Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oby cię matka urodziła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Oby cię matka urodziła - ebook

Oby cię matka urodziła Vedrana Rudan, zawsze prowokująca i zawsze gotowa swoje intelektualne i pisarskie żądło wbić w najboleśniejsze i zazwyczaj nietykalne miejsca naszej społecznej rzeczywistości, bezlitośnie rozprawia się z mitem o świętości Matki.

W powieści o relacjach matki i córki, bezustannie wibrujących na granicy między miłością a nienawiścią, przewijają się też wątki starzenia się, śmierci, konfliktu pokoleń, mentalności, która każe ukrywać wszystko w czterech ścianach własnego domu.

Podziwiam szczerość i odwagę Vedrany Rudan. Wyprawia się do źródeł zła, nadaje mu nazwę. Gdy oprawcami są mama i tata, wyzwolenie z zaznanego od nich cierpienia może zabrać całe życie. Ale Rudan znalazła się po jasnej stronie. W tej pięknej i dotkliwej powieści każdy ma prawo do ratunku, oczyszczenia i swojego anioła.

Paulina Wilk

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64488-37-5
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Mąż oblizywał krewetki, ze smukłego kieliszka wlewał w usta białe wino, w powietrzu czuć było czosnek. Siedziałam na kanapie, czując, jak żołądek podchodzi mi do gardła, i wpatrywałam się w telefon. Zadzwonić czy czekać, aż ona zadzwoni? Bałam się matki, czułam się winna, choć leżała w najlepszym domu starców w całej Chorwacji. Dom stał na pagórku, otoczony parkiem. Lawenda, rozmaryn, oleander, kolorowe kwiaty. Przed głównym wejściem parking, prawie zawsze pełny, ponieważ dzieci często przyjeżdżają odwiedzić swoich schorowanych rodziców. Dżipy, audi, mercedesy i jakieś drogie japończyki. Kiedy wejdziecie do budynku, nie poczujecie zapachu zasranych pieluch, brudnej starczej skóry, moczu, smrodu ludzkich istot, które gniją, jękliwie gniją. Przy każdym pokoju imiona i nazwiska dwóch mężczyzn lub dwóch kobiet, leżących po drugiej stronie drzwi. Ściany są białe, na nich zdjęcia starszych ludzi w maskach, starszych ludzi przed domkiem w górach, starszych ludzi nad brzegiem morza. My, płacący, już od wejścia widzimy, że nasi rodzice przekroczą próg śmierci szczęśliwi. Restauracja jest na parterze, od ogrodu dzielą ją duże przeszklone połacie okien, pośrodku każdego stołu dzbanek wypełniony pomarańczową cieczą. Często przechodziłam przez restaurację, o każdej porze dnia, prawie zawsze była pusta i zawsze na stołach stały dzbanki pełne pomarańczowej cieczy. Restauracja robi wrażenie sterylnej, jakby nikt nigdy nie zjadł w niej nawet kawałeczka chleba, choć w domu mieszka z osiemdziesiąt osób. Dowiedziałam się, że niektóre z nich są w moim wieku. Poczułam dyskomfort, kiedy właściciel domu opieki mi to powiedział. Naprawdę nie chciałabym swoich ostatnich lat spędzić na wycieczkach prowadzonych przez wesolutką młodą kobietę w różowym fartuchu. Właściciela znam od lat. W przeddzień przyjęcia mojej matki do tego domu siedzieliśmy – on i ja – w ogromnej sali przy stole konferencyjnym. Jakie konferencje się tu odbywają? Kim są ludzie, siadający przy tak wielkim stole, o czym rozmawiają, co planują... Nie żądałam wyjaśnień od właściciela, bałam się, że w ostatniej chwili moja mama zostanie bez miejsca w instytucji, o której za kilka dni będzie kręcony film dokumentalny. Nalał mi wody do dużej szklanki:

– Widziałaś restaurację? My też tam jadamy. – „My” to on i jego żona. Uśmiechałam się do niego tak, jak uśmiecham się do zupełnie obcych ludzi, na których chcę wywrzeć dobre wrażenie. Przekazywałam mu w ten sposób, że z ogromną radością powierzę jego ekipie los mojej matki. Na miejsce w państwowych domach opieki czeka się latami. Są dużo tańsze, za trzy, cztery tysiące kun można dostać malusieńką kawalerkę.

W moim mieście jest też zakład, do którego oddaje się wariatów, starców, małoletnie lesbijki i małoletnich pedałów, których rodzicom zdaje się, że pobyt wśród wariatów i starców skieruje ich dzieci na właściwą drogę. Tam też jest tanio, ale dyrektor mnie zna, więc mi powiedział:

– To może nie byłoby najlepsze rozwiązanie dla pani mamy, zanim ją pani przywiezie ze szpitala, byłoby dobrze, gdyby zobaczyła pani osobiście, o czym mowa, rozumie pani, personelu mamy mało, a pacjentów sporo, no i nie mamy już miejsc w czteroosobowych salach. Jeśli naprawdę chce pani przyjechać, bardzo proszę przygotować się na to, co pani zobaczy.

Zrezygnowałam.

Dwie ulice od naszego domu jest mały dom starców, raptem parę pokoi. To mi odpowiadało najbardziej, bo matka byłaby blisko mnie, a jednocześnie daleko. Mogłabym ją odwiedzać codziennie, albo po kilka razy w ciągu dnia, a potem wyjść z jej pokoju i wyłączyć ją w swojej głowie aż do następnego dnia. Zadzwoniłam do właściciela małego domu.

– W jakim stanie jest pani mama? – spytał.

– W normalnym – powiedziałam.

– Czy mama jest samodzielna, porusza się?

– Mama mogłaby chodzić, ale na razie odmawia chodzenia i jedzenia przy stole.

– A więc nie jest w fazie terminalnej?

– Nie, jest tak daleko od tej fazy, że przeżyje i pana, i mnie. – Chciałam ucieszyć lekarza, dać mu do zrozumienia, że przy mojej mamie nie będzie dużo pracy.

– Dobrze, proszę przyjechać, dojdziemy do porozumienia, cena wynosi trzy i pół tysiąca kun, całkowita opieka.

– Co obejmuje?

– Wszystko.

Ten dom to żółty jednopiętrowy budynek, stojący między sklepem rybnym Tuna a mięsnym Tomo. Nad wejściem do rybnego wił się granatowy tuńczyk z metalu. Z elewacji budynku, w którym sprzedawano mięso, ze smutkiem patrzyły na mnie oczy wołu osadzone w wolej głowie. Tułowia nie było. Obok mieści się przychodnia dentystyczna. Stomatolog witał swoich pacjentów olbrzymim zębem trzonowym. Groźba? Obietnica? Na szczęście przyszłam na piechotę, nie znalazłabym tam miejsca do zaparkowania. Zadzwoniłam. Drzwi otworzył mi osobiście lekarz. Mężczyzna narzucił na garnitur biały kitel, rozpięty; jasnobłękitna koszula, ciemnoczerwony krawat, na nogach czarne mokasyny, spoglądał na mnie niebieskimi oczami. Na szyi stetoskop. Dlaczego każdy lekarz nosi na szyi stetoskop? Nawet wtedy, gdy w swoim gabinecie rozmawia z rodziną pacjenta? Lekarz, prawdziwy lekarz, zawsze musi być przygotowany: co będzie, jeśli rodzina zasłabnie, dowiedziawszy się, ile ma zapłacić za babcine usg serca?

– Dobrze się pani czuje? – spytał mężczyzna w ciemnym garniturze, kiedy już zamknął za mną drzwi.

– Dobrze – dzielnie się uśmiechnęłam. Kiedy poczuję mdłości, zawsze się uśmiecham. A poczułam właśnie mdłości, mdłości i mocny odór moczu i gówien.

– Jest pani blada – powiedział lekarz. – Pokazać pani pokój, czy też uważa pani, że nasza instytucja nie spełnia pani oczekiwań?

– Proszę pokazać pokój – żołądek wiercił mi się w gardle.

Otworzył drzwi ciemnego, mniej więcej dwudziestometrowego pokoju. Osiem łóżek. Na nich figury tylko przypominające ludzi poprzykrywane prześcieradłami, pokurczone. W niektóre spływała ciecz, inne w bezruchu gapiły się w sufit. Smród nie do wytrzymania. Popatrzyłam na lekarza, chciałam, żeby się odsunął, przeszkadzał mi, stał w drzwiach.

– Niestety – nie przesunął się – mamy trudności ze znalezieniem kobiet, dziś nikt nie chce pracować, wszyscy tylko narzekają.

W kącie przy oknie coś zakwiliło.

– Pani Ana jest w ostatnich dniach niespokojna.

Odsunęłam go, w nozdrza uderzył mnie Armani, popędziłam w stronę drzwi wejściowych, chwyciłam za klamkę, drzwi były zamknięte.

Lekarz dotknął moich pleców.

– Niech pani usiądzie na chwilę.

Wstrząsnęło mną, a potem opadłam na wygodny czerwony fotel. Doktor usiadł obok mnie i położył swoją wypielęgnowaną dłoń na mojej zadbanej ręce.

– Niech się pani uspokoi...

– To jest straszne, straszne, o Boże, chyba zwymiotuję...

– Nic nie będzie, tylko proszę oddychać, oddychać...

Oddychałam i oddychałam, niebieskie oczy śmiały się do mnie.

– Proszę pani, śmierć jest obrzydliwa, jeśli człowiek patrzy na nią jako na coś brzydkiego, coś, co spotyka złych i obcych. Jest pani po prostu pełna uprzedzeń.

– Tych ludzi trzeba umyć...

– Myjemy ich, ale nie nadążamy, kobiety ciągle się zwalniają.

– Wiem, że śmierć to normalna sprawa i że wszyscy umrzemy – płakałam, nie mam pojęcia dlaczego – ale to...

– Widzi pani – zerknął na telefon, a potem odrzucił połączenie – wystarczy zmienić punkt widzenia. Proszę sobie wyobrazić pokój, w którym leżą ci starzy ludzie jako pokój, w którym leżą niemowlęta w brudnych pieluszkach, a wszystko będzie wyglądać inaczej. To dziwne, że ludziom śmierdzi gówno staruszka, a na widok dziecięcej kupki w pieluszce klaszczą, oczywiście jeśli nie ma rozwolnienia. Gdzie jest różnica? Wszyscy robimy kupkę, wszyscy siusiamy i wszyscy śmierdzimy. Ci ludzie nie wiedzą, co się z nimi dzieje, nie cierpią, dziś mamy milion sposobów, żeby wyeliminować ból, czekają na swoje ostatnie chwile, nie odczuwając bólu, to wielka rzecz – umrzeć bez bólu.

– Tak – wydobyłam się z fotela – to wielka rzecz, czy może mi pan, bardzo proszę, otworzyć drzwi? Moja mama nie byłaby tu szczęśliwa.

– Szanuję pani wybór – wyciągnął do mnie rękę.

Patrzyłam na drzwi wejściowe, jeśli uścisnę jego dłoń, otworzy je, jeśli tego nie zrobię, wbije mi w żyłę igłę i będę – kto wie, jak długo – bezboleśnie zdychać w smrodzie kupek i siuśków. Mocno ścisnęłam dłoń i uśmiechnęłam się serdecznie:

– Gdybym wiedziała wcześniej o tym domu, przysłałabym tu swojego ojca, niestety, teraz jest już za późno.

– Proszę pomyśleć o tym, co pani mówiłem, dla starszych ludzi najważniejsze jest to, że nic ich nie boli, domy opieki są dziś przesadnie drogie, wszyscy chcą zarobić na ludzkiej niedoli, nasza cena jest najprzyzwoitsza.

Wyszłam w rozświetlone słońcem przedpołudnie. Autobusy i ciężarówki z hukiem przejeżdżały szeroką ulicą. Miałam ochotę napić się czegoś, czegoś mocnego, natychmiast, w tej chwili. W karczmie Vijolica dudniła piosenka. Pijany męski głos wyśpiewywał po włosku o „pączku kwiatu, który przybył z gór” – quel mazzolin di fiori che vien dalla montagna... Zrezygnowałam i postanowiłam iść prosto do domu. A wtedy zobaczyłam na elewacji łeb wołu, odwróciłam wzrok i ujrzałam ogromny trzonowiec. Wyrzygałam trzewia na pasach. Młoda mama popychała wózek. Dziewczynka uśmiechnęła się do mnie. Przebiegłam na drugą stronę, żeby nie zakończyć życia pod kołami autobusu. Moja mama musi dostać to, co najlepsze, tylko najlepsze jest wystarczająco dobre dla mojej mamy, jeśli najlepsze kosztuje dziewięć tysięcy kun, zapłacimy dziewięć tysięcy, moja mama nigdy nie stanie się czymś, co we własnych gównach czeka, aż Bóg powoła ją do siebie. Nigdy!

– Cieszę się, że te twoje panie są cały czas uśmiechnięte – powiedziałam właścicielowi domu Felicita.

Uśmiechnął się do mnie serdecznie, od ucha do ucha, jakbyśmy nie znali się od lat, jakbym była tylko klientką. W brązowych oczach nie pojawiły się iskierki, zęby miał dużo lepsze niż wtedy, gdy widziałam go ostatnio, kiedy prowadził w mieście restaurację.

– Każdej z nich zaraz na początku mówię: „Kochana, jeśli nie potrafisz na swojej zmianie stale szczerzyć się od ucha do ucha, nie nadajesz się tu”. Dlatego są wesołe. Między nami mówiąc, mieszka tu matka najbogatszej Chorwatki, była tu wczoraj, ta najbogatsza, i powiedziała mi: „Kiedy się zestarzeję, też się tu zjawię”.

Roześmiałam się głośno i wesoło. Tak jak śmieje się prezenterka telewizyjna z dowcipu opowiedzianego przez prezentera, z którym prowadzi program „Stare chorwackie przeboje”. Matka miała zamieszkać w domu opieki zgodnie z zaleceniem lekarza, to nie był mój pomysł. Nigdy jej nie powiedziałam, że jest w takim domu, od czasu do czasu rzucałam coś o „ośrodku rehabilitacyjnym”. Do domu opieki trafiła ze szpitala, w którym leżała po udarze mózgu. Nie przyjęliby jej tam, gdyby ordynatorem oddziału nie był nasz przyjaciel.

Kiedy Mała znalazła zasikaną babcię, leżącą obok łóżka, zadzwoniła po pogotowie. Lekarka powiedziała: „udar mózgu” i wyszła.

My byliśmy w Wiedniu, często wyjeżdżamy, z Małą kontaktowałam się telefonicznie. Mąż zadzwonił do przyjaciela neurologa, następnego dnia spotkaliśmy się z nim.

– Nie wiem, nie mam pojęcia, może przeżyje, a może umrze, tego nigdy nie wiadomo, na razie żyje.

Moja matka leżała w szpitalnej sali przywiązana do łóżka rzemieniem. W szyję miała wbitą grubą igłę, którą spływał do żyły jakiś płyn. Na łóżku obok leżała młoda kobieta, której mąż daremnie do niej mówił. Wiedziałam, że to mąż, bo w odwiedziny mogą przychodzić tylko małżonkowie i najbliższa rodzina. Głaskał jej rękę, pieścił twarz. Dziewczyna rzęziła.

– Mamo – powiedziałam głośno, bo moja mama jest czasem zupełnie głucha – jak się czujesz?

Patrzyła na mnie mętnym wzrokiem.

– Jak się czujesz? – podniosłam głos.

Młody człowiek, który mówił swojej żonie: „musisz dać z siebie wszystko, nie wolno ci mnie zostawić, obudź się, skarbie”, podskoczył, kiedy wrzasnęłam.

– Przepraszam. – Nie patrzyłam na niego, tylko na związane ręce matki. – Moja mama jest głucha.

Nie odpowiedział, odwróciłam się w jego stronę, twarz miał mokrą od łez, jego żona wydawała z siebie charkot.

Matka nie poznała mnie. Albo poznała, ale nie mogła mówić. Wyszłam wstrząśnięta. Czułam się jakoś tak nieprzygotowana. Mama w ostatnim czasie była bardzo zła. Wciąż skarżyła się na nieznośne bóle pleców, zabraliśmy ją do poradni leczenia bólu, przepisali jej plastry z morfiną. Przyklejaliśmy je na jej obolałe plecy. Pewna pani zajmowała się nią w ciągu dnia, przez noc była przy niej Mała, wszystko pod kontrolą. I nagle, w ciągu jednej nocy – udar mózgu. I te rzemienie, które nie pozwalają chudemu ciału spaść z łóżka. Wyglądała, taka goła i chuda, jak zasuszony stary Jezus z przetłuszczoną trwałą na głowie.

– Podamy jej krew, dostanie kilka kroplówek, podtuczymy ją, ale musisz pamiętać, że to nie jest długoterminowe rozwiązanie. Twoja mama dożyła pięknego wieku. – Przyjaciel patrzył na mnie zmartwiony, jakby życie mojej mamy było dla niego ważne i jakby troszczył się, jak to wszystko zniosę. Położył mi rękę na ramieniu i odprowadził mnie do drzwi. Po dziesięciu dniach mama była jak nowonarodzona.

– Nie chciałam wam mówić – patrzyła na męża i na mnie wyblakłymi brązowymi oczyma – kiedy poczułam ten rzemień na rękach, pomyślałam, że jestem w więzieniu, bo nie płaciłam abonamentu telewizyjnego. Pamiętasz, że mnie prawomocnie skazano na więzienie albo trzy dni prac społecznych, myślałam, że...

Cieszyłam się, że mama doszła do siebie. Naprawdę miała wyrok skazujący na trzydniowe prace społeczne. Kiedyś nieostrożnie otworzyła drzwi dwóm mężczyznom, powiedzieli jej, że rentgenem odkryli, iż zalega z opłacaniem abonamentu i że lepiej będzie, jeśli od razu sama się przyzna, nim ją aresztują. Więc przyznała się i podpisała. Przeklinała nas, że odwołujemy się od wyroku, ale dla nas to było śmieszne. Kto zaniesie na przymusowe prace społeczne staruszkę, która ledwo się rusza? A dla niej to był koszmar. Tak się przestraszyła, że nawet mnie ledwo wpuszczała do siebie. Otwierała drzwi dopiero wtedy, gdy moje nienaturalne wrzaski docierały do jej głuchych od czasu do czasu uszu.

– Mamo, miałaś udar mózgu, bo piłaś za mało płynów i dlatego, że przedawkowałaś tramal, przy plastrach z morfiną zażywałaś też tramal. Musisz z tym skończyć, jeśli planujesz jeszcze trochę pożyć.

– Tutaj nie dają mi nic przeciwbólowego, powiedz im, żeby przyklejali mi plastry, zawołaj ich, niech mi od razu dadzą plaster! – krzyczała.

Podskoczyłam i spojrzałam na łóżko, na którym wczoraj leżała młoda kobieta. Teraz leżał tam stary mężczyzna, zupełnie goły, nieprzytomny.

– Nie krzycz, mamo, tu leżą ciężko chorzy ludzie. Powiem, żeby ci przyklejali plastry.

– Kiedy?

– Od razu, zaraz idę do lekarza, trzymaj się, mamo, wychodzę, bo odwiedziny trwają tylko piętnaście minut.

– Proszę cię, powiedz im o plastrach.

– Jaka znów morfina? My ją stale obserwujemy, ona w ogóle nie ma bólów...

– Ale w poradni powiedzieli nam...

Nasz przyjaciel roześmiał się drwiąco:

– Twoja mama się po prostu uzależniła, jest tu trzy dni, odstawiliśmy jej wszystko, nie przyjmuje niczego, a moje pielęgniarki powiedziały, i ja też się o tym przekonałem, że kiedy nikt jej nie widzi, oddycha spokojnie, gdy tylko zobaczy kogoś z nas, robi się niespokojna. Od teraz ma nie brać morfiny, tramalu, środków uspokajających i oczywiście, to jest chyba całkiem jasne, wymaga opieki dwadzieścia cztery godziny na dobę, musi się znaleźć w domu opieki.

– Domu opieki? – przestraszyłam się.

– Tak! Wymaga opieki dzień i noc.

– Ma panią, która się nią zajmuje.

Przyjaciel zniecierpliwił się, wyjął papierosa z paczki i patrzył na mnie jasnopiwnymi oczyma. Oddział, na którym leżała moja mama, był nieprawdopodobnie porządny, nowe łóżka, nowe kołdry, pielęgniarki ciche i spokojne, sprzęt nowy.

– Dotacje – schował papierosa z powrotem do pudełka – bez dotacji to byłaby nora.

– Ona nie chce mieszkać w takim domu, zawsze to mówiła...

– Nie musisz jej mówić, że to dom opieki, powiem jej, że przewieziemy ją do instytutu rehabilitacyjnego, to brzmi lepiej. A ty jeszcze dodaj, że zabierzesz ją do domu, kiedy dojdzie do siebie.

– Czy dojdzie do siebie?

– Nie wiem, w tej chwili jest w dobrym stanie i, co najważniejsze, jest całkiem „czysta”. Nie zwracajcie uwagi na jej krzyki, manipuluje.

Przełożona pielęgniarek w domu opieki nosiła granatowy fartuch. Uśmiechnęła się na mój widok od ucha do ucha.

– Proszę pani, nie musi pani robić tego od razu, ale proszę mamie jak najszybciej powiedzieć, że jest w domu opieki, ona nie jest głupia, lepiej, żeby usłyszała to od pani niż od sprzątaczki.

– Nie mogę, przez całe życie powtarzała mi, że nie chce umrzeć w takim domu. Czuję się winna.

– Winna? Tu starsze osoby są szczęśliwe, widziała pani te zdjęcia na ścianach? Mają kurs tańca, robią z papieru śliczne zwierzątka, rozwijają w ten sposób motorykę, jest animatorka, fryzjerka, masażyści... To nie przytułek, to pięciogwiazdkowy hotel.

– Wie pani, moja mama przyzwyczaiła się do plastrów z morfiną, przyklejaliśmy je na plecy, bo cierpiała na straszne bóle, mówiła, że potwornie boli ją kręgosłup, kiedy miała udar mózgu, odwieźliśmy ją do szpitala, a tam odkryli, że nic ją nie boli, moja mama tylko się uzależniła, odstawili jej morfinę, teraz jest czysta, jeśli będzie płakać, jęczeć i żądać narkotyków...

Pielęgniarka uśmiechnęła się od ucha do ucha. Ma niebieskie oczy.

– Mamy wypis ze szpitala, proszę się nie martwić, potrafimy z nimi dojść do ładu. Wszyscy są tacy sami, ciągle chcą czegoś na uspokojenie. Co trzy dni przykleimy jej fałszywy plaster na plecy. My nie odurzamy ludzi, wolimy ich przytomnych, lubimy ich, ale – to pani sama wie – są jak dzieci, proszę się nie martwić, uspokoimy ją i bez leków.

Wyszłam z budynku, w którym gdzieś w środku leżała moja mama, nie miałam odwagi pójść do niej, postanowiłam odwiedzić ją późnym popołudniem, odwiedziny były dozwolone przez cały dzień, jeśli przyjdę pod koniec dnia, noc wyda jej się krótsza. Pielęgniarka powiedziała mi, że staruszkowie mają na swoich nocnych szafkach telefony z bezpośrednią linią, w pokoju telewizor i dużą łazienkę, jedzą albo są karmieni pięć razy dziennie. Kobiety opiekujące się nimi są cały czas uśmiechnięte, to te, które noszą różowe fartuchy. Terapeuci noszą białe, a pielęgniarki niebieskie.

Podniosłam słuchawkę.

– Dlaczego nie było cię na górze, kiedy mnie przywieźli?

Warczała.

– Powiedzieli, żebym przyszła, jak się rozlokujesz, trochę przyzwyczaisz, przyjdę później, potrzebujesz czegoś?

– Jazda karetką pogotowia była potworna, bolała mnie każda kość, jeszcze mnie wszystko boli...

– Jak może ci być źle, to jeden z najlepszych ośrodków rehabilitacyjnych w kraju, w pokojach macie telewizory, ogromne łazienki, byłaś już w łazience, robiłaś dziś kup-kup?

Przez słuchawkę wdarł mi się do ucha prześmiewczy rechot.

– Córko, ja się nie ruszam, ledwo żyję, gdybyś przyszła, zobaczyłabyś, w jakim jestem stanie, założyli mi pieluchę...

– Mamo, spróbuj trochę ożyć, wygrzeb się z pieluch, nie jesteś już na oddziale intensywnej opieki, nie ma potrzeby, żebyś była tak uzależniona od pomocy innych, musisz ćwiczyć, każdego rana, musisz chodzić, jak najwięcej, pielęgniarka powiedziała: pani mama musi spacerować, spacerować i jeszcze raz spacerować, kiedy całkiem dojdziesz do siebie, wrócisz do domu...

– Przynieś mi mrożoną herbatę brzoskwiniową, chusteczki, serwetki i krem dla dzieci. Będą mnie codziennie smarować.

– Wydajesz się jakaś zmęczona, dlaczego jesteś taka ospała, najgorsze już, chwała Bogu, za tobą.

– Co jest najgorsze?

– Udar mózgu, byłaś przywiązana do łóżka pasami, pamiętasz, karmili cię przez kroplówkę...

– Kiedy przyjdziesz?

– Zeka jest smutna bez ciebie, wciąż gryzie klatkę, kupiłam jej świeżą karmę, głaskałam ją po grzbiecie, naprawdę widać, jak jej ciebie brakuje, węszy...

– Kiedy przyjdziesz?

– Dziś rano przyszła twoja włoska emerytura, był nowy listonosz, powiedział mi: ma pani pięknego królika, jest pomarańczowy jak cegła, odpowiedziałam mu: to nie królik, to królica.

– Kiedy przyjdziesz?

– Myślałam, że dziś jesteś może zbyt zmęczona, że powinnaś trochę odpocząć, przyjdę jutro.

Odłożyła słuchawkę.2

Mój ojciec, mój nieżyjący ojciec, pachnie czosnkiem i białym winem. Pytałam, wszystkie moje przyjaciółki pamiętają zapach ojca, ani jedna nie wie, jak pachnie jej matka. Kiedy wpiszecie w Google „zapach matki”, wyświetli tysiąc sześćset wyników, przy „zapach ojca” Google pyta, „czy chodziło ci o zapach octu”^(). Wiem, jak pachniał ojciec, on jeszcze dziś jest w moim nosie. Jak pachnie moja matka? Jeszcze przed udarem mózgu leżała na gastrologii. Tam też ordynatorem jest nasz przyjaciel. Nie dzwoniliśmy na pogotowie, wniosłam blade, prawie białe, wychudzone ciało do budynku. Niosłam ją, ciało przy ciele, nos przy nosie, i nic. Może dlatego, że zajmowała się nią pani, która każdego dnia myła ją od stóp do głów?

– Umieram – powiedziała, kiedy wlokłam ją po schodach. – Gasnę.

– Nie przesadzaj – wystękałam – nie tak łatwo jest umrzeć. – Zdjęłam ją z pleców, jęknęła, znów ją podniosłam. Pragnęłam, żeby zamilkła, nie mogłam jej nieść i rozmawiać. Wniosłam półmartwą matkę do szpitala i przekazałam lekarzom. Większość z nich chodziła ze mną do szkoły, poświęcili jej sporo uwagi. Nie jestem w stanie teraz wymienić wszystkich badań, jakie jej zrobili: usg, analizy krwi, tomograf, kolonoskopia... o czymś na pewno zapomniałam.

– Nic – powiedziała mi szefowa oddziału – jest zdrowa, ma lekką anemię, podamy jej krew i będzie jak nowa, ale nie oczekuj zbyt wiele.

– O czym mówisz?

– Twoja mama ma ponad osiemdziesiąt lat, to ładny wiek, organizm traci siły, choć jest zdrowy, a ona ma, jak mi się zdaje, skłonność do depresji, nie wiemy, co z tym zrobić. Rozweselcie ją jakoś, nie może zostawać sama, znajdźcie jej jakąś panią.

– Mamy panią.

– Świetnie. Twoja mama naprawdę potrzebuje profesjonalnej pomocy. Karmienie kilka razy dziennie, pomoc przy ubieraniu, regularne kąpiele, masaże, ćwiczenia, to za dużo na twoje barki, my też już nie jesteśmy najmłodsze.

– Tak – powiedziałam – to za dużo dla mnie.

Lekarze zwrócili mi mamę napojoną krwią. Choć mieszkała blisko nas, nie odwiedzałam jej zbyt często, zawsze, gdy stawałam przy jej łóżku, rozgoryczona staruszka patrzyła na mnie bladobrązowymi oczyma, przykryta po szyję. Na stoliku garnuszek z kawą, garnuszek z herbatą, góra lekarstw, ale bez tramalu.

– Boli mnie – mówiła – a nikt mi nie wierzy.

– Wszyscy ci wierzymy i pani ci wierzy, popatrz, jakie czyste jest wszystko dokoła ciebie, wszyscy się o ciebie troszczymy, każdy na swój sposób, wszyscy cię kochamy – miałam nadzieję, że nie wyczuje w moim głosie bezkresnego zniecierpliwienia i nudy.

– Nie rozumiesz – warknęła – nikt nie rozumie, ból jest nieznośny, dajcie mi krople.

– Lekarz powiedział, że nie wolno ci przesadzić, uzależnisz się od tramalu...

– O czym ty mówisz?

Tydzień wcześniej znalazłam opakowanie po tramalu w zlewie między detergentami.

– Znowu przedawkujesz i spadniesz z łóżka. Nawet się nie myłaś, dopóki w domu nie pojawiła się opiekunka.

– Dlaczego ty mnie nie myłaś?

– Dlatego że nie wiem, jak się myje dorosłych ludzi.

– Brzydzisz się mnie.

– Nie brzydzę się, ale umyć dorosłego może tylko wykwalifikowana osoba, jak cię złapać, trzymać, mydlić, nie dać ci upaść...

– Brzydzisz się mnie.

– Nie brzydzę, ale dlaczego nie zapłacić, żeby było ci jak najlepiej?

– Najlepiej jest, kiedy córka kocha matkę, najlepiej jest, kiedy córka myje matkę, najlepiej jest, kiedy córka odwiedza matkę, najlepiej jest, kiedy córka słucha, co matka jej mówi. Odczuwam ból i dlatego nie lubię się myć, daj mi tramal, te bóle mnie wykańczają...

Wpuściłam jej sześć kropli do herbaty.

– Nie bądź bez serca.

No to jeszcze trzy.

– Nie bądź skąpa.

To jeszcze siedem.

Wlała herbatę do gardła zdenerwowana do szaleństwa, że zechcę jej odebrać garnuszek. Przykryłam ją i wyszłam z mieszkania. Zabiłam ją. Przeprowadzą sekcję. Czy pójdę do więzienia? Czy to zbrodnia zabić matkę, której nie chce się żyć? Czy jej się ogólnie nie chce żyć, czy też nie chce bez tramalu? Jakie życie ją czeka, jeśli jej szybko nie zabiję? Przed domem mamy jakiś brudnobiały maltańczyk, a może maltanka, wypiął tyłek, a potem wypuścił albo wypuściła gówienko pomiędzy mieczyki. Mam fioła na punkcie kwiatów. Rozejrzałam się, kobieta z głową w śmietniku, droga wolna, więc lekko kopnęłam jego lub ją. W tym kraju jest za dużo psów.

------------------------------------------------------------------------

^() Po chorwacku: miris ocai miris octa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: