Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niebieskie migdały. Tom 2: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebieskie migdały. Tom 2: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 321 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom II.

War­sza­wa.

Ge­be­th­ner i Wolff.

1876.

Дo­звo­лe­нo Цe­нзy­poю.

Вa­pшa­вa 17 Сентября 1895 г.

–-

Kra­ków. – W dru­kar­ni Wł. L. An­czy­ca i Spół­ki.

Wie­czór był je­sien­ny, jed­ne­go z tych dni cie­płych i let­nich jesz­cze, któ­re są u nas go­ść­mi rzad­kie­mi. Nie­bo się zło­ci­ło z jed­nej stro­ny od za­cho­du, z dru­giej wy­try­ski­wa­ły na niem bla­de gwiazd­ki, mru­ga­ją­ce oczka­mi, jak­by ze snu wsta­wa­ły. Mia­sto już się w dal­szych swych uli­cach ukła­da­ło za­wcza­su do spo­czyn­ku. Ci­cho w nich było, gdzie­nieg­dzie tyl­ko okien kil­ka rzę­dem bły­ska­ło ja­skra­wo obok przy­ciem­nio­nych i czar­nych… Po chod­ni­kach pa­ra­mi i z osob­na prze­chod­nie ku drzwiom dą­ży­li. Ruch już tu ustał był zu­peł­nie, z dala tyl­ko kie­dy nie­kie­dy ozwał się tur­kot po­wo­zów jak grzmot od­le­gły… i zwol­na gi­nął w głę­bi­nach…

Na trze­ciem pię­trze sta­re­go domu, któ­re mia­ło pra­wo na­zy­wać się pod­da­szem, w otwar­tem oknie, opar­ty o nie, sie­dział za­my­ślo­ny, wpa­trzo­ny w nie­bo Zdziś. Były to jego pierw­sze dni no­wi­cy­atu jesz­cze nie­roz­po­cze­tych kur­sów uni­wer­sy­tec­kich…

Pierw­szy raz zo­sta­wio­ny sam so­bie, czu­jąc się tak bez opie­ki rzu­co­nym na bruk ob­ce­go mia­sta, du­mał roz­wa­ża­jąc, jak ma i co po­cząć… Chciał wszyst­ko ob­my­ślić wcze­śnie, ustrzedz się omy­łek, fał­szy­wych ra­chub i za­wo­du… Całą przy­szłość mu­siał być wi­nien sam so­bie, przy­go­to­wać ją i stwo­rzyć. Wpra­wia­ło go to w pew­ną dumę, cho­ciaż chwi­la­mi ro­dzi­ło i trwo­gę…

Nie­na­wy­kły był do ta­kiej od­po­wie­dzial­no­ści przed sobą sa­mym. Naj­tro­skliw­szą opie­ką oto­czo­ny od dzie­ciń­stwa, wy­piesz­czo­ny przez mat­kę, któ­ra go ubó­stwia­ła, wy­ko­ły­sa­ny na po­chleb­stwach, wpra­wio­ny w dumę – czu­jąc się ja­kąś isto­tą wy­bra­ną czas dłu­gi, te­raz gdy stra­cił to wszyst­ko, co go na fa­lach trzy­ma­ło, o wła­snej sile wa­hał się po­sta­wić kro­ku…

Kształ­co­no w nim wszyst­ko, oprócz tej sprę­ży­ny, co ca­łym wła­da czło­wie­kiem i ży­ciem kie­ru­je ca­łem, oprócz woli. Wy­ro­bio­no w nim uczu­cia, po­pę­dy, idee; gim­na­sty­ką umie­jęt­ną wpra­wio­no myśl ob­ra­cać się zręcz­nie; ale tych da­rów, ja­kie miał i mógł na­być, nie wy­uczo­no go uży­wać. Na­wykł był do ży­cia go­to­we­go, do wy­zna­czo­nych dróg, do na­dziei nie­omyl­nie świet­nych lo­sów – na­gle świat się dlań zmie­niał w peł­ną strasz­nych nie­spo­dzia­nek za­gad­kę, i zna­lazł się w sta­nie czło­wie­ka, któ­re­go­by we­so­łe to­wa­rzy­stwo z mu­zy­ką i śmie­cha­mi za­pro­wa­dzi­ło w głąb pusz­czy i zo­sta­wi­ło w niej sa­me­go… bez sług, bez za­pa­sów, bez świa­do­mo­ści go­ściń­ca…

Chwi­la­mi na­ba­wia­ło go to prze­ra­że­niem, to zno­wu wle­wa­ło roz­pacz­li­we nie­mal męz­two.

Czuł się strasz­li­wie sa­mot­nym, gdy wprzó­dy na chwi­lę sam z sobą nie był. Świat i lu­dzie, co go ota­cza­li, krę­ci­li się tak obo­jęt­nie każ­dy w swą stro­nę… na nie­go nikt nie zwa­żał, o nie­go nikt się nie tro­skał, nikt o nim nie po­my­ślał.

Był w strasz­li­wym wy­ra­zu tego zna­cze­niu – sie­ro­tą.

Z tym ka­mie­niem sie­roc­twa na ser­cu przy­był na miej­sce prze­zna­cze­nia, do Ber­li­na – do­kąd się wprzó­dy wy­bie­rał z pro­fes­so­rem Wi­lelm­skim, ka­mer­dy­ne­rem, służ­bą, dwo­rem, koń­mi, a te­raz się do­stał sam je­den o ma­łym tło­mocz­ku, z nie­wiel­kim za­pa­sem gro­sza i bez sta­łe­go jesz­cze po­sta­no­wie­nia co ma uczy­nić z sobą, do ja­kiej dą­żyć i spo­so­bić się przy­szło­ści.

Wszy­scy, któ­rych py­tał o radę, zby­wa­li go naj­po­spo­lit­szą: – ży­czo­no mu iść za in­stynk­tem nie­myl­nym mło­do­ści, za po­wo­ła­niem, ja­kie czu­je w so­bie. Zdziś ba­dał sie­bie i nie mógł jesz­cze zna­leźć w głę­bi ani owe­go nie­omyl­ne­go in­stynk­tu, ani żad­ne­go po­wo­ła­nia i uspo­so­bie­nia. In­stynkt w nim za­bi­ła naj­tro­skliw­sza opie­ka, o po­wo­ła­niu in­nem jak do szczę­ścia i do­stat­ku nig­dy nie my­ślał. Wa­bi­ło go wszyst­ko co pięk­ne… li­te­ra­tu­ra szcze­gól­niej… ale Ża­bic­ki w ostat­nich roz­mo­wach po­wta­rzał mu nie­raz, że ona daje wień­ce nie­śmier­tel­ni­czek, sła­wę, ka­dzi­dła, cier­nio­we ko­ro­ny w ogniu zło­co­ne, uwiel­bie­nia tłu­mu, okla­ski, nie­na­wi­ści po­tęż­ne, nie­przy­ja­ciół, nad któ­rych go­ręt­szych ży­czyć nie moż­na, i przy­ja­ciół, nad któ­rych nie­zręcz­niej­szych zna­leźć nie­po­dob­na, – sło­wem wszyst­ko cze­go du­sza za­pra­gnie, oprócz sta­no­wi­ska i chle­ba.

Pi­sarz, po­eta sta­je się pew­ne­go ro­dza­ju pa­ryą – sfe­ra, z któ­rej wy­szedł, usu­wa się od nie­go, inne przy­jąć go nie chcą. Zo­sta­je osa­mot­nio­ny ze swą wiel­ko­ścią i znę­ka­niem. Ża­bic­ki mó­wił mu wie­le i dłu­go o tem i o in­nych rze­czach, któ­re Zdziś roz­bie­rał dłu­go i nie ro­zu­miał ich ja­sno; naj­wy­mow­niej­sze dlań wszak­że było to, że ten sam Ża­bic­ki, co de­kla­mo­wał uno­sząc się Mic­kie­wi­cza i Kra­siń­skie­go, po­sta­no­wił – uczyć się me­dy­cy­ny…

Tłó­ma­czy­ło się to w nim wpraw­dzie tem, że dla nie­go ucze­nie się samo było roz­ko­szą i ce­lem, ale się też nie za­pie­rał, że się spo­dzie­wał zdo­być nie­za­leż­ność i ten nie­szczę­sny chle­ba ka­wa­łek, któ­ry naj­przód mieć po­trze­ba, aże­by być spo­koj­nym i za­cząć po­tem żyć, ob­ra­cać się… my­śleć, pra­co­wać.

Tej nie­za­leż­no­ści od gło­du po­trze­bo­wał i Zdziś te­raz… Miał może mniej, a pew­nie nie wię­cej od Ża­bic­kie­go, tam­ten był zbroj­ny wolą że­la­zną, wy­trwa­ło­ścią, od­wa­gą – Zdziś na­wet nie wie­dział co miał w so­bie, bo nig­dy na żad­ną nie był wy­sta­wio­ny pró­bę. Zstę­po­wał do ot­chła­ni swo­je­go ser­ca, i było mu tam ciem­no i zim­no… Na dnie jego le­ża­ły zwło­ki prze­szło­ści, a za nie­mi nie mógł doj­rzeć nic…

Ni­cze­go się tak nie oba­wiał Zdziś jak tego, do cze­go był naj­skłon­niej­szy – ma­rzeń. Za­przy­się­gał, że so­bie roić nie po­zwo­li, jak nie­gdyś śnił roz­kosz­nie, że bu­do­wać musi wszyst­ko na grun­tow­nych pod­sta­wach rze­czy­wi­sto­ści, a mimo to sam się chwy­tał co chwi­la na ja­kiejś wy­ciecz­ce w świat nie­bie­skich mig­da­łów. Wy­obraź­nia nio­sła go, oprzeć się nie umiał. Zda­wał się ra­cho­wać na to, co moż­li­we i ko­niecz­ne, a w rze­czy spo­dzie­wał się cu­dów, li­czył na ma­cie­rzyń­ską Opatrz­ność.

Cuda u nie­go na­le­ża­ły do rze­czy­wi­sto­ści…

Od dni kil­ku tak nic jesz­cze nie po­czy­na­jąc ba­wił w Ber­li­nie… W isto­cie cze­kał na Ża­bic­kie­go, na któ­re­go po­moc się spusz­czał – ale go do­tąd nie było. Zna­jo­mych miał jesz­cze nie­wie­lu, w świe­cie dla sie­bie no­wym zo­ry­en­to­wać się było mu bar­dzo trud­no.

Oprócz jed­ne­go li­stu, nie miał za­le­ce­nia do ni­ko­go. Ka­pi­tan Po­row­ski, przed sa­mym jego z Wól­ki wy­jaz­dem, przy­po­mniał był so­bie, że przy­ja­ciel jego, bo­daj da­le­ki krew­ny, któ­ry przez do­syć dziw­ne prze­cho­dził losu ko­le­je, któ­ry, jak on, w mło­do­ści był woj­sko­wym, po­tem dłu­go pro­fes­so­rem w Wil­nie, do­szedł­szy szczę­śli­wie eme­ry­tu­ry, a jesz­cze szczę­śli­wiej ma­jąt­ku, przez szcze­gól­ny skład in­te­re­sów fa­mi­lij­nych, za­pę­dzo­ny zo­stał do Ber­li­na. Dał więc Zdzi­sła­wo­wi list do nie­go na wszel­ki wy­pa­dek.

– Znaj­dziesz go tam, ko­cha­ny hra­bio, czy nie, za to rę­czyć nie mogę; człek, ka­wa­łek dzi­wa­ka, ale naj­pocz­ciw­szy w świe­cie – mó­wił Po­row­ski wrę­cza­jąc list z wiel­ka pie­czę­cią po­ka­pa­ny la­kiem… Po­wia­dam wam, do rany go przy­ło­żyć, choć się wyda nie­raz szorst­kim i ma swe wy­bry­ki. Czuć w nim i ka­pi­ta­na ar­tyl­le­ryi, i pro­fes­so­ra ma­te­ma­ty­ki, i sta­re­go szlach­ci­ca… Czy się wam przy­da na co, czy nie, za­wsze jaka taka po­moc i punkt opar­cia…

Zdzi­sław przy­jął list z wdzięcz­no­ścią wiel­ką, miał te­raz mało sto­sun­ków i nie­wie­le lu­dzi coby się do związ­ków z ich do­mem i obo­wiąz­ków dla nie­go po­czu­wa­li… Wpraw­dzie dwaj bra­cia nie­boszcz­ki hra­bi­ny osie­dli gdzieś byli za gra­ni­cą, ale o tych Zdziś nie wie­dział na­wet z pew­no­ścią gdzie miesz­ka­li. Ra­cho­wać na nich ani było po­dob­na, gdy od lat wie­lu, za ży­cia hra­bi­ny Ju­lii, nig­dy się do niej nie zgła­sza­li.

Ów więc ex-ka­pi­tan i ex-pro­fes­sor, pan Ka­je­tan Pu­cia­ta, gdy­by się go wy­na­leźć uda­ło, mógł się bar­dzo przy­dać, choć­by dla prze­strze­że­nia o wą­wo­zach i dziu­rach na nie­zna­nej dro­dze, w ob­cym kra­ju.

Zdziś na prze­mia­ny sie­roc­twem się tra­pił i upi­jał. Ni­ko­go! sa­me­mu trze­ba było ob­my­ślać wszyst­ko, ro­bić, słu­żyć, kie­ro­wać. Uśmie­chał się gorz­ko! Wy­da­wa­ło mu się to im­per­ty­nen­cyą losu, któ­ry tyle obie­caw­szy, na­gle zban­kru­to­wał. Po­wi­nien się był upa­mię­tać prze­cie? Wzbi­ja­ła go w dumę ta pró­ba, któ­ra w jego prze­ko­na­niu dłu­go trwać nie mo­gła… los się mu­siał opa­mię­tać, spo­łecz­ność po­pra­wić…

Tym­cza­sem jed­nak Zdziś jak mógł i umiał się ra­to­wał. Wy­na­lazł już był sam i wy­brał so­bie owo miesz­ka­nie aka­de­mic­kie na trze­ciem pię­trze… Wpraw­dzie po apar­ta­men­tach w skrzy­dle pa­ła­cu… było to li­che, ale być mia­ło chwi­lo­wem…

Ubó­stwo ba­wi­ło go jako coś nie­zmier­nie ory­gi­nal­ne­go – bo praw­dzi­we­go nie­do­stat­ku nie znał jesz­cze. Po­kój ten na­ję­ty na pod­da­szu o dwóch oknach od uli­cy, był ob­szer­ny do­syć i czy­sty. Go­spo­darz co rok po ja­kimś aka­de­mi­ku zmu­szo­ny był go cał­kiem od­świe­żać i wy­po­rzą­dzać. Od­da­wał go bar­dzo po­kaź­nym, od­bie­rał zwy­kle w ru­inach, ale do tego był już przy­go­to­wa­ny, wcho­dzi­ło to w ra­chu­bę.

I te­raz po wa­ka­cy­ach lo­kal wy­kle­jo­ny no­wym pa­pie­rem sza­rym, wy­glą­dał skrom­nie, ale przy­zwo­icie. Me­ble mia­ły po­do­ra­bia­ne nogi i wszyst­kie były la­kie­ro­wa­ne na nowo. Pod­ło­gę tak­że po­ma­lo­wa­no dla po­kry­cia wad or­ga­nicz­nych… Obok tego niby sa­lo­nu, któ­ry miał być ra­zem ja­dal­nią, bi­blio­te­ką i pra­cow­nią, Zdziś miał jesz­cze al­ko­wę ciem­ną, prze­zna­czo­ną na sy­pial­nię i dru­gi ką­tek na gra­ty, któ­re świa­tła sło­necz­ne­go lę­kać się mia­ły pra­wo.

W ką­cie pie­cyk że­la­zny z wdzię­kiem i sma­kiem wy­ro­bem nie­miec­kim wła­ści­wym, przed­sta­wiał ro­dzaj ro­tun­dy, na któ­rej wierz­chu znaj­do­wa­ło się ja­kieś na­czy­nie, niby sta­ro­żyt­nej for­my.

Sa­lon po­pie­la­ty, przy tych ści­śle tyl­ko po­trzeb­nych sprzę­tach, któ­re o przy­ozdo­bie­niu go wca­le nie my­śla­ły, chę­do­go wy­glą­dał, choć skrom­nie. Zdziś na­wy­kły jed­nak do tego, aby to, co go ota­cza­ło, nie­ja­ki mia­ło wdzięk i ozdo­bę, mó­wił so­bie po ci­chu, że bez wiel­kie­go kosz­tu uczu­ciu ar­ty­stycz­ne­mu do­go­dzi drob­ne­mi do­dat­ka­mi…

Chciał więc tro­chę zie­le­ni i kwia­tów, oraz ja­kieś u okien za­słon­ki…

Je­den z oca­lo­nych dy­wa­ni­ków po­ło­żył już pod sto­li­kiem, któ­re­go pro­sto­ta za­wsty­dzo­na była tym ko­bier­cem lep­szych cza­sów i in­ne­go prze­zna­cze­nia…

Mnó­stwo drob­no­stek pan­na Róża, dok­tor, ka­pi­tan, pre­zes po­sta­ra­li się dlań oca­lić i wy­rwać panu Se­ba­sty­ano­wi… Kosz­tow­ne te i wy­twor­ne pa­miąt­ki, rów­nie jak dy­wa­nik, sprze­cza­ły się z ubo­giem miesz­ka­niem… Na sto­li­ku stał por­tret hra­bi­ny Ju­lii w ak­sa­mit­nej z bron­za­mi ra­mie, przy nim prze­pysz­ny przy­rząd do pi­sa­nia, an­giel­skie port­fe­le i inne ład­niuch­ne frasz­ki…

Po­mi­mo wy­rze­cze­nia się swo­ich tło­mo­ków, Zdziś od­zy­skał póź­niej część ich zo­sta­wio­ną w War­sza­wie; te dlań oca­la­ły. Miał więc oko­ło sie­bie aż nad­to ele­gan­cyi, któ­re mo­gły fał­szy­we da­wać po­ję­cie o jego po­ło­że­niu. Go­spo­darz, któ­ry mu to ta­nie i skrom­ne wy­naj­mo­wał miesz­ka­nie i ty­tu­ło­wał go gra­fem, nie mógł się wy­dzi­wić, że tak wy­ekwi­po­wa­ny mło­dzie­niec nie szu­kał so­bie pięk­niej­sze­go apar­ta­men­tu.

Zdziś, któ­ry się chwa­lił swem ubó­stwem, jak mło­dy żoł­nierz pierw­szą raną w boju otrzy­ma­ną, wy­tłó­ma­czył mu za­raz, że to były tyl­ko reszt­ki za­moż­no­ści daw­niej, któ­rą utra­cił. Wy­zna­nie to zdzi­wi­ło Niem­ca i zbu­do­wa­ło: pierw­szy raz spo­ty­kał się z taką praw­do­mów­no­ścią w rnło­dzień­cu… Skło­nił się, nie od­po­wie­dział nic, ale ją umiał usza­no­wać…

Zdziś już się był roz­go­spo­da­ro­wał zu­peł­nie. Po dzie­cin­ne­mu do drob­no­stek przy­wią­zy­wał wagę zby­tecz­ną. Ad­res swój, na wy­pa­dek przy­by­cia Ża­bic­kie­go, któ­re­go wy­glą­dał nie­cier­pli­wie, zo­sta­wił w aka­de­mic­kiej go­spo­dzie, któ­rą miał so­bie wska­za­ną. Od dwóch dni już spo­dzie­wał się go co chwi­la… Samo to ocze­ki­wa­nie, któ­re on so­bie przy­jaź­nią tłó­ma­czył, świad­czy­ło, że po­trze­bo­wał oprzeć się na kimś, a wła­snych sił nie czuł jesz­cze…

Tę­sk­no mu było, o ! tę­sk­no okrót­nie… Wśród tej ci­szy, co go ota­cza­ła, wśród sa­mot­no­ści, wszyst­ko co tak go­rącz­ko­wo prze­żył w cza­sach ostat­nich, wra­ca­ło do my­śli, oraz ser­ca… Cza­sem łza na­wet za­krę­ci­ła mu się w oku…

Tak dziw­nie od­mien­nie przed­sta­wia­ło się te­raz to ży­cie ma­rzo­ne nie­daw­no raj­skim po­cho­dem do za­po­mnia­ne­go szczę­ścia. Opu­ści­li go wszy­scy – oprócz tych, na któ­rych naj­mniej ra­cho­wał. Przed oczy­ma du­szy prze­su­wa­ła się Elsa, któ­rej pą­czek ró­ża­ny za­cho­wał… pa­trza­ła nań zim­ne­mi a prze – ni­ka­ją­ce­mi oczy­ma… po­tem zja­wia­ła się Sta­sia uśmiech­nię­ta ze łza­mi… i cały ów świat, któ­ry go w Sa­mo­bo­rach ota­czał… Przy nim ni­ko­go nie było… Ża­bic­ki na­wet nie spie­szył.

Ko­cha­ne Sa­mo­bo­ry… i one były dziś pust­ką i cmen­ta­rzem… Ogród trze­bio­no na pole, pa­łac roz­bie­ra­no na ce­głę… w gnieź­dzie, w któ­rem kró­lo­wa­ła pięk­na hra­bi­na Ju­lia, pa­no­wał dzi­ki czło­wiek bez ser­ca…

Jak bły­ska­wi­ca prze­la­ty­wa­ło wspo­mnie­nie ostat­nie­go dnia szczę­ścia. Los z iro­nią so­bie wła­ści­wą, nim go zrzu­cił w prze­pa­ści, po­że­gnał po­ca­łun­kiem ostat­nim.

W uli­cy i na nie­bie co­raz się ro­bi­ło ciem­niej. Zdziś na­osta­tek roz­bu­dził się z ma­rzeń próż­nych, ru­szył od okna przez któ­re tyl­ko czar­ne szczy­ty po­zę­bio­ne na nie­bie ja­śniej­szem wi­dać było, i po­szedł szu­kać świa­tła, bo w po­ko­ju noc już pa­no­wa­ła.

Przy­go­to­wa­na lamp­ka, w któ­rą się już opa­trzył, sta­ła przy drzwiach, na ma­łym sto­licz­ku – po­szedł ją so­bie sam za­pa­lić, bę­dąc pe­wien, że speł­nia czyn he­ro­icz­ny… Wła­śnie się koń­czy­ła ta ope­ra­cya do­syć nie­zręcz­nie wy­ko­na­na, gdy do drzwi za­pu­ka­no.

Nie spo­dzie­wał się już Zdziś o tej po­rze ni­ko­go – spoj­rzał więc na drzwi zdzi­wio­ny nie­co – a po­strze­gł­szy mło­de­go chło­pa­ka wy­smu­kłej po­sta­ci, któ­ry nie­śmia­ło wcho­dził, uśmie­cha­jąc mu się – pod­biegł żywo ści­snąć jego rękę…

Gość ten był ró­wien­ni­kiem Zdzi­sia; na pierw­szy rzut oka po­znać w nim było ła­two pa­ni­cza tak­że, wy­piesz­czo­ne dzie­cię, wy­cho­wa­ne w do­stat­kach, po­tom­ka nie­bie­skiej krwi, po któ­rej peł­ne sty­lu odzie­dzi­czył rysy. Róż­ni­cę mię­dzy nimi sta­no­wi­ło to tyl­ko, że przy­by­ły ze zbyt­nią ele­gan­cyą i wy­twor­no­ścią był ubra­ny, gdy Zdziś z pew­ną prze­sa­dą i na okaz za­nie­dba­nie się no­sił i ubo­go. Do­cho­dzi­ło to do tego stop­nia, iż po­sta­no­wił był od­zwy­cza­ić się od rę­ka­wi­czek na­wet, cho­ciaż do­tąd nie miał jesz­cze od­wa­gi się ich wy­rzec zu­peł­nie. Kil­ka par' miał do zno­sze­nia.

Gość słusz­ne­go wzro­stu, nie­zmier­nie zręcz­ny i gib­ki, miał twarz na męż­czy­znę do zbyt­ku pięk­ną i zda­wał się wie­dzieć o tem… Nie­bie­skie oczy, blond wło­sy dłu­go spły­wa­ją­ce na ra­mio­na, ślicz­ny owal twa­rzy, rysy klas­sycz­nej re­gu­lar­no­ści, czy­ni­ły go jak ob­ra­zek ład­nym. Na ustach błą­dził uśmie­szek za­lot­ny… Ru­chy i po­sta­wa sztyw­ne były nie­co i wy­szu­ka­ne… Spo­glą­dał nie­śmia­ło, mó­wił po­wo­li, zda­wał się ba­dać i py­tać nim krok na­przód po­sta­wił, nim wy­rzekł sło­wo…

Była to nowa zna­jo­mość. Zdziś z tym mło­dzień­cem przy­by­łym tak­że do uni­wer­sy­te­tu, wła­śnie się za­po­znał przed kil­ku dnia­mi. Mło­dy hra­bia przy­by­wał z Wo­ły­nia, ten z głę­bi Li­twy, jak mó­wił. Oba od razu ja­koś bar­dzo przy­sta­li do sie­bie. Wy – cho­wa­nie ich było pra­wie jed­na­ko­we, oba prze­ślicz­nie mó­wi­li po fran­cuz­ku, oba mu­zy­kal­ni byli, lu­bi­li ko­nie… a w obej­ściu się mie­li ton i wy­kształ­ce­nie lu­dzi do sa­lo­nu stwo­rzo­nych. Zdziś za­po­zna­jąc się z tym to­wa­rzy­szem, był w po­cząt­ku prze­ko­na­ny, że po­sły­szy ja­kieś hi­sto­rycz­ne na­zwi­sko.

Wszyst­ko się to zda­wa­ło obie­cy­wać, a szcze­gól­niej ta aż do znie­wie­wie­ścia­ło­ści wy­piesz­czo­na po­ko­le­nia­mi krew, te ślicz­ne rącz­ki ma­leń­kie, nogi ary­sto­kra­tycz­ne, głos peł­ny sło­dy­czy, dys­tynk­cya ru­chów, – typ wiel­kie­go rodu. Zdzi­wił się więc Zdziś nie­zmier­nie, gdy póź­niej z ust jego po­sły­szał na­zwi­sko wy­rze­czo­ne po ci­chu, jak­by ze wsty­dem, zu­peł­nie nie­zna­ne, nic nie mó­wią­ce, do pseu­do­ny­mu po­dob­ne: Al­fon­sa Ro­ber­ta… Spy­ta­ny o ro­dzi­nę, nowy zna­jo­my, za­ga­dał o czem in­nem, wi­docz­nie tłó­ma­czyć się nie ży­cząc… Spusz­czał oczy i ob­le­wał się ru­mień­cem, jak­by mu to przy­krość czy­ni­ło.

Była w tem ta­jem­ni­ca ja­kaś smut­na, o któ­rą przy­zwo­itość ba­dać nie do­zwa­la­ła. Pierw­sze­go dnia spę­dzi­li z sobą go­dzin kil­ka, zbli­ża­jąc się, ba­da­jąc i spo­ufa­la­jąc z wła­ści­wą mło­dym po­chop­no­ścią. Zdziś od razu, jak przed go­spo­da­rzem, tak przed pa­nem Ro­ber­tem wy­spo­wia­dał się ze swej dra­ma­tycz­nej prze­szło­ści. Obaj nie mie­li zna­jo­mych, obu było tę­sk­no, przy­rze­kli z sobą na­za­jutrz zejść się zno­wu. Pan Al­fons Ro­bert za­pro­sił Zdzi­sia do sie­bie.

Zna­lazł go przy­szedł­szy, rano w miesz­ka­niu nie – tyl­ko wy­god­nem, ale wy­kwint­nie urzą­dzo­nem. Gro­om przy­bra­ny w nową li­be­ryę drzwi sa­lo­ni­ku otwo­rzył. W po­ko­jach kil­ku wszyst­ko zdra­dza­ło do­sta­tek i na­wyk­nie­nie do zbyt­ku.

W sy­pial­ni, nad łóż­kiem pana Al­fon­sa, ude­rzył go por­tret przez Win­ter­hal­te­ra ma­lo­wa­ny, dziw­nie pięk­nej ko­bie­ty, uśmiech­nię­tej za­lot­nie, stroj­nej, okry­tej ko­ron­ka­mi, ak­sa­mi­ta­mi i ja­śnie­ją­cej ży­ciem a mło­do­ścią… Ru­mie­niąc się po­wie­dział mu pan Al­fons, że to była mat­ka jego… Po­mi­mo wdzię­ku wi­ze­ru­nek ten za­sta­na­wiał wy­ra­zem, ja­kie­go pięk­no­ści świa­ta wiel­kie­go nie mają, – było w nim coś wy­zy­wa­ją­ce­go, śmia­łe­go, na­mięt­ne­go do zbyt­ku… Ma­larz na­próż­no sta­rał się zła­go­dzić uśmiech, przy­ga­sić oczy, skrom­niej­szą uczy­nić tę ko­bie­tę, któ­rej na­tu­ra pło­mie­ni­sta uta­ić się nie dała…

Obok na biur­ku był mniej­szy por­tret męż­czy­zny pod­ży­łe­go, przy­po­mi­na­ją­cy Al­fon­sa, – sztyw­ny, w po­sta­wie wy­szu­ka­nej, i nie­wie­le mó­wią­cy. W tym ła­two było po­znać ojca… Go­spo­darz na za­py­ta­nie o oba por­tre­ty od­po­wie­dział su­cho, krót­ko, za­ru­mie­nił się i co naj­prę­dzej roz­mo­wę od tego przed­mio­tu od­wró­cił. Zdzi­sia szcze­gól­niej ko­bie­ta za­ję­ła… była pro­mie­ni­sto pięk­na… nie­mal strasz­na…

Z roz­mo­wy do­wie­dział się hra­bia, że mło­dy przy­ja­ciel jego mu­siał być bar­dzo ma­jęt­ny i ży­cie so­bie urzą­dził bar­dzo wy­god­nie. Zdziś miał pro – gram ana­cho­re­ty, z ktró­rym się nie­omiesz­kał po­chwa­lić.

W tym dniu nie spo­tka­li się z sobą, i – pan Al­fons stę­sk­nio­ny wi­dać, przy­szedł choć póź­no od­wie­dzić Zdzi­sła­wa. Przy­wi­ta­li się uśmie­cha­jąc.

– Dziś nie mia­łem szczę­ścia – rzekł przy­by­wa­ją­cy za­wsze nie­śmia­ło i piesz­czo­no – nie zna­la­złem hra­bie­go nig­dzie… a do mnie zaj­rzeć nie by­łeś ła­skaw.

– O! nie chcia­łem się panu na­przy­szać… i…

– Rzuć­my tego "pana" prze­rwał Al­fons po­da­jąc rękę – pro­szę.

– Ale rzuć­my też i "hra­bie­go" do­dał Zdzi­sław, uśmie­cha­jąc się nie bez go­ry­czy – tem bar­dziej, że ja po­sta­no­wi­łem wy­rzec się na­wet tego cią­żą­ce­go ty­tu­łu, któ­ry dziś jest dla mnie nie­sto­sow­ny… Sia­daj­cie…

Zdziś wła­sno­ręcz­nie lamp­kę prze­niósł na sto­lik przed ka­na­pę – za­sie­dli ra­zem…

– Wi­dzi­cie – ode­zwał się Zdzi­sław, jak wy­so­ko i ubo­go po­mie­ścić się mu­sia­łem… Je­stem zmu­szo­ny się oszczę­dzać i być su­ro­wym dla sie­bie… Trze­ba od­wyk­nąć od wy­gód i zwy­cię­żyć sta­re na­ło­gi…

Wes­tchnął…

– Ale tu nie jest ani tak źle, ani tak bar­dzo wy­so­ko – prze­mó­wił Al­fons roz­glą­da­jąc się – owszem, ja tu znaj­du­ję…

Roz­śmia­li się oba.

– Mój słu­żą­cy nie­daw­no miał da­le­ko ład­niej­sze miesz­ka­nie – rzekł Zdzi­sław – ale à la gu­er­re com­me à la gu­er­re… cóż mi tam!!!

To go­rzej, że mi mój daw­ny na­uczy­ciel, przy­ja­ciel ra­czej, któ­ry miał przy­być tak­że do uni­wer­sy­te­tu, do­tąd nie przy­jeż­dża… Cały dzień, spo­dzie­wa­jąc go się co chwi­la, nie ru­sza­łem się z domu… O! dzię­ku­ję wam, że­ście zaj­rze­li do mnie choć póź­no… bo dzień spły­nął mi bar­dzo nud­no. Nie ma nic przy­krzej­sze­go nad ocze­ki­wa­nie – da­rem­ne…

– A! prze­pra­szam, prze­rwał Al­fons smut­nie, przy­krzej jest nie mieć na co cze­kać i cze­go się spo­dzie­wać.

Zdziś ru­szył ra­mio­na­mi…

– Ja zno­wu – ode­zwał się – nie daję so­bie wy­drzeć na­dziei, ani wąt­pię o przy­szło­ści…

Po­mil­cze­li tro­chę… Al­fons spoj­rzał na ze­ga­rek…

– Ja przy­sze­dłem wła­ści­wie po was, rzekł – już dziś wasz przy­ja­ciel, cho­ciaż­by przy­je­chał, nie przyj­dzie pew­nie, za­bie­ram was z sobą na wie­cze­rzę… Po­zna­cie u mnie dwóch jesz­cze na­szych ziom­ków. a po dniu nu­dów ro­ze­rwie­cie się tro­chę…

Za­my­ślił się Zdziś su­ro­wo…

– No – tak – dziś to jesz­cze ucho­dzi – do­dał, ale póź­niej nie wy­cią­gnie­cie mnie do sie­bie. Ja mu­szę pra­co­wać ogrom­nie i do bar­dzo su­ro­we­go na­wy­kać ży­cia, u was­bym się roz­pie­ścił…

Wsta­li.

– Chodź­my, rzekł Al­fons – obej­mu­jąc ręką Zdzi­sła­wa – co bę­dzie ju­tro… któż wie? tym­cza­sem do­bra chwi­la we­so­ła… Mło­dzi je­ste­śmy, za­ba­wić się trze­ba…

– Jam prze­stał być mło­dym – wtrą­cił Zdzi­sław. lecz te­raz u mnie jesz­cze wa­ka­cye… za kil­ka dni się za­mknę.;.

Po­mi­mo tak smut­nej za­po­wie­dzi, scho­dząc ze wscho­dów, śmie­li się oba. Zdziś opo­wia­dał o swo­im Ti­mu­rze i o czte­rech siw­kach stra­co­nych. Al­fons przy­znał się, że my­śli trzy­mać wierz­chow­ca…

– A! szczę­śli­wy je­steś! do­dał Zdziś.

– Szczę­śli­wy! iro­nicz­nie po­wtó­rzył to­wa­rzysz i wes­tchnął cięż­ko…

W dro­dze zmie­ni­ła się zno­wu roz­mo­wa… la­ta­ła ona jak mło­dość, jak mo­ty­le, mu­ska­jąc wszyst­kie ży­cia kwia­ty po dro­dze…

Ro­ber­ta miesz­ka­nie do­syć było od­le­głe a bliż­sze Li­po­wej uli­cy… mie­li więc czas z wie­lu się so­bie zno­wu wy­spo­wia­dać rze­czy… Zdzi­sław mi­mo­wo­li uczuł się roz­we­se­lo­nym, choć czuł zgry­zo­tę su­mie­nia, bo mu przy­sta­ło być smut­nym… Lecz moż­naż się oprzeć mło­do­ści?

Wcho­dząc na wscho­dy, po­sły­sze­li mu­zy­kę w miesz­ka­niu Ro­ber­ta, któ­ry miał pia­ni­no u sie­bie.

– Jest już ktoś u mnie, rzekł po­spie­sza­jąc go­spo­darz… to pew­nie Ro­szek…

Rosz­ka nie znał Zdzi­sław. W po­ko­ju sta­ła już lam­pa na sto­le, a przed pia­ni­nem z cy­ga­rem w ustach sie­dział chło­pak krę­py, gru­by, bar­czy­sty, niz­kie­go czo­ła, za­dar­te­go nosa, do­syć brzyd­ki, ma­łych oczek czar­nych, ust sze­ro­kich i mię­si­stych, z gło­wą krót­ko ostrzy­żo­na, ubra­ny nie­po­cze­śnie. Był to w isto­ście ów za­po­wie­dzia­ny Ro­szek…

Wstał od pia­ni­na wi­dząc wcho­dzą­cych, spoj­rzał na nich by­stro i za­wo­łał:

– A to ślicz­nie, go­spo­darz za­pra­sza i wy­cho­dzi z domu…

– Wszak Gro­szek mu­siał po­wie­dzieć, że wró­cę za chwi­lę… cho­dzi­łem po hr. Zdzi­sła­wa Sa­mo­bor­skie­go…

Pan Koch Pu­cia­ta…

Zdzi­sław po­dał rękę zdzi­wio­ny na­zwi­skiem…

– Pu­cia­ta… po­wtó­rzył mi­mo­wol­nie…

– Dziw­nie się pew­nie moje li­tew­skie na­zwi­sko wy­da­je – po­czął śmie­jąc się Ro­szek. Mamy ta­kich po­do­stat­kiem w na­szym her­ba­rzu. Pu­cia­ta… Po­ku­bia­ta… Ło­pa­ta… Ale­śmy dla­te­go sta­ra szlach­ta i nad tar­cza­mi no­si­my knia­ziow­skie mi­try…

– Ja się nie dzi­wię na­zwi­sku – od­po­wie­dział Zdzi­sław – tyl­ko mnie ude­rzy­ło, bo mam list po­le­ca­ją­cy do pana Ka­je­ta­na Pu­cia­ty…

– Ro­dzo­niu­teń­kie­go ojca mo­je­go – rzekł żwa­wo kła­nia­jąc się i po­da­jąc rękę po­wtór­nie Ro­szek.

– Cóż to za szczę­ście! za­wo­łał Zdzi­sław – a jam się go ani spo­dzie­wał od­szu­kać…

Spoj­rze­li so­bie w oczy jak­by bli­żej po­znać się pra­gnąc…

– List od kogo? spy­tał Ro­szek.

– Od ka­pi­ta­na Po­row­skie­go, daw­ne­go to­wa­rzy­sza bro­ni…

– O któ­rym oj­ciec czę­sto wspo­mi­na, po­czął Koch. – Nim się po­zna­cie z oj­cem, ma­cie mnie go­to­we­go na usłu­gi… jam tak jak Ber­liń­czyk…

Śpie­wa­jąc na cały głos wszedł jesz­cze je­den gość… Wy­wo­dził – Gra­ce! z "Ro­ber­ta" i nie bar­dzo mu się uda­wa­ło…

Był to męż­czy­zna już star­szy od wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych, pew­ny sie­bie, wy­glą­da­ją­cy na bur­sza, nie­pięk­ny, ospo­wa­ty ale im­po­nu­ją­cej po­sta­wy. Czo­ło miał wy­so­kie i wy­pu­kłe, nad brwia­mi ster­czą­ce ko­ści, wy­raz twa­rzy nie­mal zu­chwa­ły… Ręka, któ­rą po­dał go­spo­da­rzo­wi, mo­gła zgnieść wą­tłą dłoń jego jak li­stek…

– Pan Syl­we­ster Ma­jak… przed­sta­wił go­spo­darz…

– Sta­ry bursz, któ­ry was li­sów mło­dych za­szczy­ca swo­je­mi od­wie­dzi­na­mi.

To mó­wiąc bez ce­re­mo­nii padł na fo­tel i nu­cić po­czął roz­glą­da­jąc się po przy­tom­nych. Szcze­gól­niej snadź Zdziś mu­siał zwró­cić jego uwa­gę, bo od nie­go dłu­go oczu od­wró­cić nie mógł…

Na chwi­lę roz­mo­wa się prze­rwa­ła i wszy­scy ja­koś mil­cze­li, go­spo­darz roz­sa­dzał go­ści, po­da­wał cy­ga­ra i z wiel­ką uprzej­mo­ścią wszyst­kim chciał zna­leźć jak naj­do­god­niej­sze miej­sce. Zdzi­sław usu­nął się tro­chę na bok, aby unik­nąć prze­ni­kli­we­go wzro­ku Ma­ja­ka…

– Cóż na po­rząd­ku dzien­nym? ode­zwał się pan Syl­we­ster. Sza­now­ne zgro­ma­dze­nie…

– Pić bę­dzie her­ba­tę – rzekł uśmie­cha­jąc się Al­fons.

– Z prze­ką­ską – do­dał Syl­we­ster – to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, ale z akom­pa­nia­men­tem du­cho­wym… brzmią­cych słów i go­rą­cych roz­praw. O czem?

– Zo­sta­wia­my wam jako naj­star­sze­mu wy­bór przed­mio­tu – ode­zwał się kła­nia­jąc Ko­szek. Pe­dant ja­kiś chce nam tę odro­bi­nę swo­bo­dy, któ­rą tu mamy, za­truć za­raz ja­kimś że­la­znym pro­gra­mem.

Ma­jak się roz­śmiał…

– Pan Sa­mo­bor­ski, rzekł zwra­ca­jąc się do Zdzi­sła­wa – na jaki wy­dział my­śli uczęsz­czać?

– Jesz­cze do­tąd sta­łe­go po­sta­no­wie­nia nie mam…

– Na wę­zeł­ki po­cią­gnąć! do­dał bursz.

– Pra­wie­bym to go­tów uczy­nić – prze­rwał Zdziś, gdy­bym… gdy­bym się nie lę­kał iro­nii losu. So­bie nie bar­dzo wie­rzę.

– Los bywa nie głu­pi – wtrą­cił Ma­jak… ale w uni­wer­sy­te­cie jak u za­sta­wio­ne­go sto­łu, trze­ba py­tać ape­ty­tu ku cze­mu pro­wa­dzi…

– A je­śli ape­ty­tu zgo­ła nie ma? prze­bąk­nął Zdziś.

– Cho­ro­ba, na któ­rą się le­czyć trze­ba – wtrą­cił Ro­szek…

– Ape­tyt przyj­dzie – ode­zwał się Ma­jak; a tym­cza­sem jak w cho­ro­bie ra­dzić się ro­zu­mo­wa­nia, gdy in­stynk­tu brak­nie. O co idzie? czy żeby się uczyć i kształ­cić? czy żeby żyć…

– My­ślę, że o jed­no i o dru­gie, nie­śmia­ło szep­nął go­spo­darz.

– Cza­sem się obo­je go­dzi z sobą, ale rzad­ko… po­czął Ma­jak – lecz nad­to po­waż­nie coś ar­gu­men­tu­je­my…

– Jak się pa­nom nowo przy­by­łym po­do­ba mia­stecz­ko? spy­tał na­gle Ro­szek… spo­glą­da­jąc po dwóch pa­ni­czach.

– Ja go wca­le nie znam – od­parł Zdziś.

– A ja bar­dzo mało..

– Dziu­ra, rzekł afo­ry­stycz­nie Ma­jak, ale się w dziu­rze uczyć moż­na… szcze­gól­niej kto­by musz­try chciał… bar­dzo ła­two… od cza­su Fry­de­ry­ka W., któ­ry Pru­sy zro­bił wiel­ki­mi ko­sza­ra­mi…

– Masz, już z po­li­ty­ką je­dzie – wtrą­cił Ro­szek… nie­zno­śny…

– Ber­lin nie­sły­cha­nie pro­za­icz­ny mi się wy­dał, rzekł Zdziś – mia­sto jak z igły, nie ma nic nud­niej­sze­go w świe­cie…

– Czy pan na po­ezyę cho­ru­jesz? za­py­tał Ma­jak; żal­by mi pana było szcze­rze, bo nie ma na te­raź­niej­sze cza­sy nie­bez­piecz­niej­szej cho­ro­by. Ko­cha­na ludz­kość prze­ży­ła wiek mło­do­ści i po­ezyi, przy­szła do ro­zu­mu i szu­ka chle­ba…

– Szko­da, że­śmy się za in­nych cza­sów nie ro­dzi­li – za­wo­łał Ro­szek.

– Nie mie­li­śmy wy­bo­ru – mó­wił Ma­jak – lecz, na praw­dę, cóż obrać my­śli pan Sa­mo­bor­ski?…

A po chwil­ce do­dał:

– Czy pan z Wo­ły­nia? tam w Sa­mo­bo­rach są bar­dzo ma­jęt­ni tego na­zwi­ska.

– Tam ja wła­śnie by­łem – od­parł Zdziś z lek­kim ukło­nem, – do­bra te nam za­bra­no…

– Jak­to? całe?

– Zo­stał mi tło­mo­czek, z któ­rym tu przy­by­łem, i – na­dzie­ja… rzekł Zdziś nie­co żywo i pa­te­tycz­nie…

– Ale ba – ode­zwał się Ma­jak – zo­sta­ło panu wy­cho­wa­nie ja­kie ode­bra­łeś, a któ­re też li­czyć się po­win­no za ka­pi­tał…

– Czy i pan z Wo­ły­nia je­steś? spy­tał Zdziś.

– Nie – alem tam by­wał – szyb­ko od­po­wie­dział Ma­jak…

Wśród roz­mo­wy otwo­rzy­ły się drzwi do dru­gie­go po­ko­ju, gro­om w bia­łych rę­ka­wicz­kach stał w pro­gu. Wi­dać było sto­lik bar­dzo ele­ganc­ko przy­go­to­wa­ny do her­ba­ty. Ma­jak wes­tchnął.

– Coś to mi na aka­de­mic­ki trak­ta­ment nie wy­glą­da – ode­zwał się – nad­to suto i wy­twor­nie, po­psu­jesz nas pa­nie Al­fon­sie; a ta ele­gan­cya jak gor­set swo­bod­nie się ru­szyć nam nie da…

– O ! O! rzekł go­spo­darz… zmi­łuj się pan. Ma­jak wstał i bez ce­re­mo­nii po­szedł pierw­szy,

Zdziś po­cią­gnął z go­spo­da­rzem na ostat­ku…

Wcho­dząc Syl­we­ster bacz­nie się roz­pa­trzył po sto­li­ku. Sta­ły na nim fla­szecz­ki z so­kiem wi­śnio­wym i ma­li­no­wym… Wziął je w ręce, po­pa­trzał na na­pi­sy.

– Czci­god­ny go­spo­da­rzu – za­wo­łał – ty coś nie­daw­no pew­nie mle­ko prze­stał pi­jać na pod­wie­czo­rek, isto­to sie­lan­ko­wa i nie­win­no­ści peł­na, jak­że mo­głeś przy­go­to­wać her­ba­tę dla aka­de­mi­ków, i nie po­sta­wić ani rumu, ani es­sen­cyi pon­czo­wej?

Za­ru­mie­nił się moc­no Al­fons i ski­nął na gro­oma, któ­ry wy­biegł szyb­ko.

– Prze­pra­szam za nie­grzecz­ność – roz­sia­da­jąc się na pierw­szem miej­scu mó­wił Syl­we­ster – ale szcze­rość po­win­na być zna­mie­niem mło­dzie­ży, a szcze­gól­niej aka­de­mi­ków – ja her­ba­ty bez rumu lub do­dat­ku ja­kie­goś ener­gicz­ne­go nie ro­zu­miem… to wszyst­ko jed­no co ru­mia­nek, z tą róż­ni­cą, że mniej… śmier­dzi…

Śmie­li się… Gro­om wpadł nio­sąc we dwóch rę­kach esen­cyę pon­czo­wą i bu­tel­kę ja­maj­ki, któ­rą przed Ma­ja­kiem po­sta­wił… Syl­we­ster od­kor­ko­wał i po­wą­chał.

– Te­raz je­ste­śmy w po­rząd­ku… or­to­dok­sya aka­de­mic­ka oca­lo­na – rzekł po­waż­nie, – a ja po – wra­cam do za­py­ta­nia mo­je­go – o wy­bo­rze przed­mio­tów do stu­dy­ów. Pan Roch Pu­cia­ta ma głos.

– Cóż u ka­du­ka! prze­rwał Ro­szek za­cie­ra­jąc szorst­kie wło­sy – wszak­że wiesz, że dru­gi raz z roz­ka­zu ojca cho­dzę na ma­te­ma­ty­kę, któ­rej nie cier­pię.

– A cóż cier­pisz? za­py­tał Ma­jak. Ro­szek spu­ścił gło­wę…

– Daj ty mi po­kój…

Po­czął mię­szać gwał­tow­nie her­ba­tę i do­lał rumu… Wszy­scy mil­cze­li…

– Py­ta­nie było dla za­cho­wa­nia for­my, pa­plał Ma­jak roz­pie­ra­jąc się co­raz wy­god­niej – se­kret pań­ski jest mi wia­do­my… masz po­wo­ła­nie do mu­zy­ki, a każą ci ra­cho­wać…

Oj­ciec ma słusz­ność: mu­zy­ka… to do­bre dla Cy­ga­nów, któ­rych gdzie­in­dziej nie pusz­cza­ją – dłu­gi czas żyli nią Wło­si, póki nic in­ne­go ro­bić im nie da­wa­no… ale nam…

Ro­szek spoj­rzał obu­rzo­ny…

– Bluź­ni! za­wo­łał.

Syl­we­ster śmiał się bęb­niąc pal­ca­mi po sto­le…

– Wać­pa­no­wie bo wszy­scy jesz­cze bez mała ży­je­cie w prze­szło­ści, gdy ludz­kość była mło­da i niań­ki jej na drum­lach gra­ły… Mu­zy­ka to beł­kot uczu­cia, a my już, dzię­ki Bogu, mó­wić umie­my, a dzię­ki He­glo­wi może i czy­nić się na­uczy­my…

– Bluź­ni! po­wtó­rzył Ro­szek, niech mu go­spo­darz głos od­bie­rze…

Al­fons za­kło­po­ta­ny mil­czał i uśmie­chał się, Zdziś oczy­ma wiel­kie­mi pa­trzał na ma­je­sta­tycz­ne­go bur­sza, któ­ry w nim cie­ka­wość obu­dzał.

– Jak­to? prze­rwał na­gle Zdziś: wiec po­ezya, mu­zy­ka, sztu­ka w ogó­le… pan im od­ma­wiasz pra­wa do bytu i ży­cia? pan…

– Mło­dzień­cze sza­now­ny – rzekł po­waż­nie Syl­we­ster. wszyst­ko to były kwiat­ki i strzęp­ki, któ­re­mi ludz­kość bę­dąc bak­fi­szem ba­wi­ła się nie­gdyś, ale dziś już na sta­rą pan­nę wy­glą­da – et elle vise au so­li­de… Nie za­prze­czam za­sług cy­wi­li­za­cyj­nych sztu­ce, któ­ra tak da­le­ce mięk­czy­ła tro­chę dzi­ką pa­nien­kę, że ją aż nad­to roz­mięk­czy­ła… a no, dziś – ma­te­ma­ty­ki uczyć się po­trze­ba… Tak – pa­nie Ro­chu – oj­ciec ma słusz­ność… Z kwia­tów po­ezyi i mu­zy­ki co naj­wię­cej moż­na­by zro­bić sa­ła­tę, a ludz­kość po­trze­bu­je sztu­ki mię­sa…

Zdziś roz­śmiał się, ale wstał od sto­li­ka i po­czął się wzdłuż nie­go prze­cha­dzać, nie chcąc wda­wać się w po­le­mi­kę z Ma­ja­kiem. Ten pal­ca­mi bęb­niąc po sto­le mó­wił da­lej, jak­by wy­kła­dał teo­ryę słu­cha­czom.

– Tak, pa­no­wie moi – nie ma się co uwo­dzić… mu­zy­ka cy­gań­ska rzecz, sztu­ka dzie­ciń­stwo… mu­si­my być re­ali­sta­mi, bo w re­ali­zmie zba­wie­nie ludz­ko­ści.

– Nie­chże do li­cha gi­nie le­piej – prze­rwał gwał­tow­nie Ro­szek, – je­śli ma re­ali­zmem wa­szym żyć, boby jej ży­cie nie sma­ko­wa­ło ni­ko­mu…

– Mło­dzie­niec się ir­ry­tu­je – od­parł śmie­jąc się Ma­jak – i od­wró­cił się do Sa­mo­bor­skie­go.

– Pa­nie hra­bio, bez żar­tu… co pan my­ślisz wy­brać?

– Naj­przód pro­szę mi tego ty­tu­łu nie da­wać – od­parł Sa­mo­bor­ski – po­wtó­re, naj­su­mien­niej panu wy­zna­ję, że nie wiem. Kształ­cić­bym się pra­gnął, ale i o tem my­śleć mu­szę, aby żyć…

– A moż­na z pa­nem mó­wić otwar­cie? za­gad­nął Ma­jak.

– Pro­szę bar­dzo – skło­nił się Zdzi­sław.

– Co się ty­cze ży­cia – po­czął Ma­jak – zda­je mi się, że pan je­steś w szla­chet­nym błę­dzie. Hra­bio­wie jak pan, mło­dzi, pięk­ni, wy­cho­wa­ni ład­nie, z na­zwi­skiem, nie po­trze­bu­ją jak my bie­da­cy, za­ra­biać na chle­ba ka­wa­łek…

– Prze­pra­szam! za­wo­łał czer­wie­niąc się Zdzi­sław: ja chcę swej pra­cy być wi­nien przy­szłość, a nie…

– Nie fi­zy­ono­mii i na­zwi­sku – do­koń­czył Syl­we­ster. Ślicz­nie! cu­dow­nie… ale fał­dów, fał­dów przy­sie­dzieć bę­dzie tak po­trze­ba… że da­li­pan nie rę­czę, czy to się panu sprzy­krzy. I za­miar wasz był­by ze wszech miar go­dzien uwiel­bie­nia, gdy­byś pan…

Na­gle spy­tał:

– Wie­le pan masz lat? Zdziś się za­ru­mie­nił.

– Nie po­trze­bu­jesz pan mó­wić – do­koń­czył

Ma­jak, już wiem… Otóż kto do tych lat był piesz­czo­nem dzie­cię­ciem w ko­leb­ce szczę­ścia i do­stat­ku, ten nie wiem czy po­tra­fi na­tu­rę zmie­nić i na­wyk­nie­nia.

– Pa­nie – wy­buch­nął nie­mal ob­ra­żo­ny Zdzi­sław, sto­jąc przed nim – wła­śnie za za­da­nie so­bie sta­wię stać się no­wym czło­wie­kiem… i jak mó­wi­łem… so­bie sa­me­mu za­wdzię­czać przy­szłość… Czu­ję w so­bie siłę!

Od stóp do gło­wy w mil­cze­niu zmie­rzył go oczy­ma Ma­jak, po­pił her­ba­tą, po­ki­wał gło­wą i nic jaż nie mó­wił.

Na­stą­pi­ła ci­sza. Zdzi­sław był moc­no ja­koś po­draż­nio­ny, przy­siadł się więc do pana Syl­we­stra.

– Pan mnie są­dzisz nie­zdol­nym? mruk­nął, pa­trząc mu w oczy ogni­ście.

Syl­we­ster rękę swą ogrom­ną po­ło­żył na jego de­li­kat­nych pa­lusz­kach bia­łych.

– Có­żeś pan wi­nien, ode­zwał się ła­god­niej, że wam na­tu­ra i wy­cho­wa­nie nie dały ta­kiej łapy niedź­wie­dziej jak moja? Dziś gdy­byś się pan wziął na­wet do gim­na­sty­ki, ręki ta­kiej nie wy­ro­bisz so­bie… W tej ręce jest dwóch­set­let­nia prze­szłość, ro­dzi­ców ży­cie, mi­lio­ny, któ­re­ście mie­li… Nie w wa­szej mocy ją zmie­nić… Je­ste­ście sła­bą isto­tą za grze­chy oj­ców.

Zdziś brwi na­marsz­czył.

– Prze­pra­szam pana! za­wo­łał, moje drob­ne pal­ce mogą na­brać siły i zręcz­no­ści, któ­rą podo – łaja tej po­tęż­nej dło­ni. Cała siła nie jest w rę­kach…

Ude­rzył się w pier­si.

– Mam ją tu…

– Cu­dow­nie! rzekł zim­no Syl­we­ster – już resz­tę wiem.

Ro­szek i Al­fons przy­kla­snę­li…

– Nie mam słusz­no­ści? za­py­tał Ma­jak, oglą­da­jąc się – więk­szość gło­sów roz­strzy­ga.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: