osło­nio­na sza­lem dłu­gim. Sta­nę­ła pa­trząc ku mo­rzu, i po­wol­nym kro­kiem zszedł­szy ze wschod­ków i gan­ków, skie­ro­wa­ła się ku ta­ra­so­wi nad brze­giem.

Z da­le­ka na­wet pa­trząc po­znać w niej było ła­two isto­tę mło­dą, ru­chów wdzięcz­nych i śmia­łych, lecz chwi­la­mi jak­by znu­że­niem omdlo­nych. Szła to pro­stu­jąc się i przy­śpie­sza­jąc kro­ku – to go zwal­nia­jąc w takt my­ślom i oczy spusz­cza­jąc ku zie­mi. Cza­sem za­trzy­my­wa­ła się po­pa­trzeć na spóź­nio­ny kwia­tek, nie­kie­dy spoj­rza­ła cie­ka­wie ku mo­rzu, i zno­wu oczy jej spa­da­ły na zie­mię… Do­szła tak do wschod­ków, do ga­le­ryi, i siadł­szy na mar­mu­ro­wej ław­ce wspar­ta na ręku, wzrok ob­ró­ci­ła na mo­rze…

Sły­chać było re­gu­lar­ny szum fali i kle­ko­ta­nie ka­mycz­ków, któ­re wy­no­si­ła na brze­gi…

Ten wi­dok wiecz­nie je­den, co­raz inny – może czło­wie­ka w osłu­pie­niu i za­du­mie trzy­mać go­dzi­ny całe na uwię­zi. Po­mię­dzy ru­chem fali a pul­sa­cyą my­śli jest jak­by po­krew­ne ja­kieś współ­czu­cie – myśl się roz­bu­dza, ob­umie­ra, pod­no­si, omdle­wa przy jej szu­mie, któ­ry coś mó­wić się zda­je. Czar­ne oczy mło­dej ko­bie­ty, dłu­gie­mi osło­nio­ne rzę­sa­mi to­nę­ły w fa­lach i ich bla­skach…

Za­du­ma­ła się tak głę­bo­ko, że ani po­strze­gła jak mło­dy męż­czy­zna, z dłu­gie­mi wło­sa­mi ja­sne­mi, spły­wa­ją­ce­mi na ra­mio­na, wy­su­nął się z za­ro­śli, w któ­rych cza­to­wał, i przy­biegł do niej na ga­le­rye – sia­da­jąc tak, aby go po­strzedz była zmu­szo­na… Spie­szył ku niej i oczy mu za­świe­ci­ły szczę­ściem i nie­po­ko­jem, gdy się jej zna­lazł tak bliz­ko.

Usły­szaw­szy chód, ko­bie­ta zwró­ci­ła się po­wo­li, do­my­śla­jąc pew­nie kto za nią go­nił, po­pa­trza­ła tro­chę, i zno­wu ku mo­rzu twa­rzą usia­dła, jak­by ją nie­wie­le ob­cho­dził.

– Prze­cież, ode­zwał się przy­by­ły – prze­cież choć na chwil­kę samą pa­nią Her­mi­nię mo­głem za­stać; ta po­dróż dała mi się we zna­ki! Mie­li­śmy się za­trzy­mać prę­dzej, w Szwaj­ca­ryi… tam wszyst­kim nam było za zim­no. A! mnie szcze­gól­niej… Po­go­ni­li­śmy aż tu, do tych Włoch, gdzie zno­wu mar­z­nę… Te dni dla mnie, to męka Tan­ta­lu – a pani je­steś tak nie­sły­cha­nie su­ro­wa… tak nie­do­stęp­na…

– Po­wiedz­że mi pan – chłod­no od­par­ła ko­bie­ta spo­glą­da­jąc na nie­go okiem śmia­łem – jak­żeś się mógł spo­dzie­wać, że in­a­czej być może? Prze­cież sza­nu­jąc sie­bie i imię, któ­re no­szę… nie mogę być inną… i nie chcę, i nie będę…

– Więc rzuć pani to imię… ja tyl­ko o to bła­gam… za­wo­łał Alf.

– Pan wiesz, że się to oka­za­ło nie­po­do­bień­stwem. Dla ojca mo­je­go, dla mnie na­le­ży choć po­zo­ry oca­lić… Wi­dzisz pan, jak hra­bia Zdzi­sław jest da­le­ko ode­mnie… jak uni­ka aż do zbyt­ku na­wet spo­tka­nia i roz­mo­wy… On to ro­zu­mie, a pan po­ło­że­nia mo­je­go nie chcesz oce­nić…

– Tak! On, on… on je­den ma ła­skę w oczach pani, jam wi­nien za­wsze i wszyst­kie­mu, z go­ry­czą ode­zwał się mło­dy pa­nicz. Mnie nie wol­no się zbli­żyć gdy­śmy sam na sam, ani do­tknąć jej ręki, ani szep­nąć czul­sze­go sło­wa… ja…

– Wszak wi­du­je­my się co­dzień, co chwi­la – szep­nę­ła opie­ra­jąc się na dło­ni z wy­ra­zem re­zy­gna­cyi ko­bie­ta – da­ruj mi pan, do­pó­ki na­zy­wam się jego żoną – nikt obcy, choć­by naj­mil­szy mi, praw więk­szych nad te, ja­kie ma hra­bia, ro­ścić do mnie nie może…

– To są wszyst­ko smut­ne nie­spo­dzian­ki dla mnie! Mó­gł­żem prze­wi­dzieć taką nie­li­to­ści­wą su­ro­wość? Nie­gdyś by­łaś pani dla mnie ła­skaw­sza… dziś… Nie śmiem ob­wi­niać Zdzi­sła­wa…

– Hra­bia Zdzi­sław nie wi­nien, wi­dzisz pan jak da­le­ko jest za­wsze ode­mnie, prze­rwa­ła ko­bie­ta… Ob­wi­niaj pan mnie, na­zwiej mnie dzi­wacz­ką… przyj­mę wy­mów­ki, ale to nie zmie­ni mo­je­go po­stę­po­wa­nia..

Alf się pod­niósł z sie­dze­nia i po­czął prze­cha­dzać, ręką tar­ga­jąc pięk­ne wło­sy.

– I dłu­goż ma po­trwać to po­ło­że­nie na­sze dzi­wacz­ne – to po­stę­po­wa­nie, cały ten mię­dzy­akt, któ­ry ja od­gry­wać mu­szę, aby tro­skli­wość pani o ojca i o po­zo­ry za­spo­ko­ić?

Her­mi­nia mil­cza­ła ja­kiś czas opar­ta na ręku i wpa­trzo­na w mo­rze…

– Jak się panu zda­je? Prze­cież w kil­ka ty­go­dni mał­żeń­stwo się nie roz­sta­je, bo nie­po­dob­na, aby zroz­pa­czy­ło o so­bie… Nie chcę, aże­by lu­dzie do­ba­da­li się praw­dy i tego śmiesz­ne­go ukła­du, jaki sta­nął mię­dzy nami. Mó­wię panu: na­le­ży oca­lić po­zo­ry: dla hra­bie­go, dla mnie jest to ko­niecz­nem, ko­niecz­nem dla mo­je­go ojca, bo ten­by ko­me­dyi, któ­rej au­tor­ką jest pan­na Ro­tler, nig­dy mi nie prze­ba­czył.

– Prze­pra­szam pa­nią – au­tor­ka tej jak ją pani na­zy­wasz, ko­me­dyi jest moja mat­ka… i ja…

– A ja i hra­bia Zdzi­sław nie­do­bry­mi ak­to­ra­mi? nie­praw­daż? uśmie­cha­jąc się spy­ta­ła Her­mi­nia. Pa­nie Al­fon­sie, do­da­ła – sza­nuj­że we mnie przy­szłą żonę swo­ją, je­śli nią mam być…

Al­fons się zżym­nął i rzu­cił.

– Ale ja ko­cham, ja sza­le­je… ja w tem pie­kle wy­trwać nie po­tra­fię…

– My­ślisz pan, że mi w niem le­piej? iro­nicz­nie się uśmie­cha­jąc spy­ta­ła ko­bie­ta…

– Ja nie ro­zu­miem was? ser­ca wa­sze­go, uczuć… nic. Zda­wa­ło mi się – po­czął z ro­sną­cym za­pa­łem – żem był po­zy­skał jej mi­łość, żeś mia­ła dla mnie li­tość… a te­raz…

– A! li­tość masz pan naj­ser­decz­niej­szą… i mi­ło­ści tyle ile było, nic z niej nie uro­ni­łam! mó­wi­ła Her­mi­nia. Przy­po­mnij so­bie moje sło­wa… Mó­wi­łam za­wsze, po­wta­rzam to dziś – współ­czu­cie, naj­czul­szą – przy­jaźń… mam dla was, ale tej gwał­tow­nej na­mięt­no­ści, ja­kiej wy­ma­gasz, – nie mia­łam i dać jej nie mogę, bo do niej nie skłon­ne jest bied­ne, za­sty­głe ja­kieś ser­ce moje… Tak ko­chać jak­by was inna może ko­bie­ta po­ko­cha­ła – wy­zna­ję, ja nie po­tra­fię. Daw­niej, chcia­łeś się tem za­spo­ko­ić – mó­wi­łeś: choć tro­chę współ­czu­cia, li­to­ści, przy­jaź­ni…? Tak? nie­praw­daż? to wszyst­ko ofia­ru­ję dzi­siaj… i nic wię­cej! bo nie­ste­ty! nic wię­cej nie mam, mój bied­ny pa­nie Al­fon­sie… Nie łudź się… ja kła­mać nie mogę.

Al­fons słu­chał, a pięk­na jego twarz zdra­dza­ła tłu­mio­ne, naj­gwał­tow­niej­sze uczu­cia…

– Pani je­steś dla mnie isto­tą za­gad­ko­wą.

– Je­stem nią i dla sie­bie – spo­koj­nie do­da­ła Her­mi­nia – ale je­że­li to pan za za­gad­kę masz, żem się w nim gwał­tow­niej za­ko­chać nie po­tra­fi­ła? mój pa­nie Al­fon­sie… to bar­dzo po­wsze­dnia za­gad­ka… Są ser­ca zim­ne i są uspo­so­bie­nia róż­ne… ja je­stem upo­śle­dzo­na… nie­ste­ty!…

– Jam my­ślał – prze­rwał Alf – że taka mi­łość jak moja musi, po­win­na się stać za­raź­li­wą…

– Cóż pan chcesz od ta­kiej jak ja bry­ły ka­mien­nej? obo­jęt­nie szep­nę­ła Her­mi­nia…

– Jesz­cze szy­der­stwo w do­dat­ku! za­mru­czał Alf.

– Z ko­goż? chy­ba z sie­bie sa­mej?

Mil­cze­nie trwa­ło mi­nut kil­ka… Her­mi­nia słu­chać się zda­wa­ła szu­mu fali, Alf stał, pa­trzał, na­my­ślał się, cier­piał. Ślicz­na jego twa­rzycz­ka fał­do­wa­ła się aż do zbrzyd­nie­nia, mięk­kie jej rysy ru­cho­me, zmien­ne, chwi­la­mi sta­wa­ły się strasz­ne i przy­kre… Ła­god­ny ich wy­raz nie­wie­ści sta­wał się zwie­rzę­co dzi­kim. Ko­bie­ta nie mo­gła do­strzedz tego, bo wzrok jej błą­dził po mo­rzu.

– Jesz­cze słów kil­ka – ode­zwał się Alf – nie­chże wiem, jak ma dłu­go trwać ta moja mę­czar­nia dla oca­le­nia po­zo­rów, dla uspo­ko­je­nia ojca, dla od­wró­ce­nia tego, co nie może być unik­nio­ne… Dziś czy ju­tro, zda­je mi się… tak samo lu­dzie pleść będą… Wy­daj pani wy­rok!

– Pa­nie Al­fon­sie…

– Na­wet mnie pani Al­fem nie chcesz na­zy­wać, a nie po­zwa­lasz mi czul­sze­go użyć imie­nia, gdy do niej mó­wię…

– Mo­gli­by­śmy się omy­lić przy ob­cych… od­par­ła Her­mi­nia – tego ja nie chcę…

– Cze­kam wy­ro­ku…

– Zda­je mi się, że­śmy już mó­wi­li o tem… Nie po­zwa­la­cie na rok, ja pro­szę o kil­ka mie­się­cy…

– I Zdzi­sław ma cią­gle u jej boku męża uda­wać? za­py­tał Alf; a ja… a ja… pa­trzeć z dala i drę­czyć się…

– Gdy­byś pan ufał mnie i swo­je­mu szla­chet­ne­mu przy­ja­cie­lo­wi… mógł­byś so­bie oszczę­dzić mę­czar­ni… Mat­ka wa­sza jest cho­ra, ona po­trze­bu­je tego wło­skie­go orzeź­wia­ją­ce­go po­wie­trza… ja przy niej zo­sta­nę… wy jedź­cie obaj…

– Szcze­gól­niej ja…

– Tak, aby so­bie tej mę­czar­ni oszczę­dzić – chłod­no do­koń­czy­ła Her­mi­nia… Mógł­byś pan prze­po­dró­żo­wać Wło­chy, wi­dzieć Rzym i Ne­apol, któ­re po­znać pra­gną­łeś…

– Zo­sta­wiw­szy tu Zdzi­sła­wa…

– A! je­śli chcesz, mo­żesz go za­brać z sobą, ci­szej ode­zwa­ła się Her­mi­nia…

– Wszyst­ko to cu­dow­nie do­praw­dy się skła­da –

do­dał gorz­ko Alf – mat­ka cho­ra… ja ode­pchnię­ty… Zdzi­sław dla oca­le­nia po­zo­rów trzy­ma­ny na uwię­zi…

– Wszyst­ko to, po­wtó­rzy­ła Her­mi­nia, było z góry prze­wi­dzia­ne i za­po­wie­dzia­ne. Stwo­rzy­li­ście pań­stwo to po­ło­że­nie, jam je lek­ko­myśl­nie przy­ję­ła, mu­si­my zno­sić…

Alf skło­nił się z prze­sa­dzo­ną grzecz­no­ścią ko­bie­cie, szyb­kim kro­kiem zbiegł z ta­ra­su, po schod­kach, i zna­la­zł­szy się w ogród­ku, sta­nął przy­bi­ty i za­my­ślo­ny.

Her­mi­nia po­zo­sta­ła nie­ru­cho­ma na swem miej­scu. Pa­trza­ła na mo­rze…

W wil­li, w po­ko­ju, któ­re­go okna były przy­ciem­nio­ne ża­lu­zy­ami od słoń­ca, na sze­zlą­gu od­po­czy­wa­ła pani Ro­bert'owa… Zmia­na jej twa­rzy, któ­ra już w dniu ślu­bu była wi­docz­na, te­raz sta­ła się znacz­niej­sza jesz­cze. Ze­sta­rza­ła na­gle, za­pa­dły jej po­licz­ki i oczy, dwie pla­my wy­pie­czo­ne, jak wy­kro­jo­ne pa­li­ły się, z obu stron twa­rzy wy­bla­dłej.

Pod­par­ta na ręku, rzu­ciw­szy książ­kę, któ­rą czy­ta­ła, oczy za­to­pi­ła w pod­ło­dze… Wes­tchnie­nie się wy­rwa­ło z pier­si, brwi na­marsz­czy­ły, chwy­ci­ła za dzwo­nek i po­trzą­sła nim nie­cier­pli­wie. We­szła słu­żą­ca.

– Gdzie hra­bia?

– Jest u sie­bie…

– Pro­sić go do mnie…

W ko­ry­ta­rzu dały się sły­szeć kro­ki i Zdzi­sław wszedł po­wo­li. I on miał twarz smut­kiem okry­tą ' i jak­by znu­dze­niem…

– Gdzie Alf? gdzie ona? spy­ta­ła pani Ro­bert'owa..

– Zda­je mi się, że Her­mi­nia sie­dzi na ta­ra­sie nad mo­rzem… Alf musi być w ogród­ku lub przy niej.

Z nie­cier­pli­wo­ścią rzu­ci­ła książ­kę pani Lau­ra…

– Ta ko­bie­ta – za­wo­ła­ła stłu­mio­nym gło­sem… za­mę­czy Alfa, za­bi­je mnie… Wy, wy bo je­ste­ście bez ener­gii, bez woli… bez li­to­ści.

– Ja? za­py­tał Zdzi­sław zdzi­wio­ny – ale na Boga, cóż ja tu zna­czę, kom­pars pod­rzęd­ny? Mógł­bym choć od wy­mó­wek być wol­ny… Czyż mało jesz­cze po­świę­ce­nia z mo­jej stro­ny…

– Mógł­byś wpły­nąć na nią!

– Ja? kie­dy Alf i wy nie mo­że­cie. Ale ja dla niej nie ist­nie­ję…

Po­ru­szył ra­mio­na­mi, Lau­ra nań spoj­rza­ła, był roz­draź­nio­ny cho­ciaż się ha­mo­wał…

– Śmiesz­na jest praw­dzi­wie! za­wo­ła­ła pani Ro­bert'owa. Al­fo­wi się zbli­żyć do sie­bie nie daje, bied­ne dziec­ko usy­cha… nie ma li­to­ści… nie ma czu­cia…

– Na nie­szczę­ście ma wolę i ener­gię, któ­rej ani pani, ani ja, ani mi­łość Alfa zła­mać nie po­tra­fi. Mu­si­my kró­lo­wej być po­słusz­ni i speł­niać jej roz­ka­zy…

– Te­raz wi­dzę – do­da­ła Lau­ra jak­by sama do sie­bie – całą głu­po­tę moją i omył­kę nie­da­ro­wa­ną. Sza­lo­na myśl wy­da­ła mi się ge­nial­ną. Pro­fe­so­ra­by­śmy skło­ni­li, albo ją na­mó­wi­li do uciecz­ki, do wy­kra­dze­nia. Wszyst­ko­by było lep­sze nad to po­ło­że­nie fał­szy­we… Mia­łam inne wy­obra­że­nia o jej cha­rak­te­rze… są­dzi­łam, że się ze­chce uwa­żać za żonę Alfa… że głu­pie ja­kieś po­sza­no­wa­nie form… nie sta­nie na dro­dze… Ro­iłam raj dla mo­je­go bied­ne­go chłop­ca, a wpro­wa­dzi­łam go do praw­dzi­we­go pie­kła. Mil­czał hra­bia.

– Co dla mnie to przy­najm­niej czy­ściec zgo­to­wa­li­ście – rzekł z ci­cha…

– Ale to tak trwać nie może! do­da­ła pani Ro­bert'owa… Ja są­dzę, że spo­sób jest na to…

– Jaki? spy­tał hra­bia…

– Je­stem wpraw­dzie tro­chę sła­ba, ci­cho ode­zwa­ła się Lau­ra – ale dla Alfa po­świę­cić się po­tra­fię… Zresz­tą po­wie­trze Włoch to chwi­lo­we cier­pie­nie musi wy­le­czyć…

Zdzi­sław stał spo­glą­da­jąc na nią…

– Po co mamy sie­dzieć w San Ber­no?… Nic jej nie mó­wiąc, po­ta­jem­nie wy­bie­rze­my się z tobą, gdzie chcesz, do Flo­ren­cyi, do Rzy­mu, do Ne­apo­lu… Alfa zo­sta­wi­my z nią sa­me­go… To ją zmu­si wresz­cie być dla nie­go inną.

Nie­po­strze­że­nie pra­wie Zdzi­sław drgnął.

– To nie może być – rzekł sta­now­czo.

– Jak­to? dla cze­go? nie może? gwał­tow­nie wy­buch­nę­ła pani Ro­bert'owa…

– Her­mi­nia­by mi tej zdra­dy nie prze­ba­czy­ła, bo jej mu­sia­łem dać sło­wo, że do roz­wo­du jej sa­mej nie po­rzu­cę…

– Da­łeś jej sło­wo na to? Kie­dy?

– W dniu ślu­bu.

I my­ślisz go do­trzy­mać? – za­wo­ła­ła pani Ro­ber­fo­wa.

– Tak jak do­trzy­mu­ję sło­wa da­ne­go wam i Al­fo­wi.

– Dzie­ciń­stwo! roz­śmia­ła się Lau­ra: ja tego wy­bie­gu nie przyj­mu­ję. To jest je­dy­ny śro­dek zbli­że­nia ich do sie­bie… Ja wy­ma­gam… ty mu­sisz to dla mnie uczy­nić.,.

Cze­ka­ła na od­po­wiedź na­próż­no, Zdzi­sław mil­czał… Pani Ro­bert'owa co­raz się wię­cej roz­go­rącz­ko­wa­ła swo­ją ideą… W tem drzwi się otwo­rzy­ły i Alf wszedł tak po­mię­sza­ny, za­ru­mie­nio­ny gnie­wem, wi­docz­nie po­ru­szo­ny, że mat­ka zo­ba­czyw­szy go, po­rwa­ła się z sze­zlą­gu i po­bie­gła ku nie­mu. Obu­rącz po­chwy­ci­ła go za gło­wę.

– Go ci jest? bied­ne dziec­ko?

– A! ta ko­bie­ta! wy­jąk­nął Alf…

– Ta okrut­ni­ca! wy­buch­nę­ła mat­ka… Cóż się sta­ło?

– Po­wtó­rzy­ło się to, co mnie od niej co­dzień spo­ty­ka – rzekł Alf – od­py­cha mnie… nie chce sły­szeć o zbli­że­niu się żad­nem… a roz­wód od­kła­da… na mie­sią­ce… Nic jej po­ru­szyć nie może…

Mat­ka po­czę­ła go w czo­ło ca­ło­wać.

– Uspo­kój się, za­wo­ła­ła go­rącz­ko­wo –- znaj­dzie­my spo­sób na nią.

W oczach Alfa bły­snę­ła ra­dość i na­dzie­ja.

– Chy­ba ty mat­ko po­tra­fisz mnie oca­lić!….

– Tak ja – bo hra­bia… nie­kon­ten­ta je­stem z nie­go…

Alf z czu­ło­ścią przy­bli­żył się do Zdzi­sła­wa…

– Zdziś… czyż to być może?

– Po­słu­chaj, prze­rwa­ła mat­ka… ja nie po­tra­fi­łam tego jesz­cze wy­módz na nim. Nam oboj­gu z nim wy­je­chać po­trze­ba, a was sa­mych zo­sta­wić.

W unie­sie­niu Alf padł na ko­la­na przed mat­ką, oczy mu się za­iskrzy­ły…

– Co za myśl! za­wo­łał… a! co za myśl szczę­śli­wa!….

– Tak, by­ła­by bar­dzo pięk­na – prze­rwał Zdzi­sław, gdy­by­śmy wszy­scy nie zna­li – Her­mi­nii. Dziś my wy­je­dzie­my ztąd, przy­pusz­czam… a ju­tro – ona…

– Do­kąd? sama? za­wo­ła­ła pani Ro­bert'owa; ale to być nie może…

– Z ko­bie­tą ta­kie­go cha­rak­te­ru – rzekł Zdzi­sław – to nie­tyl­ko moż­li­we, ale pew­ne… Alf ją od sie­bie od­strę­czy tyl­ko, pani się jej na­ra­zisz, a ja zo­sta­nę zdraj­cą…

– Szcze­gól­na rzecz – zło­śli­wie wtrą­ci­ła pani Lau­ra, wzrok za­ognio­ny zwra­ca­jąc na Zdzi­sła­wa, – że Zdziś, coby nam po­wi­nien po­ma­gać, wy­naj­du­je trud­no­ści i prze­szko­dy…

– Nie wy­naj­du­ję, ale wi­dzę je i nie taję ich przed wami…

Po­czął się prze­cha­dzać po po­ko­ju…

Alf cały był prze­ję­ty tą my­ślą, któ­ra mu się cu­dow­ną zda­wa­ła. Po­zo­stać z nią sam na sam, klę­czeć u jej ko­lan dni całe…

Cho­ciaż się nie przy­zna­wał do tego, był za­zdro­sny… Wie­rzył Zdzi­sła­wo­wi, a pod­jrze­wał go… Rzu­cił mu się zno­wu na szy­je.

– Zdziś! ty już tyle uczy­ni­łeś dla mnie… do­pełń mia­ry, przy­śpiesz szczę­ście moje…

– Ale to nie za­le­ży ode­mnie, od­parł hra­bia zim­no… Od­je­chać mogę, nie uczy­nię tego in­a­czej jed­nak, tyl­ko za jej wie­dzą. Do­zwól­cie mi z nią po­mó­wić o tem…

– Tak i po­psuć wszyst­ko! za­wo­ła­ła ręce pod­no­sząc do góry pani Ro­bert'owa…

Hra­bia po­ca­ło­wał Alfa z uśmie­chem po­li­to­wa­nia, za­krę­cił się jecz­cze po po­ko­ju, wziął ze sto­li­ka książ­kę i wy­szedł, cho­ciaż pani Ro­bert'owa go od­wo­ły­wa­ła…

Mil­cze­nie pa­no­wa­ło chwi­lę po wyj­ściu jego… Al­fons cho­dził roz­pło­mie­nio­ny.

– Tak, w isto­cie, to spo­sób je­dy­ny… bę­dzie­my sami! Ju­ściż uciec ode­mnie nie może? Do­kąd? sama? bę­dzie zmu­szo­na po­zo­stać… kil­ka dni te­sa­mot­no­ści sta­nie za mie­sią­ce… Ja się lę­kam Zdzi­sła­wa…

– Czy masz po­szla­ki ja­kie? wtrą­ci­ła chwy­ta­jąc go za rękę mat­ka – czyś co sły­szał? wi­dzia­łeś? do­my­ślasz się?…

– Nie – ale mam prze­czu­cie… mam trwo­gę, coś oznaj­mu­je o nie­bez­pie­czeń­stwie… Niech mama przy­po­mni so­bie po­dróż… całe jej obej­ście się z nami. Nig­dy mi ręki nie po­zwo­li­ła po­dać so­bie. W roz­mo­wie do nie­go się zwra­ca.., oczy jej czę­ściej go szu­ka­ją, niż two­je­go bied­ne­go Alfa… Ja się Zdzi­sła­wa boję…

– Któż wie? smut­nie ode­zwa­ła się pani Ro­bert'owa – masz słusz­ność może… Je­śli nie ze­chce je­chać ze mną, niech sam je­dzie… niech je­dzie.

– Ma­mie dok­tór ra­dził po­łu­dnie… on jej po­trzeb­ny do to­wa­rzy­stwa, niech je­dzie z mamą, rzekł Alf… niech mnie przy niej za­stą­pi…

– Ja cho­rą nie je­stem – prze­rwa­ła mat­ka – ja się czu­ję zmę­czo­ną i przy­bi­tą tobą… Gdy o cie­bie będę spo­koj­na, ozdro­wie­ję…

Dłu­go jesz­cze ci­cha roz­mo­wa prze­cią­gnę­ła się mię­dzy sy­nem a mat­ką; Zdzi­sław czy­tał w swo­im po­ko­ju, je­że­li się to czy­ta­niem na­zy­wać mo­gło… bo oczy miał wle­pio­ne to w okno, to w pod­ło­gę, a zwró­ciw­szy je na książ­kę, po kil­ka razy je­den wierz prze­bie­gać mu­siał, nie mo­gąc go zro­zu­mieć.

I on rad­by był się ztąd wy­do­być – ale Her­ma­na li­tość w nim obu­dza­ła. Po­zna­wał ją te­raz le­piej i nie wie­dział jak są­dzić. Mi­łość jej dla Alfa była ja­kaś dziw­nie chłod­na i osty­gła… Go­dzi­łoż się ją, prze­ciw jej woli, wbrew obiet­ni­com rzu­cić tak samą? Po­stę­po­wa­nie z Al­fon­sem do­wo­dzi­ło wię­cej li­to­ści, niż przy­wią­za­nia… Im z więk­szą na­tar­czy­wo­ścią zbli­żał się do niej, tem zim­niej­sza… się dlań oka­zy­wa­ła…

Zdzi­sław nie miał pra­wie zręcz­no­ści wi­dze­nia jej sam na sam; nie do­pusz­cza­no im na chwi­lę po­zo­stać z sobą… Mimo to w roz­mo­wie ury­wa­nej" były wy­ra­zy, wej­rze­nia, sło­wa, któ­re utkwi­ły w Zdzi­sła­wie głę­bo­ko…

Ko­chał Alfa – lecz łu­dzić się nie mógł: do­bre, roz­piesz­czo­ne chło­pię nie było stwo­rzo­ne, by sta­nąć na rów­ni z tą ko­bie­tą, któ­ra zdu­mie­wa­ła ener­gią woli, by­stro­ścią my­śli i po­wa­gą cha­rak­te­ru… Dla cze­go po­świę­ci­ła się dla nie­go, i zgo­dzi­ła na taką ofia­rę, na ta­kie po­ło­że­nie, na wszyst­ko co ucier­pieć mu­sia­ła?

Dla Zdzi­sła­wa było to nie­zro­zu­mia­łe.

Te­raz gdy dwie te ko­bie­ty wi­dział cią­gle przy so­bie ra­zem i mógł je po­rów­ny­wać, znu­że­nie pa­nią. Ro­bert'ową zwięk­sza­ło się co chwi­la – ćmi­ła ją nie­tyl­ko dzie­wi­czą pięk­no­ścią, ale da­le­ko wyż­szem wy­kształ­ce­niem i po­zor­ną czy ist­ną cha­rak­te­ru po­tę­gą. Zdzi­sław znie­chę­cał się do mat­ki Alfa, po­mi­mo jej przy­wią­za­nia do sie­bie i na­mięt­nych jego do­wo­dów; chłód i obo­jęt­ność Her­mi­nii były dlań sym­pa­tycz­niej­sze. Dzi­wił się so­bie, iż mógł na chwi­lę być za­ję­ty dziw­nie pięk­ną, ale nad­zwy­czaj po­spo­li­tą isto­tą, któ­ra tra­ci­ła co­dzień w oczach jego… Kaj­da­ny tych sto­sun­ków cię­ży­ły mu okrut­nie – bru­ka­ły go… zży­mał się na sie­bie, i gdy­by go nie wią­za­ło to ja­kieś uczu­cie nie­okre­ślo­ne – li­to­ści dla Her­mi­nii, daw­no­by te wię­zy po­tar­gał…

Znu­że­nie tem ży­ciem, po­żą­da­nym pra­wie czy­ni­ło mu po­wrot­na wieś, choć­by do Su­szy, za­mknię­cie się – od­osob­nie­nie, wy­po­czy­nek dla ser­ca i du­cha. Wy­rzu­cał so­bie brak ener­gii, ale jej nie miał, i tem wię­cej ce­nił ją w Her­mi­nii…

I dla nie­go jak dla Alfa ta ko­bie­ta za­gad­ką była…

Bez złej my­śli, pra­gnął kie­dy­kol­wiek po­ufal­szej z nią sam na sam roz­mo­wy, lecz szpie­go­wa­no ich nie­li­to­ści­wie, upo­ka­rza­ją­co, śmiesz­nie… i Zdzi­sław nie chciał pod­stę­pem żad­nym zdo­być tej chwi­li… Alf, jego mat­ka mie­li ich cią­gle na oku… Wyjść nie mógł na­wet do ogród­ka, nie ma­jąc ko­goś za sobą…

Dłu­gi czas prze­sie­dziaw­szy sa­mot­nie nad mo­rzem, Her­mi­nia po­wró­ci­ła do wil­li. Zbli­ża­ła się go­dzi­na obia­du. Wi­dać było na jej twa­rzy pew­ne znę­ka­nie, ale za­ra­zem spo­kój, któ­ry daje siła we­wnętrz­na. Wszy­scy współ­miesz­kań­cy tego domu obok niej wy­da­wa­li się roz­go­rącz­ko­wa­ni i pod­raź­nie­ni; ona mia­ła po­stać i twarz wy­po­go­dzo­ną. Zda­wa­ła się ich nie lę­kać wca­le, gdy oni z oba­wą spo­glą­da­li na nią.

I te­raz po krót­kiej prze­chadz­ce, wró­ci­ła do wil­li, nie do­znaw­szy żad­ne­go wra­że­nia, mimo roz­mo­wy z Al­fem. We­szła do swo­je­go po­ko­ju, wzię­ła książ­kę i sia­dła z nią za­my­ślo­na, cze­ka­jąc aż do sto­łu znać da­dzą.

Wkrót­ce oznaj­mio­no, iż było go­to­we. Her­mi­nia nie ru­szy­ła się za­raz: "słu­cha­ła po cho­dzie po­zna­jąc, ry­chło li wyj­dzie pani Ro­bert'owa, Alf i Zdzi­sław – chcia­ła być ostat­nią. Kro­ki w isto­cie dały się sły­szeć w ko­ry­ta­rzu, pani Lau­ra ode­mknę­ła drzwi i uśmie­cha­jąc się pro­si­ła do obia­du. Alf stał za nią.

– W tej chwi­li słu­żę – od­po­wie­dzia­ła Her­mi­nia, nie spusz­cza­jąc oczu z książ­ki… Nad­szedł i Zdzi­sław, ru­szy­li się więc wszy­scy. Miej­sce Her­mi­nii było mię­dzy dwo­ma pa­na­mi, z któ­rych je­den na­zy­wał się, a dru­gi miał być jej mę­żem. Alf za­zdro­sny był i pil­no­wał krze­sła. Tym ra­zem jed­nak Her­mi­nia wsu­nę­ła się zręcz­nie mię­dzy mat­kę jego a Zdzi­sła­wa. Alf się za­ru­mie­nił. Pani Ro­bert'owa chcia­ła mu miej­sca ustą­pić, nie do­zwo­lił na to, chciał ode­gry­wać rolę nie­szczę­śli­we­go, i był w isto­cie.

W roz­mo­wie na zdro­wie swe po­czę­ła się uskar­żać pani Ro­bert'owa.

– Pani się nu­dzisz, prze­rwa­ła Her­mi­nia: ja­kaś wy­ciecz­ka, prze­jażdż­ka po­słu­ży­ły­by jej dla zdro­wia i roz­ryw­ki…

– Ale ra­zem z wami… pod­chwy­ci­ła pani Lau­ra.

– A! mnie tu tak do­brze, nie mam naj­mniej­szej ocho­ty…

Syn i mat­ka spoj­rze­li po so­bie…

Kil­ka razy za­czy­na­no o rze­czach róż­nych. Alf nie jadł, wzdy­chał i rzu­cał roz­ma­ite­mi przy­mów­ka­mi, Her­mi­nia zda­wa­ła się ich nie czuć, nie sły­szeć i nie ro­zu­mieć bo na nic nie od­po­wia­da­ła…

Po­sęp­nie, smut­no prze­szedł obiad cały… Gdy wsta­no od sto­łu, Alf przy­szedł oprzeć się o krze­sło Her­mi­nii, chcąc z nią za­wią­zać roz­mo­wę… ale… przed­mio­tu in­ne­go nie zna­lazł oprócz sie­bie i swo­je­go ser­ca. Na to nie otrzy­mał od­po­wie­dzi, od­szedł zroz­pa­czo­ny. Zo­sta­wu­jąc Her­mi­nię z mat­ką, na któ­rą spoj­rzał wy­ra­zi­ście, sam wziął pod rękę Zdzi­sła­wa i wy­cią­gnął go do ogro­du.

Obaj wle­kli się jak cie­nie mil­czą­ce. Alf wzdy­chał, Zdziś dym pusz­czał i przy­pa­try­wał się ob­łocz­kom jego.

– Nie ma co mó­wić – szczę­śli­wi je­ste­śmy! za­mru­czał Alf…

– Zro­bi­li­ście co­ście chcie­li, i po… wa­szej my­śli – rzekł Zdziś – ma­cie owo­ce.

– Zdziś, nie ta­kiej mowy spo­dzie­wa­łem się po to­bie – ofuk­nął Alf.

– Więc mil­czę…

Szli zno­wu jak wprzó­dy wzdy­cha­jąc i dym pusz­cza­jąc, aż sta­nę­li na ta­ra­sie nad mo­rzem.

– Pięk­na per­spek­ty­wa, ję­cząc prze­ce­dził Alf przez zęby – ta­kich kil­ku mie­się­cy.

– Gdy­by ta­kich, od­parł Zdziś – jesz­cze­by moż­na zgo­dzić się z prze­zna­cze­niem, ale z tego co do­tąd wi­dzę, spo­dzie­wać się na­le­ży gor­szych…

– Któż wi­nien? za­py­tał Alf.

– Zda­je mi się, że nie ja – od­po­wie­dział hra­bia.

– Więc ja?

– Nie wiem…

Alf ude­rzył w dło­nie.

– Osza­leć po­trze­ba.

– Trze­ba mieć ro­zum, roz­śmiał się Zdziś.

– Co tu ro­zum po­mo­że! ro­zum!!

– Nu­dzisz Her­mi­nię za­miast się jej sta­rać po­do­bać, mę­czysz ją nie­do­rzecz­ną za­zdro­ścią, ob­ra­żasz po­dej­rze­nia­mi – nie­cier­pli­wisz na­tręc­twem, i chcesz, żeby ci za to była wdzięcz­na…

Za­mil­kli. Alf na ła­wie siadł i gło­wę w dło­nie za­nu­rzył.

– Zdziś, daj mi ten do­wód przy­jaź­ni jesz­cze… jedź z mamą i zo­staw nas sa­mych…

Na­my­ślał się chwi­lę za­py­ta­ny…

Zgo­da, rzekł, ale pod jed­nym wa­run­kiem.

Pod ja­kim?

– Wprzó­dy się z nią roz­mó­wię sam na sam. Alf aż pod­sko­czył.

– Cóż to jest? dla cze­go?

– Może będę szczę­śliw­szym od was. za­ufaj­cież raz mnie i jej… szcze­gól­nie mnie, któ­re­go trzy­ma­cie na oku jak po­dej­rza­ne­go i wro­ga. Jak­kol­wiek was ko­cham, ob­ra­ża mnie to w koń­cu, tak jak ją też po­dejrz­li­wość wa­sza obu­rzać musi…

– Za­pew­ne, go­rzej niż jest, już być nie mo – że – ode­zwał się Alf… niech tak bę­dzie… Nie prze­sło­dzi­my roz­mo­wie… i owszem…

Z pew­ną ura­zą wy­rze­kł­szy te sło­wa, wstał Alf, spoj­rzał na mo­rze, zszedł z ta­ra­su, sa­me­go na niej zo­sta­wu­jąc Zdzi­sła­wa, i ku wil­li się skie­ro­wał…

* * *

Ja­kim się sta­ło spo­so­bem, że mimo chłod­ne­go już tro­chę wie­czo­ru, wkrót­ce po­tem uka­za­ła się Her­mi­nia przed wil­lą i po­wol­nym kro­kiem zda­wa­ła kie­ro­wać ku ta­ra­so­wi, Zdziś so­bie wy­tłó­ma­czyć nie umiał. Być może, iż nie­cier­pli­wy Alf sam się po­sta­rał o przy­śpie­sze­nie wi­dze­nia ich z sobą na osob­no­ści.,. Pod­no­sząc oczy, hra­bia do­strzegł, że za ża­lu­zyą w oknie po­ko­ju hra­bi­ny, dwie gło­wy pil­no ruch ich każ­dy śle­dzić się zda­wa­ły… Wie­czór na mo­rzu był spo­koj­ny, roz­ko­ły­sa­ne w dzień fale bić o brzeg prze­sta­ły, po­ru­sza­ła się tyl­ko woda z lek­ka jak­by wy­po­czy­wa­jąc po wzbu­rze­niu… Nie­bo wy­po­go­dzo­ne mia­ło bar­wę zło­ci­stą, kil­ka ob­łocz­ków le­d­wie do­strze­żo­nych prze­su­wa­ło się po niefm. Zdzi­sław sie­dząc na ta­ra­sie zo­ba­czył idą­cą ku so­bie wprost tę, któ­rą na­zy­wał swą żoną, i ser­ce mu ude­rzy­ło nie­po­ko­jem nie­zro­zu­mia­łym. Li­to­wał się nad lo­sem tej isto­ty…

– Jak mo­gła zgo­dzić się na to? przy­wią­zać do po­czci­we­go, ale znie­wie­ścia­łe­go Alfa?? rzecz nie­po­ję­ta…

Do­szedł­szy do schod­ków wio­dą­cych na ta­ras, zkąd wi­dać było Zdzi­sła­wa, Her­mi­nia pod­nió­sł­szy oczy, trzy­ma­ła kwia­tek ze­rwa­ny w ręku…

– Wol­no mi tam od­po­cząć na gó­rze przy panu, czy nie wol­no? za­py­ta­ła.

– Któż­by mógł za­bro­nić? za­wo­łał Zdzi­sław.

– Może wy, pa­nie hra­bio… co się tak oba­wia­cie na­ra­zić na po­dej­rze­nie i chce­cie do­wieść, iż mnie nie­na­wi­dzi­cie?

– Pani! obu­rzył się Zdzi­sław – tej wy­mów­ki się nie spo­dzie­wa­łem…

Her­mi­nia wcho­dzi­ła po­wo­li, prze­szła całą dłu­gość ta­ra­su i usia­dła w dru­gim koń­cu, w dali od Zdzi­sła­wa…

– Je­ste­śmy tak szpie­go­wa­ni w tej chwi­li, każ­dy nasz ruch bę­dzie tak tło­ma­czo­ny i kom­men­to­wa­ny… iż panu ostroż­ność za­le­cić mu­szę. Wszak to od cza­su tego co się zwa­ło ślu­bem na­szym, nie­mal pierw­sze spo­tka­nie swo­bod­ne?… Nie­praw­daż? Daw­niej wol­no nam było, jako do­brym przy­ja­cio­łom, po­mó­wić z… sobą… te­raz? nie­ste­ty!…

Spoj­rza­ła na Zdzi­sła­wa, któ­ry oczy miał spusz­czo­ne, jak gdy­by się wsty­dził.

– Ja­kim­że spo­so­bem sta­ło się – rzekł po ci­chu – iż pani od­wa­ży­łaś się… znijść tu do mnie?…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: