Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Officium Secretum - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Sierpień 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Officium Secretum - ebook

Polska współczesność i groźna atmosfera rodem z Imienia róży! Marcin Wroński w Officium Secretum obnaża mechanizmy władzy świeckiej i kościelnej, bezbłędnie portretuje środowisko lokalnych mediów i mentalność ludzi zarówno poprzedniego, jak i obecnego systemu.

Dominikanin, ojciec doktor Marek Gliński wraca do Lublina po dwudziestu latach nieobecności. Oficjalnie - jako wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, nieoficjalnie - jako wysłannik tajnego watykańskiego Officium. Władze kościelne dobrze przygotowały jego powrót, jednak Gliński zdziwi się, jak wiele osób wciąż pamięta go jako „Kleryka", agenta SB. Żeby wykonać powierzone przez zwierzchników zadanie, Gliński musi pokonać opór kazimierskich franciszkanów, którzy pilnie strzegą tajemnic swojego klasztoru, a przede wszystkim stawić czoło własnej przeszłości i dręczącym go wyrzutom sumienia. Kolejnych problemów przysporzy zagadkowa śmierć jednego z franciszkanów oraz pewna studentka KUL-u, gotowa wykorzystać sprawę prześladowania swojego ojca w latach 80., żeby zrobić karierę w lokalnych strukturach partii. Co gorsza, lubelski dziennikarz i policjant z Puław nie spoczną, póki nie poznają całej prawdy o Glińskim...

Officium Secretum to współczesna fabuła sensacyjna osnuta na wydarzeniach minionych kilku lat, z retrospekcjami sięgającymi czasów PRL-u. Czytelnik odnajdzie w niej wątek zdrady narodowej, infiltracji opozycji w latach 80. XX wieku i lustracji księży oraz ostry komentarz do współczesnego życia publicznego, teorii spiskowych i hipokryzji mediów.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7414-800-9
Rozmiar pliku: 676 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Je­stem sę­dzią śled­czym – rzekł mój to­wa­rzysz.

– Aaa! Ko­góż wy tu są­dzić bę­dzie­cie? – od­parł za­kon­nik, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– Dziś w nocy ukra­dli wam dzwon…

– Tak, Mar­ci­na ukra­dli… Pew­nie, że w nocy. Kie­dym wy­szedł dzwo­nić na jutrz­nię i po­cią­gną­łem sznur, już nie ode­zwał się.

– Ko­muż to ksiądz do­bro­dziej dzwo­ni na jutrz­nię?

– Komu? Wszyst­kim – od­po­wie­dział, wo­dząc ręką do­ko­ła.

– A ci słu­cha­ją się? – spy­tał sę­dzia i wska­zał na sze­reg le­żą­cych.

– Ooo! Cza­sa­mi o pół­no­cy bywa taki ścisk w ko­ście­le, że w stal­lach umiesz­czam tyl­ko prze­orów, a mniej­si oj­co­wie sia­da­ją w ław­kach na środ­ku.

Bo­le­sław Prus, Z ży­wo­tów świę­tych

So­bo­ta, 6 paź­dzier­ni­ka 2007 roku

Ka­zi­mierz Dol­ny, godz. 18.30

W oknie na pierw­szym pię­trze klasz­to­ru re­for­ma­tów za­pa­li­ło się świa­tło. Śpią­cy na pa­ra­pe­cie go­łąb czuj­nie pod­niósł gło­wę.

Od stro­ny Ple­ba­nie­go Dołu, mię­dzy wy­so­ką skar­pą od po­łu­dnia i tą dużo niż­szą, osia­da­ją­cą pod cię­ża­rem klasz­tor­ne­go muru, zbli­żał się, do­brze wi­docz­ny w je­sien­nym mro­ku, żar pa­pie­ro­sa. Mi­gnął obok sze­ro­kiej, ob­ro­śnię­tej lep­ką tra­wą wy­rwy w mu­rze i za­kre­ślił w po­wie­trzu czer­wo­ny łuk, gdy pa­lą­cy opu­ścił rękę. Żar przy­gasł na kil­ka­na­ście se­kund, po czym uniósł się ko­lej­nym świe­tli­stym łu­kiem. Znów roz­bu­dzo­ny ognik oświe­tlił czer­wo­ną łuną ko­ści­stą twarz.

Męż­czy­zna w za­my­śle­niu rzu­cił nie­do­pa­łek na wil­got­ne ka­mie­nie i po­pra­wił koł­nierz. Już w ciem­no­ściach ru­szył w dół – w stro­nę cen­trum mia­stecz­ka.

Okrą­żył bu­dyn­ki klasz­to­ru, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z muru. Prze­szedł krót­ką ulicz­ką Pod­gór­ną, mi­nął roz­ja­śnio­ne kil­ko­ma lam­pa­mi scho­dy, pro­wa­dzą­ce do sank­tu­arium.

Na Cmen­tar­nej nie było la­tar­ni, ale do­cie­ra­ły tu świa­tła re­stau­ra­cji z bie­gną­cej u stóp skar­py uli­cy Kra­kow­skiej. Chmu­ry, gna­ne po­łu­dnio­wo-wschod­nim wia­trem, for­so­wa­ły Wi­słę jak sześć­dzie­siąt trzy lata wcze­śniej ar­mia Ber­lin­ga. Do­pie­ro kil­ka­dzie­siąt me­trów da­lej Cmen­tar­ną znów okrył mrok i mgli­sty opar znad rze­ki. Sły­chać było je­dy­nie mu­zy­kę z knajp, a nie­co bli­żej skrzy­pie­nie po­ru­sza­nej wia­trem okien­ni­cy.

Męż­czy­zna, wciąż wpa­trzo­ny w za­bu­do­wa­nia fran­cisz­ka­nów, się­gnął po ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Mur, tu nie­co wyż­szy, umoc­nio­ny sze­ro­ki­mi przy­po­ra­mi, pro­wa­dził wzrok ku przy­ro­śnię­te­mu do nie­go drew­nia­ne­mu bu­dyn­ko­wi. Męż­czy­zna po­tknął się i znów przy­sta­nął, tym ra­zem jed­nak, by spoj­rzeć pod nogi, nie w górę.

– O kur­wa jego mać!

Na bru­ko­wa­nej ko­ci­mi łba­mi ulicz­ce le­żał czło­wiek, za­sty­gły w po­zy­cji em­brio­na. Męż­czy­zna cof­nął się o krok, dru­gi, trze­ci, aż wpadł ple­ca­mi na płot. Wiatr ci­snął mu w twarz kil­ka li­ści.

– O żeby cię…

Pstryk­nął za­pal­nicz­ką i osło­nił dło­nią błę­kit­no-po­ma­rań-czo­wy pło­mień. Trup ze­zo­wał, jak­by za­cie­ka­wio­ny struż­ką krwi, któ­ra za­krze­pła mu u na­sa­dy nosa. Spod brą­zo­we­go ha­bi­tu wy­sta­wał prze­krzy­wio­ny koł­nierz fla­ne­lo­wej ko­szu­li i wy­strzę­pio­ny T-shirt.

Męż­czy­zna ro­zej­rzał się nie­spo­koj­nie i zro­bił krok w stro­nę mar­twe­go za­kon­ni­ka.

W tym mo­men­cie zo­ba­czył mdłe świa­tło od stro­ny cmen­ta­rza, w uszy wbił mu się wście­kły zgrzyt pia­sty sta­re­go ro­we­ru. Zer­k­nął na pa­pie­ro­sa, któ­ry wciąż dy­mił mu spo­mię­dzy pal­ców. Od­rzu­cił nie­do­pa­łek za płot po­ło­żo­nej ni­żej po­se­sji i ob­ró­cił się na pię­cie.

Prze­raź­li­wy krzyk do­pę­dził go do­pie­ro w pod­cie­niach Ryn­ku.CZĘŚĆ PIERWSZA

Je­śli na­wet zda­rzy się wam spoj­rzeć na ja­kąś ko­bie­tę, w żad­ną się nie wpa­truj­cie. Nie za­bra­nia się wam bo­wiem wi­dze­nia ko­biet, gdy gdzieś wy­cho­dzi­cie, jed­nak wy­stęp­ną jest rze­czą ich po­żą­dać lub chcieć być przez nie po­żą­da­nym. Nie tyl­ko zaś do­ty­kiem i uczu­ciem, lecz rów­nież spoj­rze­niem moż­na na­mięt­nie po­żą­dać ko­bie­ty; i tak też bywa się przez jej na­mięt­ność po­żą­da­nym. Nie mów­cie więc, że ma­cie skrom­ne ser­ca, gdy nie są skrom­ne wa­sze oczy. Z nie­skrom­nych spoj­rzeń prze­zie­ra bo­wiem nie­skrom­ność serc. Kie­dy zaś ser­ca wzro­kiem, na­wet bez słów, zdra­dza­ją so­bie bez­wstyd­ne pra­gnie­nia i lu­bu­ją się wza­jem­nym cie­le­snym po­żą­da­niem, wów­czas – choć­by na­wet ciał nie spla­mi­ła nie­czy­stość – gi­nie jed­nak czy­stość oby­cza­jów. Kto zaś wpa­tru­je się w ko­bie­tę i lubi, gdy tak­że jej wzrok jest w nie­go utkwio­ny, niech nie są­dzi, że nikt tego nie wi­dzi. Wi­dzą go z pew­no­ścią!

z Re­gu­ły św. Au­gu­sty­na, bi­sku­pa

Oneg­daj: po Anie­le Pań­skim trzy ko­bie­ty z vo­tum dla Ka­zi­mier­skiej Pani, nie­bo­ga­tym, wy­obra­ża­ją­cym łódź, w ja­kich tu­tej­si ry­ba­cy na Wi­śle ło­wią; sło­ni­ny so­lo­nej funt. Wczo­raj: ta­koż w po­łu­dnie po roz­grze­sze­nie wie­śniacz­ka spod Karcz­misk, jako że do do­bro­dzie­ja swo­je­go nie śmia­ła; jaja przy­nio­sła, alem od­mó­wił. Da­emo­ni etiam vera di­cen­ti non est cre­den­dum, po­wta­rzam w du­szy za Ja­nem Chry­zo­sto­mem. Z da­chu nad chó­rem znów ciek­nie.

z za­pi­sków o. Ad­ria­na Ga­łusz­kie­wi­cza OFM­SOROZDZIAŁ I

Wto­rek, 2 paź­dzier­ni­ka 2007 roku

Lu­blin, Sta­re Mia­sto, godz. 7.00

Po­ran­ne słoń­ce li­znę­ło ka­mie­ni­ce przy Sze­ro­kiej i ogień na­brał ży­cia. Pło­mie­nie wy­bu­chły ze zdwo­jo­ną siłą, sta­ro­za­kon­ny w bra­mie wy­cho­dzą­cej na prze­strzał gło­śniej wy­krzyk­nął swo­ją skar­gę, a jeź­dziec w nie­bie­skiej kurt­ce po­pę­dził wierz­chow­ca. Pro­ce­sja z re­li­kwią Krzy­ża, za­pew­ne za­dzie­ra­jąc wy­so­ko bia­łe ha­bi­ty, prze­kro­czy­ła wła­śnie cuch­ną­cy ściek, pły­ną­cy po­wo­li z mia­sta chrze­ści­jań­skie­go ku ży­dow­skie­mu, i przy­sta­nę­ła wpa­trzo­na w za­bu­do­wa­nia klasz­to­ru kar­me­li­ta­nek, do któ­rych po­żar jesz­cze nie do­tarł – i nie do­trze.

Oj­ciec dok­tor Ma­rek Gliń­ski ode­rwał wzrok od ob­ra­zu i zwró­cił go ku pre­zbi­te­rium. Po­ran­na msza przy pra­wie pu­stych ław­kach do­bie­gła koń­ca. Skło­niw­szy gło­wę przed oł­ta­rzem, zo­ba­czył tyl­ko dwie sta­rusz­ki przy Mat­ce Bo­skiej Pa­ry­skiej i mło­dą dziew­czy­nę klę­czą­cą przed św. Ka­ta­rzy­ną ze Sie­ny. To był wy­jąt­ko­wy ob­raz: albo efekt teo­lo­gicz­nej igno­ran­cji, albo prze­ciw­nie, ge­niu­szu. Do­mi­ni­kań­ska ter­cjar­ka nie trzy­ma­ła w dło­ni li­lii, ale wbrew iko­no­gra­fii, jabł­ko, owoc po­zna­nia do­bre­go i złe­go, zu­peł­nie jak­by ar­ty­sta prze­wi­dział, że ma­lu­je przy­szłe­go Dok­to­ra Ko­ścio­ła Po­wszech­ne­go. Gliń­ski wy­co­fał się za ostat­ni rząd ła­wek, przy­klęk­nął i opu­ścił ba­zy­li­kę.

Nad uli­cą Zło­tą wol­no prze­su­wa­ły się chmu­ry, na bru­ku wi­dać było mo­kre śla­dy po opo­nach, a pod bra­mą Mu­zeum Cze­cho­wi­cza sta­ło dwóch męż­czyzn z psa­mi. Nie­uf­ne spoj­rze­nia skun­dlo­nych owczar­ków zwró­ci­ły się ku nad­cho­dzą­ce­mu, ale gęby z przed­wczo­raj­szym za­ro­stem zer­k­nę­ły ku są­sied­niej bra­mie, z któ­rej wy­nu­rzył się trze­ci fa­cet, nie­co niż­szy i bez psa, za to w ta­kich sa­mych dre­sach z po­czwór­nym lam­pa­sem. Męż­czyź­ni za­sty­gli w ocze­ki­wa­niu, gdy wy­cią­gnął z kie­sze­ni kom­bi­ner­ki, przy­kuc­nął i otwo­rzył kla­pę hy­dran­tu prze­ciw­po­ża­ro­we­go. Gliń­ski uśmiech­nął się, wi­dząc tam flasz­kę i trzy rów­no usta­wio­ne szklan­ki.

– Szczęść Boże. – Fa­cet kiw­nął gło­wą za­kon­ni­ko­wi, prze­chy­la­jąc pio­no­wo bu­tel­kę nad pierw­szą szklan­ką. Kie­dy wód­ka za­gul­go­ta­ła trzy razy, szyb­ko prze­su­nął szyj­kę nad ko­lej­ne na­czy­nie.

– Szczęść Boże. – Gliń­ski mru­gnął do męż­czyzn, nie­cier­pli­wie wy­cze­ku­ją­cych po­ran­nych por­cji chle­ba ich po­wsze­dnie­go. Gdy po­przed­nie­go dnia przy­je­chał do Lu­bli­na po raz pierw­szy od dwu­dzie­stu lat, miał wra­że­nie, że tra­fił do zu­peł­nie in­ne­go mia­sta. Jed­nak pew­ne rze­czy były tu sta­re jak ka­mie­ni­ce, do­brze zna­jo­me po­ecie Cze­cho­wi­czo­wi, gdy pi­sał o za­ka­za­nych ulicz­kach: sta­re ni­czym pra­wo na­tu­ral­ne.

Wy­bacz im, Pa­nie, choć do­brze wie­dzą, co czy­nią, po­my­ślał za­kon­nik i skrę­cił za róg. Chciał pójść śla­dem pro­ce­sji z ob­ra­zu: w dół Grodz­ką, przez nie­ist­nie­ją­cą już dziel­ni­cę ży­dow­ską w stro­nę św. Mi­ko­ła­ja i z po­wro­tem. Ten po­ran­ny spa­cer cze­kał na nie­go po­nad dwa­dzie­ścia lat… Tu miał miesz­kać, w klasz­to­rze przy św. Krzy­żu, tak czuł, wsłu­chu­jąc się w głos wła­sne­go po­wo­ła­nia. Jed­nak wte­dy nie ro­zu­miał jesz­cze, ja­ki­mi wię­za­mi są ślu­by po­słu­szeń­stwa…

Pa­łac Bi­sku­pi, godz. 10.40

Ar­cy­bi­skup pod­parł bro­dę, przy­bie­ra­jąc wy­raz głę­bo­kie­go za­tro­ska­nia.

Gliń­ski znał tę minę, wi­dy­wał ją czę­sto u swo­ich za­kon­nych prze­ło­żo­nych i wszel­kiej ma­ści do­stoj­ni­ków ko­ściel­nych. Mina za­wo­do­wa, coś jak cy­nicz­ny uśmiech u ak­to­rów gra­ją­cych role po­li­cjan­tów. Jed­nak gład­ko ogo­lo­na twarz lu­bel­skie­go me­tro­po­li­ty wy­glą­da­ła na­praw­dę wia­ry­god­nie: w jego pa­ster­skiej tro­sce był i na­mysł, i na­wet nuta bez­rad­no­ści. Do­mi­ni­ka­nin pa­trzył na ar­cy­bi­sku­pa z sza­cun­kiem, miał na­dzie­ję, że to uła­twi roz­mo­wę z tym no­wo­cze­snym i sta­now­czym hie­rar­chą, u któ­re­go ewan­ge­licz­na skrom­ność z pew­no­ścią nie na­le­ża­ła do głów­nych za­let.

– Oczy­wi­ście nie mo­głem nie sły­szeć o szcze­gól­nej mi­sji ojca i wa­szej Ko­mi­sji. Jed­nak musi oj­ciec wie­dzieć, że na­wet wśród ści­słe­go gro­na kar­dy­nal­skie­go i ar­cy­bi­sku­pie­go zda­nia są po­dzie­lo­ne. – Ubie­ga­jąc od­po­wiedź Gliń­skie­go, choć ten na­wet nie otwo­rzył ust, do­dał z na­ci­skiem: – Sły­sza­łem i ta­kie opi­nie, że nasz Oj­ciec Świę­ty nie był­by z tej mi­sji za­do­wo­lo­ny.

Za­dzi­wia­ją­ce!, uśmiech­nął się w du­chu za­kon­nik. Wkrót­ce po śmier­ci pa­pie­ża mniej wię­cej to samo po­wie­dział oj­ciec Fran­ce­sco Ot­ta­via­ni, wi­ka­riusz ge­ne­ra­ła, a nie da­lej niż rok temu sam Car­los Al­fon­so Az­pi­roz Co­sta, osiem­dzie­sią­ty szó­sty ge­ne­rał Ordo Pra­edi­ca­to­rum, był ła­skaw użyć nie­mal iden­tycz­ne­go wy­ra­że­nia: „nasz pa­pież, a twój nie­od­ża­ło­wa­ny ro­dak, Mar­ku”. Tyl­ko w to­nie jego gło­su nie było tej wy­stu­dio­wa­nej tro­ski; i choć ogo­rza­łą twarz po­tom­ka kon­kwi­sta­do­rów okra­szał uśmiech, w spoj­rze­niu oj­ciec dok­tor do­strze­gał ja­kąś me­lan­cho­lij­ną twar­dość: wy­pisz, wy­ma­luj opat Ab­bon z fil­mo­wej ad­ap­ta­cji Imie­nia róży, na­wet bro­da taka sama.

– Być może, księ­że ar­cy­bi­sku­pie – za­czął z na­my­słem Gliń­ski – lecz nie mnie to osą­dzać. Poza tym Jego Świą­to­bli­wość Be­ne­dykt XVI rów­nież jest n a s z y m Oj­cem Świę­tym. N a s z y m i ca­łe­go Ko­ścio­ła.

– To samo po­wie­dzia­łem kar­dy­na­łom, gdy mó­wi­li­śmy o przy­jeź­dzie ojca. – Me­tro­po­li­ta wes­tchnął. – Oj­ciec sta­wia mnie jed­nak w trud­nej sy­tu­acji. Jak za­pew­ne ojcu wia­do­mo, sta­ram się być przej­rzy­sty w swo­ich dzia­ła­niach.

– Wiem, co roku pu­bli­ku­je ksiądz ar­cy­bi­skup spra­woz­da­nia fi­nan­so­we po­wie­rzo­nej mu me­tro­po­lii, bie­rze udział w ży­ciu pu­blicz­nym i, je­śli nie ura­zi to księ­dza ar­cy­bi­sku­pa, ucho­dzi ksiądz ar­cy­bi­skup za li­be­ra­ła. Jed­nak zmu­szo­ny je­stem za­py­tać wa­szą eks­ce­len­cję… – Gliń­ski urwał. Ten aż na­zbyt ofi­cjal­ny ty­tuł po­wi­nien hie­rar­chę za­nie­po­ko­ić lub po­trą­cić w nim czu­łą stru­nę mi­ło­ści wła­snej; za­miast tego do­mi­ni­ka­nin zo­ba­czył tyl­ko iro­nicz­ny uśmiech. – Zmu­szo­ny je­stem jed­nak za­py­tać, czy mogę li­czyć na po­moc, o ile oka­że się ona ko­niecz­na. Ze swo­jej stro­ny obie­cu­ję nie na­przy­krzać się księ­dzu ar­cy­bi­sku­po­wi.

– Wca­le się oj­ciec nie na­przy­krza. – Me­tro­po­li­ta po­wie­dział to, przy­sła­nia­jąc so­bie usta zwi­nię­tą dło­nią. Moż­na by po­my­śleć, że spraw­dzał czu­łość mi­kro­fo­nu ukry­te­go w rę­ka­wie je­dwa­bi­ście czar­nej ma­ry­nar­ki. – Daw­no nie czu­łem się aż tak bar­dzo ar­cy­bi­sku­pem jak pod­czas roz­mo­wy z oj­cem. Eks­ce­len­cja! – znów się uśmiech­nął. – Coś mi jed­nak mówi, że za tę przy­jem­ność przyj­dzie mi za­pła­cić jesz­cze na tym świe­cie.

– Ksiądz ar­cy­bi­skup sta­ra się być przej­rzy­sty, a ja, z bożą po­mo­cą, po­sta­ram się być nie­wi­docz­ny. Bar­dzo dzię­ku­ję, że ksiądz ar­cy­bi­skup zna­lazł dla mnie czas. – Gliń­ski wstał.

– Nie­wi­docz­ny… To, o ile wiem, oj­ciec po­tra­fi i bez bo­żej po­mo­cy. – Me­tro­po­li­ta ru­chem gło­wy wska­zał do­mi­ni­ka­ni­no­wi krze­sło, ale tym ra­zem był to gest tak oszczęd­ny, że pra­wie nie­do­strze­gal­ny. Od­krę­cił skuw­kę gru­be­go pió­ra wiecz­ne­go i za­pi­sał na wi­zy­tów­ce dzie­więć cyfr. – Pro­szę, na wy­pa­dek gdy­by spo­tka­ły ojca nie­prze­wi­dzia­ne trud­no­ści. Nie kry­ję, każ­dy dzień, gdy ta ko­mór­ka mil­czy, uwa­żam za bar­dzo szczę­śli­wy. Nie chciał­bym jed­nak, aby źle oj­ciec wspo­mi­nał pra­cę w na­szej ar­chi­die­ce­zji. – Krót­ki gry­mas wy­ostrzył okrą­głą twarz me­tro­po­li­ty i ścią­gnął jego usta w wą­ską kre­skę, zmia­ta­jąc wy­raz za­wo­do­wej tro­ski. Tak, ten hie­rar­cha nie ustą­pił przed po­wa­gą Of­fi­cium Se­cre­tum, on tyl­ko wy­świad­czył uprzej­mość na­tręt­ne­mu pe­ten­to­wi.

– Bóg za­płać, księ­że ar­cy­bi­sku­pie. – Gliń­ski schy­lił gło­wę nad wi­zy­tów­ką, opa­trzo­ną her­bem z go­łę­bi­cą w au­re­oli i otwar­tą Ewan­ge­lią. In Spi­ri­tu et Ve­ri­ta­te, gło­si­ło mot­to po­ni­żej.

W Du­chu i Praw­dzie, prze­tłu­ma­czył so­bie do­mi­ni­ka­nin. Pa­nie, na­wet je­śli to nie Twój znak…

Ka­to­lic­ki Uni­wer­sy­tet Lu­bel­ski, In­sty­tut Hi­sto­rii, godz. 12.30

Col­le­gium Nor­wi­dia­num zia­ło biu­ro­wym chło­dem, a nie­zwy­kle aku­stycz­na po­sadz­ka ko­ry­ta­rzy wzmac­nia­ła każ­dy dźwięk. Nie­win­ne ob­ca­sy spóź­nio­nej stu­dent­ki stu­ka­ły jak buty wię­zien­ne­go kla­wi­sza.

– Dzień do­bry, pro­szę usiąść – po­wie­dział do­mi­ni­ka­nin, kie­dy kro­ki uci­chły, a przez uchy­lo­ne drzwi zaj­rza­ła gło­wa mło­dej blon­dyn­ki z mod­nie wy­stop­nio­wa­ną grzyw­ką, opa­da­ją­cą na oczy. – Je­stem oj­ciec dok­tor Gliń­ski.

– Prze­pra­szam ojca dok­to­ra. – Dziew­czy­na, sta­ra­jąc się po­ru­szać jak naj­ci­szej, po­de­szła do sto­li­ka w pierw­szym rzę­dzie, nie­co na lewo od ka­te­dry. – Agniesz­ka No­wak.

Do­mi­ni­ka­nin na chwi­lę za­trzy­mał wzrok na stu­dent­ce. Ko­lej­nej stu­dent­ce; czyż­by te­mat za­jęć trą­cił fe­mi­ni­zmem? Nie ona jed­na się spóź­ni­ła, ale dla­cze­go nie szu­ka­ła miej­sca jak naj­da­lej od pro­wa­dzą­ce­go? Się­gnął po oku­la­ry do czy­ta­nia w de­li­kat­nej srebr­nej opraw­ce i uzu­peł­nił li­stę.

Sala w wy­koń­czo­nym przed ro­kiem gma­chu była pra­wie pu­sta, tak jak się Gliń­ski spo­dzie­wał. W ni­czym nie przy­po­mi­na­ła tych po­klasz­tor­nych i po­ko­sza­ro­wych po­miesz­czeń sta­re­go bu­dyn­ku, któ­re pa­mię­tał ze stu­diów. Co praw­da, już za jego cza­sów nie prze­cha­dza­ły się tam du­chy do­mi­ni­ka­nów, ale wi­dok soł­da­ta z 69. Ria­zań­skie­go Puł­ku Pie­cho­ty był­by jesz­cze cał­kiem zro­zu­mia­ły. Na­to­miast do Col­le­gium Nor­wi­dia­num naj­le­piej pa­so­wał be­żo­wy ża­kiet i szpil­ki tej spóź­nio­nej stu­dent­ki. Choć na in­ter­dy­scy­pli­nar­nym kon­wer­sa­to­rium z wie­lo­kul­tu­ro­wej prze­szło­ści miast pol­skich na przy­kła­dzie Lu­bli­na, któ­re przez dwa se­me­stry, ra­zem z wy­kła­dem mo­no­gra­ficz­nym, miał pro­wa­dzić oj­ciec dok­tor Gliń­ski, wy­glą­da­ły nie­co ku­rio­zal­nie.

Nie wie­dział, jak się od­na­leźć w roli dy­dak­ty­ka, nie zdą­żył na­wet przy­je­chać na radę wy­dzia­łu. Co praw­da nie słu­ży ona temu, by ko­mu­kol­wiek do­ra­dzać, ale zo­rien­to­wał­by się przy­najm­niej, co ro­bią inni. Ra­mo­wy plan za­jęć, mimo że był opa­trzo­ny jego na­zwi­skiem, Gliń­ski do­stał póź­niej niż dzie­kan. Zro­bio­no wie­le, by ulo­ko­wać go w Lu­bli­nie w spo­sób nie­wzbu­dza­ją­cy po­dej­rzeń, osta­tecz­nie to jed­nak on mu­siał zjeść tę żabę i z bra­ku do­świad­cze­nia jak naj­le­piej na­śla­do­wać wła­snych wy­kła­dow­ców. I przy­najm­niej na po­cząt­ku uni­kać zbyt trud­nych py­tań, żeby nie było jak u Joy­ce’a: „Ty, Arm­strong. Czy wiesz coś o Pyr­ru­sie? – O Phal­lu­sie, pro­szę pana? Phal­lus to taki pal, któ­ry się wbi­ja pod molo”…

Za­czął więc bez­piecz­nie od wy­py­ta­nia stu­den­tek, cze­go one same ocze­ku­ją. Szyb­ko się zo­rien­to­wał, że więk­szo­ści bra­ku­je po pro­stu punk­tów do wy­ma­ga­ne­go li­mi­tu, tyl­ko temu za­wdzię­czał ich obec­ność. Oczy­wi­ście na trze­cim roku po­tra­fi­ły już wy­my­ślać na po­cze­ka­niu inne po­wo­dy, a co zdol­niej­sze na­wet pod­pie­rać je aka­de­mic­ką no­wo­mo­wą.

Szcze­ra była chy­ba tyl­ko jed­na dziew­czy­na z po­lo­ni­sty­ki, ubra­na w sze­ro­ki swe­ter i z ob­rącz­ką-ró­żań­cem na pal­cu. Gliń­ski nie cier­piał tego oa­zo­we­go ga­dże­tu; we­dług nie­go czło­wiek, któ­ry wpadł na po­mysł zre­du­ko­wa­nia peł­ne­go zna­czeń przed­mio­tu do ka­wał­ka blasz­ki, za­słu­gi­wał na eks­ko­mu­ni­kę. Sam oj­ciec dok­tor no­sił w kie­sze­ni ró­ża­niec z drze­wa oliw­ne­go wy­ko­na­ny na wzór mu­zuł­mań­skiej sub­hy. W każ­dą po­dróż za­bie­rał też dru­gi, zro­bio­ny z chle­ba wjed­nym z obo­zów in­ter­no­wa­nia na po­cząt­ku lat osiem­dzie­sią­tych, lecz po nie­go się­gał tyl­ko w piąt­ki.

– …bo czy wie­lo­kul­tu­ro­wość to nie jest ta­kie po­praw­ne po­li­tycz­nie okre­śle­nie za­gro­że­nia pol­skiej toż­sa­mo­ści? – mó­wi­ła, a ru­mie­niec po­kry­wał co­raz więk­szą część jej po­licz­ków. Brak ma­ki­ja­żu po­zwa­lał do­strzec pod no­sem de­li­kat­ny me­szek. – Dys­ku­to­wa­łam o tym na fo­rum z jed­nym z oj­ców z Do­mi­ni­kań­skie­go Ośrod­ka In­for­ma­cji o Sek­tach. Tak w ogó­le to my­śla­łam, że i oj­ciec dok­tor jest z nim zwią­za­ny, bo…

– Nasz za­kon ma dłu­gą tra­dy­cję zaj­mo­wa­nia się pro­ble­ma­ty­ką po­gra­ni­cza kul­tur i re­li­gii – prze­rwał jej w koń­cu Gliń­ski. – Po­cząt­ko­wo, by wal­czyć z he­re­zją, dziś ra­czej, by zro­zu­mieć.

– No ale prze­cież wciąż ist­nie­ją he­re­zje. Sek­ty, ma­so­ne­ria…

– Zro­bi­ła­by pani ka­rie­rę w Świę­tej In­kwi­zy­cji, pani Mo­ni­ko – po­ki­wał gło­wą oj­ciec dok­tor – ale dziś Ko­ściół sta­ra się, jesz­cze nie­śmia­ło, za­uwa­żać, że szu­ka­nie wszę­dzie sekt to bar­dzo sek­ciar­ska dok­try­na. Świat na­praw­dę nie jest aż tak ta­jem­ni­czy, a w każ­dym ra­zie nie w tym aspek­cie. „Mi­łuj­cie nie­przy­ja­ciół”, jak po­wie­dział Je­zus, i „zło do­brem zwy­cię­żaj”, jak pro­po­no­wał już św. Pa­weł.

– I „praw­da was wy­zwo­li”, jak po­wie­dział Jan Pa­weł II – wtrą­ci­ła Agniesz­ka No­wak. Od kil­ku mi­nut krę­ci­ła się ner­wo­wo, czyż­by uwa­ża­ła, że zwró­ci­ła na sie­bie zbyt mało uwa­gi sa­mym te­atral­nym wej­ściem?

Gliń­ski spoj­rzał na nią znad oku­la­rów.

– Przed nim po­wie­dział to jed­nak Je­zus – spro­sto­wał, za­sta­na­wia­jąc się, o co jej wła­ści­wie cho­dzi­ło.

Te­raz miał wra­że­nie, że skądś zna tę dziew­czy­nę, a wła­ści­wie nie tyle ją, ile jej twarz. Nie było to déjà vu, ra­czej coś ta­kie­go jak te sy­tu­acje ze stu­diów w Niem­czech, kie­dy ktoś mu przed­sta­wiał czar­no­skó­re­go kle­ry­ka, a Gliń­ski na­stęp­ne­go dnia na wszel­ki wy­pa­dek kła­niał się każ­de­mu o afry­kań­skich ry­sach.

– Pani Agniesz­ka No­wak – prze­czy­tał na głos, żeby dać swo­jej pa­mię­ci nie­co cza­su.

Ta­kim oso­bom jak ona w kwe­stio­na­riu­szach pi­sa­ło się „zna­ków szcze­gól­nych nie ma”. Sza­tyn­ka śred­nie­go wzro­stu, o okrą­głej, sło­wiań­skiej twa­rzy, a wy­raź­nie za­ry­so­wa­ne ko­ści po­licz­ko­we su­ge­ro­wa­ły, że któ­ryś z jej przod­ków czy­nem po­parł hu­ma­ni­stycz­ne idee współ­ży­cia kul­tur. Przez ostat­nie kil­ka­na­ście lat Gliń­ski rzad­ko wi­dy­wał ko­bie­ty o tym ty­pie uro­dy, ale w mło­do­ści jego pod­świa­do­mość mu­sia­ła za­re­je­stro­wać ty­sią­ce po­dob­nych twa­rzy – ład­nych, jed­nak po­wta­rzal­nych.

– Pani Agniesz­ko, pani stu­diu­je…

– Ad­mi­ni­stra­cję, na trze­cim roku – i uśmiech­nę­ła się, jak­by w tym hu­ma­ni­stycz­no-teo­lo­gicz­nym gro­nie był to szcze­gól­ny po­wód do dumy.

– Ory­gi­nal­nie – przy­znał do­mi­ni­ka­nin. – W ta­kim ra­zie pa­nią za­py­tam nie­co in­a­czej niż resz­tę pań­stwa… pań – po­pra­wił się. – Co pa­nią do nas spro­wa­dza?

– Ad­mi­ni­stra­cja, oj­cze dok­to­rze. – Pod­nio­sła dłoń, jak­by chcia­ła za­cze­sać grzyw­kę, ale tyl­ko po­pra­wi­ła ża­kiet. – In­te­re­su­je mnie pra­ca w ad­mi­ni­stra­cji lo­kal­nej, a wie­lo­kul­tu­ro­wość to od kil­ku lat pro­mo­wa­na spe­cy­fi­ka…

Wie­dział, co te­raz usły­szy. Przez chwi­lę Gliń­ski miał na­dzie­ję na stu­dent­kę, dla któ­rej war­to się sta­rać, ale już wie­dział, że może li­czyć tyl­ko na jej pro­gra­mo­wo cię­te ri­po­sty. No chy­ba że dow­cip tej dziew­czy­ny był jak na jej wiek bar­dzo pię­tro­wy i spe­cjal­nie prze­ma­wia­ła no­wo­mo­wą z in­ter­ne­to­wych stron biur pro­mo­cji urzę­dów miej­skich i mar­szał­kow­skich, aby za­koń­czyć nie­spo­dzie­wa­ną fi­gu­rą re­to­rycz­ną. W koń­cu na­le­ża­ła do po­ko­le­nia po­dob­no wy­cho­wa­ne­go na Mon­ty Py­tho­nie…

Jed­nak nie, to były gład­kie bzdu­ry o ty­glu kul­tu­ro­wym, ma­łych oj­czy­znach, toż­sa­mo­ści, szan­sach i Eu­ro­pej­skiej Sto­li­cy Kul­tu­ry 2016. Naj­wy­raź­niej, w od­róż­nie­niu od Gliń­skie­go, nie mia­ła w li­ceum ma­te­ma­tycz­ki, któ­ra co chwi­lę po­wta­rza­ła: „Nie uży­waj słów, któ­rych zna­cze­nia nie ro­zu­miesz”. A je­śli na­wet mia­ła, to uwa­ża­ła, że po ma­tu­rze to je­de­na­ste przy­ka­za­nie już jej nie do­ty­czy.

– Do­brze, dzię­ku­ję – uciął przy­dłu­gi sło­wo­tok i zwró­cił się do wy­raź­nie ura­żo­nej stu­dent­ki od sekt: – O in­te­re­su­ją­cych pa­nią za­gro­że­niach toż­sa­mo­ści na­ro­do­wej też oczy­wi­ście bę­dzie­my mó­wić. Na pierw­szym spo­tka­niu chcia­łem przede wszyst­kim po­znać ocze­ki­wa­nia… pań wo­bec na­sze­go kon­wer­sa­to­rium, ale po­nie­waż zo­sta­ło nam tro­chę cza­su, czy mogę jesz­cze czymś słu­żyć?

Tak jak przy­pusz­czał, wszyst­kie za­czę­ły cho­wać no­tat­ni­ki, za­do­wo­lo­ne, że nie obar­czył ich żad­ną lek­tu­rą, gdy na­gle szu­ra­nie krze­seł za­głu­szył głos Agniesz­ki No­wak:

– To nie jest może zwią­za­ne z te­ma­tem za­jęć, ale czy oj­ciec dok­tor jest tym sa­mym oj­cem Gliń­skim od Ko­mi­sji Du­cha i Praw­dy?

– Zde­ma­sko­wa­ła mnie pani. – Uśmiech­nął się gry­ma­sem, któ­ry tre­no­wał od po­ło­wy lat osiem­dzie­sią­tych. – Gdy­by to był in­sty­tut dzien­ni­kar­stwa, bał­bym się, że ze­chcą pa­nie tre­no­wać na mnie tak­ty­kę kon­fe­ren­cji pra­so­wej.

To był tyl­ko In­sty­tut Hi­sto­rii, jed­nak nikt nie wy­szedł, a świę­ta Mo­ni­ka od Sekt znów się­gnę­ła po do­pie­ro co scho­wa­ny no­tat­nik.

KUL, I Ka­te­dra Hi­sto­rii No­wo­żyt­nej, godz. 15.00

Ga­bi­net był tak cia­sny, że na żad­nym in­nym uni­wer­sy­te­cie nie zdo­ła­no by w nim upchnąć aż trzech biu­rek. Jed­nak w mu­rach ka­to­lic­kiej uczel­ni, przed kil­ku laty na­zwa­nej imie­niem Jana Paw­ła II, Bóg naj­wy­raź­niej czy­nił wie­le ma­łych, co­dzien­nych cu­dów, jak uznał Ma­rek Gliń­ski OP, kie­dy zo­ba­czył tę klit­kę dla hi­sto­ry­ków no­wo­żyt­nych.

Wy­ga­szacz ekra­nu lap­to­pa płyn­nie zmie­niał cy­ta­ty ze św. Jana i pism mi­stycz­nych Ibn ’Ara­bie­go, ba­te­ria się ła­do­wa­ła. Do­mi­ni­ka­nin po­wo­li koń­czył ku­pio­ną w bar­ku droż­dżów­kę, do­kład­nie prze­żu­wał, a co dru­gi kęs po­pi­jał ma­łym łycz­kiem bia­łej kawy. Na obiad się nie zde­cy­do­wał, cho­ciaż kie­row­nik ka­te­dry ser­decz­nie za­pra­szał. Gliń­skie­mu jed­nak ode­brał ape­tyt już sam za­pach – mniej: cień za­pa­chu z no­wej sto­łów­ki w pod­zie­miach głów­ne­go bu­dyn­ku uni­wer­sy­te­tu. Mi­mo­wol­nie zer­k­nął wte­dy przez okno w stro­nę daw­nej sto­łów­ki, ma­łej, cia­snej i wiecz­nie za­tło­czo­nej. Przed wej­ściem do niej Pry­mas Ty­siąc­le­cia wciąż klę­czał na po­mni­ku przed Pa­pie­żem Po­la­kiem, ten zaś obej­mo­wał go ła­god­nie i za­chę­cał do po­wsta­nia. Słyn­ny gest ze słyn­ne­go zdję­cia. I ze słyn­ne­go KUL-owskie­go dow­ci­pu: „Ka­ro­lu, nie idź tam! Zno­wu mie­lo­ne”. Dziw­na rzecz, że kie­dyś Gliń­skie­mu, dłu­go­wło­se­mu stu­den­to­wi hi­sto­rii, smród sma­że­ni­ny aż tak nie prze­szka­dzał. Dziś jako za­kon­nik go­tów był na róż­ne for­my mę­czeń­stwa, byle – Boże, od­puść! – nie ga­stro­no­micz­ne.

Przed oj­cem dok­to­rem le­ża­ły dwa te­le­fo­ny ko­mór­ko­we. Je­den wy­glą­dał jak młod­szy brat lśnią­ce­go me­ta­licz­nym sre­brem lap­to­pa, dru­gi: wy­słu­żo­ny, odra­pa­ny grzmot ze ster­czą­cą an­ten­ką, pre­zen­to­wał się przy nim ża­ło­śnie. Nic dziw­ne­go, że sły­sząc pu­ka­nie do drzwi, do­mi­ni­ka­nin szyb­ko ukrył sta­ry apa­rat w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki.

– Prze­pra­szam, czy ksiądz nie wi­dział pro­fe­so­ra We­de­ra? – Do ga­bi­ne­tu zaj­rza­ła krót­ko ostrzy­żo­na gło­wa. Spod chu­dej szyi z po­kaź­nym jabł­kiem Ada­ma zwie­szał się krzy­wo za­wią­za­ny kra­wat w bia­ło­sza­re pasy.

We­der. Kie­dy za­kon­nik usły­szał to na­zwi­sko, ostat­nio czę­ściej wy­mie­nia­ne w to­ruń­skiej roz­gło­śni niż na­wet na KUL-u, z miej­sca przy­po­mnia­ła mu się świę­ta Mo­ni­ka od Sekt. Prze­łknął ostat­ni kęs droż­dżów­ki.

– Nie wi­dzia­łem – od­parł, a le­d­wie za­mknę­ły się drzwi, zło­śli­wie do­dał pod no­sem: – I Panu Bogu dzię­ko­wać.

Chwi­lę wal­czył z oknem, za­nim zdo­łał je otwo­rzyć, i strzep­nął okru­chy na pa­ra­pet. Po­tem za­brał się do pra­cy.

Gdy pla­no­wał na­stęp­ne za­ję­cia i li­stę lek­tur na ten se­mestr, kil­ka razy za­dzwo­ni­ła jego srebr­na ko­mór­ka. Dru­gi te­le­fon jed­nak mil­czał.

Ale­je Ra­cła­wic­kie, godz. 19.30

Kie­dy Gliń­ski opu­ścił Col­le­gium Nor­wi­dia­num, było ciem­no. Skrzy­żo­wa­nia z Kra­kow­skim Przed­mie­ściem nie kor­ko­wał już sznur sa­mo­cho­dów, w go­dzi­nach szczy­tu się­ga­ją­cy sta­re­go bu­dyn­ku uni­wer­sy­te­tu. Spi­żo­wy Nor­wid mógł wresz­cie prze­stać wy­pa­try­wać, czy na skrzy­żo­wa­niu zmie­ni­ły się świa­tła.

Za­kon­nik za­piął ma­ry­nar­kę i pierw­szy gu­zik płasz­cza. Bez­wied­nie ob­ra­cał pal­ca­mi pa­cior­ki ró­żań­ca, ale się nie mo­dlił. Nie te­raz, te­raz my­ślał o so­bie. Wła­śnie tą dro­gą miał cho­dzić co­dzien­nie: z KUL-u do klasz­to­ru, może cza­sem w to­wa­rzy­stwie ojca pro­fe­so­ra Krąp­ca, roz­ma­wia­jąc o św. To­ma­szu i o ży­ciu.

I dziś po raz pierw­szy wra­cał z pra­cy do domu do­kład­nie tak, jak to so­bie kie­dyś pla­no­wał. Bóg speł­nił proś­bę, choć w Jemu wła­ści­wy spo­sób. Myśl sta­ła się cia­łem, tyl­ko w zu­peł­nie in­nych oko­licz­no­ściach, i te­raz do­mi­ni­ka­nin za­da­wał so­bie gorz­kie py­ta­nie, czy nie le­piej było mo­dlić się o coś in­ne­go, choć­by o po­kój na świe­cie. Oto do­stał swo­ją wy­śnio­ną ener­dow­ską ko­lej­kę elek­trycz­ną… Nie bę­dziesz po­chop­nie pro­sił o bzdu­ry Pana swe­go…

Na­prze­ciw Aka­de­mii Me­dycz­nej drew­nia­ny par­kan ogra­dzał Te­atr w Bu­do­wie, któ­ry był w bu­do­wie, gdy Gliń­ski opusz­czał Lu­blin, i nadal stra­szył pu­sty­mi otwo­ra­mi okien i ster­czą­cy­mi że­liw­ny­mi prę­ta­mi. Wiatr szar­pał na­gie już drze­wa, mru­ga­ło świa­tło la­tar­ni przy pu­bie „Avia­tor” po dru­giej stro­nie skwe­ru. W Mia­stecz­ku Aka­de­mic­kim je­sień przy­cho­dzi­ła naj­wcze­śniej.

Wte­dy za­kon­nik usły­szał krzyk. Ga­łę­zie znów za­chy­bo­ta­ły, rzu­ca­jąc prze­błysk świa­tła na wą­ski chod­nik mię­dzy skwe­rem a par­ka­nem, od­dzie­lo­ny od głów­nej uli­cy plą­ta­ni­ną ni­skich za­ro­śli, jak­by ktoś po­sta­no­wił wy­ho­do­wać tu dzi­ki za­ką­tek, ku ra­do­ści wszyst­kich lo­kal­nych zło­dziei. Gliń­ski zo­ba­czył ja­kieś sza­mo­cą­ce się po­sta­cie… Tak, był pe­wien – dwóch, nie, trzech męż­czyzn i przy­ci­śnię­ta do ogro­dze­nia ko­bie­ta. W pierw­szym od­ru­chu rzu­cił się w tam­tą stro­nę, ale po chwi­li przy­sta­nął i się­gnął do we­wnętrz­nej kie­sze­ni po srebr­ną ko­mór­kę. Wy­stu­ka tyl­ko 112, za­wia­do­mi dys­po­zy­to­ra o na­pa­dzie i odej­dzie.

Głos na­pad­nię­tej wy­dał mu się jed­nak zna­jo­my. Szyb­ko ru­szył w kie­run­ku na­past­ni­ków.

Zresz­tą co bym po­wie­dział?, uspra­wie­dli­wiał się sam przed sobą, cho­wa­jąc te­le­fon. Na­pad­nię­ta ko­bie­ta na rogu Ra­cła­wic­kich i No­wot­ki? No­wot­ko na pew­no zo­stał wy­mie­nio­ny na ko­goś, kto nie był przy­wód­cą PPR-u i twa­rzą gier­kow­skich dwu­dzie­sto­zło­tó­wek. Tyl­ko na kogo?

– Stój! – krzyk­nął, wy­bie­ga­jąc zza ostat­nie­go rzę­du krza­ków.

Wi­dział ich wy­raź­nie. Je­den szar­pał dziew­czy­nę za ubra­nie, dru­gi przy­trzy­my­wał, trze­ci pró­bo­wał wy­rwać kur­czo­wo trzy­ma­ną to­reb­kę.

– Zo­staw ją. We­zwa­łem po­li­cję – za­ble­fo­wał Gliń­ski.

– Spo­łecz­niak, kur­wa! – ban­dzior pu­ścił to­reb­kę i od­wró­cił się rap­tow­nie do za­kon­ni­ka. Po­staw­na syl­wet­ka na chwi­lę ostu­dzi­ła jego za­pał, jed­nak na wi­dok ko­lo­rat­ki uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem. A jesz­cze sze­rzej, gdy zo­ba­czył tecz­kę na lap­top. Za­lśnił roz­kła­da­ny mo­ty­lek. – Ksiądz?! Da­waj kom­pa – pra­wa ręka unio­sła się, wy­ko­nu­jąc efek­tow­ny ko­ło­wrót no­żem.

– Nic jej nie rób. – Gliń­ski cof­nął się, zsu­nął pa­sek tecz­ki z ra­mie­nia.

– Da­waj! – Ko­lej­ny błysk oświe­tlił chło­pię­cą, na­wet sym­pa­tycz­ną twarz. Za­raz jed­nak zgasł, gdy nie­spo­dzie­wa­ny kop­niak wy­rzu­cił nóż w ciem­ność, mię­dzy krza­ki. Tecz­ka z lap­to­pem upa­dła na tra­wę, a ban­dy­ta zgiął się wpół i upadł, przy­ci­ska­jąc ręce do żo­łąd­ka, za­nim zdą­żył zro­bić za­mach.

Za­kon­nik do­ska­ki­wał już do po­zo­sta­łych. Za­blo­ko­wał pięść tego, któ­ry wcze­śniej przy­trzy­my­wał dziew­czy­nę, i za­sta­wił się jego cia­łem przed trze­cim na­past­ni­kiem. Usły­szał – dziw­na rzecz, gło­śniej­szy niż krzyk dziew­czy­ny – od­głos pru­te­go ma­te­ria­łu, gdy pu­ścił rę­kaw kurt­ki ban­dy­ty.

Ostat­ni w lot zro­zu­miał, że le­piej bę­dzie od­pu­ścić so­bie i to­reb­kę, i lap­top. Po­biegł uli­cą, któ­rej na­zwy Gliń­ski nie pa­mię­tał, a te­raz na­gle sama po­ja­wi­ła mu się w gło­wie – Ra­dzi­szew­skie­go, pierw­sze­go rek­to­ra KUL-u. Mło­dy ban­dy­ta po­trą­cił parę, wy­cho­dzą­cą wła­śnie z „Avia­to­ra”, i po­biegł da­lej. Do­mi­ni­ka­nin zdą­żył tyl­ko za­pa­mię­tać bia­łe li­te­ry na zgni­ło­zie­lo­nej kurt­ce. Moc­niej do­ci­snął unie­ru­cho­mio­ne ra­mię oszo­ło­mio­ne­go na­past­ni­ka i od­chy­la­jąc połę płasz­cza, się­gnął za ple­cy do pa­ska. Jed­nak jego pal­ce tra­fi­ły tyl­ko na szluf­kę spodni.

Zer­k­nął przez ra­mię: dziew­czy­na pa­trzy­ła na Gliń­skie­go sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi, pew­nie była zbyt prze­stra­szo­na, by za­re­je­stro­wać ten dziw­ny ruch ręki. Za to on, gdy po­wiew wia­tru znów od­gar­nął ga­łę­zie prze­sła­nia­ją­ce świa­tło la­tar­ni, zro­zu­miał, dla­cze­go jej głos brzmiał zna­jo­mo – to była Agniesz­ka No­wak, od kil­ku go­dzin stu­dent­ka ojca dok­to­ra.

Pierw­szy prze­ciw­nik z tru­dem dźwi­gnął się z ko­lan, ale znów opadł na bruk, rzu­ca­jąc wście­kłym blu­zgiem. Do­mi­ni­ka­nin o mało się nie ro­ze­śmiał: kie­dy jesz­cze tu miesz­kał, rów­nie nie­po­rad­nie prze­kli­na­ły chy­ba tyl­ko dzie­ci uda­ją­ce ban­dy­tów.

Wal­nął o płot gło­wą trzy­ma­ne­go na­past­ni­ka i rzu­cił go na zie­mię. Chwy­cił za to pod ra­mię dziew­czy­nę.

– Nic się pani nie sta­ło? Idzie­my stąd!

Agniesz­ka po­krę­ci­ła gło­wą, a se­kun­dę po­tem jej twarz oświe­tlił błysk nie­bie­skie­go ko­gu­ta. Od Ra­dzi­szew­skie­go nad­je­chał ra­dio­wóz z na­pi­sem PA­TROL UNI­WER­SY­TEC­KI.

– No to chy­ba jed­nak nie pój­dzie­my. – Gliń­ski wes­tchnął i za­czął szu­kać wzro­kiem swo­jej tecz­ki. Całe szczę­ście nikt nie wy­ko­rzy­stał sy­tu­acji, lap­top nadal le­żał na mo­krej tra­wie.

Do­mi­ni­ka­nin de­li­kat­nie od­su­nął od sie­bie dziew­czy­nę. Pod­czas gdy je­den z po­li­cjan­tów bez zbęd­nych py­tań sku­wał od­gra­ża­ją­ce­go się ban­dy­tę, a dru­gi jego ko­le­sia, Gliń­ski szyb­ko pod­niósł tecz­kę, z obrzy­dze­niem strzep­nął przy­le­pio­ny do niej liść i ro­zej­rzał się dys­kret­nie. Obaj mun­du­ro­wi wciąż byli za­ję­ci na­past­ni­ka­mi, wy­star­czy­ło zro­bić dwa kro­ki, a znik­nął­by w cie­niu i może zdo­łał­by po pro­stu odejść za ple­ca­mi co­raz licz­niej­szych ga­piów.

– Dzię­ku­ję – ode­zwa­ła się na­gle Agniesz­ka.

To sło­wo po­win­no było uto­nąć w blu­zgach za­trzy­ma­nych, w wy­mia­nie la­ko­nicz­nych zdań po­li­cjan­tów, a jed­nak przy­cią­gnę­ło uwa­gę mun­du­ro­wych. Je­den z nich od­wró­cił gło­wę i pod­szedł do dziew­czy­ny.

– To pani zo­sta­ła na­pad­nię­ta? Trze­ba we­zwać le­ka­rza?

– Nie. – Po­krę­ci­ła gło­wą i sta­nę­ła pół kro­ku za do­mi­ni­ka­ni­nem. – Oj­ciec dok­tor mnie obro­nił.

– To pan… To zna­czy oj­ciec nas we­zwał? – Po­li­cjant otwo­rzył no­tat­nik.

– Nie, nie było cza­su. Prze­pra­szam, ale bar­dzo mi się spie­szy. A trze­ci uciekł tam… – Gliń­ski wska­zał uli­cę pro­wa­dzą­cą do Mia­stecz­ka Aka­de­mic­kie­go. – W głąb Ra­dzi­szew­skie­go. Może pa­no­wie zdą­żą. Z wy­glą­du dwa­dzie­ścia lat, metr sie­dem­dzie­siąt pięć, zie­lo­na kurt­ka z bia­łym na­pi­sem…

Mun­du­ro­wy uru­cho­mił trzesz­czą­cą krót­ko­fa­lów­kę i prze­ka­zał ry­so­pis ofi­ce­ro­wi dy­żur­ne­mu.

– Do­brze – zwró­cił się do do­mi­ni­ka­ni­na. – To już spra­wa in­nych pa­tro­li. My mu­si­my za­jąć się pa­nią. I spi­sać dane ojca. Bo ro­zu­miem, że ksiądz jest za­kon­ni­kiem?

– Tak. – Gliń­ski ner­wo­wo po­pra­wił pa­sek tecz­ki na ra­mie­niu. Strzep­nął z niej jesz­cze je­den liść, ale mo­kry ślad po­zo­stał. – I chęt­nie ju­tro zło­żę ze­zna­nia na ko­mi­sa­ria­cie, a te­raz, je­śli nie je­stem po­trzeb­ny…

– To po­trwa tyl­ko chwi­lę. Po­pro­szę do­wód oso­bi­sty. Ma­riusz! – za­wo­łał do ko­le­gi. – Pa­kuj ich i zaj­mij się pa­nią!

Po­de­szli do ra­dio­wo­zu, za­kon­nik z nie­za­do­wo­le­niem otwo­rzył port­fel. Dłu­go­pis funk­cjo­na­riu­sza po­ru­szał się wol­no, za wol­no. Na­zwi­sko, PE­SEL…

– Oj­ciec nie ma wpi­sa­ne­go ad­re­su za­mel­do­wa­nia – mun­du­ro­wy spoj­rzał ba­daw­czo na du­chow­ne­go.

– Kil­ka­na­ście lat miesz­ka­łem za gra­ni­cą, wró­ci­łem przed­wczo­raj. Pro­szę pana, na­praw­dę bar­dzo się spie­szę… – Gliń­ski ob­rzu­cił spoj­rze­niem oświe­tlo­ne wnę­trze sa­mo­cho­du, do­strzegł ryn­graf ze św. Krzysz­to­fem. – Je­śli nie zdą­żę, gro­zi panu eks­ko­mu­ni­ka – za­żar­to­wał. Miał na­dzie­ję, że wy­star­cza­ją­co na­tu­ral­nie.

– A ja­kiś inny do­ku­ment? Z ad­re­sem?

Do­mi­ni­ka­nin spoj­rzał na po­li­cjan­ta. Py­ta­nie nie za­brzmia­ło na­wet jak żą­da­nie służ­bi­sty, ra­czej jak proś­ba. Naj­wy­raź­niej miał pa­pie­ry do wy­peł­nie­nia i w nich wszyst­ko mu­sia­ło się zga­dzać. Oj­ciec dok­tor wy­jął mię­dzy­na­ro­do­we pra­wo jaz­dy, w któ­rym był wpi­sa­ny ad­res mo­na­chij­skie­go Domu Pol­skiej Pro­win­cji przy Si­tu­li­stras­se.

– Czy to wy­star­czy?

– Tak. Pro­szę przyjść ju­tro na czwar­ty ko­mi­sa­riat. Bar­dzo nam oj­ciec po­mógł. – Po­li­cjant od­dał za­kon­ni­ko­wi do­ku­ment i rów­nież się uśmiech­nął.

Gliń­ski szyb­kim kro­kiem ru­szył wzdłuż par­ka­nu w stro­nę cen­trum. Mi­ja­jąc Agniesz­kę i prze­py­tu­ją­ce­go ją po­li­cjan­ta, ski­nął dziew­czy­nie gło­wą.

– Raz jesz­cze ojcu dzię­ku­ję – usły­szał.

– Nie ma za co. Do wi­dze­nia – rzu­cił przez ra­mię, nie­mal bie­gnąc.

Kra­kow­skie Przed­mie­ście, godz. 19.50

Gliń­ski wszedł do bu­dyn­ku Pocz­ty Głów­nej i przy­spie­szył kro­ku. Le­d­wie za­re­je­stro­wał wzro­kiem wy­sta­wę ja­kichś znacz­ków czy pocz­tó­wek, kie­ru­jąc się do okien­ka kio­sku, je­dy­ne­go, do któ­re­go nie trze­ba było po­bie­rać nu­mer­ka z ma­szy­ny re­gu­lu­ją­cej ko­lej­ki, utra­pie­nia eme­ry­tów i ren­ci­stów.

– Star­ter do ko­mór­ki na kar­tę, po­pro­szę. Naj­tań­szy.

Jesz­cze na scho­dach bocz­ne­go wyj­ścia wło­żył od­pa­ko­wa­ną kar­tę do swo­je­go odra­pa­ne­go te­le­fo­nu. W cie­niu za po­mni­kiem Cze­cho­wi­cza wy­stu­kał z pa­mię­ci nu­mer.

– Tu Ma­rek. Bar­to­lo­me Car­ran­za, Co­men­ta­rios so­bre el Ca­te­chi­smo Chri­stia­no.

– Pa­gi­na 378? – za­py­tał roz­mów­ca.

– Duos gra­dos de ora­cion. Oj­cze, zgrze­szy­łem.

– Za­dzwo­nię za pięć mi­nut, wy­znasz grze­chy.

Do­mi­ni­ka­nin znów wło­żył do apa­ra­tu sta­rą kar­tę, a nową zła­mał w pal­cach. Jed­ną po­łów­kę wdep­tał w traw­nik, dru­gą – na­chy­la­jąc się, by po­pra­wić sznu­ro­wa­dło – wrzu­cił do stu­dzien­ki ka­na­li­za­cyj­nej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: