Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Odwyk - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2002
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odwyk - ebook

Opowieść o cierpieniu człowieka zrywającego z nałogiem alkoholowym i uzależnieniem od leków. 35-letni Adam jest zupełnie zrujnowany, nie widzi przed sobą jakiejkolwiek przyszłości. Podejmuje jednak walkę o własne istnienie.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-073-6
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

– Nie daj się zwariować – powiedziała Monika. – Oni będą starali się wciskać ci przeróżne rzeczy, żeby tylko się nazywało, że coś robią, musisz mieć do tego spory dystans, musisz się odpowiednio wyizolować, jedz dużo i dużo czytaj, odpoczywaj, powiedz sobie, że nie jesteś w żadnym wariatkowie, tylko w sanatorium rehabilitacyjnym.

Staliśmy obok siebie, trzymałem w ręce olbrzymi bukiet kwiatów, który przywiozła. Mówiąc dotykała mojego ramienia. Wniosła z sobą rozgrzany zapach tamtego świata, który już teraz był mi bardzo obcy. Czułem się podrażniony i chciało mi się płakać. Chciałem, żeby mnie przytuliła i żeby nadal było jak zawsze. I nagle przypomniałem sobie, że już przecież jesteśmy po rozwodzie, żadnego „zawsze” nie będzie.

Uśmiechnęła się.

– Adam! Nie bądź smutny – powiedziała.

– Zaniosę te kwiaty.

Henio Pokrzywa z wsuniętymi w spodnie od piżamy rękami podskakiwał tuż przy nas. Znowu miałem uczucie olbrzymiego ścisku, jakbym szedł ulicą pod prąd w tłumie ludzi. Głęboko odetchnąłem i przyszło mi do głowy, że to mój ostatni oddech w życiu. Czułem, że łapie mnie panika. Henio podrygiwał.

– Da papierosa. Da papierosa.

– Nie da żadnego papierosa – powiedziałem, wymijając go z trudem. Momentalnie pożałowałem, że nie zwróciłem się do niego cieplej.

Zdawałem sobie sprawę, że już niczego nie potrafię zrobić naturalnie. Byłem coraz bardziej sztuczny. Właściwie czułem tylko lęk, zimny pot. I jakiś ucisk w głowie, pospieszne gniecenie. Potrząsałem głową. Wszystko stawało się podejrzane, niczego nie potrafiłem ocenić poprawnie. Budziło to moją grozę, bałem się wszystkiego, a najbardziej bałem się swojej choroby psychicznej, która teraz, gdy byłem pozbawiony leków, lada moment wybuchnie. Czułem, że będzie to wybuch wielki i nieodwracalny. Zaczynałem poznawać swoją straszliwą tajemnicę, ale dopóki byłem w stanie ukryć ją przed innymi, dopóty mogłem jeszcze liczyć na swoją pomyłkę. W nogach czułem obezwładniające napięcie, wydawało mi się, że zaraz same, bez mojej wiedzy, zaczną gnać do przodu.

Na mojej sali Zbyszek leżał na łóżku i leniwie brzdąkał na gitarze. Pan Kołderka z ręcznikiem przerzuconym przez ramię robił kolejną herbatę. Marek spał zakutany w koce. Jurek siedział na parapecie i z bezczelną miną wyciągnął zza pleców papierosa.

– Auuu! Patrzcie, kwiaty mu przyniosła! – rozdarł się. – Co? Będzie w kiszkę? Będzie w kiszkę?

Ruszał zgiętą w łokciu ręką. Ogarnęła mnie głucha wściekłość na tego kretyna, robociarza i kryminalistę. Rzuciłem kwiaty na łóżko i nie patrząc na nikogo, szybko wyszedłem.

– Na pewno przyniosła jakąś działkę, podzielisz się z kolegą – usłyszałem jeszcze.

Miałem takie wrażenie, jakbym widział siebie z oddali. Zobaczyłem swoje podniesione ramiona, prawe szarpnęło jeszcze bardziej w górę, jakby ze strachu, opuściłem ramię i świadomie ponownie nim szarpnąłem, tak jakby to był tylko nerwowy tik, jakbym niczym się nie denerwował, nic się nie stało. Godziłem się na tę swoją sztuczność.

Po korytarzu terkotał wózek. Z podłogi unosiły się kłęby kurzu, poplamiona wykładzina błyszczała w refleksach wpadających przez okno promieni słońca.

– Po kolację! Ruszyłby się któryś tam leń jeden z drugim i pomógł trochę! – wołała gruba salowa.

Szybko wyprowadziłem Monikę na dwór. Usiedliśmy na ławce. Już rano, przy wizycie lekarskiej, poprosiłem o możliwość wyjścia do ogrodu, gdy będę miał odwiedziny; udzielono mi zgody niechętnie, wyraźnie odczuwałem ich łaskę.

– Adam, nie masz pojęcia, jaka jestem szczęśliwa, że jednak się zdecydowałeś – mówiła Monika.

Wyciągnęła z torebki papierosy, chciałem jej przypalić, ręka jednak płatała figle, latała przy zapałkach.

– Tyle ze mnie zostało… – poskarżyłem się.

– Och, przestań! – zabrała mi zapałki i sama zapaliła. – Nie możesz tak rozczulać się nad sobą. To zrozumiałe, że jakoś organizm reaguje i takie drobne kłopoty nie powinny wyprowadzać cię z równowagi. Z każdym dniem będzie lepiej, zobaczysz! Adam! Jechałam do ciebie w okropnym tłoku, wściekła na tych pchających się, zgniecionych ludzi, jeden staruszek rozpychał się wyjątkowo niezdarnie i nagle zobaczyłam, że nie ma nogi, z trudem podpierał się kulami. Wstrząsnęło to mną. To straszne, że on musi jeździć w takich warunkach, że nie ma wyboru. Wyglądał na pogodzonego, miał taką miłą twarz. I wtedy pomyślałam o nas, jacy jesteśmy szczęśliwi, nie brakuje nam żadnej nogi. Poczułam się szczęśliwa, może to głupie, ale byłam bardzo zadowolona w tym autobusie. Cieszyłam się okropnie, że do ciebie jadę. Pomyśl, możemy biegać tymi nogami, tańczyć, pedałować na rowerze, dociskać gaz w samochodzie. I na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, że mamy takie wspaniałe nogi.

Byłem coraz bardziej wściekły. Do szału doprowadzał mnie ten wykład o nogach. Niewiele pożytku miałem ze swoich, rwały mnie wszystkie mięśnie, a stopy podrywały się, powodując szarpnięcia całego ciała. Miałem chęć krzyknąć wulgarnie na Monikę. Hamowałem się z trudem. Przejechała dla mnie taki kawał drogi, namordowała się w tłoku, a j a właściwie modliłem się, żeby jej wizyta już się skończyła. Nie wyobrażałem sobie, jak przetrzymam ten czas. Było mi upiornie źle. Siedziałem cały spocony, w głowie mi huczało. I najgorsze były te agresywne myśli, żeby coś szalonego zrobić, zerwać się i biec przed siebie, krzyczeć, uderzyć Monikę w twarz.

Jej bliskość była nie do zniesienia, bałem się na nią spojrzeć, bałem się jej oczu. Trzymałem głowę nisko zwieszoną. Miałem świadomość swojej obcości, jakiejś straszliwej bariery, która odgradzała mnie od świata. Czułem się cofnięty, byłem gdzieś w głębi, w kloszu. Nic nie mogło tego klosza rozbić, czułem, że nie ma dla mnie żadnego ratunku.

– Adam, jestem pewna, że gdybyś zaczął biegać, gdyby twoje nogi miały dużo ruchu i zajmowały całe twoje ciało, gdybyś czuł, że są pożyteczne, wtedy łatwiej byłoby ci przebrnąć przez te różne psychiczne historie. Widzę, że nie możesz się pozbierać, siedzisz smutny, ale, kochany, to jest naturalne. Pomyśl tylko, teraz jesteś wreszcie na czysto ze sobą, nie masz żadnych proszków i nic takiego tobą nie rządzi, nie musisz biegać po aptekach, tracić tyle czasu i denerwować się, czy uda ci się załatwić, czy będziesz zabezpieczony. Adam, przecież to było piekło! Pomyśl o tym, siedzimy w słońcu i rozmawiamy, jesteś tutaj, leczysz się i każdy następny dzień będzie lepszy. Teraz jest najgorszy okres i musisz ten czas przetrzymać, a później mnóstwo wspaniałych spraw pootwiera się przed tobą. Zobaczysz, jakie piękne potrafi być życie.

Dochodziło to do mnie jakby z oddali, z głębokiej studni. Miałem ochotę położyć się na ławce i spać.

– Nie milcz tak straszliwie, powiedz coś – Monika głaskała mnie po ramieniu.

Wyobraziłem sobie, że spycha mnie z ławki i nogami wgniata moją głowę w żwir. Chciałbym, żeby tak się stało. Żeby mnie zniszczyła, skatowała, żebym wył z bólu, żeby do tego krzyku mnie zmusiła. Fala gorąca zalała mi twarz, po chwili zacząłem trząść się z zimna. Monika patrzyła na mnie z wyczekującą troską. Usiłowałem się uśmiechnąć. Rozdzierający ból przeciął mi policzek.

– Już nie daję sobie rady – powiedziałem.

– Kochany, dajesz sobie radę, i to świetnie, widzę przecież – wyciągnęła z torebki kolejnego papierosa, przypaliła i podała mi. – Świetnie sobie radzisz. Jezu, jak ja się cieszę, że tak jest, jak jest. Że właśnie tutaj możemy z sobą porozmawiać. Przecież my już od dawna nie rozmawialiśmy poważnie, odzywaliśmy się tylko jakimiś ogólnikami. Adam, powiedz, czy chociaż trochę cieszysz się z tego, że przyjechałam i że to, jak się czujesz, nie jest dla mnie bez znaczenia?

– Tak, cieszę się – powiedziałem. Papieros nie miał żadnego smaku.

– Jeszcze parę tygodni, z których każdy następny będzie lepszy, zobaczysz. Najtrudniejszy jest ten początek, ważne, że zacząłeś, że podjąłeś decyzję. To już połowa wygranej. Z godziny na godzinę jest z tobą lepiej, masz o godzinę więcej życia bez proszków. Jeśli tylko chcesz, mogę przyjeżdżać codziennie. Wypoczniesz, przytyjesz, zobaczysz, jak fajnie żyje się bez tabletek. Polubisz takie życie, jestem tego pewna. Byłeś przecież już niezdolny do odczuwania czegokolwiek. Adam, przecież to twoje tabletki doprowadziły do naszego rozwodu, wiesz o tym dobrze.

Miałem ochotę kłócić się z nią. Chciałem powiedzieć, że przecież zdradzała mnie, gdy podejmowałem rozpaczliwe próby, chciałem jej wszystko wygarnąć. Byłem jednak na to za słaby.

– Tak, masz rację – powiedziałem. – Oczywiście, masz rację, tak było – poprawiłem się.

Z przeraźliwą jasnością doszło to do mnie. Teraz nie mieliśmy już sobie nic do powiedzenia. To już nie był układ mąż-żona, w którym istotne były wzajemne relacje. Byliśmy tylko przyjaciółmi, a może zaledwie znajomymi. To była jedynie zwyczajna uprzejmość – ten jej przyjazd do mnie. Przecież już do siebie nie wrócimy. Ma swojego skretyniałego męża z wielką głową i obrośniętymi łapskami i na pewno tęskni do niego teraz, gdy udaje, że chce mnie podnieść na duchu. Wyobraziłem sobie scenę, gdy on godzi się na jej przyjazd do mnie, mówi pogardliwie: „pociesz go” – Boże drogi, przecież to wszystko było już za mną! I nie miało już żadnego znaczenia! Byłem sam.

Pomyślałem o torebce Moniki, zawsze nosiła ze sobą relanium, trzymała je w kosmetyczce. Czułem, że jeszcze chwila, a oszaleję, musiałem to relanium od niej wydobyć. Postanowiłem, że będę uprzejmy i przekonam ją, żeby „na wszelki wypadek” zostawiła mi tabletki.

– Przepraszam cię, Monika. Trochę jestem zmęczony tym wszystkim. Nie martw się o mnie, dzielna dziewczyno – powiedziałem.

Zaczęło robić się chłodniej. Pielęgniarka prowadziła pod rękę starą, wysuszoną kobietę. Wiatr rozrzucał na wszystkie strony jej zupełnie białe włosy. Staruszka stawiała nogi na zewnątrz i po każdym zrobionym kroku parskała, rozchylając cienkie wargi i wypuszczając przed siebie kropelki śliny. Mijając nas przystanęła na moment i powiedziała z wysiłkiem:

– Pan i pani. Jacy młodzi.

Kiwała głową. Pielęgniarka pociągnęła ją, nie patrząc na nas.

– Do kurwy nędzy! – wybuchnąłem. – To już są szczyty!

– Adam… Będzie jej przykro.

– Ja tutaj sypię się zupełnie, a jakaś stara kurwa zachwyca się młodością. Z pewnością dzisiaj umrę. Nie daję sobie rady, Monika, powinni mi dawać jakieś podtrzymujące dawki, przecież tak nie można, ja już w ogóle nie rozumiem tego, że jestem, Boże… – zacisnąłem pięści i bezsilnie nimi trząsłem.

– Adam, uspokój się. Może dzisiejszy dzień jest właśnie najgorszy.

– Daj mi święty spokój, dziewczyno! Prawda jest taka, że od piętnastu lat dzień w dzień garściami brałem piguły, i teraz mam, ot tak, nagle. Monika, na pewno masz relanium, daj mi parę sztuk, będę sobie wydzielał, dopóki jakoś nie pogodzę się z tym, że tutaj jestem, będę brał jedną tabletkę na dwa dni, słowo honoru, ty sobie nawet nie wyobrażasz, co się ze mną dzieje…

– Kochanie moje – mówiła. – Wytrzymaj, proszę. Gdybyś teraz cokolwiek wziął, byłaby to najgorsza rzecz, jaką mógłbyś zrobić. Sam wiesz, że nie potrafiłbyś się zatrzymać, już nieraz przecież tak było. Musisz sobie dać radę, nie możesz przeżyć całego życia na środkach nasennych. Musisz się odrodzić, Adam! Posłuchaj, jeśli wytrzymasz, jeśli wyjdziesz z tego, jestem gotowa wrócić do ciebie, daję ci najszczersze słowo honoru.

To mnie dobiło. Poczułem jakiś przypływ nadziei, drobniutki optymizm, po chwili wróciła cała beznadziejność. Byłem wyczerpany, spaliłem się. Nie potrafiłem nawet płakać. Czułem, że nieważne jest, co dalej się stanie. Nie miało to znaczenia. Czułem, że to koniec, i nagle przeraziłem się spokoju, który z tego odczucia płynął. Bałem się, że oto umieram, że takiego spokoju doznaje się przed śmiercią. Oddychałem szybko i kurczowo. Monika patrzyła na mnie z troską. Była bardzo wzruszona, oczy miała wilgotne. Nie mogłem znieść tego spojrzenia. Wtuliłem się w nią i wybełkotałem:

– Wytrzymam.

Sam w to nie wierzyłem.

Powoli zaczynało się ściemniać. Nadal byliśmy przytuleni. Wołała mnie po nazwisku pielęgniarka, nie odzywałem się. W końcu podeszła i opryskliwie kazała nam się pożegnać. Monika z pochyloną głową szła aleją do szosy. Odwróciła się jeszcze i smutno pomachała mi ręką. Pielęgniarka beształa mnie, że bez zezwolenia wyszedłem z oddziału, opuściłem kolację i nie mierzyłem temperatury. Z gniewu wystąpiły jej na policzki rumieńce.

– Pana również obowiązuje regulamin, panie Diamentalski. Lekarz czeka, aż pan łaskawie zakończy swoje amory i przyjdzie do niego na rozmowę.

Powiedziałem sobie, że przecież nic się nie dzieje, jestem, tydzień temu zgłosiłem się do kliniki psy chiatrycznej i od tygodnia nie biorę żadnych leków. Bardzo się męczę, ale czuję, że to ja jestem.

Był koniec sierpnia i myślałem, że jeszcze przemęczę się przez cały wrzesień, a od października zacznę nowe życie. Nie wyobrażałem sobie tego, ale czułem, że to są moje plany, że to ja myślę. Leżałem na łóżku, miałem chwilę spokoju, napięcie opadło ze mnie i byłem w stanie leżeć, myśleć, mógłbym nawet zacząć coś rysować. Mógłbym czytać. Wiedziałem, że tę chwilę spokoju okupię jeszcze większym napięciem, zawsze tak się działo.

Pan doktor stwierdził, że jest już zbyt późno na rozmowę, potem długo gdzieś telefonował, słyszałem z dyżurki jego bardzo opanowany głos. Cieszyłem się, że mam czas wolny, i postanowiłem na wszelki wypadek nie ruszać się z łóżka.

Leżałem z rękami założonymi pod głowę i starałem się myśleć o swoich kolegach, współtowarzyszach niedoli. Sala była sześcioosobowa, dość przestronna, z dwoma rzędami łóżek. Zajmowałem środkowe z lewej strony. Obok mnie, przy oknie, leżał pan Kołderka, po prawej stronie miałem baraszkującego po nocach Jasia-Krzysia. Na wprost mnie miał swoje miejsce Zbyszek razem z gitarą i pretensjami do całego świata, obok niego Jurek, a tuż przy drzwiach wiecznie śpiący Marek.

Pan Kołderka miał około czterdziestu pięciu lat i w nocy bardzo często wychodził do toalety. Był blady, ostrzyżony na jeża. Zbyszek nazwał go „Winnetou”. „Winnetou” był przesadnie ugrzeczniony i każdego wieczora prosił wybranego pacjenta o papierosy. Mówił, że właśnie mu się skończyły i że jutro odda. Prowadził specjalny zeszycik, w którym zapisywał, ile papierosów komu jest winien. Ponieważ papierosów nie zwracał, przybywało mu notatek. Lubiłem go, bo był cichy. Prawie bez przerwy robił herbatę. Gotował wodę w kuchni i niósł ją później do sali, trzymając garnek przez ręcznik. Wyglądał wtedy jak kelner. Często przesiadywał w palarni z Sylwkiem, który twierdził, że jest inny. Obydwaj zwieszali głowy i milczeli. Pan Kołderka, oprócz wieczornego proszenia o papierosy, był bardzo milczący.

Natomiast Zbyszek był bardzo hałaśliwy. Uważał, że nie może spać przez nocne chodzenie pana Kołderki. Mówił, że wywiezie go z łóżkiem na korytarz. Opowiadał, że będąc w wojsku zastrzelił dwoje ludzi. Pełnił wartę i puścił serię. W nagrodę dali mu urlop. Podobno zwolnili go z wojska na wrzody.

Miał dwadzieścia lat, był wysoki i szczupły, dużo jadł i lubił klepać się po brzuchu. Nie zażywał podawanych tabletek, tylko je zbierał do pudełka od zapałek. Chciał zademonstrować próbę samobójczą, gdyby miał zostać wypisany z kliniki. Drażniła mnie jego obcesowość i wysługiwanie się słabszymi. W stołówce przywoływał niekiedy słabszych kolegów i kazał sobie przynosić herbatę z kotła.

Jasiu-Krzysiu miał trzydzieści trzy lata i chorował na schizofrenię. Był wielokrotnym bywalcem kliniki. Opowiadał, że do szpitala zabrali go prosto z maty, gdy ćwiczył zapasy. Z zawodu był prawnikiem.

Miał na imię Jasiu, ale bardziej podobało mu się imię Krzysztof, gdyż święty Krzysztof przenosił Pana Jezusa przez rzekę, i prosił, żeby tak go nazywać. Ilekroć wracał z przepustki, był bardzo chory i biegał do dyżurki dopominając się tabletek. Jednocześnie chwalił się, ile lekarstw zjadał z domowej apteczki ciotki.

Jasiu-Krzysiu nie miał jeszcze w życiu dziewczyny i dlatego często na głos zastanawiał się, czy się ożeni, czy też nie. Uważał, że raczej nie, bo przecież jest chory i w ogóle. Lubił otaczać się panienkami z liceum medycznego, które miały w klinice praktykę. Spacerował z nimi po korytarzu, sprawiał wrażenie, jakby właśnie miał randkę w parku. Rumienił się przy byle okazji. Miał na sumieniu również nocne grzeszki, z których się wyśmiewał Zbyszek. Pewnego ranka chciałem przejrzeć gazetę leżącą na jego stoliku, a ta była w środku cała mokra.

Miał też nieznośny zwyczaj wymiotowania. Zapalał rano papierosa i raczej pewne było, że puści pawia. Niekiedy udawało mu się podbiec do umywalki, ale na korytarzu puszczał pawia prosto przed siebie, jakby to była najnormalniejsza czynność fizjologiczna. Szedł do ubikacji po szmatę i wszystko rozmazywał.

Miał olbrzymie zaufanie do lekarzy i używał zdrobniałych imion, gdy opowiadał o nich. Dawidek był doskonały, ale Wiesio znakomity. Wszyscy byli „takimi gośćmi”. Znał wiele faktów z ich życia. Na zebraniach społeczności siadywał obok któregoś lekarza i natrętnie patrzył mu w twarz. Śmiał się pragnąc wyłudzić od pana doktora przynajmniej lekki uśmieszek. Często zresztą taki trochę speszony uśmiech otrzymywał. Był on gwarancją, że Jasiu-Krzysiu jest pod troskliwą i przyjacielską obserwacją.

Starałem się myśleć o swoich kolegach z sympatią, gdyż byli takimi samymi połamańcami życiowymi jak ja. Jednak nie bardzo mi się to udawało. Czułem, że ich nienawidzę. Wydawali mi się moimi wrogami. Zauważyłem, że jestem cały zesztywniały. Łudziłem się, że leżę wygodnie i odpoczywam, w rzeczywistości mięśnie miałem ściśnięte i spięte. Bolały mnie wszystkie członki. Czułem się tak, jakbym łapał grypę.

Im bardziej uświadamiałem sobie swoje napięcie, tym bardziej było mi niewygodnie. Na dodatek zacząłem martwić się o Monikę. Wyobraźnia podsuwała straszliwe obrazy roztrzaskanego autobusu, odciętej głowy Moniki, jej zakrwawionych rąk. Te ręce zbliżały się do mojej twarzy i wtedy coś gwałtownie mnie szarpało. Było to podobne do nagłego zrywania się przed zaśnięciem. Gdy przymykałem oczy, obrazy stawały się jeszcze bardziej intensywne i makabryczne, starałem się więc mieć oczy szeroko otwarte. Zaczynałem się pocić

Na korytarzu panował gwar i rwetes. Czyniono przygotowania do mającej się odbyć wielkiej zabawy tanecznej. Rozlegały się piski pań i miauczenie płyty Tercetu Egzotycznego. Stawało się to niemożliwe do zniesienia.

W głowie najwyraźniej miałem kamienie i przy każdym hałasie z zewnątrz czułem, jak kamienie obijają się o siebie kalecząc mi mózg.

Nagle drzwi się otworzyły i zobaczyłem Weronkę trzymającą w jednej ręce duży bukiet kwiatów, a w drugiej talerz. W momencie gdy zobaczyłem te kwiaty, uświadomiłem sobie, że brakuje mi kwiatów przywiezionych przez Monikę. Przecież rzuciłem je na łóżko, a potem na śmierć o nich zapomniałem. Boże drogi – przeraziła mnie moja psychicznie chora głowa! Widziałem okropną Weronkę, jak sunie w moim kierunku ukryta za moimi własnymi kwiatami, jak harpia. Czułem, jak jeżą mi się włosy na głowie, a w gardle rośnie jakaś kula.

– To moje kwiaty! – krzyknąłem.

– Właśnie chciałam ci je podarować – usłyszałem.

I usłyszałem jeszcze, że przyniosła mi kolację i żebym się nie brzydził, bo kaszanka wcale nie jest zatruta. I usłyszałem, że ma liścik do mnie i że chciałaby, żebym napisał dla niej jeden wiersz jako Słowacki. Złożyła kwiaty na moich piersiach, pod nos podetknęła mi talerz z kolacją, wykrzywiała buzię i ruszała chudymi ramionami, zauważyłem jeszcze, że na nogach ma balowe srebrne buciki, i wiedziałem, że jak było, tak było do tej pory, ale właśnie w tej chwili wszystko się skończyło, bo popełniam morderstwo.

Studiowała medycynę, była na czwartym roku. Przywieźli ją prosto z pielgrzymki do Częstochowy. Od pierwszego dnia zaczął się z nią problem. Zaczepiała mnie na korytarzu, przychodziła na salę, pożyczała numer „Sztuki” i składała miłosne liściki, tańczyła w takt gitary Zbyszka, rozpraszała mnie i drażniła. Łudziłem się, że może z niej być fajna kumpelka, ale gdy zaczęła przynosić słodycze, owoce, papierosy i usiłowała oddawać mi swoje posiłki, wtedy poczułem, że coś jest nie tak, miałem kompletnie dosyć i tylko ubolewałem nad swoim zezowatym szczęściem. Z wielkim trudem usiłowałem skupić się nad książką Ciotka Julia i skryba Vargasa Llosy i w czytaniu widziałem jedyny ratunek przed coraz bardziej ogarniającym mnie szaleństwem, gdy znienacka wpadała Weronka pytając, czy dam jej coś na pamiątkę, i mnie na pamiątkę składała na szafce cukierka, wybiegała z sali, po sekundzie wracała, żeby zabrać cukierka, a zostawić pocztówkę zaadresowaną: „Adam Diamentalski, gabinet.” I tak w kółko. Mówiłem, żeby nie zawracała mi głowy, ale nie docierało to do niej. Myślałem, że ją uderzę. W końcu Zbyszek chwycił ją za kark i wyrzucił z sali. Czyhała wtedy na korytarzu i zaczepiała mnie, gdy wychodziłem do ubikacji. Panicznie bałem się spotkania z nią. Ale wszędzie jej było pełno. Szedłem do gabinetu zabiegowego i po chwili wyrastała jak spod ziemi ubrana w sukienkę mini i z kwiatem we włosach, stawała obok mnie i smutnie, z tępym uporem patrzyła mi w twarz, a gdy ruszałem w stronę drzwi, ona za mną. Byłem zdesperowany i zgłosiłem pielęgniarce, że Weronka nie daje mi spokoju. Pielęgniarka wyprosiła ją z oddziału, ale po paru minutach była z powrotem, tym razem ubrana w kwiecistą sukienkę do kostek i w czarnych rękawiczkach do łokcia. Dreptała obok mnie, tęsknie spoglądała i mówiła coś tajemniczego. Było mi okropnie żal dziewczyny, ale właśnie czułem, że miarka się przebrała, musiałem teraz zadusić ją gołymi rękami, nie miałem innego wyjścia.

Jej twarz była tuż przy mojej i pochylała się jeszcze niżej, dostrzegłem, jak z sąsiedniego łóżka wstaje pan Kołderka i wychodzi z sali dając do zrozumienia, że nie chce nas krępować, ujrzałem w wyobraźni naszą kopulację i zimny pot ściekał ze mnie, ostatkiem sił poderwałem się i wrzasnąłem:

– Wynoś się, suko pieprzona!

I chyba zamordowałbym ją, gdyby nie pielęgniarka właśnie wchodząca do sali. Weronka chichotała triumfująco i w podrygach uciekła na korytarz. Cały bukiet pięknych kwiatów od Moniki rozsypał się na ziemię. Ręce tak mi latały, że nie mogłem ich zebrać.

– Panie Diamentalski! Tak nie można! – skarciła mnie zdziwiona pielęgniarka.

Szarpała zakutanego w koce Marka, odebrała od niego termometr, obojętnie strząsnęła rtęć i podała mi mówiąc, że jeszcze nie mierzyłem temperatury. Podszedłem do zlewu, pocierałem termometr mydłem i płukałem go, a głupia pielęgniarka wybałuszała na mnie oczy.

– Ho, ho, ho! Taki pan obrzydliwy – powiedziała.

Udawałem, że jestem bardzo zajęty, wsadziłem termometr pod pachę, a ręce do kieszeni spodni i przysięgałem sobie, że następnego dnia z samego rana wypiszę się z tego nędznego przybytku, gdzie nawet termometrów nie myją i gdzie panuje jawny syfilis.

Chciałem sobie zrobić herbatę, ale nie mogłem się odważyć, żeby iść po dzbanek do dyżurki, kręciłem się bez celu, wchodziłem do sali i wychodziłem z niej, kładłem się na łóżku i wstawałem. Brałem książkę i natychmiast ją zamykałem, ściągałem sweter, bo było mi gorąco, po chwili wkładałem go z powrotem.

– Adamie, zapraszamy cię na wieczorek taneczny – mówiła pani z niedowładem nóg, a za nią czaiła się Weronka.

Szedłem do toalety i ukradkiem zerkałem na świetlicę. Czułem skurcz lęku w żołądku. Dziewczyna o nieruchomych oczach i wielkim biuście trzymała za rękę Sylwka, a w kącie siedział Jasiu-Krzysiu i z zazdrością obserwował wszystko znad książki prawniczej. Oprawą muzyczną były Orkiestry dęte w wykonaniu Haliny Kunickiej. Jurek walił się w udo i wrzeszczał:

– Tra, ta, ta, dziadek babci!

Nad świetlicą na wielkim plakacie wymalowane było słońce, którego promienie opadały na przepiękny napis: „Dziś godz. 20. Wieczorek taneczny. Panowie zapraszają panie. Obecność obowiązkowa.”

Kolega w niedoli o nazwisku Marcinek pracował nad tym ogłoszeniem cały dzień. Teraz dumny z siebie stał pod plakatem i wyglądał jak właściciel nocnej knajpy witający gości. Przybywały pierwsze panie w wieczorowych toaletach i Marcinek zawzięcie spoglądał na sufit, gdy mijała go jakaś kobieta.

Pracował w prywatnej ciastkarni i miał zwyczaj późnym wieczorem przechadzać się po salach w śmierdzącej spirytusem kamforowym pidżamce i, nie patrząc w oczy, jak nakręcony wygłaszać swoją prośbę:

– Proszę pana, ma pan może przypadkiem jakieś ciastka albo inne słodycze, wie pan, taką mam dzisiaj dużą ochotę na coś słodkiego, jak jutro pójdziemy na spacer, to kupię w kawiarni i panu oddam, proszę pana.

Niekiedy ktoś litościwie częstował go cukierkiem. Zazwyczaj był jednak przepędzany. Teraz zrobiło mi się go żal i wchodząc do świetlicy zatrzymałem się przy nim i powiedziałem, że namalował przepiękny obraz. Marcinek zarumienił się, odskoczył do tyłu i wyrecytował jak wyuczoną lekcję:

– Bo, proszę pana, ja byłem u siostry, jeszcze parę dni temu nic nie umiałem, a teraz tak rysuję. Jutro narysuję Matkę Boską z Dzieciątkiem, proszę pana, chciałbym rysować rakiety kosmiczne, gdybym był budowniczym, to zbudowałbym taką dużą rakietę i dał Związkowi Radzieckiemu, bo Amerykanie tylko się zbroją i zbroją, proszę pana.

Usiadłem w kącie i przytuliłem się do pudła telewizora. Jurek, który już od rana zbierał pieniądze, roznosił napoje i każdego pytał, co zamówił, kawę czy herbatę. Było oczywiste, że chce oszczędzić sobie jak najwięcej kawy, bo prawie każdemu podawał herbatę. Zapomniał o tym, że należałoby wpierw obsłużyć panie, było mi za niego okrutnie wstyd. Dla otuchy połknął dwie małe tabletki parkopanu i teraz pełen był energii. Panie siadywały po lewej stronie, panowie bardzo niechętnie zajmowali miejsca po prawej stronie. Atmosfera była ciężka jak podczas zebrań społeczności. Większość panów obawiała się sięgnąć po własne ciastko. Panie były nieco bardziej swobodne, zaczynały ze sobą rozmawiać. Siedzieliśmy tak dobre pół godziny, dopóki Jurek nie zainstalował magnetofonu. Muzyka z taśm okazała się ciekawsza i żywsza niż ze starych płyt. Zaczęły się tańce. Wyraźnie już pobudzony Jurek porwał pielęgniarkę, która chichotała głupkowato w przekonaniu, że Jurek bredzi i zatacza się z powodu swojego ciężkiego wariactwa, a nie dlatego, że znowu coś sobie łyknął.

Płakać mi się chciało. Wszystko było niesmaczne i nierealne, docierało do mnie z daleka i jakby zbliżało się nagle z olbrzymią siłą. Jedna pani mówiła do drugiej: „Haniu droga, mam nieświeży oddech.” Czyjś cuchnący oddech szczelnie mnie wypełnił. Było to dziwne i niezrozumiałe: człowiek oddycha i czuć mu z ust. Było to straszne: można przecież leżeć z dziewczyną i mieć nieświeży oddech. Albo zrobić coś jeszcze gorszego. Takie gorączkowe rojenia wypełniały mi głowę.

– Kochana moja, wolałabym mieć nowotwór niż taką nerwicę, miałabym przynajmniej coś konkretnego – mówiła blada pani, kojarząca mi się z kolejką w sklepie mięsnym.

– Coś mi się w mózgu kręci! – zawołała czarno ubrana kobieta w średnim wieku. Chwyciła się za skronie, zmarszczyła czoło i bacznie obserwowała, czy jej słowa wywołały wrażenie.

– Mamo! Mamo! – z sali obserwacyjnej rozlegały się krzyki przyjętego w nocy pacjenta.

Obok mnie Jasiu-Krzysiu spod naciągniętej na głowę dżokejki pilnie oglądał kobiety, zamyślał się, wyciągał język i wolno nim przesuwał po wargach, jakby lubując się siłą swojego intymnego pocałunku. Speszył się widząc, że na niego patrzę, zapalił papierosa, zaczął kaszleć i szybko zapytał:

– Ale Wiesio to jest gościu, co nie, Adamie?

– Co tak, Krzysiu.

– Mówię ci, Adamie, on to ma głowę nie od parady. Byłem u niego w domu i żonę ma, mówię ci, Adamie, taką, że palce lizać.

– Dobrze, że zdarzają się jeszcze takie żony.

– Cycuszki miała takie…

– Jakie?

– Cud miód, Adamie.

– Krzysiu, ożeniłbyś się z którąś z tych pań?

– E, Adamie… – zaczął się wiercić. – A jak myślisz?

– Myślę, że dobrze by ci to zrobiło.

– Serio, Adamie?

– Nie zaszkodziłoby ci, Krzysiu.

– Wiesz, Adamie, ty to jesteś zdrowy, zdrowy jesteś, a ja – machał ręką – mam schizofrenię, Adamie, z tego się nie wychodzi, chociaż w sześćdziesięciu procentach schizofrenia jest uleczalna. Dawidek mi mówił, Adamie, a on ma globus na karku, że ho ho.

– No, widzisz, można się wyleczyć.

– Czy ja się wyleczę, Adamie?

– Nie wiem, Krzysiu. Może się wyleczysz. Powinieneś uważniej słuchać lekarzy przed wychodzeniem na przepustkę.

– Ale ty, Adamie, nie masz schizofrenii, co? Powiedz, Adamie? E, widać, że jesteś zdrowy.

– Przyzwyczaiłem się do proszków, Krzysiu.

– Adamie, nie bierz już nigdy proszków. Nie będziesz brał?

– Na pewno nie będę, Krzysiu.

– Dobrze, że mówisz do mnie: Krzysiu. Tak mam na imię.

– Wiem, Krzysiu.

– Czemu mrużysz tak oczy, Adamie?

– Razi mnie słońce.

– Tutaj wcale nie ma słońca, Adamie – spojrzał na mnie uważnie.

– Masz rację, Krzysiu. Ale bardzo mnie razi.

Jurek zaczął mi dawać jakieś rozpaczliwe znaki, wstałem i podszedłem do niego. Oczy miał zupełnie błędne.

– Chcesz pastę? – spytał. I zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, wcisnął mi do ręki maleńką tabletkę. – Masz, bierz!

– Dziękuję – wybąkałem.

Czułem, że nie ma miejsca, gdzie mógłbym się schronić. Wyszedłem na korytarz i oparłem się o ścianę. Jedna dziewczyna wydawała mi się znajoma i zaczynało mnie to męczyć. Na pewno skądś ją znałem. Albo śniła mi się. Nie, to nie był sen. Ale to było bardzo dawno temu, przed wieloma laty. Przypomniałem sobie dzień, gdy tutaj przyjechałem i po rozmowie z szefem musiałem się zdecydować, czy od razu zostać w klinice, czy też wrócić później, licząc na wolne łóżko. Stałem blisko drzwi i robiłem jeden krok do przodu i jeden do tyłu. Nie mogłem powiedzieć sobie, że rzeczywiście chcę się leczyć. Skoń czyły się tabletki i trudno mi było bez nich cokolwiek zadecydować. Nie wyobrażałem sobie tego, że tak nagle zostanę pacjentem. I wtedy zobaczyłem szefa prowadzącego za ramię młodziutką zapłakaną dziewczynę. Poczułem wielki żal do świata, że ta śliczna dziewczyna tak bardzo się męczy. Była wzburzona i zrozpaczona. W tej jednej chwili stała mi się bardzo bliska i poczułem się nieco pewniej, tak jakbym był w stanie jej cokolwiek pomóc. Kwadrans później w króciutkiej pidżamce znajdowałem się na sali obserwacyjnej, a obok mnie onanizował się zupełnie łysy chłopak. Mój Boże, przecież dopiero minął tydzień, wydawało mi się, że tę dziewczynę widziałem poprzednio nie wiem jak dawno temu.

Przez ten tydzień coraz bardziej wyostrzały mi się rysy. Na początku grałem w brydża, byłem jeszcze na fali uniesienia, nawet dziwiłem się, że tę kurację odwykową przechodzę tak lekko. Jurek dał mi trzy tabletki relanium i brałem po jednej rano i wieczorem, następnego dnia znowu rano. Było to bardzo dziwne, że biorę po jednej, a nie pięć czy dziesięć, ale wyraźnie czułem, jak ta jedna jedyna tabletka mi pomaga. Odwlekałem moment próby, bycie na czysto. Trzeciego dnia postanowiłem, że nie będę niczego kombinował. Nie wychodziłem z sali, usiłowałem czytać. Sprawiało mi to olbrzymią trudność.

Właściwie wszystkie myśli miałem wypełnione pigułkami i nie byłem w stanie na niczym innym się skupić. Pragnąłem też o tym mówić. Poprosiłem wychodzącą na przepustkę panią, żeby przywiozła mi tabletki. Długo jej tłumaczyłem, jakie najbardziej lubię. Była cierpliwą słuchaczką. W rzeczywistości wcale tych tabletek nie pragnąłem, ale musiałem robić wokół tego jakieś zamieszanie. Myślałem, że dobrze by było, gdybym miał tylko jedno opakowanie, tak sobie, na wszelki wypadek.

Moja cierpliwa słuchaczka, chorująca na zespół paranoidalny, odpowiedziała mi wtedy, że skłonna jest podarować mi wszystkie leki, kiedy wyjdę z kliniki i odwiedzę ją w domu, ale nie da mi ani jednej pigułki, dopóki jestem na leczeniu. Wzruszyła mnie ta wariacka rzetelność.

Jurek radził sobie jak mógł, to znaczy nadal brał prochy. Był na tyle wobec kliniki uprzejmy, że starał się nie wpadać w krańcowe odurzenie. Wszczepiono mu esperal i był zadowolony z tego, że ma załatwiony problem z piciem, natomiast przyznawał, że tabletki są silniejsze od niego. Próbował nie brać przez trzy dni i opowiadał, że męki, które przechodził, były nie do wytrzymania. Kombinował piguły od konserwatorów przychodzących do przeróżnych napraw, przywozili mu pacjenci z przepustek, wymieniał się z niektórymi na miejscu, jedno opakowanie dała mu w wielkiej tajemnicy pielęgniarka, którą oczarował, w końcu przywoziła mu prochy żona. Był hydraulikiem z zawodu i miał mnóstwo prywatnej roboty, a bez tabletek był do niczego. Żona pogodziła się z tym, że musi brać. Wystarczało jej to, że przestał pić. Chciała, żeby wyszedł już do domu. Doradzałem mu, żeby nie spieszył się, bardziej się wzmocnił, obawiałem się, że pomimo esperalu zacznie pić, że same prochy mu nie wystarczą. Opowiadaliśmy sobie o pigułkowych przeżyciach i wiedziałem, że zawsze szedł na całego, garść glimidu popijał szklanką wódki, a później opowiadał milicjantom, że jest synem komendanta. Był wielkim cwaniakiem, ale lubiłem go za naturalność i wydawało mi się, że rozumiał mój problem. Teraz nieoczekiwanie wcisnął mi tę tabletkę parkopanu i ja nie wiedziałem, co z nią zrobić. Trzymałem ją nadal w palcach.

Zacząłem spacerować po korytarzu, napięty i rozdrażniony. Hałaśliwa muzyka rozsadzała mi czaszkę. Bałem się, że jeszcze moment, a nastąpi straszliwy krach. Odgryzę sobie rękę, rozbiję głowę o ścianę, zwariuję. Chciałem pomyśleć o czymś przyjemnym, swobodnym, podtrzymującym mnie. Ale nie mogłem. Przechodziłem kryzys. Kolejny kryzys w tym swoim nowym życiu bez proszków. Dopiero co zacząłem to życie, a już chciałem się z niego wycofać. Wsunąłem tabletkę parkopanu do kieszonki dżinsowych spodni.

Przyjazd Moniki uświadomił mi, w jakiej straszliwej pustce się znajdowałem. Monika nie była już moją żoną, a ja nigdy dotychczas nie myślałem o tym z takim przenikliwym smutkiem. Wydawało mi się, że było fajnie. Rozwiedliśmy się, ale byliśmy przyjaciółmi, a może nawet kimś więcej niż przyjaciółmi. Mieszkaliśmy razem, staraliśmy się wspólnie pracować, było ciekawie. Moje życie wydawało mi się interesujące. Zresztą sama Monika mówiła, że wróżka wywróżyła jej czterech mężów. Maciek był jej trzecim mężem i kiedy tak na luzie sobie rozmawialiśmy, Monika mówiła, że traktuje go zupełnie przelotnie i że nasz rozwód niczego definitywnie nie przekreśla. Dawała do zrozumienia, że coś jeszcze jest przed nami. Dopiero dzisiaj uświadomiłem sobie, że nie mam już żony. Nie będę miał do kogo wracać, jeśli przeżyję to leczenie. Byłem sam jak palec. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym wrócić do domu i powiedzieć Maćkowi: „cześć”. Nie wyobrażałem sobie, że moglibyśmy wieczorem grać w brydża z dziadkiem. Nagle zrozumiałem, jak bardzo kochałem Monikę.

Chciało mi się płakać. Byłem wściekły na Maćka, że mi ją zabrał. Życzyłem mu śmierci. Wyobraziłem sobie, że właśnie zasypują trumnę z jego zwłokami, ujrzałem tabliczkę z jego imieniem i nazwiskiem, lat dwadzieścia siedem, po cmentarzu hulał straszny wiatr, staliśmy z Moniką przytuleni. Wróciliśmy do domu i spaliliśmy wszystkie jego rzeczy. Poczułem swąd i z trudem otrząsnąłem się z tego wyobrażenia.

Po chwili jednak nasunął mi się kolejny obraz. Mieliśmy się kochać z Moniką i ona obmacywała mi kieszenie sprawdzając, czy nie mam fiolki z reladormem. Rzuciłem spodnie na krzesło i z kieszeni wysypały się luzem te małe tabletki. Wyraźnie widziałem kreskę pośrodku. Przecież Monika mnie takiego nie zechce! Będzie się mściła, rozpaczliwie się upijała, demolowała mieszkanie, próbowała popełniać samobójstwo, będzie doprowadzała mnie do skraju wytrzymałości. Będzie się starała zasygnalizować mi, że coś robię źle. Ale ja nie będę w stanie tego zrozumieć. Będziemy się tłukli jak opętańcy, a mój pies będzie dygotał gdzieś w kącie.

Albo też będzie zupełnie inaczej. Monikę przestanie obchodzić to, co robię, będzie opanowana i zajęta pracą, będzie uprzejma i zupełnie niezainteresowana moimi chandrami i bólami głowy, będzie udawała, że nic się nie dzieje. Będzie zrezygnowana, przestanie o mnie walczyć. Będę coraz bardziej odurzony, a ona nawet tego nie zauważy. Nie będę musiał robić tego całego cyrku z chowaniem fiolek między książki, pod wykładzinę, do żyrandola. Nie będę musiał wyjmować ich na noc z kieszeni. Będą mogły spokojnie leżeć pod ręką na moim nocnym stoliku. A ona będzie cierpliwie czekała, taka opanowana, aż się przekręcę.

Pot lał się ze mnie. Czułem go jak lodowate igły. Spływały te igły z piersi na brzuch. Ściekały po udach. Mijały kolana. Wtłaczały się na stopy. Skarpetki miałem mokre. Przecież tego nikt nie zrozumie! To jest niemożliwe, żeby aż tyle potu lało się z człowieka.

Wydawało mi się, że wmurowało mnie w podłogę, że kroku nie zrobię. Stałem tak pośrodku korytarza. Przypomniałem sobie Moniki bieganie po lekarzach, awantury, straszenia prokuratorem, coraz częściej słyszałem: „Ostatni raz panu przepisuję, niech pan nie mówi, że to ode mnie, pana żona jest taka nerwowa.” Coraz częściej lekarze nie chcieli mnie poznawać i rezygnowałem po paru zawiedzionych ukłonach. Przypomniałem też sobie duszną noc i nasze pieszczoty, wspaniały krzyk Moniki, szalone obca łowywanie mnie i mój coraz większy popłoch, chaotyczne tłumaczenie, że pies chce kupę, że muszę z nim wyjść. Chciałem dostać się do piwnicy, ponieważ tam trzymałem swoją apteczkę. Przypomniałem sobie swój strach i niechęć do niej, gdy chciała iść ze mną, jeszcze szczęśliwa, miłosna, niewietrząca podstępu. Słyszałem później: „Adam…” – wypowiedziane z takim wyrzutem, że myślałem, iż coś rozerwie mi krtań. Brałem więc następne tabletki, aby móc znieść tę skargę.

Mój Boże, kiedy to się zaczęło? Jak to się stało, że przeleciało mi kilkanaście zapigułowanych lat!

Ale może myliłem się? Nie potrafiłem logicznie myśleć i fantazję brałem za pewnik. Wyraźnie ujrzałem Monikę tańczącą z Maćkiem, podpitą i wyzywającą, odchyloną do tyłu i kołyszącą się w obcisłych dżinsach. Udawałem, że czytam wiersze Stachury, gdy usłyszałem: „Adam! Chcę się przespać z Maćkiem! Podoba mi się!” Trzeci dzień niczego nie brałem i łudziłem się, że wycofam się z tego piekła. Uciekłem z domu, błądziłem po ulicach i jakże się bałem! Wszędzie widziałem upiorne twarze, paraliżowało mnie, gdy chciałem uciekać. Wróciłem i znalazłem relanium w apteczce Maćka, połknąłem osiem tabletek i liczyłem: sto osiemdziesiąt dwa, sto osiemdziesiąt trzy, sto osiemdziesiąt cztery. Kiedy wreszcie poczułem ulgę, wziąłem jeszcze sześć i zasypiając bez dygotu, byłem spokojnym świadkiem zaręczyn mojej żony z naszym przyjacielem.

Tak, to przez nią ponownie wróciłem wtedy do zatruwania się! Nie miałem już żadnych zahamowań, przez parę dni obijałem się o ściany, po tygodniu obudziłem się na zimnej posadzce pod lodówką.

A teraz jestem w szpitalu, przyjeżdża Monika i mówi, że będziemy razem, jeśli dam sobie radę z prochami!

Przecież mogę mieć każdą inną dziewczynę! Jaką zechcę!

Próbowałem myśleć o tej pięknej zapłakanej, która pomogła mi podjąć decyzję. To jej zawdzięczałem, że zgodziłem się na leczenie, że tutaj jestem i trzymam się bez proszków. Nie będę ich brał!

– Panie Diamentalski, prosimy do nas – stała przy mnie pielęgniarka i surowo spoglądała mi w twarz. – Coś pan do siebie mówił, myślę, że może pan nam wszystkim opowiedzieć coś zabawnego.

Jurek dawał mi jakieś tajemnicze znaki. Dusił się ze śmiechu.

– Zaraz przyjdę – powiedziałem.

– Naprawdę byłoby lepiej, gdyby pan był z nami. Kto jeszcze jest taki mało towarzyski z szanownych panów? – pielęgniarka rozglądała się po świetlicy.

Uciekłem do toalety. Prowokowali mnie tutaj na wszelkie możliwe sposoby! Przecież ja tego nie wytrzymam, uderzę tę krowę, walnę ją na odlew raz i drugi! Nie panowałem nad sobą.

Chciałem zrobić siusiu, ale nie mogłem wypuścić ani kropelki. Zrezygnowany zapinałem spodnie. Wydawało mi się, że rozerwie mi pęcherz. Znowu próbowałem zrobić siusiu i znowu nic. Wszystko się we mnie buntowało.

Wyszedłem z toalety i zobaczyłem, jak dwie roześmiane pielęgniarki wyprowadzają z sali Sylwka, który zapierał się, miał przerażoną twarz, bełkotał:

– Ja nie, nie chcę… Zostawcie… – Roześmiane pielęgniarki wlokły go do świetlicy na żer okrutnym spojrzeniom i zastygłym w półuśmiechu gębom. Rzeczywiście była to świetna zabawa, Sylwek był duży, a pielęgniarki filigranowe i bez specjalnego wysiłku dawały sobie z nim radę. Brzuch wylewał mu się ze spodni, a prawie łysa głowa błyszczała od potu.

– Posiedzi pan sobie z nami, kawę wypije, ciastko zje, rozerwie się pan trochę – pielęgniarka unosiła twarz do góry i odsłaniała białe zęby. Jasne włosy opadały jej na piersi. – Proszę usiąść!

I Sylwek ciężko usiadł. Robił się coraz bardziej czerwony. Spuścił głowę, ruszał ustami jak ryba. Widziałem, jak z brwi skapują mu krople potu. Dyszał.

– Nie! – wycharczał. – Nie! – powiedział wyraźniej, ale nie miał już sił na podniesienie głowy. Zerwał się i odepchnął krzesło. – Jestem inny. – wydyszał i chciał pobiec przed siebie.

Zbyszek wystawił nogę i Sylwek z ciężkim łomotem runął na podłogę. Z sali obserwacyjnej dochodziły wołania przyjętego w nocy pacjenta:

– Mamo! Mamo!

Chyba straciłem świadomość, bo nie wiem, co dalej było. Nie mam pojęcia, jak długo to trwało. Ze świetlicy wychodzili pacjenci, wracali z krzesłami do swoich sal. Magnetofon nie grał, zabawa się kończyła. A ja stałem pod toaletą i gryzłem palce. Ujrzałem moją jasnowłosą dziewczynę, która taka wzburzona i zapłakana dała się prowadzić szefowi kliniki tydzień temu. Teraz nie była wcale wzburzona, nie wyglądała też na smutną. Szła w moim kierunku, odgarniała ze skroni włosy i rzucała je do tyłu. Zauważyłem, że blisko ust ma duży pieprzyk, i poczułem żal, że nie jest nieskazitelnie piękna.

– Jak pani ma na imię? – zapytałem.

– Maria.

– Jak się pani czuje?

– Już lepiej.

Była chłodna i obojętna, minęła mnie i poszła na swój oddział. Pocierałem nos i czułem, że zdzieram sobie skórę. Byłem na siebie wściekły, chciałem poderwać dziewczynę i tak żałośnie to wypadło. Chciałem krzyczeć za nią, że ja też naprawdę już czuję się lepiej, o wiele lepiej, proszę pani!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: