Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Obrazy z życia i natury. Ser. 1-2, Północny wschód Europy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obrazy z życia i natury. Ser. 1-2, Północny wschód Europy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 695 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZA­RZĄD TO­WA­RZY­STWA PRZY­JA­CIOŁ OŚWIA­TY DO CZŁON­KÓW TE­GOŻ TO­WA­RZY­STWA.

Wy­daw­nic­two dzieł ta­nich i po­ży­tecz­nych prze­szło w To­wa­rzy­stwo Przy­ja­ciół Oświa­ty, za­wią­za­ne w Kra­ko­wie, a to uwa­ża wszyst­kich daw­niej­szych Pre­nu­me­ra­to­rów wy­daw­nic­twa za rze­czy­wi­stych Człon­ków swo­ich, we­dle sta­tu­tu. Do daw­niej­szych tedy Pre­nu­me­ra­to­rów wy­daw­nic­twa a dzi­siej­szych człon­ków rze­czy­wi­stych To­wa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Oświa­ty, zwra­ca Za­rząd To­wa­rzy­stwa tę ode­zwę, wzy­wa­jąc ich do udzia­łu w spra­wie li­te­ra­tu­ry pol­skiej i oświa­ty po­wszech­nej. Tą książ­ką, To­wa­rzy­stwo Przy­ja­ciół Oświa­ty roz­po­czy­na pu­bli­ka­cye swo­je, i ona to już wcho­dzi w ra­chu­nek tych stu­pięć­dzie­się­ciu ar­ku­szy dru­ku, któ­re Za­rząd Tow. Przyj. Ośw. we­dle sta­tu­tu obo­wią­za­nym jest od­dać swo­im Człon­kom w cią­gu bie­żą­ce­go roku. Za­rząd, od­da­jąc ni­niej­sze dzie­ło na wła­sność Pu­blicz­no­ści pol­skiej, pió­ra zna­ne­go i wzię­te­go pi­sa­rza, a co do tre­ści zaj­mu­ją­ce­go – bo od­no­szą­ce­go się do opi­sów zie­mi oj­czy­stej, któ­rą każ­dy

Po­lak znać po­wi­nien: ma to prze­ko­na­nie, iż się wy­wią­zu­je z obo­wiąz­ku za­cią­gnię­te­go w obec Pu­blicz­no­ści czy­ta­ją­cej i Człon­ków To­wa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Oświa­ty i li­czy na gor­li­we po­par­cie usi­ło­wań swo­ich.

Od Za­rzą­du To­wa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Oświa­ty w Kra­ko­wie, d. 15go Gzerw­ca, 1869.

Za­stęp­ca pre­zy­du­ją­ce­go:

Fr. Trze­cie­ski.WSTĘP.

Sys­te­ma­tycz­ne opi­sy kra­ju pod wzglę­dem na­tu­ry, są nie­ja­ko ana­to­micz­ne­mi pre­pa­ra­ta­mi sa­mej­że na­tu­ry. Ści­słość na­uki wy­ma­ga wy­łącz­no­ści, to jest tego, aby za­po­mnieć o wszel­kich in­nych wzglę­dach, kie­dy się kraj pod pew­nym da­nym opi­su­je wzglę­dem. Ztąd też są geo­lo­gicz­ne i geo­gno­stycz­ne opi­sy zie­mi i ca­łych czę­ści świa­ta; oro­gra­ficz­ne, da­ją­ce ich kształt i po­wierzch­nię; hy­dro­gra­ficz­ne, da­ją­ce wod­ną sieć kra­ju; kli­ma­tycz­ne, wy­świe­ca­ją­ce na­po­wietrz­ne sto­sun­ki jego, ze wzglę­dem na po­ło­że­nie na glo­bie i do kra­in są­sied­nich. Da­lej idą opi­sy ro­ślin­no­ści kra­ju i jego dziel­nic, da­lej jesz­cze opi­sy zwie­rzę­ce­go świa­ta i zoo­lo­gicz­nych gra­nic, a w koń­cu, w naj­wyż­szej gru­pie or­ga­ni­zmów swo­bod­nych, idą opi­sy et­no­gra­ficz­ne kra­in, któ­re po zie­mi i kli­ma­cie są pierw­szym po­kła­dem do dzie­jów.

Każ­dy tedy kraj moż­na opi­sać pod wszyst­kie­mi temi wzglę­da­mi, i owszem do­kład­ny opis na­tu­ry pew­ne­go kra­ju musi nie­ja­ko z obo­wiąz­ku wy­świe­cać wszyst­kie te wzglę­dy i sto­sun­ki. Ztąd po­wsta­ją nie­ja­ko ana­to­micz­ne pre­pa­ra­ty, od­po­wia­da­ją­ce ści­sło­ści na­uki i po­trze­bie wy­łącz­ne­go za­pa­try­wa­nia się z pew­ne­go sta­no­wi­ska na przed­miot, któ­ry tyl­ko w ten spo­sób może być zba­da­ny do grun­tu.

Wszyst­kie wszak­że te spe­cy­al­ne opi­sy nie dają ży­we­go od­de­chu na­tu­ry, bo nie ma kra­ju ani czę­ści świa­ta, któ­ra­by była wy­łącz­nie geo­lo­gicz­ną, oro­gra­ficz­ną, hy­dro­gra­ficz­ną i t… d. W na­tu­rze nie są te świa­ty ode­rwa­ne od sie­bie, ale sty­ka­ją się z sobą, uzu­peł­nia­ją się na­wza­jem, prze­ni­ka­ją się jak naj­ści­ślej w czyn­nych i bier­nych po­tę­gach i two­rzą zja­wi­ska po­wszech­ne­go ży­cia.

Tu wszyst­ko oży­wio­ne jest ru­chem, od­de­chem, bar­wa­mi i gło­sa­mi na­tu­ry. Ztąd po­szło tedy, że i w po­wszech­nej, fi­zycz­nej i po­rów­naw­czej geo­gra­fii, a mia­no­wi­cie w dzi­siej­szym po­stę­pie tej umie­jęt­no­ści, mu­szą pew­ne opi­sy od­po­wia­dać temu zbio­ro­we­mu ży­ciu zja­wisk na­tu­ry.

Są to " Wi­do­ki na­tu­ry," od Hum­bold­ta i po nim tak na­zwa­ne, któ­re po sys­te­ma­tycz­nem roz­pa­trze­niu kra­in pod wzglę­dem po­je­dyń­czych nauk przy­rod­ni­czych, dają nie­ja­ko syn­te­tycz­ne po­glą­dy na­tu­ry.

Naj­wyż­szą bo­wiem syn­te­zą ży­cia jest rze­czy­wi­sty od­dech na­tu­ry, tej syn­te­zie musi tedy w umie­jęt­no­ści od­po­wia­dać osob­ny ro­dzaj opi­sów, któ­re cha­rak­te­ry­zu­ją od­ręb­ną fi­zy­ogno­mię kra­ju, i po ana­li­zie na­uko­wej, jest ta syn­te­za du­cho­wą nie­ja­ko po­trze­bą, bo w niej zbie­ra się to w ży­ciu cało, co umie­jęt­ność dla na­uko­we­go roz­po­zna­nia szcze­gó­ło­wo od­dzie­lić mu­sia­ła od sie­bie.

Wi­dok na­tu­ry, z ca­łym jej ży­wym od­de­chem – to praw­dzi­wa syn­te­za ży­wo­ta: wszyst­ko tu ude­rza współ­cze­śnie, a je­że­li gra­ficz­na me­to­da oka­za­ła się.

naj­wła­ściw­szą dla nauk przy­rod­ni­czych, il­lu­stra­cye ar­ty­stycz­ne naj­wła­ściw­szym by­ły­by or­ga­nem dla po­glą­dów i wi­do­ków na­tu­ry.

Za­cho­dzi tu nie­ma­ła trud­ność zgo­dy po­mię­dzy sa­mym wi­do­kiem a opi­sem. Opis roz­wi­ja się stop­nio­wo w cza­sie – ob­raz ude­rza współ­cze­śnie i od­ra­zu w prze­strze­ni. Ztąd do­peł­nia się wi­dok opi­sem, a opis wi­do­kiem, je­że­li opi­su­ją­cy nie wię­cej szcze­gó­łów obej­mu­je, jak na­raz wi­dzieć zdo­ła w na­tu­rze, ar­ty­sta zaś to tyl­ko kre­śli, co ob­jąć może do­kład­nie na je­den rzut oka, ze wzglę­dem na przed­mio­ty pierw­sze­go, dru­gie­go, trze­cie­go pla­nu i per­spek­ty­wy po­wietrz­nej.

Temi kil­ko­ma uwa­ga­mi uzna­łem za po­trzeb­ne po­prze­dzić te Ob­ra­zy z żyda i na­tu­ry, w któ­rych daję opi­sy od­ręb­nej fi­zy­ogno­mii róż­nych oko­lic mniej lub wię­cej zna­nych, ale w li­te­ra­tu­rze nie­do­sta­tecz­nie jesz­cze wy­świe­co­nych aż po te cza­sy.

Każ­dy z na­stęp­nych ob­ra­zów, jest ob­ra­zem miej­sco­wym, zdję­tym z na­tu­ry; a że nie za­wsze ro­bi­my po­dró­że w ce­lach wy­łącz­nie na­uko­wych, ztąd trze­ba się cza­sem za­py­ty­wać my­śli­wych, pa­ste­rzy, fli­sów i rol­ni­ków o ta­jem­ni­ce miej­sco­wej na­tu­ry, zwłasz­cza kie­dy cho­dzi o żywy jej od­dech, o schwy­ta­nie jej gło­sów i wi­do­ków w prze­lot­nej tłum­nych zja­wisk po­wo­dzi.

Pół­noc­ny wschód Eu­ro­py, do któ­re­go się te ob­ra­zy od­no­szą, ma tę wła­ści­wość, że ty­po­we oko­li­ce na­tu­ry znaj­du­ją się tu na wiel­kiej prze­strze­ni roz­rzu­co­ne; na wy­świe­ce­nie tej od­ręb­no­ści trze­ba było tedy w opi­sie prze­sko­czyć lub po­mi­nąć nie­raz prze­chod­nie ogni­wa, aby za­jąć sta­no­wi­sko, od­ręb­nym ty­pem na­tu­ry ob­ję­te.

Jak są do­rocz­ne świę­ta w ko­lei i po­wro­cie każ­de­go roku, w któ­rych się stresz­cza ży­cie na­ro­du, tak i zie­mia ma swo­je świę­ta, oko­li­ce od­ręb­nych ty­pów na­tu­ry, w któ­rych wszyst­ko jest już ca­ło­ścią inną a nie po­wsze­dnią; – są ta­kie­mi świę­ta­mi zie­mi, bo w świą­tecz­nym stro­ju sta­je tu na­tu­ra przed nami.

Ob­ra­za­mi temi ob­ją­łem tedy tyl­ko głów­ne, ude­rza­ją­ce i od­ręb­ne typy na­tu­ry. Ozna­cza­jąc tem sta­no­wi­sko tej książ­ki, pra­gnął­bym głów­nie zwró­cić uwa­gę czy­tel­ni­ka na ści­sły zwią­zek czło­wie­ka z na­tu­rą, któ­ry w co­raz in­nej oko­li­cy ty­po­wej, co­raz się in­a­czej wy­ra­ża.

Nie była to do­wol­ność, żem się w opi­sie pół­noc­ne­go wscho­du Eu­ro­py prze­no­sił z jed­nej oko­li­cy w dru­gą, nie zda­wa­jąc z tego na po­zór ani so­bie spra­wy ani czy­tel­ni­ko­wi.

Nie sta­ło się to z przy­pad­ku. Od­ręb­ność ty­pów na­tu­ry wy­stę­pu­je naj­do­bit­niej w po­rów­naw­czych ob­ra­zach obok sie­bie sta­wio­nych; trzy­ma­łem się tedy me­to­dy w opi­so­wej po­rów­naw­czej geo­gra­fii przy­ję­tej, a z dru­giej stro­ny mu­sia­łem się sto­so­wać do uspo­so­bie­nia czy­tel­ni­ków mo­ich, bo umie­jęt­ność nowa nie zna­la­zła jesz­cze w li­te­ra­tu­rze na­szej przy­go­to­wa­ne­go pola i do­sta­tecz­ne­go uspo­so­bie­nia w umy­słach, do­sta­tecz­nej wpra­wy w za­pa­try­wa­niu się na na­tu­rę, któ­ra musi być ba­da­ną cier­pli­wie na to, aby mo­gła być do­kład­nie po­ję­tą.

Ob­ra­zy te mogą tedy tyl­ko w czę­ści za­stą­pić wra­że­nia po­dró­ży i mogą dać tyle przy­spo­so­bie­nia, ile po­trze­ba, aby na­stęp­nie od­być moż­na tę po­dróż z pew­nym po­żyt­kiem dla sie­bie lub dru­gich.

Nie chcę tem po­wie­dzieć, aby ta książ­ka mo­gła być prze­wod­ni­kiem w po­dró­ży, ja chcia­łem tyl­ko wska­zać, jak się za­pa­try­wać na­le­ży na od­ręb­ne oko­li­ce ty­po­wej na­tu­ry, po czem je po­znać, jak stre­ścić i zo­bra­zo­wać dla sie­bie lub dru­gich.

W tem tedy ozna­cze­niu rze­czy jest ta książ­ka prze­wod­ni­kiem, bo ma za­miar zwró­cić wzrok du­szy na wi­do­ki na­tu­ry.II. NA WO­DACH.

Od­wiecz­nych Ta­trów straż­ni­ce śnie­go­we!

Zdaw­na­ście zna­ne, a wiecz­nie­ście nowe;

Choć myśl i oko przy was się upa­ja,

Myśl i źre­ni­ca wiecz­nie tu­taj go­ścia,.

Z wami prze­nig­dy myśl się, nie oswa­ja,

Jak nie Oswoi się nig­dy z wiecz­no­ścią;

Bo nie wziąć my­ślą co oko za­kre­śli,

Ani wziąść okiem co ogar­ną my­śli,

Ani was ująć, ni du­chem wy­świe­cić,

Ni w was się wcie­lić, ni nad was wy­le­cić;

Tu har­dość du­cha mie­rzy się z na­tu­rą,

I ro­ze­gra­na – bo ni­ko­mu górą…

Było to w Ta­trach, i słoń­ce chy­li­ło się już nad tur­nie. Dzień był go­rą­cy i nie­mi­ła pa­ro­ta za­wi­sła bu­rzą nad Ta­tra­mi.

Od kil­ku dni na­pły­wa­ły chmu­ry od Wę­gier, po­łu­dnio­wym wia­trem nie­sio­ne, i przedarł­szy się przez szczy­ty tur­ni, za­wi­sły na re­glach, nie mo­gąc się ani ochło­dzić, ani wy­lać desz­czem. Na­wet noce nie orzeź­wia­ły po­wie­trza i ja­kaś ocię­ża­łość pę­ta­ła człon­ki i my­śli….

Przed wie­czo­rem do­szli­śmy do Jasz­czu­rów­ki,. po­ło­żo­nej na sa­mem pod­nó­żu re­glów, w ciem­nym ostę­pie sta­re­go świer­ko­we­go lasu, po­mię­dzy ska­ła­mi.

Dziw­nie to po­nu­re miej­sce, a przy dniu w bu­rze cię­żar­nym i par­nie za­chmu­rzo­nym, wy­da­ło się ono jesz­cze wię­cej po­nu­rem.

Jasz­czu­rów­ka, jest to prze­strzeń kil­ku­dzie­się­ciu sąż­ni kwa­dra­to­wych, gdzie z płyt­kie­go niby je­zior­ka, za­wa­lo­ne­go wiel­kie­mi bry­ła­mi skał, do­by­wa się źró­dło cie­płe. Ja­skier i rze­żu­cha wod­na po­ra­sta tu buj­ne­mi kę­pa­mi, a odła­my skał okry­ły się sko­ru­pa­mi mchu i li­szaj­ców róż­ne­go ko­lo­ru. Ro­ślin­ność ta bo­wiem nie za­umie­ra tu i w zi­mie, ale cie­płem źró­dła pod­sy­ca­na, trzy­ma się świe­żo. Na­wet wów­czas gdy zwa­li­ste śnie­gi okry­ją całe pod­nó­że Ta­trów, na­wet wów­czas zie­le­nią się te ja­skry i rze­żu­chy po­mię­dzy ska­ła­mi, jak oaza na bia­łych pia­skach pu­sty­ni, a par­ne mgły wzno­szą się z tego je­zior­ka, któ­re się nig­dy nie po­kry­wa lo­dem.

Zna­ną jest mi­tycz­na po­wieść o sa­la­man­drze, że w ogniu nie gi­nie. Otóż nad tą po­wie­ścią za­du­ma­ny, przy­pa­try­wa­łem się dłu­go ca­łe­mu gniaz­du sa­la­mandr, któ­re się w Jasz­czu­rów­ce gnież­dżą.

Nie­raz przy­pa­try­wa­łem się na­szej po­spo­li­tej jasz­czur­ce ca­łe­mi go­dzi­na­mi. Cóż to za ruch żywy! cóż to za zwin­ność i ob­rot­ność! cóż to za prze­ślicz­ne te oczka ma­leń­kie, czar­ne, tyl­ko do ócz ga­zel­li i arab­skie­go ko­nia po­dob­ne! cóż to za swo­bo­da ob­ro­tów tego kro­ko­dy­la w mi­nia­tu­rze! Ale nic brzyd­sze­go nie znam jak sa­la­man­dra. Jest to tłu­sta, cięż­ka, nie­zgrab­na jasz­czur­ka, czar­ną śliz­ką skó­rą po­wle­czo­na, na­kra­pia­na po­ma­rań­czo­we­mi płat­ka­mi; łeb okrą­gła­wy i tłu­sty, nóż­ki krót­kie jak u kre­ta., bo­kiem wy­krę­co­ne; oczy mają wy­raz głu­pie­go pła­zu, tępe i za­mglo­ne; ru­chy po­wol­ne, le­ni­we, nie­zgrab­ne, obrzy­dli­we na­wet.

Na gła­zach Jasz­czu­rów­ki wy­chy­la­ją się one z wody i leżą po ca­łych go­dzi­nach bez ru­chu, a kie­dy je noc­ny szron tam za­sko­czy, tę­że­ją od zim­na i za­mie­ra­ją niby. Cóś dziw­nie mi­stycz­ne­go, ale i nie­mi­łe­go za­ra­zem ma wi­dok tej Jasz­czu­rów­ki i gniaz­do od­wiecz­ne tych sa­la­mandr, któ­re tam w każ­dym cza­sie i w każ­dej po­rze roku zna­leźć moż­na w wiel­kiej licz­bie.

Dnia tego o któ­rym mowa, spo­strze­głem że sa­la­man­dry peł­zły od Jasz­czu­rów­ki we wszyst­kich pro­mie­niach ku po­wyż­szym ska­łom, opusz­cza­jąc gniaz­do swo­je. Od stro­ny skał nie moż­na było obejść Jasz­czu­rów­ki, w oba­wie aby co krok nie stą­pić na sa­la­man­drę. Za­sta­no­wi­ło mnie to bar­dzo i py­ta­łem gó­ra­la coby to zna­czy­ło.

– Bę­dzie pso­ta, pa­nie, i to dłu­ga. Od Wę­gier na­gna­ło cie­płych chmur, że od pa­ro­ty od­dy­chać trud­no, a kie­dy te jasz­czu­ry peł­zną ku ska­łom, to znać się boją po­wo­dzi, boją się żeby ich woda nie za­bra­ła z sobą, bo bę­dzie pso­ta i pso­ta wiel­ka, ale nie za­raz jesz­cze. Jasz­czu­ry czu­ją naj­wcze­śniej sło­tę, bo to temu nie spo­ro, to kil­ka dni le­zie, za­nim się do bez­piecz­nej ska­ły do­sta­nie, gdzie się już wody bie­żą­cej nie boi.

Nie­ko­niecz­nie chcia­łem wie­rzyć temu, i jesz­cze dnia tego po­je­cha­łem do Ko­ście­lisk na noc­leg do le­śni­czów­ki, w my­śli wy­ciecz­ki na­za­jutrz na Pysz­ną. To­wa­rzysz po­dró­ży cze­kał już na mnie w Ko­ście­li­skiej do­li­nie i już po­czy­nił w le­śni­czów­ce przy­go­to­wa­nia do kil­ko­dnio­wą po­dró­ży w tur­nie.

Mie­li­śmy tą razą zwie­dzić Sta­rą-Ro­bo­tę, Or­nok, Pysz­ną, Sme­re­czy­ny i przez Prze­łęcz To­ma­niar­ską prze­pra­wić się do Wę­gier.

Ja­koż na­za­jutrz wy­bra­li­śmy się już nie­bar­dzo rano, bo mgły wiel­kie le­ża­ły w Ko­ście­li­skiej do­li­nie. Gdy się mgły nie­co pod­nio­sły, ru­szy­li­śmy nie­pew­ni, czy nie po­wró­ci­my na obiad na­po­wrót do le­śni­czów­ki. Nasi prze­wod­ni­cy nie wró­ży­li bo­wiem po­go­dy i ocią­ga­li się bar­dzo i z wy­bra­niem się w dro­gę i w dro­dze.

Ude­rza­ło mnie to, cze­gom daw­niej nig­dy nie spo­strzegł, że co chwi­la pod­ry­wa­ły się pstrą­gi w po­to­kach i mi­gnąw­szy srebr­ną bły­ska­wi­cą, prze­rzu­ca­ły się przez ka­mie­nie wiel­kie­mi rzu­ta­mi w górę pod wodę. Gdy się to raz i dru­gi i dzie­sią­ty po­wtó­rzy­ło, sta­nę­li nasi prze­wod­ni­cy i po­wia­da­ją nam:

– My­śle­li­śmy że obe­gna­my przed sło­tą na Pysz­ną, ale nic z tego nie bę­dzie, bo nie doj­dzie­my na­wet do Sta­rej-Ro­bo­ty. Bę­dzie pso­ta, kie­dy pstrąg tak idzie w górę i tak się bar­dzo nie­po­koi; będą wody na­rem­ne i wra­cać po­trze­ba. Ale żeby z próż­ne­mi nie wra­cać rę­ko­ma, to so­bie tu na sza­ła­sie po­ży­czym ko­new­ki, a na­bie­rzem pstrą­gów po dro­dze, bo aż się same pro­szą.

Wra­ca­jąc z sza­ła­su, je­den z prze­wod­ni­ków pod­biegł na wy­so­ką ska­łę i szu­kał wi­docz­nie cze­góś mię­dzy ro­śli­na­mi, a wró­ciw­szy po­wia­da nam:

– Tu­li­głów­ka trwo­ży się na sło­tę, trze­ba ucie­kać do domu.

I po­ka­zał nam zwój wiel­kiej ro­śli­ny, któ­ra się wije i pnie po ska­łach, a przed sło­tą okrę­ca się moc­niej i przy­mru­ża kwia­ty: ztąd też jest u gó­ra­li tu­li­głów­ką na­zwa­na (Atra­ge­na al­pi­na).

– My na­ła­piem cóś pstrą­gów, a pa­no­wie idź­cie przo­dem. Nie­ma rze­czy. W tur­niach już deszcz leje i mo­kre chmu­ry walą się do­li­ną.

Gó­ra­le roz­róż­nia­ją mo­kre i su­che chmu­ry, a do­staw­szy się mię­dzy mo­kre chmu­ry, moż­na tak zmok­nąć mię­dzy nie­mi, choć desz­czu nie­ma, jak gdy­by deszcz pa­dał.

Tym ra­zem wszak­że wy­la­ły się wszyst­kie chmu­ry desz­czem, po­to­ki po­czę­ły przy­bie­rać, i gdy­śmy na le­śni­czów­kę wró­ci­li, szu­miał już gwał­tow­nie Du­na­jec spie­nio­ny…

Do­bra to za­ba­wa przy pstrą­gach i ko­min­ku, kie­dy taka sło­ta w tur­niach, bo nic wy­bor­niej­sze­go jak ogień w Ta­trach, do któ­re­go rad czło­wiek ucie­ka gdy sło­ta, i nic wy­bor­niej­sze­go nad świe­że­go pstrą­ga, po­so­lo­ne­go tyl­ko i pie­czo­ne­go na ża­rze.

Za­ba­wi­li­śmy się z gó­ra­la­mi i z ro­dzi­ną le­śni­cze­go jak moż­na było naj­le­piej; ale deszcz nie usta­wał, a od wie­czo­ra nad­cią­gnę­ła let­nia bu­rza z pio­ru­na­mi i bły­ska­wi­ca­mi, któ­re były tak gwał­tow­ne, że ni­ko­mu na­wet na myśl nie przy­szło uło­żyć się do snu.

Gdy po krót­kiej nocy od­nia­ło (bo było to w po­cząt­kach lip­ca), nie usta­wa­ła bu­rza, lecz po­su­nę­ła się tyl­ko nie­co ku wscho­do­wi, a deszcz ulew­ny zda­wał się wol­nieć na chwi­lę.

Wy­glą­da­li­śmy przez okna jak czy­ś­co­we du­sze, wy­cze­ku­jąc po­lep­sze­nia losu, ale da­rem­nie.

– On nie usta­je, on tyl­ko wy­po­czy­wa so­bie, mó­wi­li prze­wod­ni­cy, bę­dzie na­rem­ni­ca. Je­że­li pa­no­wie nie ma­cie my­śli za­ba­wić tu dni kil­ka, to tyl­ko sia­dać a je­chać co siły, bo woda na po­to­kach wzbie­ra i do wie­czo­ra przy­bę­dzie wody na Du­naj­cu, że go już nie zbro­dzić.

Praw­dę mó­wi­li gó­ra­le, do­brze wró­ży­ły sa­la­man­dry, nie dar­mo trwo­ży­ły się pstrą­gi, nie dar­mo za­mknę­ły się kwia­ty tu­li­głów­ki przed bu­rzą, bo na ostat­nich bro­dach i po­to­kach le­d­wo że­śmy już prze­brnę­li, sia­da­jąc na ko­nia, a na­kła­da­jąc ka­mie­ni do wóz­ków, aby ich nie prze­wró­ci­ła i nie po­rwa­ła woda.

Gdy­śmy do Czar­ne­go-Du­naj­ca przy­by­li, za­sta­li­śmy całą lud­ność na wy­so­kim brze­gu. Cała wieś wy­le­gła w trwo­dze o by­dło i trzo­dy bę­dą­ce na pa­szach za wodą, a woda ro­sła z każ­dą chwi­lą i strach było żeby się nie po­to­pił sta­tek. Raź­ne pa­rob­cza­ki prze­pra­wia­ły się na szczu­dłach przez rze­kę i strasz­no było pa­trzyć, jak kro­czy­li wśród ło­mów ka­mie­ni i spie­nio­nych prą­dów, bo każ­dy krok po­chyb­ny gro­ził tu śmier­cią.

Pa­rob­cy ci prze­pra­wia­li się przez rze­kę, by po­ra­to­wać pa­ste­rzy, któ­rzy po dru­gim brze­gu z by­dłem i trzo­da­mi sta­li, a każ­dy z nich miał za­pa­śne szczu­dło, bo już i pa­ste­rze mo­gli się tak­że tyl­ko na szczu­dłach prze­pra­wić na­po­wrót do domu przez rze­kę.

By­dło prze­pę­dza­no tyl­ko ma­łe­mi czę­ścia­mi, owce ta­kie­mi stad­ka­mi jak się ra­zem pa­sły, a za każ­dym stat­kiem kro­czy­ło dwóch lub trzech pa­rob­ków na szczu­dłach, kie­ru­jąc go żer­dzia­mi.

Brzeg na któ­rym lu­dzie sta­li był wy­so­ki; owce wy­ry­wa­ły się raź­no z wody, ale by­dło spa­da­ło z brze­gu, któ­ry się ob­su­wał, i woda uno­si­ła je co­raz ni­żej.

Tu przy­szło mi… tedy po­dzi­wiać zręcz­ność, przy­tom­ność, i od­wa­gę gó­ra­li.

Sil­ne tyki, za­koń­czo­ne ostre­mi wi­deł­ka­mi, wkrę­ca­li w grzy­wę koni i w ogo­ny by­dła, a na rogi za­rzu­ca­li po ta­kich tycz­kach sił­ki z lin i sznu­rów tak zręcz­nie, iż koń lub by­dlę, niby w klesz­cze chwy­co­ne, pod­no­si­ło się z wody i za­ra­to­wa­ne siłą ludz­ką, wy­do­by­wa­ło się na brzeg.

Nie mie­li­śmy za­mia­ru zo­sta­wać w Czar­nym Du­naj­cu, a sły­sząc że się na dłu­gą sło­tę za­no­si, chcie­li­śmy po­spie­szyć do Szczaw­ni­cy, gdzie wiel­kie to­wa­rzy­stwo ką­pie­lo­we ze­bra­ne da­wa­ło nam na­dzie­ję" że i w cza­sie sło­ty moż­na bę­dzie użyć to­wa­rzy­skich przy­jem­no­ści.

Wy­pa­da­ło tedy spie­szyć. Prze­siadł­szy się na świe­że wóz­ki, pę­dzi­li­śmy co wy­skok po rów­nym, bi­tym go­ściń­cu, pro­wa­dzą­cym na Nowy-Targ do Czorsz­ty­na.

Szum Du­naj­ca do­la­ty­wał nas w cią­gu ca­łej tej po­dró­ży, bez wzglę­du pra­wie czy­śmy się od nie­go od­da­la­li, czy­śmy się zbli­ża­li do nie­go.

Noc za­pa­dła ciem­na i deszcz sznur­ko­wy pu­ścił się ciur­kiem. Tak na­wal­ne desz­cze nie są zna­ne w kra­ju rów­nym, ale tyl­ko przy al­pej­skich i przy zwrot­ni­ko­wych kra­inach.

Nad ra­nem pra­wie sta­nę­li­śmy w Ostrow­sku, prze­mo­kli do nit­ki, i da­lej je­chać nie było już spo­so­bu. '

W Ostrow­sku, w du­żej go­spo­dzie na głów­nym trak­cie No­wo­targ­skiej do­li­ny, było już dużo lu­dzi ze­bra­nych przed świ­tem. Go­spo­da­rze na­ra­dza­li się ze sobą, co ro­bić na to i na owo, gdzie paść by­dło w cza­sie po­wo­dzi, jak­by jesz­cze spro­wa­dzić sta­tek, któ­ry za wodą po­zo­stał, gdzie upiąć za­pa­śne spła­wy drze­wa le­żą­ce na brze­gach, aby ich po­wódź nie za­bra­ła, sło­wem, oko­ło wiel­kiej karcz­my była cała wieś w ru­chu, a wójt wraz ze star­szy­mi z gro­ma­dy wy­da­wał roz­ka­zy.

Wiel­kie ogni­sko go­rza­ło na izbie przed pie­kar­skim pie­cem, w któ­rym pod chleb pa­lo­no.

Prze­braw­szy się, grza­li­śmy się przy tem ogni­sku, a dnieć po­czy­na­ło na świe­cie.

Deszcz nie usta­wał, lecz owszem zda­wał się po­więk­szać co chwi­la. Zle­wa szu­mia­ła po da­chu wiel­kiej karcz­my i co­raz nowe two­rzy­ły się po­to­ki po po­lach, po łą­kach i dro­dze.

Da­lej je­chać nie było spo­so­bu i gó­ra­le nie ra­dzi­li się ru­szać z karcz­my, mó­wiąc że na po­to­kach nie przej­dzie­my na­wet do Kro­ścien­ka, a cóż do­pie­ro przez Du­na­jec do Szczaw­ni­cy.

Dwie doby tedy sie­dzie­li­śmy w karcz­mie w Ostrow­sku, a deszcz nie usta­wał ani na chwi­lę.

Był to dzień trze­ci ulew­ne­go desz­czu i przed wie­czo­rem przy­by­ły na­rem­ne wody.

Dla przy­pa­trze­nia się ca­łej oko­li­cy w cza­sie po­wo­dzi, za­ję­li­śmy na stry­chu dwa dym­ni­ki, z któ­rych się roz­le­gły od­kry­wał wi­dok na Ta­try i znacz­ną część No­wo­targ­skiej do­li­ny.

Pod wie­czór gro­ma­dzi­ło się co­raz wię­cej lu­dzi do karcz­my, bo tyl­ko mu­ro­wa­ny go­ści­niec, któ­ry się w spo­so­bie gro­bli wy­no­sił po­nad pola i łąki, słu­żył jesz­cze do ko­mu­ni­ka­cyi.

Szma­rag­do­wa zie­lo­ność do­li­ny, osnu­tej ty­sią­cem mniej­szych i więk­szych po­to­ków, któ­re się z sobą łą­czy­ły two­rząc małe je­zior­ka i któ­rych wody w róż­ne stro­ny prze­wal bra­ły, była w wie­czor­nej zo­rzy po­dob­na do zie­lo­nej gazy, na­szy­tej srebr­ną tka­ni­ną. Wszyst­ko zda­wa­ło się drżeć i pły­wać w tej srebr­nej zie­lo­no­ści, a Du­na­jec szu­miał tak strasz­li­wie, że od tego szu­mu i drże­nia zie­mi trwo­ży­li się lu­dzie i ry­cza­ło by­dło…

Nie­zwy­kła ja­sność za­świe­ci­ła już sa­mym wie­czo­rem wąz­kim pa­sem nad Ta­tra­mi.

– Źle! rze­kli gó­ra­le, to Wę­gier­ka tak świe­ci na sło­tę.

Kil­ka razy zda­ło mi się w cią­gu dnia, że po­zna­ję mewy po lo­cie, któ­re się z wrza­skiem tłu­kły w po­wie­trzu. Nie ufa­łem wszak­że so­bie; lecz kie­dym gó­ra­li za­py­tał co to za pta­ki, rze­kli mi:

– To mor­skie ptac­two.

Na dzie­sięć dni, a na­wet na dwa ty­go­dnie przed na­rem­ną wodą, wzdłuż Wi­sły i Du­naj­ca leci gro­ma­da mew, aż od wy­brze­ży mo­rza Bał­tyc­kie­go i przy­by­cie tych pta­ków do No­wo­targ­skiej do­li­ny jest dla gó­ra­li za­po­wie­dzią na­rem­ni­cy.

Pod wie­czór uwa­ża­łem, że szum Du­naj­ca zda­wał się usta­wać.

– To też to źle, pa­nie, rze­kli gó­ra­le, bo woda lą­du­je i wy­stę­pu­je z brze­gów.

Zato po­więk­szał się szum ma­łych po­to­ków, i te co jesz­cze rano pły­nę­ły za spad­kiem do­li­ny, co­fa­ły' się te­raz wstecz i po­czę­ły się roz­le­wać sze­ro­ko.

Nikt we wsi nie spał przez noc całą, ale więk­sza część lud­no­ści ob­le­ga­ła pod­sie­nia, sie­nie i izby. Po pół­no­cy ozwał się ja­kiś krzyk prze­raź­li­wy przed karcz­mą… Wy­pa­dli­śmy na pod­sie­nia. W znacz­nem od­da­le­niu nio­sła woda cały dom drew­nia­ny: w dwóch oknach domu świe­ci­ło się jesz­cze. Znać gdzieś z brze­gu nie­spo­dzia­nie za­bra­ła woda ten dom i nio­sła na za­tra­tę…

Coś strasz­ne­go miał ten wi­dok w so­bie. Świa­tło w oknach przy­świe­ca­ło cza­sa­mi moc­niej; str­wo­że­ni lu­dzie przy­klę­kli na pod­sie­niu i mó­wi­li pa­cierz.

Gdy się dzień zro­bił, cała oko­li­ca była pod wodą. Du­na­jec, wspar­ty na wy­ło­mie w Pie­ni­nach, nie mo­gąc ulać ob­fi­to­ści wód swo­ich, two­rzył je­zio­ra na więk­szych za­to­kach do­li­ny, a drze­wa uno­szo­ne przez wodę krą­ży­ły do­ko­ła tych je­zior, two­rząc ol­brzy­mie wiry, któ­rych prąd głów­ny nie le­żał po­środ­ku wód od­la­nych, ale przy brze­gu.

Na ja­zach po­wyż­szych były wid­ne prze­pysz­ne wo­do­spa­dy, od któ­rych sil­ny szum do­la­ty­wał. Wody wy­da­wa­ły się na oko spo­koj­niej­sze, lecz drże­nie zie­mi nie usta­wa­ło….

Cza­sem też po­wsta­wał ory­gi­nal­ny szum star­cia okrą­gla­ków gra­ni­to­wych w prą­dach Du­naj­ca. Po­wódź zry­wa­ła daw­ne ławy gra­ni­to­we­go od­to­ku, a od­sy­py­wa­ła nowe.

Brzeg wy­so­ki, wo­da­mi pod­bi­ty, ury­wał się tu i owdzie co chwi­la; zie­mia się trzę­sła, gdy po­wódź ob­my­wa­ła brze­gi i nio­sła ławy ka­mień­ca…

– Wiel­kie szczę­ście, rzekł mój to­wa­rzysz po­dró­ży, że­śmy nie żyli na świe­cie, kie­dy wody two­rzy­ły do­li­ny. Mó­wi­my so­bie tak od nie­chce­nia o naj – now­szych fon­na­cy­ach na­pły­wo­wych, jak o czemś bar­dzo nie­win­nem, a mam to prze­ko­na­nie, że czło­wiek nie zniósł­by wi­do­ku pier­wot­nych wód świa­ta, że nie prze­żył­by wi­do­ku for­ma­cyi jed­ne­go pa­gór­ka. To­wa­rzysz mój le­żał na po­sła­niu kie­dy to mó­wił, a ja, sto­jąc u okna, za­py­ta­łem go:

– A czy­by zniósł wi­dok pły­ną­cej wy­spy?

– Co to jest pły­ną­ca wy­spa? za­py­tał mnie, za­głę­bio­ny w okrop­no­ściach, któ­re się dziać mu­sia­ły, gdy się kształ­to­wa­ła po­wierzch­nia zie­mi.

– Jest to taka wy­spa, jaka te­raz wła­śnie po Du­naj­cu pły­nie.

Ze­rwał się z po­sła­nia i po­sko­czył ku oknu.

W isto­cie był to prze­ślicz­ny i oso­bli­wy wi­dok. Zie­lo­na jak ruta wy­spa po­su­wa­ła się po­wo­li po wo­dach. Kil­ka­dzie­siąt gon­nych świer­ków ro­sło na tej wy­spie, a nad­to były one jesz­cze mło­dą świer­czy­ną pod­szy­te. Cały po­kład zie­mi, ko­rze­nia­mi zwią­za­ny, trzy­mał się sil­nie, jak gdy­by wy­spa na ga­la­rze pły­nę­ła; wol­no po­su­wa­ła się przo­dem, wierz­choł­ki drzew drża­ły, ale żad­ne drze­wo nie wy­cho­dzi­ło z pio­nu.

Wtem sta­nę­ła na­gle wy­spa na ja­zie; kil­ka drzew po­szło kłę­bem w prze­paść, wy­spa ro­ze­rwa­ła się w ka­wał­ki i w jed­nej chwi­li po­szły wszyst­kie drze­wa w bry­zgi i drza­zgi, ła­miąc się jed­ne o dru­gie. Nie­któ­re z nich wbi­ły się szczy­ta­mi w ru­cho­mą ławę ka­mień­ca, ster­cząc ko­rze­nia­mi w górę, inne na po­wał upa­dłe, ster­cza­ły w ol­brzy­mich drza­zgach i ło­mach na ja­zie za­strzę­głe, a jesz­cze inne po­pły­nę­ły Du­naj­cem….

Co chwi­la nio­sła cóś woda: po­to­pio­ne by­dlę­ta, trum­ny i ko­leb­ki, drze­wa zie­lo­ne i ko­ści ma­mu­tów, sprzę­ty do­mo­we i od­tok gra­ni­tów, sło­wem, nio­sła żywe, umar­łe i przed­po­to­po­we.

I cóż to za po­tę­ga tych wód na­rem­nych, kie­dy z trzech róż­nych świa­tów wy­bie­ra­ją dla sie­bie zdo­by­cze!

Gór­skie wody, jak na­gle przy­bie­rać zwy­kły, tak też opa­da­ją na­gle; ale wi­dok No­wo­targ­skiej do­li­ny był nie­mi­ły na wy­brze­żach Du­naj­ca po opad­nię­ciu wód.

Ja­kiś cha­otycz­ny nie­ład spła­wio­ne­go świa­ta, zasp na­mu­li­stych, drzew i ka­mie­ni w styrm zwa­lo­nych, bia­łym od­to­kiem gra­ni­tu za­wa­lo­ne pola i łąki, ude­rza­ły nie­mi­ło, a po­nad do­li­ną ha­ła­so­wa­ły tyl­ko mewy, ob­ja­da­jąc ości pstrą­gów i ło­so­si, wy­nie­sio­nych z po­to­ków i rzek na mie­li­znę.

Czar­ne chmu­ry owi­sły cięż­ko nad Ta­tra­mi i za­kry­ły pięk­ny ich wi­dok, a z głę­bo­kich ko­tlin re­gli ku­rzy­ły się słu­pem bia­łe dymy, od­bi­ja­ją­ce przy­kro na tle czar­nych la­sów.

Dwa trzo­no­we zęby ma­mu­ta przy­nio­sły nam dzie­ci, bo le­ża­ły na wierz­chu nie­da­le­kiej za­spy, a dwie roz­bi­te trum­ny, w któ­rych resz­ta ko­ści le­ża­ła, po­cho­wa­li lu­dzie na cmen­ta­rzu przy ko­ście­le.

Kie­dy­śmy po tym świe­żo spła­wio­nym świe­cie spu­ści­li się jak po po­to­pie do Szczaw­ni­cy, za­sta­li­śmy całe to­wa­rzy­stwo prze­ra­żo­ne i zmę­czo­ne po prze­by­tej sło­cie.

Dzień je­den był jesz­cze mgli­sty i po­sęp­ny, ale już dnia trze­cie­go ze­szło lip­co­we słoń­ce i ozło­ci­ło szczy­ty Pio­nin tak uro­czo, że wszy­scy za­po­mnie­li o nie­mi­łem wra­że­niu dni prze­by­tych i czu­li się oży­wie­ni od­de­chem od­świe­żo­ne­go gór­skie­go po­wie­trza. Po­wódź do­ku­czy­ła, a w to­wa­rzy­stwie któ­re się ba­wić pra­gnę­ło, chcia­no so­bie po­we­to­wać dnie stra­co­ne i za­rzą­dzo­no wy­ciecz­kę po Du­naj­cu na łód­kach w Pio­ni­ny.

* * *

No­wo­targ­skiej do­li­nie nie zby­wa na pięk­nych wi­do­kach, owszem co chwi­la po­ka­zu­ją się Ta­try z co­raz no­we­go punk­tu, jak­by się nową kra­inę wi­dzia­ło.

Zna­ne i naj­wyż­sze na­wet szczy­ty tur­ni zmie­nia­ją kształt i wy­so­kość swo­ję, w mia­rę od­da­le­nia i punk­tu wi­dze­nia. Nig­dy, prze­nig­dy nie może się oko oswo­ić z temi pięk­no­ścia­mi na­tu­ry. Wszyst­ko wiecz­nie jest tu­taj nowe i świe­że jak od­dech tych… gór, nowe i świe­że jak ich ro­ślin­ność, nowe i świe­że jak mgły i chmu­ry, sil­ne świa­tła i cie­nie, nowe i świe­że jak my­śli i uczu­cia, któ­re­mi te wi­do­ki w grze nie­ustan­nej na­wie­dza­ją du­cha i na­wo­dzą ser­ce…

Ztąd to po­cho­dzi ta owa tę­sk­no­ta do gór, ztąd to po­cho­dzi owo nig­dy wprzód nie­zna­ne uczu­cie sil­nych wra­żeń na­tu­ry, gdy się wśród nich i pod nie­mi znaj­dzie­my; ztąd to ów żal w koń­cu, z któ­rym góry opusz­czać przy­cho­dzi.

Kto się nie czuł na­tchnio­nym wśród nich, kto się nie czuł lek­kim i bez­piecz­nym w so­bie, gdy tem… po­wie­trzem od­dy­chał, kto się z tę­sk­no­tą nie roz­stał!

z Ta­tra­mi, ży­wiąc na­dzie­ję że je jesz­cze kie­dyś zo­ba­czy, ten nie żył ani wia­rą, ani mi­ło­ścią, ani na­dzie­ją, i drzwi do nie­ba zo­sta­ną mu na wie­ki za­mknię­te, bo w przed­sion­ku wiel­kich na­tchnień nie miał nic do zło­że­nia!

Ta­try i Pio­ni­ny – Pio­ni­ny i Ta­try! Pa­mię­tam jesz­cze te lata, w któ­rych się wszyst­ko co swo­je ob­cem dla nas sta­ło i kie­dy za­le­d­wo do no­wych od­kryć nie na­le­ża­ło to, że Bóg Ta­try stwo­rzył.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: