Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niebko - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
25 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niebko - ebook

Marzena Niemców nie lubi. Właśnie dlatego, uciekając z Polski w latach osiemdziesiątych, wybrała Anglię. Ale Polacy zawsze mają pecha (i Polki też) – do mieszkania pod nią wprowadził się Niemiec i godzinami słucha starych szlagierów. Piosenki brzmią znajomo, podobne słyszała je kiedyś od ojca: "Alles hat ein Ende, nur die Wurst hat zwei." Wiele różnych piosenek nucono w jej rodzinie. Czas je sobie przypomnieć.

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-185-5
Rozmiar pliku: 494 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na Berlin

Wil­li ko­lek­cjo­nu­je za­ją­ce wiel­ka­noc­ne. W la­tach osiem­dzie­sią­tych wy­bu­do­wał z bra­tem na przed­mie­ściu Szcze­ci­na skrom­ny bliź­niak, obok któ­re­go wy­ro­sło mu kil­ka lat temu ni­czym grzyb po desz­czu cen­trum han­dlo­we Real, a po­tem wy­sko­czy­ła jesz­cze Ca­sto­ra­ma z na­pi­sem „Bu­du­jesz, re­mon­tu­jesz, urzą­dzasz”. W domu tym, na drew­nia­nym re­ga­le w ja­dal­nią, gę­sie­go usta­wia za­ją­ce – w rów­nym rzę­dzie, od naj­mniej­sze­go do naj­więk­sze­go. Naj­bar­dziej po­do­ba­ją mu się te z fir­my Lindt, w zło­tym złot­ku, z ma­łym dzwon­kiem i z czer­wo­ną ko­kard­ką na szyi. Ni­ko­mu nie po­zwo­li ich zjeść.

Bacz­ność! Wara nam od za­ję­cy.

*

Ba­sia. Ba­sia, Ba­sia... Wiecz­nie się śpie­szy, po­ty­ka, ba­lan­su­je na kra­wę­dzi dnia, cza­sem na­wet prze­wra­ca się na ja­kimś pro­gu! Ani krę­go­słup jej nie trzy­ma, ani zie­mia nie daje opar­cia. Cza­sem my­ślę, że wy­star­czy­ło­by do­tknąć jej pal­cem, a roz­sy­pa­ła­by się w drob­ny mak. Brak jej od­de­chu, po­wie­trza. Gło­wa boli.

Wciąż jej coś się przy­pa­la. Bo wiecz­nie goni, ucie­ka.

Wy­cią­ga z szu­fla­dy vi­ta­ral, żeby ra­to­wać cho­ciaż dzie­ci. To mamy Wun­der­waf­fe – śmie­je się Ewa. Niby się śmie­je, ale po­słusz­nie łyka pod­su­wa­ną jej przez mamę ta­blet­kę za ta­blet­ką w krwi­sto­czer­wo­nej po­le­wie, bo po pierw­sze ma­mie od­mó­wić nie wy­pa­da, a po dru­gie sama już uwie­rzy­ła, że bę­dzie bar­dziej wi­tal­na. Ma­rze­na też zresz­tą łyka, jesz­cze jak. Aż jej się uszy trzę­są.

*

Wil­li ma czter­na­ście lat. Bar­dzo wąt­pi, że wyj­dzie z tego cało. Ogar­nia wzro­kiem nie­bo.

Są jak chma­ry ko­ma­rów. Opę­dzić się nie moż­na. Zwin­ne, roz­tań­czo­ne nie­miec­kie my­śliw­ce pi­ku­ją, nur­ku­ją, ostrze­li­wu­ją na­cie­ra­ją­ce na ucie­ki­nie­rów so­wiec­kie czoł­gi i cię­ża­rów­ki – mon­stra, UF-a, ko­by­ły, sło­nie. Na nich pie­chu­rzy, chłop­cy ma­lo­wa­ni, ze wznie­sio­ny­mi jak do mo­dli­twy lu­fa­mi ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Walą pro­sto w nie­bo. Ry­czą se­ria­mi wy­strza­ły. Ry­czą lu­dzie. Hu­czą bom­bow­ce. Czoł­gi sta­ją w pło­mie­niach. Tur­la się z nich po­strze­lo­ny, je­den, dru­gi. A gą­sie­ni­ce jak ro­bo­ty suną da­lej, soł­da­ty, wpie­riod. Giną jak mu­chy, ale nie­stru­dze­nie prą da­lej, na Ber­lin, za ro­di­nu, za Sta­li­na, sami już nie wie­dzą za co. Czar­ni jak Mu­rzy­ni od ku­rzu i bru­du, nie­przy­tom­ni od al­ko­ho­lu, znie­czu­le­ni i znar­ko­ty­zo­wa­ni, w tran­sie, w pa­skud­nym, brud­nym śnie, z becz­ka­mi ropy, z za­klę­ciem job, mać, bladź na ustach. Ru­scy.

Do­pad­ną ich w Nie­cha­no­wie pod Gnie­znem, Wil­li do­brze za­pa­mię­ta tę na­zwę. Spa­dać, bu­jać się z ob­ła­do­wa­nej fur­man­ki, po któ­rej za chwi­lę zo­sta­nie tyl­ko sen. Wil­li ze­sko­czy na jed­ną stro­nę, w ja­kąś bruz­dę czy rów, jak go szko­li­li, mat­ka z He­in­zem i z Ko­wal­czy­kiem na dru­gą, przy­cup­ną za kupą pia­sku. Będą cze­kać na śmierć.

Na Wil­li­ka chlap­nie coś brą­zo­we­go, wiel­kie­go i cięż­kie­go, ja­kiś ka­wał mię­cha, ja­kaś ab­sur­dal­nie cięż­ka koł­dra, mon­stru­al­ny pla­cek, płaszcz ko­stu­chy. Przy­du­si go, przy­gnie­cie, zro­bi mu się wil­got­no i ciem­no, nie bę­dzie mógł zła­pać od­de­chu. Po­czu­je cie­pło, przy­ja­zne na­wet, bło­gie – przy dwu­dzie­stu pię­ciu stop­niach mro­zu.

Ta­tuś, opo­wiesz, jak to było?Wunderwaffe

Ta­tuś.

Ma­rze­na za­my­ka oczy i otwie­ra kom­pu­ter, tę za­cza­ro­wa­ną skrzyn­kę, elek­tro­nicz­ny no­tes, ekran, na któ­ry moż­na rzu­cić swój film, to, co krę­ci nas, i to, co krę­ci nami. Wrzu­cić do gara, co ci w du­szy gra, za­mie­szać, prze­że­gnać się, trzy razy splu­nąć i zo­ba­czyć, jaki z tego wyj­dzie miks.

Pi­sze.

Jako jed­na z pierw­szych spo­śród przy­ja­ciół i zna­jo­mych od­kry­ła za­le­ty lap­to­pa – jak­że za­im­po­no­wa­ła wte­dy szcze­ciń­skim zna­jo­mym, ja­kież to oczy zro­bi­li. Po raz pierw­szy zo­ba­czy­ła ta­kie cudo u zna­jo­mych w Lon­dy­nie, i od razu za­pra­gnę­ła mieć taki, cho­ciaż wszy­scy jej od­ra­dza­li, że wą­tły ekran, mi­kro­sko­pij­na kla­wia­tu­ra, że oczy so­bie ze­psu­je, pal­ce po­ła­mie i ta­kie tam.

Ona wie­dzia­ła swo­je. Od razu stał się jej naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i nie roz­sta­wa­ła się z nim nig­dy, za­stą­pił jej kota, któ­ry daw­no już nie żyje, psa, któ­re­go nig­dy nie mia­ła, i cho­mi­ka, któ­ry pry­snął do są­sia­dów. Kie­dy otwie­ra kom­pu­ter i przed jej ocza­mi roz­ja­śnia się bia­ły ekran, tań­czyć jej się chce. A ekran, jak to ekran, nig­dy na­szy­mi har­ca­mi się nie znu­dzi. Naj­pierw my mó­wi­my do nie­go.

*

Do­brze, a więc los geht’s, da­waj, da­waj, come on, za­czy­na­my.

Ma­rze­na za­my­ka oczy i otwie­ra kom­pu­ter.

*

Na ekra­nie bab­cia Kry­sty­na.

„Kry­sty­na Ko­wal­czyk ur. w r. ta­kim a ta­kim, zm. w r. ta­kim a ta­kim, niech spo­czy­wa w po­ko­ju”, wy­gra­we­ro­wa­no złot­kiem na czar­nym, skrom­nym na­grob­ku na Cmen­ta­rzu Cen­tral­nym w Szcze­ci­nie. Nic wię­cej. Na­wet na­zwi­ska ro­do­we­go?

Ma­rze­na nie wie, co ro­bić przy gro­bie. Więc jak zwy­kle robi znak krzy­ża świę­te­go. Od­ma­wia Wiecz­ne od­po­czy­wa­nie racz jej dać, Pa­nie. I jesz­cze: Do­bry Jezu, a nasz Pa­nie, daj jej wiecz­ne spo­czy­wa­nie. Wszyst­ko po trzy razy. A żeby mo­dli­twa nie była zbyt ską­pa do­da­je jesz­cze Oj­cze nasz, Zdro­waś Ma­rio i Anie­le Boży, Stró­żu Jej, Ty za­wsze przy Niej stój. Bo i w nie­bie Anioł nie za­szko­dzi, a po­móc prze­cież może.

Bie­rze ko­new­kę i krok po kro­ku czła­pie po wodę do stud­ni.

Wra­ca­ją do niej ostat­nie sło­wa bab­ci: „Dzię­ku­ję za te wa­rzy­wa, ser­decz­nie dzię­ku­ję”. A po­tem ta­lerz z okrą­gły­mi pul­pe­ci­ka­mi, przy któ­rych go­to­wa­niu do­pa­dła Kry­się śmierć.

Bab­cia umar­ła za wcze­śnie i nie zdą­ży­ła Ma­rze­nie zbyt wie­le opo­wie­dzieć. Tak szcze­rze mó­wiąc, to nic. Zdą­ży­ła po­huś­tać na ko­la­nie. Pod­tu­czyć mar­ki­za­mi z kre­mem, po­ką­pać w cy­no­wej wan­nie. Ma­rze­na zaś zdą­ży­ła skosz­to­wać jej go­łąb­ków ziem­nia­cza­nych. Wchło­nąć głę­bo­kie wes­tchnie­nia, do­tknąć si­wych wło­sów spię­tych w kok. Tak na­praw­dę to Kry­sty­na Ko­wal­czyk na­zy­wa­ła się kie­dyś in­a­czej.

Ma­rze­na do­wie­dzia­ła się o tym bar­dzo póź­no.Eins, zwei, drei

Ta­tuś, skąd masz ta­kie dziw­ne na­zwi­sko? – py­ta­ła cza­sem Ma­rze­na, na­ga­by­wa­ła Ewu­nia. O Boże, skąd! Wal­dek wzru­szał ra­mio­na­mi. Nor­mal­nie, ja­cyś przod­ko­wie, ale lu­dzie, kie­dy to było, ja­cyś przod­ko­wie byli Au­stria­ka­mi, bo ja tam zresz­tą wiem? Daj­cie mi świę­ty spo­kój i do na­uki! Poza tym czy­ja to dzi­siaj ko­lej wy­nieść śmie­ci?

Oczy­wi­ście ni­czy­ja. A już na pew­no nie Ewy.

Ale Ma­rze­na ba­da­ła spra­wę da­lej: Ta­tuś, a skąd ty umiesz po nie­miec­ku?

Boże, skąd! Uczy­łem się w szko­le.

Wiesz co, bo ja – tu­pa­ła nogą Ma­rze­na – bo ja to nig­dy nie będę uczyć się po szwab­sku. Nie­na­wi­dzę tego ję­zy­ka.

A kie­dy Wil­li raz coś na­po­mknął nie­ostroż­nie o emi­gra­cji do RFN, trzy­na­sto­lat­ka wrza­snę­ła, aż za­drża­ły cien­kie ścia­ny mi­nia­tu­ro­wej kuch­ni w so­cja­li­stycz­nym M3: To beze mnie! To, kur­czę, beze mnie! To jedź­cie so­bie sami! Ja nig­dzie nie po­ja­dę! Nie­na­wi­dzę tego szwar­go­tu! Zo­sta­ję tu­taj, tu jest moja oj­czy­zna. Do hi­tle­row­ców NIG­DY.

*

Aha.

Wal­dek, czy­li tak na­praw­dę Wil­li, któ­ry wła­ści­wie miał zo­stać rol­ni­kiem i cie­ślą, jak jego ojce i dzia­dy, któ­ry miał po­ślu­bić Hil­dę albo Su­san­nę o na­zwi­sku Bi­schoff, Bör­stler albo Koch, a sy­no­wi dać na imię He­in­rich albo Lu­dwig, utknął w Pol­sce so­cja­li­stycz­nej, oże­nił się z Ba­sią, a dzie­ciom dał imio­na Ma­rze­na i Ewa. Szyb­ko po­dą­żał na­przód. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a zo­stał­by ma­jo­rem, może i ge­ne­ra­łem. Gdy­by jego pla­nu w pew­nym mo­men­cie nie po­krzy­żo­wa­ła prze­szłość, gdy­by to, co wy­par­te i za­po­mnia­ne, nie wy­pły­nę­ło pew­ne­go dnia na wierzch i nie zmu­si­ło go do od­da­nia w de­po­zyt, z bó­lem ser­ca, mun­du­ru ka­pi­ta­na Lu­do­we­go Woj­ska Pol­skie­go z czte­re­ma gwiazd­ka­mi na pa­go­nach. Sta­ran­nie do­tąd prze­cho­wy­wa­ne­go w cze­lu­ściach wbu­do­wa­nej we wnę­kę przed­po­ko­ju sza­fy, po­ma­lo­wa­nej bia­łą far­bą olej­ną, do któ­rej co ja­kiś czas, skrzy­piąc drzwia­mi, po­ta­jem­nie za­kra­da­ła się jego mała có­recz­ka.

*

Wald­ko­wi tro­chę przy­kro było, gdy cór­ka krzy­cza­ła ta­kie rze­czy, że do hi­tle­row­ców nig­dy.

Bo Wal­dek by­wał kie­dyś kimś w ro­dza­ju Niem­ca. Je­śli przy­jąć, że ist­nie­je coś ta­kie­go jak Nie­miec.

Te­raz już nie wie, czy jest Niem­cem, czy Po­la­kiem. W za­sa­dzie moż­na by go uznać za Po­la­ka, gdy­by nie to, że pod­czas me­czów pił­kar­skich Pol­ska–Niem­cy ser­ce mu jed­nak jak­by wbrew woli bar­dziej bije za Niem­ca­mi i Wal­dek nie­spo­koj­nie za­czy­na wier­cić się w swym ulu­bio­nym fo­te­lu przed te­le­wi­zo­rem, moc­no nad­wy­rę­żo­nym prze­cią­ga­ją­cy­mi się noc­ny­mi se­an­sa­mi.

Był w swo­im ży­ciu tak bar­dzo jed­nym i dru­gim. Zmie­niał skó­rę, naj­pierw, aby prze­żyć, unik­nąć ra­zów i upo­ko­rzeń, po­tem, aby do cze­goś dojść, do­bić się uzna­nia i zna­cze­nia, za­pew­nić ro­dzi­nie byt.

Wca­le nie zmie­nia­łem skó­ry – pro­stu­je i wzru­sza ra­mio­na­mi. – Za­wsze by­łem taki sam.

Był dziec­kiem, kie­dy do­pa­dła go woj­na, kie­dy nad ko­lo­nią S. za­ko­ło­wa­ły nie­miec­kie sa­mo­lo­ty i zro­bi­ło się ja­sno jak w sąd­ny dzień. Nie miał jesz­cze dzie­wię­ciu lat. Bacz­nie ob­ser­wo­wał do­ro­słych i wszyst­ko, co się dzia­ło do­ko­ła. By­stry był.

Ma­rzen­ka prze­cho­wy­wa­ła gwiazd­ki z pa­go­nów taty w pu­deł­ku od za­pa­łek. Co ja­kiś czas spraw­dza­ła, czy wszyst­kie są, prze­li­cza­ła na nowo. Je­den, dwa, trzy, czte­ry. Po nie­miec­ku li­czyć nie umia­ła. Naj­wy­żej do trzech, na­uczy­ła się na po­dwór­ku: Eins zwei drei, wy­pie­przaj.

Umia­ła też po­wie­dzieć: Gu­ten Mor­gen, bu­tem w mor­dę.Kolonia S.

S. w oko­li­cach Ban­dro­wa!

Kie­dy pew­ne­go pięk­ne­go let­nie­go po­po­łu­dnia w la­tach trzy­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku przy­był tu z wi­zy­tą nie­ja­ki Otto Mack ze Lwo­wa, czło­nek Nie­miec­kiej Rady Na­ro­do­wej, za­krzyk­nął po­noć z za­chwy­tem: „To naj­pięk­niej­sze miej­sce na świe­cie, z wodą, la­sem i słoń­cem, ist­ny ku­rort!”.

Z tego to miej­sca na zie­mi, z ma­łej biesz­czadz­kiej wio­ski, po któ­rej dzi­siaj nie zo­sta­ło nic, po­cho­dzi wła­śnie ta­tuś. Śla­dy po S. leżą na zie­mi ni­czy­jej. Tuż przy pa­sie gra­nicz­nym mię­dzy Pol­ską a Ukra­iną. Tra­wa tam te­raz ro­śnie po pas. Traw­sko ra­czej. Wil­li uro­dził się w kra­inie hob­bi­tów, ma­low­ni­czo roz­ło­żo­nej wzdłuż rwą­ce­go po­to­ku. Steb­nik wart­ko mknął do rze­ki Str­wiąż, a z nią da­lej, aż do Dnie­stru, na wschód. Dziw­na to była wieś i w nie­zwy­kłym miej­scu po­ło­żo­na, bar­dzo da­le­ko od bal­ko­nu, na któ­rym Ma­rze­na te­raz ener­gicz­nie i od­ga­nia­jąc lęk przed mar­no­wa­niem cza­su na głu­po­ty, na zbęd­ne luk­su­sy, na nie­za­ra­bia­nie pie­nię­dzy, wstu­ku­je li­te­ry w nad­we­rę­żo­ną kla­wia­tu­rę i przy­glą­da się, jak gęst­nie­ją na ekra­nie, pię­trzą się ni­czym słu­py ognia, słup­ki ra­chun­ków, bi­lans ży­cia.

Nie­opo­dal dzie­wi­cze­go boru-lasu, w ci­chej do­li­nie z wi­do­kiem na po­ro­śnię­te bo­ga­to drze­wo­sta­nem li­ścia­stym i igla­stym zbo­cza stru­my­ki Na­nów­ka i Kró­lów­ka z we­rwą i plu­skiem wpa­da­ły do Steb­ni­ka. Tak to so­bie Ma­rze­na wy­obra­ża. Taki ob­ra­zek świę­ty. Tak pi­szą o tym Niem­cy we wspo­mnie­niach. Re­gu­lar­na idyl­la, po­wia­da­ją, cho­ciaż tro­chę wsty­dzą się tego sło­wa. Ileż tam ba­rasz­ko­wa­ło pstrą­gów, ra­ków i nie­zwy­kłych ryb, zda­rzał się na­wet kiełb.

Ko­lo­ro­wa sza­chow­ni­ca pól ze zbo­żem wszel­kim. Za­raz obok ukra­iń­ski Steb­nik, do­cho­dzą­ce stam­tąd rwą­ce za ser­ce pie­śni ob­ra­bia­ją­cych zie­mię Ukra­iń­ców. I Ukra­inek w sze­ro­kich ko­lo­ro­wych spód­ni­cach, pod któ­ry­mi mógł się ukryć cały świat.

Je­zus Ma­ria, to były cza­sy.

Dzi­siaj mają tam ku­rort przede wszyst­kim kro­wy i ko­nie. Zresz­tą kto wie, co tam jest dzi­siaj. Na pew­no nie Ma­rze­na. Do tej pory zaj­mo­wa­ła się w ży­ciu zu­peł­nie czym in­nym.

*

Ja­sne. Bo bar­dzo czę­sto zaj­mu­je­my się w ży­ciu czymś zu­peł­nie in­nym.

I nie wie, czy po­ko­na in­er­cję, żeby kie­dy­kol­wiek tam po­je­chać.

Cho­ciaż wła­ści­wie ma już tyle lat, że po­win­na ro­bić tyl­ko to, co waż­ne. „Czyń to, co ko­niecz­ne. I nic poza tym!”, prze­czy­ta­ła ostat­nio w ga­ze­cie.

A więc czy­ni. A ra­czej – chcia­ła­by czy­nić.

*

A to jest jed­nak róż­ni­ca.

Wil­li wca­le nie uro­dził się na za­cho­dzie dzi­siej­szej Pol­ski, wca­le nie na te­re­nach, któ­re po woj­nie wró­ci­ły do ma­cie­rzy, nie w Gdań­sku ani w Szcze­ci­nie, ani w żad­nym tam in­nym Wro­cła­wiu. Co do tego, że był Niem­cem, nie ma jed­nak ra­czej wąt­pli­wo­ści, spraw­dzi­li to do­kład­nie hi­tle­row­cy, a Re­pu­bli­ka Fe­de­ral­na im wie­rzy. Zmie­rzy­li jego ma­mie ob­wód czasz­ki i zwe­ry­fi­ko­wa­li kształt nosa, zlu­stro­wa­li po­cho­dze­nie i przy­na­leż­ność ra­so­wą, wy­sta­wi­li sto­sow­ny do­ku­ment, na pod­sta­wie któ­re­go jego przed­się­bior­cza cór­ka Ewa wie­le dzie­się­cio­le­ci póź­niej uzy­ska sta­tus nie­miec­kie­go prze­sie­dleń­ca, kar­tę wstę­pu do raju. Dzi­siaj Eri­ka Ste­in­bach, po­strach pol­skich pa­trio­tów i cał­kiem atrak­cyj­na bab­ka, li­czy ją w po­czet wy­pę­dzo­nych.

Wil­li nie uro­dził się w Niem­czech, a jego naj­bliż­si o Niem­cach z Rze­szy, czy­li z Re­ichu, naj­lep­sze­go zda­nia nie mie­li. Przy­szedł na świat w mi­tycz­nej Ga­li­cji, w miej­scu, do któ­re­go w 1783 roku kil­ku­na­sto­ma fur­man­ka­mi przy­wę­dro­wa­li jego pro­to­pla­ści znad Renu w po­szu­ki­wa­niu chle­ba. Nie­miec­cy ko­lo­ni­ści. We­zwał ich na te zie­mie przede wszyst­kim głód, we­zwał ich tak­że Świę­ty Ce­sarz Rzym­ski Jo­seph II, obie­cu­jąc ulgi po­dat­ko­we i róż­ne­go ro­dza­ju udo­god­nie­nia. Było ich dwu­na­stu osad­ni­ków, ni­czym apo­sto­łów nie­zna­ne­go Boga. Mię­dzy nimi Em­mel, Götz i Bec­ker. Na zie­mi obie­ca­nej cze­ka­ła ich naj­pierw ha­ró­wa, ciur­kiem lał się pot – kar­czo­wa­nie lasu, stwa­rza­nie miej­sca dla sie­bie. Usu­wa­nie sta­re­go, żeby mo­gło na­ro­dzić się nowe. A może to tyl­ko le­gen­da.

Po­tem z po­bli­skiej Ma­ko­wej do­bi­li do nich oko­ło roku 1850 Me­ier, Bi­schoff, Wolf, Volz i Kel­ler. Wże­ni­li się w S., bo go­spo­dar­stwa dzie­dzi­czy­ły tu cór­ki. Atu­tem sy­nów było rze­mio­sło, fach w ręku, gdyż z sa­mej roli czło­wiek nie wy­ży­je. Na­zy­wa­ło się to ko­lo­ni­za­cja jó­ze­fiń­ska – wy­rzu­ca Ma­rze­nie in­ter­net. Wy­szu­ki­war­ka – śmiesz­ne pol­skie sło­wo. Coś jak wier­tar­ka i ko­par­ka.

Pol­ski nie było wte­dy na ma­pie, wio­dła wir­tu­al­ny ży­wot, była zbio­ro­wym wy­sił­kiem, zja­wą, wid­mem, cią­głym ukłu­ciem w ser­cach. Osad­ni­cy wę­dro­wa­li więc do kra­ju nie­miec­ko­ję­zycz­ne­go, do Księ­stwa Au­striac­kie­go w Świę­tym Ce­sar­stwie Rzym­skim, a wę­dru­jąc, przy­się­ga­li so­bie, że nig­dy nie za­po­mną swej uko­cha­nej nie­miec­kiej oj­czy­zny, że będą pie­lę­gno­wać jej tra­dy­cje i zwy­cza­je, jej pro­te­stanc­ką re­li­gię.

Pie­lę­gna­cję wzmo­gli jesz­cze, gdy sto pięć­dzie­siąt lat póź­niej da­le­kim, lecz wy­raź­nym echem do­tar­ła do nich na­zi­stow­ska pro­pa­gan­da, spe­cjal­nie zresz­tą w nich wy­mie­rzo­na, glo­ry­fi­ku­ją­ca ich nie­miec­kie ce­chy: za­mi­ło­wa­nie do po­rząd­ku, uczci­wość i pra­co­wi­tość. Ce­chy, z któ­rych byli dum­ni.

Pra­dzia­do­wie ma­łe­go Wil­li­ka – rol­ni­cy, cie­śle i pi­wo­wa­rzy – po wie­lu ty­go­dniach wy­czer­pu­ją­cej wę­drów­ki za­trzy­ma­li więc fur­man­ki, prrrrrr, gdzieś na po­łu­dnio­wym wscho­dzie dzi­siej­szej Pol­ski, na jej dru­gim koń­cu, le­cąc po prze­kąt­nej od Szcze­ci­na, sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów od Lwo­wa, pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od Dro­ho­by­cza, na pół­noc od Ustrzyk Dol­nych, na po­łu­dnie od Kro­ścien­ka, le­d­wie kil­ka ki­lo­me­trów od dzi­siej­szej li­nii gra­nicz­nej z Ukra­iną, może na­wet na sa­mej gra­ni­cy, stój. Za­trzy­ma­li swe fur­man­ki w naj­pięk­niej­szym za­kąt­ku świa­ta, zwa­nym małą oj­czy­zną. Tam, gdzie dzi­siaj nie ma na­wet pły­ty na­grob­nej po nich. Nie za­wy­je na­wet pies. Ich szcząt­ki, nie­po­trzeb­ne ni­ko­mu, wsią­ka­ją w zie­mię nie­opo­dal pro­chów roz­strze­li­wa­nych tu póź­niej Ży­dów.

Osad­ni­cy po­bu­do­wa­li wieś na re­gu­le nie­miec­kiej łań­cu­chów­ki, z jed­nej stro­ny szo­sy, na ła­god­nym zbo­czu. Za drew­nia­ny­mi dom­ka­mi kry­ty­mi da­chów­ką każ­dy miał ogród słu­żą­cy za pa­stwi­sko, po dru­giej stro­nie szo­sy ogród dru­gi. Łań­cuch nie­mal iden­tycz­nych dom­ków w środ­ku wsi za­gi­nał się, two­rzył kąt pro­sty, i cią­gnął się bez­tro­sko da­lej.

Przez wieś wie­lo­krot­nie prze­to­czy­ła się bie­da, prze­lał się nie­uro­dzaj, prze­bu­jał się z hu­kiem front. Te­raz za­trzy­ma się tam cza­sem na kil­ka go­dzin ja­kiś au­to­bus z oko­lic Wol­fs­bur­ga, wy­sy­pią się z nie­go bar­dzo sta­rzy, bar­dzo czy­ściut­cy i ja­sno ubra­ni Niem­cy zrze­sze­ni w sto­wa­rzy­sze­niu Bund der Ga­li­zien­deut­schen.

Tak przy­najm­niej twier­dzą – że tam już gdzieś byli w oko­li­cy.

*

Jak do tej pory Wil­li nie po­ja­wił się wśród nich. Chciał­by, ale nie aż tak, żeby pod­jąć kon­kret­ne dzia­ła­nia. Gdy­by ktoś go wsa­dził w sa­mo­chód i za­wiózł, na pew­no by nie od­mó­wił. Sam nie ma już tej de­ter­mi­na­cji. Nie jest naj­młod­szy, cho­ciaż, jak pod­kre­śla, o la­sce jesz­cze nie cho­dzi i za­mia­ru ta­kie­go nie ma, sam na­wet w ogro­dzie na drze­wo wej­dzie, je­śli trze­ba przy­ciąć wierz­cho­łek, na ni­ko­go się nie oglą­da, ani na cór­ki, ani tym bar­dziej na zię­cia, któ­ry zresz­tą nig­dy go do sie­bie nie prze­ko­nał. Wil­li całe ży­cie ra­dził so­bie sam – z upo­ko­rze­niem i prze­mo­cą. Parł do przo­du, wspi­nał się po szcze­blach ka­rie­ry, je­dy­nej, jaka była dla nie­go do­stęp­na, jaką mo­gła mu za­ofe­ro­wać Pol­ska Rzecz­po­spo­li­ta Lu­do­wa, w któ­rą rzu­ci­ło go w prze­bra­niu Po­la­ka, ma­sce, co przy­ro­sła mu do twa­rzy.

To nie była żad­na ma­ska. Czu­łem się już wte­dy Po­la­kiem. Nie my­śla­łem o swo­im po­cho­dze­niu. Uro­dzo­ny je­stem prze­cież w Pol­sce. Nie opo­wia­daj głu­pot.

Bo co to zna­czy Nie­miec. Co to zna­czy Po­lak. Co to zna­czy nie­miec­ka krew. Ko­nia z rzę­dem temu, kto mi to wy­tłu­ma­czy.

Jako na­sto­let­ni chło­piec prze­żył sro­mot­ną klę­skę Nie­miec, nie­uda­ną pró­bę uciecz­ki do Rze­szy przed so­wiec­ki­mi czoł­ga­mi, wy­wóz­kę na ro­bo­ty przy­mu­so­we do Związ­ku So­wiec­kie­go, razy i po­ni­że­nia, a po­tem pod­no­sze­nie kra­ju z gru­zów, ak­cje roz­mi­no­wy­wa­nia pro­wa­dzo­ne z na­ra­że­niem ży­cia na te­re­nach wy­zwo­lo­nej Pol­ski, że­by­śmy mo­gli te­raz stą­pać bez lęku po zie­mi, prze­żył strasz­ne wy­pad­ki, ode­rwa­ne nogi, ro­ze­rwa­ne na strzę­py cia­ła i urwa­ne nosy, z któ­ry­mi trze­ba było le­cieć do szpi­ta­la, przy­ci­ska­jąc je ko­muś do twa­rzy... Od­zna­czo­ny me­da­lem wzo­ro­we­go spor­tow­ca cię­ża­row­ca, pon­to­nia­rza, Zło­tym Krzy­żem Za­słu­gi, Krzy­żem Ka­wa­ler­skim Or­de­ru Od­ro­dze­nia Pol­ski, któ­ry miał za­pew­nić mu dwa­dzie­ścia pięć pro­cent do­dat­ku do eme­ry­tu­ry, ale tak się zło­ży­ło, że nie za­pew­nił.

Prze­żył i to, że ktoś mu sprząt­nął te or­de­ry, że jego do­ko­na­nia po­szły w las. Że wy­pa­da o nich ra­czej mil­czeć.

Nic go już zdzi­wić ani za­sko­czyć nie może. Jest za­har­to­wa­ny. I od in­nych har­tu wy­ma­ga. Nie ma co się ma­zać. Nie ma co ran­ka­mi prze­sia­dy­wać go­dzi­na­mi w ła­zien­ce, zwłasz­cza je­śli jest się męż­czy­zną. Ani tym bar­dziej ob­le­wać się per­fu­ma­mi – raz-dwa i spra­wa za­ła­twio­na. Męż­czy­zna po­wi­nien być szyb­ki, spraw­ny i efek­tyw­ny. Nie po­wi­nien za­pusz­czać dłu­gich wło­sów. No­sić spodni spa­da­ją­cych z tył­ka. Za­rzu­cać kap­tu­ra na gło­wę i wy­glą­dać jak kat przed eg­ze­ku­cją. Nie po­wi­nien... Li­sta jest dłu­ga.

Na szczę­ście Ma­rze­na męż­czy­zną nie jest.

Cho­ciaż mia­ła nim być! Los jed­nak swo­im zwy­cza­jem spła­tał ojcu fi­gla. Nie szczę­dził mu przy­krych nie­spo­dzia­nek.

Wil­li bar­dzo wcze­śnie stra­cił ojca, pew­nie dla­te­go tak bar­dzo pra­gnął syna.

Ojca szu­kał przez całe ży­cie. Jego sub­sty­tu­tów, er­za­ców. W mę­skich or­ga­ni­za­cjach, gdzie za­wsze umiał za­pra­co­wać so­bie na uzna­nie naj­wyż­szych au­to­ry­te­tów. Naj­lep­szy, najam­bit­niej­szy, za­wsze pierw­szy. Wszę­dzie nu­mer je­den, pry­mus pry­mu­sów. W Woj­sku Pol­skim na­tych­miast wy­bił się wy­so­ko po­nad prze­cięt­ność. Moż­na po­wie­dzieć, że za­bły­snął. Gdy­by nie cią­gną­ca się za nim hi­sto­ria, gdy­by nie łzy mat­ki, dziw­ny los bra­ta, nie­po­ko­ją­ce na­zwi­sko, miał­by dzi­siaj eme­ry­tu­rę ge­ne­ra­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: