Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niezwykły talent Iris Grace. Opowieść o małej dziewczynce i jej wyjątkowej kotce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niezwykły talent Iris Grace. Opowieść o małej dziewczynce i jej wyjątkowej kotce - ebook

Iris ma sześć lat i cierpi na autyzm głęboki – przez pierwszych pięć lat niemal nie nawiązywała kontaktów z otoczeniem, rzadko śmiała się i mówiła. Jej matka była w rozpaczy – wszystko wskazywało na to, że dziewczynka nigdy nie opuści świata ciszy.

Cudem, który odmienił życie Iris, był jej odkryty przypadkiem talent malarski. Niezwykłymi obrazami dziecka, porównywanego do Renoira i Moneta,  zachwycają się dziś kolekcjonerzy, właściciele największych domów aukcyjnych i krytycy sztuki.  

A jednak najważniejszy wyłom w milczącym świecie Iris uczyniła Thula – kotka, z którą dziewczynkę połączyła jedyna w swoim rodzaju więź. Rodzice patrzyli ze zdumieniem, jak Iris „rozmawia” z ufną i cierpliwą Thulą, jak zaczyna śmiać się, wychodzić do ogrodu, otwierać się na innych ludzi, a także – w jej towarzystwie – malować.

Ta niezwykła, bardzo intymna książka, pełna poruszających zdjęć dziewczynki i jej kotki, została napisana przez matkę Iris, Arabellę. To opowieść o wspólnym życiu Iris i Thuli, a także o tym, że za sprawą przyjaźni i sztuki można zburzyć nawet najgrubszy mur. 

*Wersja elektroniczna książki nie zawiera zdjęć ani ilustracji z wydania papierowego. 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13136-2
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

luty 2014

Iris poprowadziła moją dłoń ku książce chyba po raz dwudziesty. Odczytałam parę linijek i to na chwilę jej wystarczyło. Długie ciemne rzęsy powoli opadły na zaróżowione policzki… Już prawie spała… Lecz oto znowu otworzyła oczy i spojrzała nawet przytomniej niż w paru ostatnich godzinach. Serce we mnie zamarło. To była kolejna niekończąca się noc. Iris nie pozwalała mi odejść od łóżka ani przerwać lektury, więc nie mogłam odłożyć książki. Jej obsesje działały na naszą korzyść i zarazem obracały się przeciwko nam. Pragnęła słów, chciała je słyszeć, czytać i rozumieć, a to samo w sobie wiele znaczyło w jej niemym dotąd świecie. Nadal porozumiewała się przede wszystkim za pomocą gestów, ale coraz większą wagę przykładała do mowy. Na moich oczach umacniały się jej więzi ze światem, których nie chciałam zerwać. Musiałam jednak choćby spróbować zapanować nad impulsami kierującymi moją córką; jej wyjątkowy umysł nigdy nie odpoczywał, co było nadzwyczajne, ale mogło też stanowić zagrożenie. Teraz, kiedy przestałam czytać i znowu wyłączyłam światło, zrobiła się niespokojna. Walczyła ze zmęczeniem – swoim i moim. Miałam ogromną nadzieję, że wreszcie zaśnie. Bezsenne dni przeradzały się w tygodnie, miesiące i wreszcie lata. Ile jeszcze wytrzymamy? Zasmucała mnie piękna twarzyczka z podkrążonymi oczami, poza tym kiedy Iris za mało spała, negatywnie odbijało się to na jej zachowaniu; łatwiej traciła nad sobą kontrolę. Spirala bezsenności nakręcała się tak długo, aż wreszcie udawało nam się spokojnie przespać noc. Po tej chwili wytchnienia cykl zaczynał się od początku. Znużenie było nieodłączną częścią mnie. Spowalniało mój umysł, podczas gdy umysł Iris pędził jak szalony, i podsuwało mi złe myśli. Zazdrościłam ludziom, którzy bez trudu osuwali się w sen, kiedy my nieustannie czuwałyśmy.

Iris nagle się zdenerwowała i zaczęła płakać. Szloch rozbrzmiał w cichym pokoju. Przytuliłam ją, choć byłam bardzo przybita. Tylko ciągłe czytanie mogło ją uspokoić, a ja już nie dawałam rady. Marzyłam, żeby ktoś mnie zastąpił, lecz Iris wszystkich odpychała, wywierając na mnie ogromną presję. W ciągu ostatnich czterech lat mieliśmy swoje wzloty i upadki, a każde małe zwycięstwo podnosiło nas na duchu i zarazem wykańczało fizycznie. Ciągle próbowaliśmy nadążyć za Iris i zrozumieć jej świat, tak jak ona uczyła się żyć w naszym.

Na dole akurat kończył się film w telewizji. Ogień na kominku już dogasał.

– Co jest, Thula?

P-J spojrzał na naszą młodą kotkę, która zeskoczyła mu z kolan. Stała z jedną łapką uniesioną, czujnie patrząc w stronę drzwi. Coś przykuło jej uwagę – płacz dziecka, niesłyszalny dla mojego męża, musiał brzmieć w uszach Thuli jak syrena okrętowa. Nagle puściła się biegiem. Skręciła, pędem pokonała schody na piętro, wpadła do sypialni i wskoczyła na łóżko. Tam zwinęła się w kłębek, ignorując łkanie dziewczynki, i zaczęła czyścić sobie futerko. Iris niemal natychmiast umilkła. Zachichotała, bo wielkie uszy Thuli to kładły się, to prostowały, gdy kotka pocierała je łapką. Światło z korytarza podkreślało ciemne pędzelki, dzięki którym zwierzątko wyglądało przeuroczo. Mały łebek i te ogromne uszy. Długie włoski zdawały się lśnić w półmroku. Potem przyszła kolej na wąsy i muszę powiedzieć, że w życiu nie widziałam podobnego przedstawienia: przezabawnego, a jednocześnie zachwycającego. Iris wreszcie się odprężyła i puściła książkę. Korzystając z okazji, wymknęłam się z pokoju. Przystanęłam u dołu schodów, czekając na płacz, który nieuchronnie przywoła mnie z powrotem. A jednak w domu panowała niczym niezmącona cisza: żadnego przewracania się na łóżku, żadnego szelestu odwracanych stron, żadnego mamrotania ani jęków.

Stałam tak przez chwilę, aż wreszcie zwyciężyła ciekawość. Na palcach zakradłam się do sypialni i zajrzałam do środka. Iris i jej kotka spały zwrócone ku sobie. Dłoń mojej córki dotykała miękkiego futerka i od progu słyszałam donośne mruczenie. Thula opierała łapki o ramię dziecka. Choć była jeszcze bardzo młodziutka i dopiero niedawno dołączyła do naszej rodziny, już zasłużyła na miano wiernej towarzyszki i opiekunki Iris, a także mojej przyjaciółki, biegnącej na pomoc, kiedy najbardziej jej potrzebowałam. Nawet nie musiałam prosić, instynktownie wiedziała, co robić. Jakby za sprawą czarów zmieniła nasze życie, a to był dopiero początek. Dzięki niej znowu poczułam nadzieję i uśmiechnęłam się na myśl o jutrze.1

W chmurze kurzu zobaczyłam idealnie zarysowaną kocią sylwetkę na tle okna. Meoska siedziała schludnie na parapecie, z jedną łapą w górze, próbując schwytać motyla po drugiej stronie szyby. Było wczesne lato 2008 roku, a mąż i ja właśnie zaczęliśmy przebudowę oraz remont trzypokojowego wiejskiego domu pośród wzgórz hrabstwa Leicestershire. Meoska i ja miałyśmy zupełnie odmienne zdanie co do tego, jak powinno przebiegać całe to przedsięwzięcie. Jak każdy tonkijczyk, kotka nie wahała się dać mi do zrozumienia, co sądzi o moim udziale w tym wszystkim. Regularnie pomiaukiwała, by zwrócić na siebie uwagę, trącała mnie łebkiem, po czym ocierała się swoim drobnym, ciemnym ciałem i czarnym ogonem o moje nogi, żeby mnie rozproszyć. Teraz porzuciła motyla i przepchnęła się obok kubka z na wpół wypitą herbatą, omal nie strącając go na podłogę.

– Meoska, chodź tutaj! – zawołałam i gwizdnęłam.

Usiadła i spojrzała na mnie, przekrzywiając głowę. Wielkie błękitne oczy lśniły w świetle dnia, zmierzwione kremowe futerko na piersi dodawało jej uroku.

– Dlaczego przychodzisz do P-J-a, a do mnie nie?

Podbiegła i otarła się o moją nogę, cicho pomiaukując. Mój mąż zaśmiał się w korytarzu.

W tamtym okresie postawiłam sobie za cel pozbyć się z domu brązowego koloru. Wcześniej nie miałam pojęcia, że jakiś odcień może we mnie wzbudzać tak nieprzepartą niechęć, ale ciemne kuchenne płytki od podłogi aż po sufit działały tak przygnębiająco… Jedna po drugiej obtłukiwałam je ze ścian. Podobnie irytowała mnie brązowa tapeta z zielonymi zawijasami i brązowa wykładzina. Nie mogłam się skupić w tym mrocznym otoczeniu, w dodatku wszystko wydawało się brudne i pokryte wieloletnim kurzem. Zieleń była następna na liście: zielona wanna, umywalka i miska sedesowa, a także wytapetowany na zielono pokój z zielonymi drzwiami musiały zniknąć. Tęskniłam za światłem do tego stopnia, że czasem zastanawiałam się, czy jednak nie popełniliśmy błędu, kupując ten dom – a jeśli tak, wina leżałaby po mojej stronie.

– Nie myśl, jak to wygląda teraz – powiedziałam do męża, gdy kilka miesięcy wcześniej przyjechaliśmy obejrzeć posiadłość. – Wyobraź sobie, jak tu będzie kiedyś. To piękny dom, idealny dla rodziny. Możemy wykorzystać stodoły, ściąć to drzewo, postawić jakąś dobudówkę…

– Jeszcze nie masz dość? Nie jestem pewien, czy mam ochotę znowu to przerabiać – odparł P-J, zmęczony i bez humoru po podróży służbowej. Potem poszedł się przejść po ogrodzie, a ja nie wiedziałam, czy chce w spokoju pomyśleć, czy tylko odpocząć.

Właśnie wróciliśmy z Francji po trzyletniej przygodzie wiążącej się z całkowitą przebudową starej farmy w regionie Limousin. Przywieźliśmy ze sobą kotkę, która rok wcześniej przybyła do nas w furgonetce listonosza. Piękna, delikatna, miała jasne jedwabiste futerko ciemniejsze w kilku miejscach. Podejrzewaliśmy, że jeździła autostopem, a ponieważ nie zdołaliśmy odnaleźć właścicieli, wzięliśmy ją do siebie. Była zupełnie cudaczna, momentami wręcz przypominała psa, gdyż towarzyszyła nam wszędzie, nawet na konnych przejażdżkach. Przychodziła na gwizdnięcie P-J-a i dbała, by dopisywał nam humor podczas ciężkiej pracy na farmie. Nazywaliśmy ją dobrym duchem; zawsze kiedy byliśmy przygnębieni lub wykończeni, Meoska akurat wspinała się na drzewo lub gdzieś wysoko usiłowała złapać równowagę z tak komiczną miną, że po prostu musieliśmy się roześmiać. Została naszą oddaną przyjaciółką, a czasami naprawdę doskwierała nam samotność. Kiedy było ciepło, w Limousin nie brakowało zajęć ani gości, za to mroźne zimy wlokły się w nieskończoność. Pewnego roku temperatura sięgnęła minus siedemnastu stopni i spadło tyle śniegu, że praca z końmi stała się prawie niemożliwa. Meoska stanowiła dla mnie oparcie na tym odludziu i za nic nie wyjechałabym bez niej.

Jeszcze kiedy mieszkaliśmy we Francji, P-J znalazł pracę w europejskiej filii pewnej amerykańskiej firmy zajmującej się analizami finansowymi. Gdy wróciliśmy do Wielkiej Brytanii, czekało na niego mnóstwo obowiązków (tamtego pamiętnego ranka akurat przyleciał ze Stanów). Ja w tym czasie oglądałam nieruchomości, szukając miejsca, w którym spędzilibyśmy resztę życia. Zakochałam się w tym domu i wiele sobie po nim obiecywałam. Nawet roztaczający się z niego widok, przywodzący na myśl włoskie wzgórza, wśród których kiedyś chcieliśmy zamieszkać, wydawał się nie w pełni wykorzystany, jakby czekał, abyśmy go odkryli. Po raz pierwszy od lat poczułam się gdzieś u siebie.

* * *

Mimo wszystko nie miałam pretensji, że P-J nie podziela mojego entuzjazmu. Dostosowanie francuskiej farmy do naszych potrzeb kosztowało nas tyle wysiłku, że na samą myśl o powtórce czuliśmy się zmęczeni. Z drugiej jednak strony, choć może dałam się ponieść emocjom, wiedziałam, że to ten dom. Kiedy pojechałam tam po raz pierwszy, podczas spaceru po posiadłości odkryłam cudowny zakątek za wysokim drzewem w ogrodzie i zrozumiałam, że będzie stamtąd wspaniały widok. W samym budynku mnóstwo rzeczy wymagało remontu, ale wszystko wydawało się do zrobienia. Był ogromnie zaniedbany, miejscami wręcz odpychający, ale mogliśmy temu zaradzić. Wiedziałam, że niestety będziemy musieli dokonywać zmian stopniowo, ale cóż, materiały tak zdrożały, że w zasadzie nie mieliśmy wyboru. Zresztą już widziałam ten przyszły dom oczami wyobraźni – był niezrównany.

P-J i ja poznaliśmy się, gdy miałam osiemnaście lat, i niemal natychmiast zaczęliśmy podróżować. Wspólnie zwiedziliśmy kawał świata: Meksyk, Wenezuelę, Włochy, Francję… Teraz jednak wróciliśmy na stare śmieci, pobraliśmy się i zamieszkaliśmy zaledwie kilka kilometrów od miejsca, w którym się wychowałam. Czułam, że właśnie tu pragnę zacząć nowe życie. Byliśmy u siebie.

Pierwszy raz zobaczyłam P-J-a 14 lipca, w dniu zdobycia Bastylii, na przyjęciu z okazji dwudziestych pierwszych urodzin kogoś znajomego. Zwróciłam na niego uwagę, gdy jechałam obsadzoną drzewami aleją. Ubrany w kostium muszkietera wspiął się na płot i zeskoczył po drugiej stronie. Robił wrażenie pewnego siebie. Odgarnął ciemne włosy z twarzy i włożył kapelusz z długim piórem. Śledziłam go wzrokiem, póki nie zniknął w barwnym tłumie pod dachem namiotu.

Przywitałam się z gospodarzami i spojrzałam na plan sali, żeby znaleźć swoje miejsce. Potem skierowałam się do właściwego stolika, by zostawić tam torebkę. Nagle go zobaczyłam – kapelusz na oparciu drewnianego krzesła. A wtedy przystojny muszkieter usiadł tuż obok.

– Cześć, jestem P-J. Przyjaźnię się z siostrą Andy’ego. A ty jak masz na imię? – Potrząsnął moją dłonią, nie odrywając ode mnie jasnoniebieskich oczu. Usiadłam.

Budził moją ogromną ciekawość, więc zadałam mu mnóstwo pytań. Odpowiadał na nie, wciąż mi się przyglądając.

– Dorastałem na farmie w północnym Lincolnshire, ale po studiach znalazłem pracę na giełdzie w Londynie.

– Dalej się tym zajmujesz?

– Nie, już nie. Rzuciłem to, żeby móc podróżować… Azja, Meksyk…

– Mój brat był w Meksyku. Ja też chciałabym tam pojechać.

Oboje spędziliśmy dzieciństwo na wsi z rodzeństwem – on miał brata i siostrę, ja tylko brata. Dzieliła nas jednak duża różnica wieku – P-J był ode mnie jedenaście lat starszy, a ja właśnie zamierzałam zrobić sobie rok przerwy w nauce przed pójściem na uczelnię.

– Zapisałam się na kurs gotowania, choć wolałabym raczej gdzieś wyjechać – wyznałam. – Tylko nie wiem, jak się do tego zabrać.

Był zupełnie inny niż mężczyźni, których wcześniej znałam – odważny i ekscytujący. Rozmawialiśmy o miejscach, które pragnęłam zobaczyć, o mojej miłości do sztuki, zwierząt i kuchni, a wreszcie o tym, że pragnę zostać rzeźbiarką, choć pociąga mnie również fotografia. Z początku nie patrzyłam na niego jak na obiekt romantycznego zainteresowania ze względu na różnicę wieku. Myślałam, że po prostu jest uprzejmy, ponieważ nie znałam zbyt wielu osób na tym przyjęciu. Ale z kolejnymi upływającymi godzinami coraz bardziej mi się podobał i chciałam, żeby on również spojrzał na mnie w ten sposób. Cały czas tańczyliśmy tylko ze sobą, choć usiłował nam przeszkadzać mój nadopiekuńczy brat, który nawet powiedział P-J-owi coś do słuchu. Wcale nie musiał, czułam się bezpieczna.

Kiedy teraz wracam myślą do tamtego wieczoru, widzę jego doniosłość, jestem świadoma, jakie zmiany miały się niebawem dokonać. Wtedy tylko dobrze się bawiłam, chwytałam chwilę. P-J pocałował mnie przy płocie w miejscu, gdzie zobaczyłam go po raz pierwszy, i zaproponował wspólny wyjazd do Meksyku. Sama nie wiem, dlaczego nie miałam żadnych wątpliwości, dlaczego byłam gotowa natychmiast wyruszyć w świat z kimś, kogo dopiero poznałam.

Cóż, rodzice nie byli zachwyceni.

– Skarbie, to zupełnie nie w twoim stylu – powiedziała mama. – Sądziłam, że chcesz się nauczyć gotować. Nie mówiłaś, że marzysz o podróżach.

– Pójdę na ten kurs, a potem wyjadę.

– Ależ nie będzie cię w domu całe miesiące. Nie mogłabyś pojechać z koleżankami ze szkoły?

„Ufam mu; nie, nie chodzimy ze sobą; jesteśmy tylko przyjaciółmi”… Te wymówki nie przekonywały nawet mnie. Rodzice widzieli, jak bardzo P-J mi się podoba, i chociaż był kolegą mojej znajomej, mieli wiele zastrzeżeń do naszego wspólnego wyjazdu. Ale ja, osiemnastoletnia, pragnęłam zwiedzać obce lądy i nic nie mogło mnie powstrzymać. W listopadzie 2000 roku pojechaliśmy więc do Meksyku i wreszcie zobaczyłam kawałek zupełnie innego świata. Z olbrzymią przyjemnością uczyłam się tej obcej kultury: jej kolorów, pejzaży, ludzi i zwierząt. P-J okazał się idealnym towarzyszem i bez większych zgrzytów objechaliśmy cały kraj. Znakomicie się dogadywaliśmy. Zawsze w tym samym momencie dochodziliśmy do wniosku, że zobaczyliśmy dość i pora ruszać dalej. Łączyło nas niegasnące pragnienie sprawdzenia, co zastaniemy za następnym zakrętem. P-J odkrył różne moje dziwactwa, poznał moje problemy z niskim poziomem cukru i dowiedział się, że kocham planować, więc to mnie pozostawił obmyślanie drogi i wyznaczanie jej kolejnych etapów. Dzięki niemu nauczyłam się nurkować z rurką; wiedziałam już, co robić, by jak najdłużej pozostać pod powierzchnią i oglądać barwny podwodny świat, doskonale panując przy tym nad oddechem. Cierpliwie znosił moje zbyt ambitne pomysły i morskie wycieczki wzdłuż wybrzeża Meksyku. Robiłam coraz lepsze zdjęcia, wiedziałam też, że kiedy wrócimy, wkrótce znowu dopadnie mnie głód podróży. Pokochałam to, a także – jak przewidzieli rodzice – P-J-a.

W 2001 roku mojemu chłopakowi zaproponowano w Wenezueli stanowisko eksperta doradzającego emigrantom w sprawach ich emerytur i oszczędności, a zatem w wieku zaledwie dwudziestu lat wyruszyłam z nim na dużo trudniejszą wyprawę. Dzień po naszym przylocie kraj znalazł się na krawędzi wojny domowej. Zamieszki trwały przez cały nasz roczny pobyt. Mieszkaliśmy u stóp Andów, w bezpiecznej odległości od niespokojnego Caracas. Było stamtąd blisko do uniwersyteckiej Meridy, a widok z okna zapierał dech w piersiach. Kupiliśmy dwa ogiery, by jeździć po górach i dolinach porośniętych tropikalną roślinnością, przez rzeki, plantacje bananów i gaje pomarańczowe. Mnóstwa rzeczy się nauczyliśmy, gdyż z większością czynności musieliśmy radzić sobie sami; w końcu nawet podkuwanie koni nie miało przed nami tajemnic. Dzięki tym niezwykłym doświadczeniom dziś jestem silniejsza i bardziej niezależna, ale nic nie trwa wiecznie i pobyt w Wenezueli też musiał kiedyś dobiec końca. Stało się to wtedy, gdy krewni przylecieli świętować moje dwudzieste pierwsze urodziny. Wspólnie wspięliśmy się na górę Bolivar i pojechaliśmy na safari do Los Llanos, ale zaraz potem przedstawiciele ambasady kazali nam natychmiast wracać do kraju jednym z ostatnich dostępnych połączeń.

Zapewne dzięki przejażdżkom po Andach wpadłam na pomysł założenia pensjonatu dla osób chcących wypocząć i pojeździć konno. I tak w 2003 roku wyruszyliśmy niebieskim kamperem do Francji, gdzie wyszukaliśmy sobie farmę z dwiema przepięknymi kamiennymi stodołami, piecem chlebowym i oborą, którą przekształciliśmy w ujeżdżalnię. Ponad sześć hektarów łąk dookoła, dąbrowy na horyzoncie, nawet strumień! Sieć dróg do jazdy konnej prowadziła od domu poprzez wzgórza, po drodze mijało się lasy, inne farmy, pola i rzeki. Przez trzy lata byliśmy tam szczęśliwi. Mimo nawału obowiązków rozwijałam swoją pasję fotograficzną, a nawet zaczęłam zawodowo robić portrety rodzinne. To w tym domu P-J mi się oświadczył, a ja powiedziałam: „Tak”.

Pewnej spokojnej niedzieli, podczas przejażdżki, nagle wszystko się zmieniło.

– Czyż tu nie jest cudownie? – zauważyłam, odwracając się do P-J-a.

Tess, moja klacz czystej krwi, szła przed koniem o imieniu Duo, gniadym wałachem częściowo krwi arabskiej, ulubieńcem P-J-a.

– Lepiej być nie może! – P-J patrzył na piękne, obsypane kwiatami krzewy i drzewa wzdłuż szlaku.

Znajdowaliśmy się na kompletnym bezludziu, daleko od cywilizacji, gdy nagle Tess przestraszyła się czegoś w żywopłocie. Wierzgnęła przednimi kopytami tak gwałtownie, że wystrzeliłam z siodła jak z katapulty i upadłam, uderzając się w głowę. Leżałam, nie mogąc wykrztusić słowa ani zaczerpnąć powietrza, i czułam coraz większy strach. Brakowało mi tchu, nie mogłam oddychać, klatkę piersiową rozsadzał mi ból. Plecy płonęły żywym ogniem i nie byłam w stanie się poruszyć.

P-J migiem znalazł się przy moim boku.

– Możesz wstać?

Pokręciłam głową. P-J wyglądał na zmartwionego, ale nie chcąc mnie straszyć, mówił bardzo spokojnie. Stopniowo docierała do nas powaga sytuacji. Nie mogłam się ruszać, byliśmy w środku głuszy. Sprowadzenie pomocy musiało potrwać wiele godzin, a nie wiedziałam, co mi jest. Bolało mnie tak bardzo, że podejrzewałam złamanie kręgosłupa, zwłaszcza że oddychanie również przychodziło mi z trudem.

– Cokolwiek się stanie, nie ruszaj się. Jadę po pomoc. Wrócę najszybciej, jak się da.

I zniknął. Usłyszałam tętent kopyt, ale ten dźwięk wkrótce ucichł i zostałam sama. Dopiero wiele godzin później dobiegł mnie ryk silnika jakiegoś pojazdu z napędem na cztery koła. Francuscy strażacy umieścili mnie na noszach. Nie mogłabym się ruszyć ani o milimetr, nawet gdybym chciała. Potem pojechaliśmy tymi malowniczymi, pełnymi spokoju traktami do głównej drogi, gdzie przeniesiono mnie do karetki. Podano mi morfinę i od tego momentu czułam się jak we śnie: wszyscy próbowali przeszkodzić mi w zaśnięciu, podczas gdy ja usiłowałam wyłowić jakiś sens z potoku francuskich słów.

Oczekiwanie na rezonans magnetyczny było koszmarem. Nadal leżałam na noszach, niepewna, czy mam władzę w nogach. Lekarze zamierzali ustalić, czy uszkodzony krąg jest stabilny, ja zaś nie mogłam odpędzić myśli o tym, że już nigdy nie będę chodzić. Ale po prześwietleniu poczułam ogromną ulgę: pęknięty krąg był stabilny i nie wymagał operacji. Zgodnie z prognozami pod koniec lata, po kilku miesiącach rekonwalescencji i fizjoterapii, miałam dojść do siebie. Doktor powiedział jednak, że raczej nie będę już jeździć konno – ten rodzaj ruchu powodowałby ucisk w miejscu złamania, co sprawiałoby mi ból i przedwcześnie doprowadziło do artretyzmu. Wpadłam w czarną rozpacz. Zawsze kochałam konie, jeździłam konno od dziecka, nie wyobrażałam sobie, że mogę to stracić. A wraz z jazdą konną nasze wyśnione życie we Francji.

Wiele miesięcy później, kiedy wciąż jeszcze nosiłam niewygodny kołnierz usztywniający, pożegnaliśmy się z marzeniami o organizowaniu wakacji w siodle. Francuscy lekarze dalej upierali się przy swoim, a my stęskniliśmy się za Anglią i rodzinami, więc postanowiliśmy wrócić do tego, co oboje dobrze znaliśmy. Nim nadeszła jesień, po kołnierzu nie było śladu, a farma została wystawiona na sprzedaż.

* * *

Wróciliśmy w grudniu, akurat na ślub. Uroczystość zorganizowała moja mama, ponieważ ja wciąż dochodziłam do siebie. Tak jak sobie wymarzyłam, to były tradycyjne angielskie zaślubiny w świetle świec w XVIII-wiecznym dworze Noseley Hall. Obie świetnie znałyśmy to miejsce, bo przez wiele lat dekorowałyśmy je wspólnie na wesela innych ludzi.

Szykowałam się w sypialni na piętrze. Byli ze mną rodzice.

– Race wreszcie się palą – powiedział tata z szerokim uśmiechem, nieco roztrzęsiony po tym, jak przy porywistym wietrze usiłował zapalić ponad trzydzieści rac oświetlających drogę do kościoła.

– Wspaniale. Już myślałam, że ci się nie uda – odparłam.

– Myślałaś, że Arthur będzie musiał użyć palnika acetylenowego? – zażartowała mama. Dobrze wiedziała, że tata musiał skorzystać z pomocy gospodarza. – No, chodźcie, już czas. Fotograf chce wam zrobić zdjęcia na schodach.

Było ciemno, gdy wyszłam na zewnątrz z ojcem. Chłodne powietrze od razu dodało mi energii.

Tata chyba denerwował się bardziej niż ja.

– Jesteśmy z ciebie tacy dumni – powiedział z roztargnieniem.

Wtedy i ja ją zobaczyłam: imponującą XIII-wieczną kaplicę jaśniejącą w mroku.

Wnętrze wyglądało bardzo romantycznie, mama zaaranżowała wszystko po prostu czarująco. Kaplicę wypełniały świece i kwiaty, a okna, ambona, chrzcielnica i ołtarz zostały pięknie przyozdobione. Kiedy weszliśmy do środka, całkiem przestałam się denerwować. Czułam się tam jak w domu i cieszyłam każdą chwilą. A chociaż podczas przysięgi pomyliły mi się ręce, uważałam, że wszystko idzie znakomicie, i P-J najwyraźniej był tego samego zdania.

Przyjęcie weselne minęło w mgnieniu oka. Ani się obejrzałam, a już kroiliśmy tort i zaczęły się przemowy. Mój brat i tata wystąpili wspólnie. James mówił o naszym dzieciństwie: nazwał mnie małą panną Dolittle, wolnym duchem wiecznie przebywającym wśród zwierząt. Z kolei tata ku uciesze gości powiedział, że dla niego przygotowania do ślubu zaczęły się podczas mojego wieczoru panieńskiego.

– Wyobraźcie to sobie: siedem oszałamiająco pięknych dam na stateczku pełnym balonów i skrzynek szampana, z moją skromną osobą u steru. Jakiś facet z innej łodzi zawołał: „Chłopie, ile ty tam masz tych dziewczyn?!”. A ja mu na to: „Och, dziś tylko siedem!”!

Tata zawsze był duszą towarzystwa, a tego wieczoru jego ciepło i urok osobisty sprawiły, że na sali zapanowała naprawdę radosna atmosfera. Czułam te emocje – nieskrywane, intensywne i prawdziwe.

P-J wyniósł ostatnie wiadro połamanych brązowych płytek za drzwi frontowe, a kiedy wrócił, spojrzeliśmy po sobie z satysfakcją. Zdążaliśmy do celu, może powoli, ale pewnie.

– Zobaczysz, skończymy szybciej, niż się spodziewasz. Zawsze mówiłem, że to jest ten dom – powiedział P-J, szczerząc do mnie zęby.

Zdjął pokrytą kurzem panamę i usiedliśmy w kuchni przy stole, by wypić filiżankę herbaty. Meoska leżała obok pomalowanego na zielono pieca.

– Więc co jest następne na twojej liście?

– Usuwanie tapet – odparłam i podeszłam do szafki, skąd wyciągnęłam dość dziwaczny przyrząd przypominający skrzyżowanie czajnika ze słoniem.

– Aha. Niestety dziś muszę koniecznie zadzwonić do jednego gościa ze Stanów, a to chwilę potrwa…

Dobrze wiedziałam, co mnie czeka – jeszcze we Francji zaprzyjaźniłam się z parowym odklejaczem do tapet. Nasze pierwsze spotkanie nie przebiegło zbyt miło, ale jak to się niekiedy zdarza, później doceniłam zalety tego nadzwyczaj prostego, lecz efektywnego urządzenia. Wątpiłam jednak, by P-J zechciał poświęcić mu równie wiele czasu.

Rozmawialiśmy o tym, jak ma wyglądać nasz dom, jakich zmian dokonamy, co zrobimy z ogrodem i ewentualnymi przybudówkami, kiedy nagle uświadomiłam sobie, jak ważne jest dla mnie pozytywne nastawienie P-J-a, nawet jeśli czasem mój mąż wymiguje się od przykrych obowiązków. Właśnie żywo gestykulowałam, usiłując pokazać, jak powinniśmy wykorzystać ciasną małą pralnię na tyłach domu, kiedy P-J stwierdził:

– Wspaniały pomysł. Tak zrobimy. Może przygotujesz kilka szkiców, żebyśmy wiedzieli, jak to się powinno prezentować?

W rzeczywistości nie mieliśmy dość pieniędzy, ale P-J nigdy nie gasił mojego zapału ani nie próbował przykrawać śmiałych projektów na miarę naszych skromnych środków. Ja byłam tą, która wszystko planowała i gryzła z nerwów paznokcie, a potem patrzyła coraz dalej i pędziła przed siebie na złamanie karku, podczas gdy on podchodził do życia ze spokojem. P-J powtarzał: „Będziemy się przejmować, kiedy wpadniemy w kłopoty, nie wcześniej”, ja zaś zawsze martwiłam się na zapas.

W ciągu następnych tygodni nasz dom powoli piękniał, pokój za pokojem. P-J dokonał również kilku zmian w ogrodzie. Wysokie drzewo, które blokowało dopływ światła i zasłaniało widok, zostało ścięte. Pozostał po nim tylko niski pieniek, z którego mogliśmy podziwiać fantastyczną panoramę angielskiej wsi.

Kiedy pewnego razu schodziliśmy do sadu po dość stromym zboczu, przyszło nam do głowy, by stworzyć tam łąkę. Usunęliśmy trawę w kilku miejscach i przygotowaliśmy glebę, a potem, przed nadejściem zimy, wysialiśmy nasiona. Nie mogłam się doczekać tryskających energią maków, rumianków, błękitnych chabrów, naparstnic i złocieni. Miała to być przystań dla ptaków, motyli, ważek i trzmieli. Dalej, przy żywopłocie, chcieliśmy posadzić lepnicę czerwoną – odrobinę różu pośród zieleni – i żółty złocień polny. Nauczyłam się nazw traw i pokochałam je, a tak samo upodobania moich roślin; z przyjemnością siałam je w ogrodzie. Wyczyniec łąkowy ma wysokie gęste kłosy, powiewające na wietrze niczym lisie kity, oraz lekkie jak piórka nasiona, które fruwają niemal za sprawą czarów. Kłosówka wełnista to puchate szarozielone pióropusze z kwiatkami o fioletowych czubkach. Trawy są cudownie miękkie i miłe w dotyku.

Niestety nie wzięliśmy pod uwagę, że to wszystko urośnie i zakwitnie dopiero latem. Tymczasem zimą i wiosną sad przypominał raczej cmentarzysko niż nasz wymarzony sielski zakątek. Czekanie nie jest moją mocną stroną, ale co zrobić? Natura ma swój rytm i nie da się go przyspieszyć, więc musiałam uzbroić się w cierpliwość.

Remont trwał, gdy tylko jednak udało nam się przerobić dawną jadalnię na gabinet i pokój do obróbki zdjęć, postanowiłam wrócić do fotografowania ślubów. Mieliśmy mnóstwo pomysłów na nasz wymarzony dom, ale brakowało nam pieniędzy. Potrzebowałam aktualnego zdjęcia na stronę internetową, więc pojechałam do pobliskiego zakładu. Jak się okazało, fotograf znał moje prace, i to, co miało być sesją zdjęciową, przeobraziło się w rozmowę kwalifikacyjną. Kilka tygodni później miałam już pracę w renomowanym studiu, a ślubne rezerwacje spływały jak w zegarku. Mieszkamy w typowo wiejskiej okolicy i mnóstwo tu okazałych willi oraz posiadłości. Aby je utrzymać, właściciele za odpowiednią sumę otwierają podwoje swoich domostw przed ludźmi, którzy pragną urządzić wesele albo przyjęcie. Zaczęłam więc uwieczniać wyjątkowe momenty w pięknych wnętrzach, a w dodatku często pracowałam razem z mamą, znakomitą florystką.

Po tych wszystkich latach, kiedy mamę i mnie dzieliły morza i oceany, wiele to dla nas znaczyło. Jako młoda dziewczyna pomagałam jej, a ona mnie uczyła, niby od niechcenia rzucając nazwy roślin i sposoby na to, by przedłużyć ich życie. Tworzyła kompozycje kwietne, które miałam kopiować, i oczywiście wkraczała, kiedy robiłam coś nie tak, ale nigdy nie wydawała mi poleceń. To były raczej sugestie: „Tutaj trochę luźniej, a tam lepiej coś dodać. Obróćmy bukiet i zobaczmy, jak wygląda z drugiej strony”. Lubiła rozmawiać o kwiatach, o ich charakterach, o tym, czego potrzebują, jak najlepiej ich użyć i kiedy jest na nie sezon.

– Tulipany są kruche – powiedziała pewnego razu, ostrożnie odrywając niższe liście i pokazując mi łodyżkę. – Wyglądają na takie mocne i sztywne, że aż przywodzą na myśl żołnierzy stojących w równym szeregu, ale tak naprawdę wymagają delikatności. Nie wolno ich wciskać na siłę w mokrą gąbkę, bo się połamią. Lepiej zrobić ołówkiem małą dziurkę, o tak, i po prostu wsunąć je na miejsce. – Obcięła kolejną łodyżkę. – Cięcie ukośne sprawia, że lepiej się trzymają w podstawie i chłoną więcej wody. – Ostrożnie wetknęła kwiat w gąbkę. – Otworzą się, gdy przyjdzie czas, ale to naprawdę rośliny z temperamentem. Zanim rozchylą płatki, szukają słońca, wyginając łodyżki i okręcając się wokół własnej osi.

Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele się wtedy nauczyłam.

Zawsze podziwiałam rękę mamy do ogrodnictwa. Czasopisma i książki na temat roślin zapełniały półki naszego dawnego pokoju zabaw, a na stołach i parapetach nieustannie stały świeże kwiaty w wazonach. Z dzieciństwa pamiętam też ogród, na pozór zwyczajny, lecz o wyjątkowo przemyślanym układzie. Wiąże się z nim wiele wspaniałych wspomnień. Pewnego roku otworzyliśmy go dla zwiedzających – dochody zostały przeznaczone na cel charytatywny – by goście, tak jak my, mogli się przechadzać po jego zakątkach i miło spędzać czas w tchnącym spokojem otoczeniu. Miałam swoją grządkę, na której próbowałam uprawiać warzywa, pomogłam też tacie założyć oczko wodne. Było niewiele większe od kałuży, ale po prostu tętniło w nim życie. I choć zasypaliśmy je dawno temu, żaby co roku tam wracają – najwyraźniej to wiedza przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Dekoracje mamy są olśniewające; ona ma świetne wyczucie proporcji i nie pozwala, by ograniczało ją to, co inni stworzyli przed nią. Zdarzało jej się pracować w naprawdę przestronnych wnętrzach, a ja, ukryta za aparatem, puchłam z dumy, widząc reakcję gości weselnych. Ludzie nie mogli powstrzymać okrzyków zachwytu po wejściu do kościoła czy namiotu i wymieniali uwagi na temat aranżacji. Doświadczenia scenografa BBC w połączeniu z jej miłością do kwiatów i klasycznych angielskich ogrodów dawały znakomite wyniki.

Gdy zaczynałam fotografować śluby, byłam kłębkiem nerwów. Czułam wielką presję, ale po pewnym czasie przestałam się aż tak stresować. Cieszyło mnie to, co robię, nie da się jednak ukryć, że to wyczerpujące zajęcie – cały dzień aż do głębokiej nocy jesteś na nogach, bez przerwy w biegu, próbując przy tym jednocześnie być niewidzialna i robić swoje, a także zapewnić sobie posłuch, kiedy trzeba. Nigdy nie zapomnę niektórych wesel, tak starannie zaaranżowanych, że nie mogłam wyjść z podziwu i dokładałam starań, by uwiecznić każdy szczegół. Kiedy tylko się dało, korzystałam ze światła dziennego, a najszczęśliwsza byłam, po prostu kręcąc się wśród ludzi i utrwalając wyjątkowe, radosne chwile, w jakie obfitują podobne dni. Musiałam się nauczyć, jak zachować spokój podczas robienia zdjęć grupowych przed budynkiem, kiedy patrzyło mi na ręce ze czterysta osób. To było wyzwanie, ale dawałam radę – dzięki adrenalinie i miłości do fotografii.

W tamtym okresie wszystko się układało. Ciężko pracowaliśmy, często braliśmy na swoje barki zbyt wiele, ale i P-J, i ja czuliśmy, że jesteśmy na dobrej drodze. Już wcześniej rozmawialiśmy o dziecku, lecz po przeprowadzce do Anglii moment nie wydawał się właściwy. Należę do osób, które lubią sobie najpierw wszystko zaplanować, wysłać gniazdo puchem… Aż wreszcie poczułam się dostatecznie zadomowiona w nowym miejscu. Doszliśmy do wniosku, że jesteśmy gotowi na następny etap w naszym życiu. Wyobraziłam sobie, jak to będzie mieć małego chłopca lub dziewczynkę, dziecko biegające po łące, uczące się jeździć konno, korzystające z uroków pięknej okolicy, którą ja sama tak kochałam w dzieciństwie. A kiedy rozmawialiśmy o tym w kuchni, z Meoską na moich kolanach, rozważaliśmy ze śmiechem, co też ona sobie pomyśli o tym małym przybyszu, jak będą się razem bawić. P-J już marzył o przygodach, które wspólnie przeżyjemy, o podróżach we troje, o tym, jaką przyjemność sprawi nam oglądanie odległych miejsc nowymi oczami. Byliśmy podekscytowani i cieszyliśmy się na ten krok w przyszłość – trochę przerażający, ale też cudowny.

Zaszłam w ciążę przed końcem roku. Bardzo się cieszyliśmy, lecz postanowiliśmy na razie zachować tę wiadomość w tajemnicy. Wystarczyło jednak, że odmówiłam kieliszka wina na niedzielnym obiedzie u rodziców, a już mama przytulała mnie mocno z promiennym uśmiechem. Przyszli dziadkowie ogromnie się przejęli, bo i po jednej, i po drugiej stronie rodziny to miał być pierwszy wnuk. Wszyscy bez przerwy mnie ściskali, nie posiadając się z radości na myśl o nowym życiu. Tata nie ma w zwyczaju skrywać emocji, więc odtąd często mnie przytulał bez wyraźnego powodu i ściskał moją dłoń, kiedy chodziliśmy z jego psem na spacer ku starej farmie, na której kiedyś uczyłam się jeździć. Był przeszczęśliwy, że zdecydowaliśmy się na dziecko, i nie mógł się go doczekać.

Odszukaliśmy nasze stare ubranka i zabawki i zaczęliśmy się przygotowywać, kupować wszystkie potrzebne rzeczy. Rodzice nie przestawali mówić o tym, co też będą robić razem z dzieckiem, kiedy tylko podrośnie. Tata chciał je zabierać na ryby i wycieczki. Mama oczywiście planowała wypady na narty (kocha góry). Mama P-J-a zamierzała nauczyć wnuka jeździć konno. Wszyscy, rzecz jasna, pomijali pierwsze pięć lat życia malucha, skupiając się na tej bardziej rozrywkowej części dzieciństwa. Interesowali się nawet tematem przyszłej szkoły i zaczęli wypytywać znajomych o dobre placówki. Ja miałam w czasie ciąży mnóstwo pracy, a lato zapowiadało się równie gorąco. Wiele ślubów wypadało niebezpiecznie blisko mojego rozwiązania, postarałam się więc o zastępstwo, na wypadek gdybym nie mogła dotrzeć na miejsce. Kiedy pracowałam nad zdjęciami z mruczącą Meoską na kolanach, byłam bardzo szczęśliwa. Najnowsze badanie USG wykazało, że nasza mała dziewczynka rozwija się znakomicie. W przerwach między zleceniami zajmowałam się urządzaniem pokoju dla dziecka.

Pewnego dnia usłyszałam pukanie do drzwi. Jakiś bardzo zdenerwowany mężczyzna powiedział, że na drodze leży ranny kot, potrącony przez kierowcę, który już odjechał. Mieszkaliśmy najbliżej, więc zwierzak mógł być nasz.

Wyjrzałam i ją zobaczyłam. Meoska w ogóle się nie ruszała. Podbiegłam, ściągnęłam sweter, zawinęłam w niego kotkę i zaniosłam ją do domu. Oddychała z trudem. Chwyciłam kluczyki, położyłam Meoskę na przednim siedzeniu i pobiegłam z powrotem do domu. Zawołałam do męża, który był na górze, w swoim gabinecie, że jadę do weterynarza. Mignął mi w drzwiach, kiedy wyjeżdżałam za bramę, ale nie było czasu, by cokolwiek wyjaśniać.

Już w drodze czułam, że ją tracę. Nie mogłam się powstrzymać, po moich policzkach płynęły łzy. Meoska umarła w moich ramionach, zanim dotarłyśmy do kliniki.

Nie potrafiłam uwierzyć, że jej nie ma. Pragnęłam, żeby wstała, chciałam usłyszeć, jak miauczy, i poczuć, jak trąca mnie łebkiem. Pękało mi serce. Ta drobna istotka, prawdziwa, wierna przyjaciółka, była ze mną w najtrudniejszych czasach, gdy czułam się samotna. Teraz, bez niej, dom wydawał się okropnie pusty. Pochowaliśmy ją w sadzie. Wiele tygodni przesiedziałam w cieniu jabłoni, rozmyślając o niej. Przypominałam sobie, jak Meoska miała się bawić z dzieckiem, i czułam ogromny ból. Bolała sama myśl, że to się już nie stanie.

Nie wiem, czy to z powodu hormonów, czy nagłej straty ukochanego zwierzęcia, ale resztę ciąży zniosłam bardzo źle. Meoska długo była z nami… Potwornie za nią tęskniłam. Przestałam sobie radzić, dopadł mnie narastający lęk przed porodem.

Im bliżej rozwiązania, tym bardziej bałam się szpitali. Dowiadywałam się nawet o możliwość porodu domowego, lecz nikt nie potrafił mi go wówczas zapewnić. Z kolei na każdym oddziale położniczym panował okropny zamęt. Hałas i ciągle nowe twarze: to razem okropnie działało mi na nerwy. Wszystko, co wiązało się z porodem, napawało mnie lękiem. Serce biło mi jak szalone i nie mogłam złapać tchu na samą myśl o szpitalu.

Zaczęłam więc szukać prywatnej położnej, która pomogłaby mi na nowo uwierzyć w siebie i sprawiła, abym podeszła do porodu bardziej pozytywnie. Wreszcie trafiłam na Sue, osobę niezwykle ciepłą i życzliwą, która traktowała mnie jak matka i dała mi dokładnie to, czego potrzebowałam. Była przyjaciółką, kimś, na kim mogłam się oprzeć. Dzięki jej radom lepiej przygotowałam się do tego, co miało nastąpić. Sue nauczyła mnie cierpliwości i wytrwałości, kazała mi zaufać własnemu ciału i instynktowi. Dzięki naszym spotkaniom poczułam, że jednak panuję nad swoim życiem, i przestałam się bać. Zaczęłam rozmyślać o tym, jaka będzie nasza córeczka, jaki będzie miała charakter. Gdy w pobliżu grała muzyka, czułam, jak się rusza (najbardziej lubiła jazz).

Bliskość przyrody działała na mnie kojąco, więc mnóstwo czasu spędzałam na spacerach z mężem. Wychodziliśmy tylnymi drzwiami, przez sad, i zmierzaliśmy na wzgórze porośnięte janowcem. Stamtąd roztaczał się piękny widok, obejmujący najbliższe miasteczko i dalszą okolicę. Rozmawialiśmy wtedy o tym, jaka będzie ta nasza dziewczynka. Bardzo mocno czułam, że okaże się w jakiś sposób wyjątkowa, i pragnęłam nadać jej szczególne imię. Zdaję sobie sprawę, że rodzice przeważnie tak myślą o swoich dzieciach, że to normalne, ale wciąż wracam do tamtego przeczucia. Może moje ciało było mądrzejsze od medycyny?

Nie znałam babci ze strony mamy o imieniu Iris: zmarła, kiedy mama była ze mną w ciąży. Ale ludzie zawsze mówili o niej dobrze i z uśmiechem. W dzieciństwie często wyobrażałam ją sobie jako eteryczną damę, co potwierdzał portret nad schodami i fotografie. Wydawała mi się piękną osobą o pięknej duszy. Oczarowały mnie jej oczy, kasztanowe włosy i pełna gracji sylwetka. Poznałam ją poprzez rzeczy, które do niej należały: przedmioty z porcelany, biżuterię, własnoręcznie wykonane hafty i dzieła sztuki, a nawet ubrania, które właśnie teraz znów stawały się modne. Zadziwiające, jak wiele można się o kimś dowiedzieć, odkrywając, czym lubił się otaczać. To oczywiście nie to samo, co kontakt z żywym człowiekiem, ale dla mnie znaczyło bardzo wiele. Swoją łagodność, miłość do sztuki i natury babka przekazała mojej matce, a ona mnie. Gdy zatem zaczęłam rozważać, jak nazwiemy córkę, mój wybór od razu padł na „Iris”, a w następnej kolejności na „Grace”, bo to imię podobało się nam obojgu i kojarzyło z elegancją oraz pięknem.

Słyszysz mnie, Iris? Mam nadzieję, że mnie poznajesz. Chciałabym już usłyszeć Twój głos, dotknąć Cię i przekonać się, co myślisz. Cierpliwie czekam, by Cię po raz pierwszy zobaczyć, i jestem coraz bardziej przejęta. Dziś wieczorem poczułam, jak tańczysz. To dodało mi energii, której bardzo potrzebowałam. Właśnie robiłam zdjęcia na ostatnim weselu tego lata, orkiestra zagrała, a Ty zaczęłaś się poruszać w rytmie muzyki. Jak mogłabym czuć zmęczenie, kiedy we mnie tańczyłaś? Dzięki Tobie zapomniałam o bólu i długim dniu na słońcu. Kochasz muzykę, prawda? Mam przeczucie, że będziesz czerpać z niej pociechę i radość.

Okaż mi wyrozumiałość, kiedy będę się Ciebie uczyć, a wszystko się ułoży. Musimy trzymać się razem i pamiętać, co powtarza Twoja babcia: „Każda trudność minie. Nic nie będzie trwać wiecznie”. Przetrwamy nawet te gorsze chwile. Przede wszystkim jednak pragnę, byś wiedziała, że bardzo Cię kochamy i że nie jesteś sama. A teraz czekamy. Jesteśmy gotowi. Sama będziesz wiedzieć, kiedy nadejdzie czas.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: