Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Notatnik sceptyka. Fakty i fantazje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
10,25

Notatnik sceptyka. Fakty i fantazje - ebook

Ryszard Chrzanowski (Richard Cranovsky), urodzony w Mościcach k. Tarnowa. Lekarz i humanista żyjący od wielu lat w Szwajcarii, ale pielęgnujący kontakty z Krajem. Po studiach na Wydziale Lekarskim UJ uzyskał w Krakowie doktorat, specjalizację oraz habilitację.

Ten okres jego życia zamknęło napisanie podręcznika „Podstawy Neuro-Radiologii” pierwszego, w tej nowej specjalności, w kraju. Jednakże wkrótce potem, obok uznania pracy lekarskiej i naukowej w Szwajcarii, Rada Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu w Bernie nadając autorowi habilitację potwierdziła jego zaangażowanie w problematykę humanitarnej relacji praktyki i wiedzy medycznej w stosunku do pacjentów. Dociekliwość autora oraz skłonność do krytycznego myślenia i do sceptycznej oceny otaczającej nas rzeczywistości miały liczne źródła. Począwszy od przeżyć okresu II wojny światowej, poprzez baczną obserwację natury, przez eksploracje innych środowisk etnicznych, monoteistycznych religii i języków obcych, aż po studia na temat „Technologia i Humanistyka” na Uniwersytecie Texasu w Houston. Wybrane, czasami dwuznaczne – jak japońskie “omote” i “ura” - sytuacje oraz sceptyczne na nie spojrzenie są zapisane w formie “szkiców” o zmiennej tematyce oraz rosnącej objętości i głębokości. Na pewno każdy z Czytelników znajdzie w tej książce coś interesującego.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-937756-5-1
Rozmiar pliku: 610 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. W Bazylice

Do Bazyliki Świętego Piotra w Watykanie początkowo nie mogliśmy z Rodzicami wejść. Matka nie była rzekomo stosownie ubrana. Sprytny przewodnik wyciągał z teczki duże, nieco brudne chusty i otulał nimi odsłonięte w tym upalnym dniu ramiona matki, mocno zaciskając węzełki.

Kiedy zbliżyliśmy się do ogromnego pomnika siedzącej postaci świętego, przewodnik splunął na swoją wymiętą – ale ozdobioną pozłacanym łańcuszkiem czapkę – szybko oczyścił nią grzbiet stóp założyciela Kościoła i ucałował je demonstracyjnie.

Rodzice chcąc nie chcąc musieli pójść w jego ślady. A on już szybko objął mnie w pół i podnosił energicznie w górę w jednej ręce. Drugą przyciskał mi głowę do pomnika. Zbyt gorliwie!

Rozciąłem sobie górną wargę i poczułem jak wypada mi mleczny ząb. Zsuwając się na marmur posadzki zdążyłem zauważyć smugę mojej krwi na paznokciach Apostoła.

Ale nie było czasu na żadne mazgajstwo. Inni pielgrzymi już się pchali do pomnika, następny przewodnik już pucował stopy św. Piotra, a nasz cicerone popędzał rodziców na przód.

Grzbietem ręki otarłem spuchnięte wargi. Ząb schowałem do kieszeni.

– Pośpiesz się – burknął Ojciec – bo jeszcze się zgubisz.

Łatwo ci tak mówić – pomyślałem ocierając wargi rękawem marynarskiej bluzki i łykając resztki sączącej się krwi.

Zastanawiałem się, czym było to zajście? Przestrogą, karą, wyróżnieniem? W każdym razie wrócę tu jeszcze kiedyś jak dorosnę, bo z tej Bazyliki zapamiętałem tylko ten jeden pomnik!

Ząb pokazałem dopiero następnego dnia.

Rocznica

Kaplica całkowicie wypełniona. Spóźnialscy cisną się w przedsionku. Jest duszno, gorąco. Smugi kadzidła ciągną od ołtarza otulając ciżbę wiernych. Przebrzmiało już: „ite missa est…”

Ale wtedy, kiedy organy niespodziewanie brzmią ogłuszającymi akordami, podnosi się z klęczek grupa chłopców w granatowych mundurkach. Kołnierzyki białych koszul szeroko rozwarte by każdy mógł z pełnej piersi zaintonować „Boże coś Polskę…”.

Matka ściska mocno moja rękę, a ja łapię za ramię kolegę Zbyszka. Wszyscy wstają i śpiewamy razem coraz głośniej, krzykiem protestu i nadziei.

To pierwsza rocznica napaści hitlerowskiej. Wielu rodaków już padło, los uwięzionych nieznany…

Pan Dymek, technik Zakładów Azotowych, który przyznał się do pochodzenia niemieckiego i uzyskał obywatelstwo jako „Reichsdeutsch” podnosi się ostrożnie z ławki i opuszcza kaplicę bocznym wyjściem. Wyjaśniał później, że wolał nie wiedzieć, kto zainicjował taką polską, narodową manifestację.

Śpiew cichnie i zgromadzenie nadal stoi, w milczącej teraz modlitwie. Matka szepce przez łzy: „teraz pomódlmy się za tych naszych harcerzy – dają nam wszystkim przykład…., tacy odważni! Niech ich Opatrzność strzeże….”.

Jakże potrzebna była ta modlitwa – kolaboranci i gestapowcy czuwali. Nastąpiły aresztowania, wywózka do obozu w Oświęcimiu, samobójstwo jednego z ministrantów.

Jedyną pamiątką po niektórych z tych bohaterów były granatowe mundurki oraz zapis w pamięci obywateli Mościc – starych i młodych – jeszcze bardziej przekonanych o konieczności walki z okupantem.

Doktór „Świerk”

Pod koniec mroźnej i śnieżnej zimy roku 1942 zmniejszyły się wreszcie moje napady kaszlu i nieco mniej odpluwałem. Kłujący ból w plecach jednakże nie ustępował. Cieszący się ogromnym autorytetem w naszym środowisku doktór Stanisław dał Mamie telefonicznie krótkie zalecenie: Przyjdźcie do mnie do ambulatorium w Tarnowie. Zbadam Ryśka, prześwietlę, zobaczymy jakie są wartości krwi. Zrobimy co potrzeba.

W ciągu tego przedwiośnia przedostanie się z osiedla przyfabrycznego do centrum miasta to była duża wyprawa. Autobusy kursowały nieregularnie i rzadko.

Podróż koleją nosiła w sobie niebezpieczeństwo wpadnięcia w pułapkę częstych, niespodziewanych kontroli policji kolejowej (tzw. Bahnschutz) lub niemieckiej żandarmerii. Wynik zatrzymania z pozornie błahych powodów był nie do przewidzenia, zwłaszcza dla rodziny więźnia obozu koncentracyjnego.

Zdarzało się, że zdzierano z zatrzymanych ciepłą odzież, kożuchy, buty. Czasami zatrzymywano dowód osobisty, czyli tzw. Kennkartę i kazano zgłosić się na posterunku za kilka dni. To były metody zastraszania.

Matka postanowiła, że pójdziemy na piechotę omijając główną drogę.

Brnęliśmy więc przez godzinę w mieszaninie topniejącego śniegu i błota dopóki nie dostrzegł nas znajomy gospodarz jadący wozem na targ. Przysiedliśmy się i w ten sposób zdążyliśmy na czas, aby w laboratorium laborantka mogła pobrać ode mnie krew.

Potem doktór Stanisław, ustrojony w fartuch ochronny i ciemne okulary pozwalające przystosować wzrok do prześwietlania chorych w mroku gabinetu rentgenowskiego, wziął mnie za rękę:

– Teraz zobaczymy czego się nabawiłeś jeżdżąc w zimie na rowerze. Ten aparat wykrywa wszystkie tajemnice i ukrywane zbytki! – oświadczył, jednocześnie napędzając mi strachu. Zastanawiałem się, co mógłby zobaczyć. Nie miałem, własnym zdaniem, nic na sumieniu. Byłem słaby, głodny, kręciło mi się w głowie.

Wreszcie po obracaniu mnie pod ekranem, kasłaniu, głębokim wdychaniu na zmianę z zatrzymywaniem oddechu doktór zapalił światło i krótko rzucił :

– No tak. Teraz idźcie się napić herbaty, a potem jeszcze raz cię zbadam. Pożegnał mnie przenikliwym spojrzeniem.

– Ale panie doktorze… – zapytała nieśmiało Matka, a on już przepychał się do swojego gabinetu poprzez ciżbę chorych pachnącą ubóstwem tej wojennej zimy.

Kiedy wreszcie przyszła na mnie kolej i zostałem osłuchany, opukany, ugnieciony i oglądnięty od gardła i uszu do stóp oraz na końcu przyjaźnie pogłaskany po głowie padło jeszcze raz tajemnicze:

– No taaak… – mówił do siebie i doktór przez moment studiował wyniki, jakie położyła na biurku blada, szczupła laborantka.

Zamarliśmy z Matką przez chwilę oczekując orzeczenia, jakie mogło stać się wyrokiem. Najbardziej obawialiśmy się wówczas wszyscy gruźlicy.

– No taaak – znowu powoli mruczał doktór jakby ważąc słowa i nabierając rozpędu przed ogłoszeniem rezultatów.

– A więc nie jesteś na razie zbyt atletyczny – zaczął, a potem zwracając się do matki ciągnął przyspieszając: „ale wzrost i waga w normie dla jego 12 roku życia, płuca czyste, żadnych wysięków nie stwierdzam, krew – tu zawahał się i crescendo zakończył podnosząc głos – jak u najzdrowszego chłopaka pod słońcem!”.

Te ostatnie słowa zapadły mi w pamięci na wiele, wiele lat.

– Niech go Pani dożywia tak jak to jest teraz możliwe. Macie mleko od zdrowej krowy? Teraz robić sałatkę ziemniaczaną z cebulką, a potem na wiosnę, niech je dużo warzyw i owoców. Lubisz jajecznicę z boczkiem i szczypiorkiem? – zwrócił się znowu do mnie.

– Lubię… – wyszeptałem uradowany, ale nieco oszołomiony przebiegiem całego tego badania. Lubię też kozie mleko – dodałem wzbudzając uśmiech doktora.

– Za kilka dni otrzymam jeszcze wyniki badań bakteriologicznych – teraz zapisuję coś na wzmocnienie oraz syrop. Zabraniam ci kaszleć – zakończył.

Do domu wracaliśmy w nieco lepszym nastroju, nie bacząc na to, że buty mi całkiem przemokły i stopy marzły.

Brodząc w roztopach i omijając większe kałuże rozmyślałem jak wielką wiedzę musi posiadać lekarz i jakie trudne decyzje musi podejmować.

Doktór Stanisław robił to w sposób stanowczy, jasny i wzbudzający bezgraniczne zaufanie u pacjentów. Był z tego znany w środowisku inżynierów oraz techników i ich rodzin. Z wieloma osobami przyjaźnił się blisko – nazywano go potoczenie „Świerk” – ale w sprawach zdrowia i choroby kierował się tylko własnym doświadczeniem i podejmował bez długich dyskusji pragmatyczne rozstrzygnięcia.

Kiedy kierował na pacjenta ostre spojrzenie spod krzaczastych brwi i powoli, dobitnie, krótkimi zdaniami formułował zalecenia lub opinie, zaledwie o jeden ton podnosząc głęboki baryton swego głosu, to trudno było mu się sprzeciwić.

Wobec niedowiarków lub oponentów umiał jednakże zastosować albo porzekadła ludowej mądrości, albo, w razie potrzeby , uproszczone argumenty oparte na wiedzy medycznej.

Kiedy odwiedzał nasz dom przy okazji uroczystości rodzinnych lub świąt słyszałem wiele razy jego wypowiedzi w sprawach bieżących wydarzeń politycznych w kraju lub w ogóle na świecie.

Dostrzegałem w nich nieco sceptycyzmu, a nawet drwiny czym różnił się od rzeczowych wypowiedzi oraz powściągliwych opinii moich rodziców i większości znajomych z kręgów inteligencji technicznej. W dowcipkowaniu przewyższał go tylko bardzo popularny i cieszący się również dużym autorytetem w środowisku przedwojennych Mościc inżynier zwany powszechnie jako Pan Lolek. Z niewielkiego zderzenia się nowego samochodu kierowanego przez doktora z wozem transportującym bańki z mlekiem wymyślił powiedzonko, które przyległo do kierowcy: mercedes bęc do mleka!

Doktór Stanisław był nader niezależny duchem. Ponadto, mimo że niezbyt rosły, był uznawany za przystojnego i cieszył się zainteresowaniem pań. Postanowił jednak pozostawać w stanie wolnym.

Dobrze rozumiał swoją rolę jako lekarza w dużym zakładzie przemysłowym. Łączył obowiązki lekarza fabrycznego i jednocześnie rodzinnego, przynajmniej dla pewnej części osób ubezpieczonych w miejscowej Kasie Chorych.

Cechował się także, jeszcze niezbyt wówczas rozpowszechnionym, staraniem o zdrowie robotników i techników zatrudnionych w bezpośrednim kontakcie z trującymi substancjami chemicznymi i ich wyziewami. Wprowadził okresowe badania kontrolne oraz szczegółowe sposoby ochrony zdrowia dla osób narażonych na ryzyko. Znane były jego pogadanki o zapobieganiu wypadkom oraz te pouczające jak trzeba się zachować po skażeniu skóry lub oczu albo po wdychaniu toksycznych gazów. Wprowadził program dożywiania pracowników oraz leczenie sanatoryjne, zwłaszcza w przypadkach schorzeń dróg oddechowych.

Czy wiedział o skażaniu powietrza przez żółtawe dymki, będące mieszaniną tlenków azotu jakie snuły się pasmami z kilku niezbyt wysokich kominów fabrycznych? Czy zauważył wzrastającą niepostrzeżenie częstość chorób nowotworowych wśród okolicznej ludności? Czy zastanawiał się nad skażaniem środowiska przez działalność fabryki chemicznej i ubocznych skutków stosowania nawozów sztucznych? Czy było to tematem rozmów jego z pionierami nowoczesnej chemii i zespołem planującym rozbudowę zakładów?

Mało kto interesował się wówczas – w okresie międzywojennego 20-lecia – wtórnymi skutkami postępu technologicznego. Tego tematu nie zauważyłem ani jako uczeń szkoły podstawowej, ani jako ciekawski świadek częstych rozmów prywatnych w środowisku chemików i inżynierów.

Natomiast zauważyłem jak wielu z tych budowniczych wspaniałych zakładów azotowych puszczało kłęby dymu papierosowego, a czasami nawet z cygar. Rodzice nie palili, ale w domu zawsze znajdowały się papierosy czekające w brunatnym pudełku na stoliku w tzw. biurze ojca na gości palaczy.

Na odległość zapach dymu tytoniowego odbierałem jako część nieodzowną świata dorosłych, wspaniałych mężczyzn, jako atrybut momentów uroczystych, poświeconych pogodnemu wypoczynkowi lub towarzyszący zabawom towarzyskim, jak np. gra w brydża.

Jako chłopiec nie znosiłem bezpośredniego kontaktu z dymem papierosowym. Stało się to raz powodem nieprzyjemnego incydentu podczas obiadu w pensjonacie w Rymanowie, gdzie rodziny pracowników zakładów mogły skromnym kosztem spędzać wakacje.

Siedzący naprzeciwko mnie pan inżynier Antoni zaczął podczas deseru wypuszczać, zapewne nieświadomie, kłęby dymu wprost na mnie. Zareagowałem odruchowo, bez zastanowienia dmuchając kilkakrotnie „z pełnych płuc” ten dym z powrotem w twarz pana inżyniera. Zaskoczony próbował uśmiechem zneutralizować to zajście, jakie ja spontanicznie uznałem za uzasadnioną samoobronę, choć mogło to być także uważane za taką zabawę jak dmuchanie na bańki mydlane.

Niefortunnie, moi rodzice zinterpretowali to jako nieuprzejmy wybryk z mojej strony. Zostałem ukarany natychmiastowym nakazem opuszczenia stołu. Moją sytuację pogorszyłem jeszcze odmawiając przeproszenia pana Antoniego. Byłem głęboko przekonany, że to on zachował się niewłaściwie wydechując dym wprost na mnie, na 5-letnie dziecko. To ja byłem stroną słabą. To on był „agresorem”. Nie pomogły żadne nalegania i groźby. Wybaczyłem z biegiem czasu ten, pozornie drobny, błąd pedagogiczny, ale go nie zapomniałem i w ciągu dalszego życia tylko utrwaliłem się w przekonaniu, iż wówczas miałem rację.

Doktór Stanisław palił, jak zapamiętałem, okazyjnie, nie intensywnie ani nałogowo, ale przebywał często w towarzystwie palaczy. Podobno w krytycznych sytuacjach pod koniec wojny w latach 1944-1945 zużywał nawet 2 paczki papierosów dziennie.

Nad okolicznością czynnego i pasywnego „tabagismu” zaczęto się zastanawiać jednakże dopiero kilkadziesiąt lat później.

Na razie odwiedził nas około tygodnia po badaniach w ambulatorium, wywiedział się o kłucia i kaszel – te objawy złagodniały – zbadał mnie pobieżnie i wydawał się być zadowolony z mojego stopniowego powrotu do zdrowia. „Prątków gruźlicy nie wykryliśmy” – zakończył wizytę.

– Ale jak wyjaśnić stany podgorączkowe. Stale jeszcze odczytuję 37,2 – 37,5 C? – zapytała sumienna, jak zawsze, matka.

– Hmm …– zastanowił się doktór – po czym powoli skandując zalecił: Proszę nadal obserwować apetyt, chęć do zabawy i nauki, ewentualne skargi lub dolegliwości. Temperaturę może pani mierzyć jeszcze przez klika dni wieczorem. Rysiek wygląda dobrze. Jeżeli nie wystąpią nowe objawy, ogólnie mówiąc jakiekolwiek zauważalne pogorszenie, to zaprzestać systematycznego mierzenia. Niech sobie pani wyobrazi, że termometr upadł na podłogę i się rozbił! – zakończył nieco podnosząc głos.

Bardzo mi tym zaimponował i wzmocnił zaufanie.

Aż do końca wojny widywaliśmy go rzadko. W ostatnich jej miesiącach został powołany do tzw. odrodzonego Wojska Polskiego.

Nie wrócił na stałe do pracy w Tarnowie. Należał do starej przedwojennej kadry, niezbyt miłej nowej dyrekcji zakładów. Wyjechał wraz ze znajomymi (Georgiadesowie, Huelle) do Szczecina, gdzie odbudowywano miasto, przemysł, szpitale. Fachowcy byli wysoce cenieni – rozpoczynali, na tych odzyskanych ziemiach, nowy okres życia.

Odwiedziłem tam dwukrotnie mego przyjaciela Jerzego, którego doktór Stanisław wprowadzał wówczas w tajniki pracy w laboratorium medycznym. Zobaczyłem go w nowej roli jako współtwórcę nowej uczelni i badacza. Cieszył się, że dobrze się rozwinąłem po chorobie i niedożywieniu w okresie wojny. Starał się wzbudzić moje zainteresowanie chemią kliniczną i bakteriologią oraz ogólnie nauką.

Instruował Jerzego i mnie jak barwić preparaty, jak odróżniać i liczyć ciałka krwi, rozpoznawać najczęstsze rodzaje mikrobów. Cierpliwie wyjaśniał jakie znaczenia mają wyniki takich badań dla medycyny, a zwłaszcza dla rozpoznawania chorób zakaźnych. Byliśmy dumni, że nauczyliśmy się wykrywać przyczynę kiły – krętki blade!

Jerzy „Grek” był już zdecydowany by studiować medycynę. Ja zaczynałem się zastanawiać czy ten zawód, pozornie neutralny, ale potrzebny w tak w czasach wojny, jak i pokoju, jest wyzwaniem jakiego mógłbym się podjąć mimo mojego dosyć wątłego zdrowia.

Dopiero z upływem czasu zdałem sobie sprawę z tego jak przykład doktora Stanisława wpłynął na moją decyzję. Wzmocniła się ona potem także przez doświadczenia jako praktykant – sanitariusz na Krakowskim Pogotowiu Ratunkowym.

Nasze drogi rozeszły się na wiele lat. Doktór Stanisław praktykował i nauczał w Szczecinie, porzucił stan kawalerski.

Jerzy studiował oraz zaczynał karierę badacza w mikrobiologii na uczelni w Gdańsku. Ja zaś po studiach specjalizowałem się w Krakowie i częściowo w Gdańsku w diagnostyce obrazowej. Pracowaliśmy w odrębnych dziedzinach, ale okoliczności oraz wymiana asystentów stwarzały sposobność do okresowych kontaktów z „Grekiem”. Gościliśmy się wzajemnie wielokrotnie podczas stażów specjalizacyjnych.

Podczas dłuższego pobytu Jerzego w Krakowie pod koniec lat 50-tych dotarła do nas wiadomość o chorobie, tak przez nas cenionego doktora Stanisława. Przebył rzekomo ciężkie zapalenie płuc i miał przyjechać na dłuższą kurację w jednym z sanatoriów w Zakopanem. Odnaleźliśmy go, ale rozmowa telefoniczna wzbudziła niepokój. Duży naciek w płucu był dziwnie oporny na ówcześnie dostępne leczenie. Dał nam do zrozumienia, że możemy go jednak odwiedzić – nie uznawano go za możliwe źródło zakażenia.

Ewa, starsza siostra Jerzego, znająca dobrze doktora i dysponująca wówczas samochodem służbowym, zawiozła nas do sanatorium.

Zastaliśmy doktora mało zmienionego, mimo upływu lat, ale nieco mniej kategorycznie, mniej przekonywująco wyrażającego się na temat własnej choroby, niż czynił to dawniej w rozmowach z nami, jego byłymi pacjentami.

– Chcesz zobaczyć rentgenogramy moich płuc? – zapytał mnie, początkującego radiologa.

– Chętnie obejrzę zdjęcia i wysłucham jak Pan je interpretuje. Ja jestem jeszcze niezbyt doświadczonym specjalistą – powiedziałem skromnie, choć odbyłem już dogłębne szkolenie w diagnostyce chorób klatki piersiowej w klinikach w Krakowie i w Gdańsku.

Oglądałem serię kolejnych zdjęć tzw. przeglądowych oraz tomograficznych i starałem się ukryć narastające przekonanie o istotnej przyczynie tego „nacieku”. Okrągły cień, wielkości cytryny, o poszarpanym nieco zarysie, zapaść jednego z segmentów płata dolnego, kilka powiększonych węzłów chłonnych we wnęce… Niewielki, ledwo dostrzegalny krągły cień w pobliżu wnęki płuca po przeciwnej stronie.

No taaak – pomyślałem w duchu. Nie znałem wyników innych badań, jakie zapewne zrobiono. Nie wiedziałem co dokładnie powiedziano doktorowi. Co on sam widział? W co sam uwierzył? Albo w co chciałby ze wszystkich sił wierzyć?

Przypuszczałem, że nie oczekiwał ode mnie ani potwierdzenia, ani kwestionowania aktualnej hipotezy diagnostycznej. Nie zamierzał też zapewne testować mojej znajomości takich obrazów radiologicznych jakie u niego wykryto, ani zdolności formułowania wniosków.

Całe to ćwiczenie ma niewielki sens – myślałem wydłużając nieco przeglądanie rentgenogramów. Nie byłem zobowiązany do prawdomówności, do możliwego wyjaśniania kłujących oczy obrazów prawdopodobnie niekorzystnymi wnioskami. Ani nawet do zagłębiania się w rozważania w rodzaju tzw. diagnostyki różnicującej lub prób oceniania złośliwości patologii jaka leżała u podstaw zmian wykrytych radiologicznie. Szczególnie wobec człowieka, którego wielce szanowałem, ba, uwielbiałem jako dziecko i jako student.

Postanowiłem wypowiedzieć się jak najmniej dramatycznie i spokojnie pozostać w kręgu hipotezy „nacieku”.

No tak – wyraziłem się powściągliwie – rzeczywiście naciek jest dosyć rozległy, nie zwiększył się w ciągu ostatnich tygodni – ciągnąłem – ale jest oporny, jak słyszę, na dotychczasowe leczenie antybiotykami. Trzeba jednak być cierpliwym i ufać tutejszym kolegom specjalistom, którzy mają ogromne doświadczenie.

– Jest to zmiana w istocie oporna na farmakoterapię – potwierdził doktór. Ale ja nie mam teraz prawie żadnych objawów… A poza tym zgodzisz się zapewne, że można by rozważyć usunięcie tego ogniska drogą chirurgiczną – zaskoczył mnie nieco swoją otwartością.

– Nie mam w takich sprawach zbyt dużego doświadczenia, ale przyznaję, że zmiana (już nie odważyłem się powracać to określenia „naciek”) dotyczy segmentu podstawy płata dolnego i mogła by być dostępna dla wprawnego torakochirurga.

– Zdaję sobie z tego sprawę. Zobaczymy co zaproponują tutejsi specjaliści. Dziękuję – zakończył spokojnym, pewnym głosem.

Ja zaś myślałem o tym czego nauczyłem się w Gdańsku od profesorów Grabowskiego (radiologia) i Kieturakisa (chirurgia) oraz co widziałem podczas porannych przeglądów zdjęć.

Najchętniej pokazałbym te zdjęcia koledze ze studiów Staszkowi (Mlekodajowi), Góralowi z Rabki, który w innym zakopiańskim sanatorium wyrastał na znakomitego krajowego torakochirurga, co potwierdziła jego dalsza kariera. Przypuszczałem, że doszlibyśmy do podobnych wniosków, z tą jednak różnicą, że on mógłby lepiej ocenić celowość i szanse leczenia.

Wizytę zakończyliśmy wspomnieniami o dawnych czasach i wzajemnej wymianie wiadomości o naszych rodzinach i znajomych. Rozstaliśmy się przyjaźnie życząc sobie pomyślnej przyszłości.

Podczas jazdy powrotnej milczeliśmy w zadumaniu. Każdy na swój sposób analizował poznaną sytuację.

Jednakże kiedy szliśmy w kierunku naszego mieszkania na ul. Szlak w Krakowie Jerzy zatrzymał się i patrząc mi uważnie w oczy zapytał:

– Pamiętasz zdjęcia pacjentów z rakiem płuca jakie przedstawialiśmy wraz z niecenionym docentem Z. podczas porannych raportów w Zakładzie Radiologii w Gdańsku?.

– Oczywiście, że pamiętam. Były to pierwsze wasze próby stosowania interferonu w przypadkach raka oskrzeli w zaawansowanym stadium, nawet z przerzutami.

– I te przypadki wskazywały na skuteczność kombinacji radioterapii i interferonu! – wykrzyknął Jerzy, jak zwykle entuzjastycznie interpretujący rezultaty eksperymentów terapeutycznych w małej serii, wyselekcjonowanych pacjentów.

Wolałem milczeć. Była to niewielka grupa chorych. Nie można było być pewnym co decydowało o nieco dłuższym czasie przeżycia albo o przejściowej poprawie ich stanu. To były niezbyt systematyczne obserwacje, dalekie od znamienności statystycznej. Fakty zapewne przykre dla natchnionych badaczy, pełnych dobrej woli, ale nie mogących na razie sprostać rygorystycznym wymaganiom dopiero rozwijającej się dyscypliny epidemiologii klinicznej.

– Chciałbyś zalecić taką terapię naszemu doktorowi? – zapytałem. Przecież nie wiemy nawet na co wskazują np. wyniki bronchoskopii? My wiemy bardzo mało; być może pacjent wie i rozumie znacznie więcej – ciągnąłem. On nie wymienił wprost możliwości zmiany nowotworowej. Nie padło słowo rak płuca! Musimy szanować jego osobowość i jego wolność wyboru opiekujących się nim lekarzy oraz uznawania ich opinii.

– Nawet jeżeli oni, być może, nie znają najnowocześniejszych metod diagnostyki i leczenia? – oponował łagodnie Jerzy.

– Tak sadzę. Zwłaszcza, że my nie mamy ani dowodów na skuteczność tej jednej z eksperymentalnych metod, ani żadnego uprawnienia do podejmowania w tym szczególnym przypadku jakichkolwiek decyzji. Sprawa jest, w moim przekonaniu poważna, ale nie powinniśmy zakłócać zaufania Stanisława do jego lekarzy! – zakończyłem nieco ostrzejszym akcentem.

– Nawet jeżeli nasza bierność mogłaby go pozbawić szansy uzdrowienia lub co przynajmniej przedłużenia życia? – nacierał Jerzy.

– Ja życzę mu jak najlepiej, ale pozostaję powściągliwy wobec tej propozycji. Jeżeli jesteś szczerze przekonany, to możesz próbować ostrożnie porozumieć się z rodziną Stanisława albo z głównym lekarzem kierującym jego sprawą.

– Zastanowię się – odparł chłodno.

– A najlepiej porozmawiaj zaraz najpierw z Ewą, a potem oraz telefonicznie z Twoim mentorem onkologiem docentem Z. w Gdańsku – dorzuciłem bez ogródek.

Nigdy nic więcej o takich konsultacjach nie usłyszałem.

Natomiast kilka tygodni później moi rodzice oraz, jak się okazało, niektórzy znajomi doktora Stanisława Świerczewskiego, otrzymali od niego odręcznie napisany, jednostronicowy, ciepły, wzruszający list. „Lettre d’adieu”– orzekła smutno moja Matka.

Pożegnał się tak jak żył: odważnie, przyjaźnie, świadomy swych obowiązków i przeznaczenia.

Chyląc głowę ku Jego pamięci myślałem o tym jak podobny był doktór Stanisław w tej reakcji na rozpoznanie u niego nowotworu oraz w godności wobec nieuchronnego losu, do jednego z największych filozofów XX wieku Ludwika Wittgensteina. Powiadomiony o rozpoznaniu nieuleczalnego raka przewodu pokarmowego podobno odpowiedział on krótko: „Gut”. To miało oznaczać: „przyjmuję taki wyrok”. Zastrzegł się tylko, że nie chciałby umierać w szpitalu (pracował podczas II wojny światowej jakiś czas jako ochotnik – sanitariusz), ale w domu w otoczeniu przyjaznych mu osób. Prośba została spełniona.

Jacek siedział w kuchni przy stole i popijał herbatę.

– Mam do ciebie zaufanie – zaczął – więc ci powiem wszystko od początku. Ty przecież uczysz się na sanitariusza, a może nawet zostaniesz lekarzem. Ale przyrzeknij że nikomu nie powtórzysz.

– Daję słowo! Ale czy ty dzisiaj coś w ogóle jadłeś.

– Szklanka mleka rano – potem nie miałem czasu – szepnął odwracając wzrok.

Miałem w kieszeni parę złotych przeznaczonych na nowe opony do roweru.

– Dwa widelce i dwie herbaty! zamówiłem w sąsiedniej piwiarni.

Jacek powoli „otwierał się”.

Milknąc chwilami i zacinając się „spowiadał” się ze swoich problemów. Było ich dużo począwszy rzekomo od komplikacji w czasie porodu. Kiepski wzrok, źle dobrane okulary, drgawki podczas chorób z wysoką gorączką. W domu bieda. Ostatnio kilka razy zemdlał. Trudno mu się skupić, ale jednak dużo czyta.

Jedliśmy w milczeniu gorącą kiełbasę krakowską z chrzanem. Zastanawiałem się co mu doradzić? Wrócić na Pogotowie?

I nagle przebłysk: przecież na tym samym piętrze w pobliżu naszej klasy licealnej czynna jest poradnia psychologiczna i pedagogiczna. Prowadzi ją młody neurolog. Trzech kolegów, łącznie ze mną, poddało się tam już testom, ponieważ chcieliśmy się upewnić czy podołamy studiom medycznym. Elegancka pani psycholog najpierw wypytała nas o różne sprawy, a potem kazała nam interpretować fantazyjne, nieforemne obrazy, niektóre jakby rozmazane plamy atramentowe.

Jacek, nieco teraz wzmocniony, zgodził zgłosić się do poradni zaraz w nadchodzący poniedziałek.

A gdyby się poczuł niedobrze, to uda się na Pogotowie. Tam kierownik wie już o jego sprawie. Porada będzie bezpłatna. Na moją pomoc może również liczyć.

Jacek nie miał mi za złe tego, że bez jego zgody posłużyłem się receptą aby rozwiązać zagadkę zasłabnięcia. Docenił spontaniczną, koleżeńską przysługę.

Dalszy przebieg choroby Jacka w ciągu następujących miesięcy, po przeprowadzonym fachowo badaniu neurologicznym, nie był niepokojący, ale jego wydajność nie wystarczyła na dotarcie do egzaminu maturalnego.

To wydarzenie utwierdziło mnie jednak w moim, naiwnym jeszcze, przekonaniu o celowości samarytańskiej posługi.

Ponad pół wieku później dowiedziałem się od przyjaciela z liceum, który przeczytał ten esej, że on także wspomagał Jacka, który z biegiem czasu osiągnął odpowiednie wykształcenie. Uzyskał on nawet po latach odpowiedzialne stanowisko w jakimś wydawnictwie w Warszawie. Zmarł nie z przyczyn choroby neurologicznej, ale z powodu zawału serca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: