Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W nieznane... czyli niespodziewana podróż ze Lwowa na Syberię - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W nieznane... czyli niespodziewana podróż ze Lwowa na Syberię - ebook

Kiedy w kwietniową noc 1941 roku jedenastoletni Roman, zbudzony prze funkcjonariuszy NKWD, pakował z bratem i mamą najpotrzebniejsze rzeczy, nie zastanawiał się, co go czeka. A czekała go niemal pięcioletnia podróż, która wiodła z rodzinnej willi przy ulicy Własna Strzecha we Lwowie przez Ural do Nowosybirska i Tomska i dalej – Obem, do Sosnowski, później przez Kargasok, Suzun, Moskwę, wreszcie Lwów do – polskich już – Przemyśla i Sanoka. Gdy się zatrzymali w tej podróży – czasem na kilka dni, czasem na kilka lat – chłonął nowe wrażenia: syberyjskie krajobrazy i przyrodę, tajgę, ludzi – niby innych, a jak podobnych, ich mądrość, obyczaje, opowieści. A oczy miał szeroko otwarte… Dlatego ta książka jest tak ciekawa.


Te ciekawe i wzruszające wspomnienia to inny obraz miejsc zesłania niż znamy z większości relacji osób , które wywieziono na Syberię po 17 września 1939 roku. Inny, bo widziany oczami inteligentnego kresowego chłopca, któremu w tej dramatycznej podróży na wschód nie towarzyszyły ani przepojone goryczą refleksje natury historycznej czy politycznej, ani koszmarna niepewność jutra. Obaj z młodszym bratem szybko uczyli się dorosłości i odpowiedzialności.
Ta książka to opowieść o ludziach oraz zdarzeniach – tych małych i tych wielkich – dzięki którym zdołali przetrwać i… wrócić do Kraju.

Prof. dr hab. Barbara Stefaniak

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-944548-0-7
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści:

- Strona redakcyjna
- Przerwany sen
- Pożegnanie ze Lwowem
- Bezpłatna podróż w nieznane
- Mydło do bani
- Statkiem na falach Obu
- Do końca waszego burżuazyjnego życia
- Pierwszy prawdziwy zarobek
- Czeremchowe lądowanie
- Pierwszy raz w tajdze
- Wędkowanie bez wędki
- Moja frapująca ciąża
- Kontakty ze światem
- Walka z owadami
- Powiększenie rodziny
- Samopoczucie
- Pimy
- Radosna wiadomość
- Najważniejszy rytm
- Lód w lecie
- Zarobek
- Rana
- Płynie kino
- Przygotowanie opału
- Nowy duch
- Jak to się zaczęło
- Uratowane życie w gułagu
- Znachorka
- Mleko w worku
- Nieoczekiwany gość
- Bolesna Wigilia 1941 roku
- W szkole — ręczna korekta historii
- Zimowe dni powszednie
- Boże Narodzenie
- Codzienna nuda, perspektywy i marzenia
- Szkoła podstawowa w Sosnowce
- Oznaki zapowiedzianej pomocy
- Perspektywy przeprowadzki
- Orzechy
- Kargasok
- Wania Kuzniecow
- Lawina różnych zdarzeń
- Kolejna przeprowadzka
- Znowu przeprowadzka
- Wyprawa
- Grom z jasnego nieba
- Początek wielkiej podróży
- Kołpaszewo
- Nowosybirsk
- Cięcie
- Złowieszczy komunikat
- Co robić dalej?
- Suzun
- Bania
- Szkoła
- Barinow
- Polityczny zwrot?
- Rynek i sklepy
- Mongołki
- Inne spotkanie
- Rewelacje dotyczące obchodów święta rewolucji
- Kolejne święta i nowy 1944 rok
- Nowi ludzie
- Wyprawa do lasu
- Suzuński szpital
- Pogrzeby
- Uprawa roli
- Wypadek
- Otwarcie
- Geograficzny skandał
- Szczere wyznania
- Wizyta
- Nowe spojrzenia, wymiana poglądów
- Wikt
- Aresztowanie
- Pracowita niedziela
- Szczęście?
- Trembowla
- Szkoła, szkoła
- Wizyta zootechnika
- Urodziny
- Bolszoj skandał
- Pogodny czerwiec 1944 roku
- Wykopki
- Rozłąkowe perspektywy
- Niecodzienne zdarzenia
- Niepokojące nowiny
- Kolejny rok szkolny, niestety nadal w Suzunie
- Przekleństwa i nieprzyzwoite wyrazy
- Mroźny styczeń 1945 roku
- Zięć
- Oblepicha
- List od pani Grabowskiej z Kazachstanu
- Dziwni goście
- Święto Czerwonej Armii
- Szkolne przygotowania
- Transkrypcja
- Wiosna
- Święto
- Koniec roku szkolnego 1944/1945
- Niespodziewana letnia burza
- Ostatnie lato na Syberii
- Dzidziuś
- Nareszcie!
- Zdrajca
- Znowu szkoła?
- Pierwszy w życiu list
- Ostatni etap pobytu w Suzunie
- Na trasie długiej podróży
- Moskwa — Lwów
- Polsko-ukraińskie rozmówki lwowskie
- Spotkanie z Rodziną
- POSŁOWIE
- O autorzePrzerwany sen

Była wtedy wiosenna, ciepła noc. Kończył się właśnie kwiecień 1941 roku. Piękny, kochany, umęczony bezczelnym najazdem sowieckim, trzystadwudziestotysięczny wówczas Lwów spał, a wraz z nim — w jednopiętrowej willi numer dziewiętnaście, przy uroczej ulicy Własna Strzecha — my, to znaczy nasza Mama, licząca wówczas trzydzieści sześć lat, mój młodszy o dwa lata brat Jurek i ja — niespełna jedenastolatek. Nasza czteroipółletnia siostrzyczka Bożenka trzy dni wcześniej została zabrana do miejskiego szpitala zakaźnego — była chora na szkarlatynę. Nasz ojciec Jan, cztardziestojednoletni prokurent Banku Polskiego we Lwowie, 10 września 1939 roku, na polecenie władz polskich, został wraz z kilkoma innymi urzędnikami oddelegowany samochodem ciężarowym, ze skarbcem lwowskiego oddziału Banku Polskiego, przez Zaleszczyki i Rumunię do Francji.

W mieszkaniu tej nocy przebywał też z nami o cztery lata ode mnie starszy cioteczny brat Kazik Bogacz, którego matka Zofia Bogaczowa, żona pułkownika WP, niecały rok wcześniej została aresztowana przez NKWD, podczas próby przekraczania granicy na rzece San i wywieziona za to do ciężkiego łagru w miejscowości Jaja, na Syberii. Jeszcze trzy miesiące wcześniej mieszkały u nas także dwie młodsze ode mnie, kilkuletnie stryjeczne siostrzyczki Basia i Krysia Łuczkiewiczówny. Ich mama Danuta zginęła we wrześniu 1939 roku, podczas niemieckiego bombardowania Lwowa, a ich ojciec Zygmunt — brat mego ojca, inżynier geodeta, związany z polskim ruchem oporu, członek Związku Walki Zbrojnej — został aresztowany w naszym mieszkaniu 2 kwietnia 1940 roku. Przybył wówczas późnym wieczorem, aby zobaczyć się ze swoimi córeczkami, niestety po raz ostatni w życiu. 7 lutego 1941 roku został bowiem rozstrzelany przez oprawców NKWD w lwowskim więzieniu przy ulicy Łęckiego. Zaraz po jego aresztowaniu obie dziewczynki, w trosce o ich bezpieczeństwo, zostały zabrane przez nasze trzy samotne ciotki nauczycielki mieszkające w odległej dzielnicy Lwowa, przy ulicy Hołówki.

Nagle, wśród ciszy nocnej, dały się słyszeć silne odgłosy przypominające walenie wielkim młotem w pustą drewnianą skrzynię.

Niestety nie był to sen, lecz prozaiczna rzeczywistość. Przed drzwiami naszego mieszkania stało czterech umundurowanych i uzbrojonych funkcjonariuszy NKWD.

------------------------------------------------------------------------

Narodnyj Komissariat Wnutrennich Dieł (Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych) — odpowiednik ministerstwa spraw wewnętrznych.

Fakt ten opisany został w książce Ewy Kotarskiej „Proces Czternastu”, Oficyna Wydawnicza Volumen, 1998 rok, Warszawa.Ubrani byli w wojskowe płaszcze, których dolna krawędź była po prostu ucięta i nawet niezaobrębiona. Na głowie mieli czapki z czerwoną, szmacianą gwiazdą i charakterystycznym, też szmacianym, szpikulcem. Obuci byli w wielkie buty z cholewami w formie harmonijki, które okropnie śmierdziały dziegciem. Był z nimi też wkradający się pilnie w łaski nowej sowieckiej władzy miejscowy cywil — dotychczasowy pracownik lwowskiej straży pożarnej, mąż ekspedientki z pobliskiego sklepu spożywczego spółdzielni „Jedność”.

Zamiast użyć czynnego dzwonka, przybysze — z „taktem i subtelnością” właściwymi funkcjonariuszom radzieckich służb specjalnych — waląc przy pomocy kolb karabinowych w cienkie, drewniane drzwi wejściowe, usiłowali dać sygnał akustyczny o bezwzględnej żądzy wkroczenia do naszego mieszkania. Kiedy już weszli, zamiast powiedzieć „dzień dobry”, a właściwie ze względu na porę — „dobra noc”, zaczęli wrzeszczeć, oczywiście w języku Puszkina, Tołstoja i Dostojewskiego, że mamy tylko piętnaście minut na spakowanie się i przejście do stojącego przed domem otwartego samochodu ciężarowego marki ZIS, który był koloru zielonego. Sami, z postawionymi nadal na sztorc bagnetami, przystąpili do rewizji polegającej na szukaniu czegoś — może broni, aparatu fotograficznego lub radiowego oraz nie wiadomo czego jeszcze. Zauważyliśmy z bratem, że wkładali do swoich kieszeni, co się dało z napotkanych, małych przedmiotów.

Autor (po lewej) wraz z siostrą Bożenką i bratem Jurkiem — Lwów 1939 r.

W pewnym momencie, w czasie przeprowadzanej rewizji, z pomieszczenia klozetu dał się słyszeć ryk triumfu. Jeden z mundurowych informował, że znalazł to, czego właśnie szukają! Mama w pierwszej chwili nie zrozumiała o co chodzi, bo nie wiedziała wówczas, co oznacza wykrzykiwane słowo wzrywczatka, czyli materiał wybuchowy. Dopiero śmiech mojego brata ciotecznego i będącego w ekipie enkawudzistów miejscowego strażaka wyjaśnił sprawę — z pudełka, rozpakowywanego na polecenie przez wystraszonego, młodego enkawudzistę, sypał się nie dynamit, lecz niewinny, biały proszek do prania firmy Radion. Na granatowym, tekturowym opakowaniu był bowiem umieszczony, w dolnym lewym rogu, wizerunek wschodzącego, złocistego słońca i strzelających zeń promieni. Stąd naiwne skojarzenie z materiałem wybuchowym.

Dla mnie i mego brata całe to nocne zajście byłoby zapewne zapowiedzią jakiejś nowej przygody, tym bardziej że nie wiedzieliśmy, po co i dokąd mamy się udać, gdyby nie to, że nasza Mama bardzo płakała i coś rozpaczliwie usiłowała tłumaczyć naszym niezapowiedzianym intruzom o swojej malutkiej córeczce. Oni bezczelnie uśmiechali się i zapewniali, że po pierwsze, imię naszego Ojca, Jan Mieczysław Zbigniew Władimirowicz (syn Włodzimierza), i imię naszego stryja (zamordowanego przez NKWD), Zygmunt Stanisław Józef Władimirowicz — to „nie ma znaczenia, eto wsio rawno”, że najważniejsze jest nazwisko i imię ojca. A po drugie, że „wasza córeczka tu, we Lwowie, w szpitalu zakaźnym, będzie miała na pewno znacznie lepiej niż wy na nowym miejscu zakwaterowania, zresztą całkiem niedaleko od Lwowa”.

Wobec tego, że Mama zajęta była bezskuteczną perswazją swoich racji naszym pozbawionym jakichkolwiek ludzkich uczuć i zdolności rozumowania nocnym intruzom, my z bratem sami zabraliśmy się do pakowania naszych... zabawek, strojów i obuwia, których używalismy w czasie przedwojennych wakacji i wycieczek szkolnych. Biedna Mama, zupełnie załamana, nieustannie szlochając, przekonała się ostatecznie, że nie ma szans na jakikolwiek kontakt umysłowy z przybyszami na temat pozostawionej w szpitalu Bożenki. Była w pełni świadoma, że chodzi o wywózkę na Syberię. Na natarczywe zapytania enkawudzisty jeszcze raz stanowczo powtórzyła, że nie wie, gdzie i u kogo znajdują się obie malutkie córki stryja Zygmunta, a następnie pospiesznie rozłożyła na podłodze kapy z łóżek, koce i prześcieradła, wrzucając na nie to, co uznawała za najpotrzebniejsze. Przede wszystkim jako kobieta i matka, a więc osoba nadzwyczaj praktyczna, nawet w tak tragicznej sytuacji wyjęła z podstawy maszynę do szycia (tak zwaną główkę) firmy Rast & Gasser. Wrzucała też na podłogę pościel, wcześniej jak zwykle wyprasowaną i równo ułożoną w stosiki w szafie, komplet małoformatowej trylogii Henryka Sienkiewicza, budzik firmy Jaz, a z kuchni wzięła naczynia kuchenne, pudełko świec i paczkę świeczek choinkowych oraz inne przedmioty rozmieszczone w mieszkaniu, składającym się z czterech pokojów, łazienki, kuchni i spiżarki. Wszystkie te rzeczy, stanowiące maleńki fragment całego stanu posiadania moich Rodziców, trzeba było w ciągu zaledwie piętnastu minut bezładnie zgromadzić na rozłożonych kapach.

Do podróżnego, brezentowego worka, używanego na wakacyjne wyprawy, powędrowały znajdujące się w spiżarni skromne artykuły spożywcze, gromadzone od początku wojny na tak zwaną czarną godzinę. Tam też trafiły podstawowe naczynia kuchenne, czajnik, prymus (spirytusowa maszynka do gotowania), komplet emaliowanych menażek, sztućce, kilka torebek polskich, wojskowych sucharów i parę paczek wojskowej, sprasowanej kawy zbożowej w kostkach, która dzięki błyszczącym w niej ziarnkom cukru, na długo zastępowała nam w kolejowej podróży... cukierki.

Przyglądając się stojącym z wypchanymi kieszeniami enkawudzistom, poczułem do nich po raz pierwszy chyba w swoim krótkim życiu nieznaną mi wcześniej prawdziwą nienawiść. Bynajmniej nie z pobudek politycznych czy narodowościowych. Byłem na to chyba za młody. Nienawidziłem ich za to, że doprowadzili moją kochaną Mamę, mój największy Autorytet, najwyższą Władzę i Obrończynię, do tak poniżającej sytuacji, że zupełnie bezsilna i bezbronna musiała ich, obcych, bezdusznych, antypatycznych i bezczelnych prosić i błagać. Że spowodowali jej płacz, którego nigdy wcześniej zupełnie nie znałem.

Wreszcie, że deptali brutalnie śmierdzącymi buciorami posadzkę naszego schludnego mieszkania i grzebali we wszystkich szafach oraz szufladach. Nie żal mi było skradzionego na moich oczach zegarka na rękę, który dostałem na imieniny od wujka (wuj zginął później w radzieckich kopalniach Karagandy), ani kompletu kostek domina z czekolady powleczonych złotą cynfolią, cudnego wiecznego pióra oraz ślicznego piórnika, który był moim skarbem. Żal mi było Mamy. Od prawie roku była bardzo wyczerpana i niewyspana. Zarabiała jako chałupniczka, szyjąc na maszynie przeważnie nocami białe, płócienne, stójkowe kołnierzyki do sowieckich mundurów oficerskich (wielce dociekliwych i zawsze czujnych lustratorów przeszłości łaskawie uprzedzam, że nie była to forma wsparcia Armii Czerwonej ani nawet próba kolaboracji z radzieckim okupantem, lecz była to walka o przeżycie!).

Mama usiadła, przytuliła mocno mnie z bratem i powiedziała szeptem:

— Zapamiętajcie chłopcy to miejsce, bo nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu tu powrócimy.

Bardzo szlochała. Objęła wzrokiem leżące na podłodze tobołki i ruszyliśmy do wyjścia. Na szczęście obecny był Kazik, nasz brat cioteczny, który pomógł nam znieść bagaż.Pożegnanie ze Lwowem

Po chwili zrozpaczona i zapłakana Mama, pozostawiając nasze kochane, przytulne mieszkanie, a w nim swego siostrzeńca, ulokowała się wraz ze mną i moim bratem na tobołach, obok innych lwowskich rodzin, w skrzyni wielkiej, wojskowej ciężarówki. Ruszyliśmy na bocznicę lwowskiego dworca kolejowego, gdzie ze znaną tylko w Rosji „galanterią”, przy pomocy kolb karabinowych i ciągle zatkniętych na karabiny bagnetów, byliśmy kierowani do stojących na bocznicy bydlęcych poollmanów.

Jak rok wcześniej w czasie takich wywózek, na bocznicy kolejowej zgromadziło się wiele osób, które przybyły pożegnać swoich krewnych, sąsiadów, bliskich i znajomych. Okazało się, że przy naszym wagonie zebrała się szczególnie liczna grupa kobiet, które dowiedziały się, że wywożą na Syberię matkę malutkiej córeczki zabranej wcześniej do szpitala zakaźnego.

Wiele kobiet, nawet zupełnie obcych, szczerze współczuło i spontanicznie zgłaszało Mamie gotowość zaopiekowania się dzieckiem zaraz po opuszczeniu szpitala. Jak opowiadała mi później Mama, miała wówczas nawet miejsce swego rodzaju rywalizacja między deklarującymi serdecznie troskliwą opiekę paniami. Wreszcie przybycie na bocznicę kolejową Jadwigi Bielańskiej, kuzynki Mamy, rozstrzygnęło ostatecznie sprawę dalszych, względnie bezpiecznych losów mojej siostrzyczki.

Na bocznicy kolejowej nasz skład, złożony z kilkudziesięciu wagonów, czekał do późnych godzin popołudniowych na sygnał odjazdu. Drzwi wagonów były zamknięte od zewnątrz śrubami i pilnujący nas enkawudziści nie pozwalali zbliżać się do nich osobom żegnającym nas. Na zawsze utkwił mi w pamięci taki obrazek: odprowadzający wiedzieli, że przywiezieni byliśmy w nocy, między drugą a czwartą rano. Byliśmy bez jedzenia i picia. W tej sytuacji panie z przyniesionych wiktuałów, których nie wolno było podać, bo drzwi były zaśrubowane, zaczęły wyjmować lub naprędce przygotowywać kanapki i rzucać je do otwartych okienek bydlęcych wagonów. My, to znaczy chłopcy, siedzieliśmy wewnątrz przy okienkach i usiłowaliśmy łapać te kanapki. To, co spadało na ziemię było momentalnie rozdeptywane przez ideologicznie wyszkolonych i karnych funkcjonariuszy radzieckiego NKWD. Byliśmy naprawdę głodni i mieliśmy przedziwne odczucia, widząc kanapki z mięsem, jajkami, pasztetem i kawałkami kiszonych ogórków rozdeptywane butami sołdatów, w czapkach ze szpicem i szmacianą czerwoną gwiazdą. Nasz brat cioteczny próbował trafić w okienko, rzucając niby-zabawkę, ale z przywiązanym cienkim sznurkiem, aby za jego pomocą dało się wciągnąć paczkę z jedzeniem. Udało się w końcu i w momencie nieuwagi sołdata wciągnęliśmy sporą torebkę z jedzeniem.

Dopiero wieczorem, tuż przed odjazdem, żołdacy roznosili wodę do picia — jedno wiadro na wagon. Wiadro trzeba było za chwilę zwrócić.

Wagony różniły się od typowo bydlęcych tym, że posiadały nary, to znaczy grube, nieheblowane deski, które były umocowane poziomo nad podłogą, w połowie wysokości wagonu. Zwiększało to prawie dwukrotnie powierzchnię użytkową bydlęco-ludzkiego pojazdu, przeznaczonego według standardów radzieckich dla cztardziestu — szęśćdziesięciu dusz. W środkowej części wagonu umieszczona była parasza. Była to lejkowato zwinięta rura, wykonana z blachy i węższą częścią wyprowadzona skośnie w dół na zewnątrz wagonu, przez owalny otwór w jego bocznej ścianie, natomiast szerszą częścią połączona była z kwadratem nieheblowanej deski, umocowanej poziomo przy ścianie, z wyciętym okrągłym otworem. Nieosłonięta niczym całość stanowiła radziecką odmianę WC (water closet), z tym że był to raczej DC (dry closet), czyli suchy klozet, bowiem ekskrementy były usuwane jedynie siłą grawitacji lub spłukiwane uryną kolejnych użytkowników. Wody nie było.O autorze

Roman Łuczkiewicz (ur. w 1930 r. we Lwowie) — po powrocie z Syberii do Polski ukończył szkołę średnią w Liceum im. Stanisława Staszica w Sosnowcu. Następnie studia wyższe na Wydziale Elektrycznym Politechniki Łódzkiej oraz ekonomię na Uniwersytecie Łódzkim. Pracował jako główny energetyk w zakładach włókienniczych w Sosnowcu, w kopalni węgla kamiennego w Wałbrzychu, na budowie Kombinatu Górniczo-Energetycznego „Turów”. Następnie pracował w resorcie energetyki w Warszawie, gdzie w 1960 roku ożenił się z Marianną Strzyżewską. Mają syna Jacka.

Email: [email protected]
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: