Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ogniskowa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Październik 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ogniskowa - ebook

Emilia Jodłowska jest z pozoru zwyczajną studentką jednej z krakowskich uczelni. Ukrywa jednak pewne niezwykłe zdolności, które ujawniły się u niej już w dzieciństwie. Aż do momentu, gdy dziewczyna jest świadkiem makabrycznego wypadku, o jej talencie oraz chorobie wiedzą tylko najbliżsi. Podczas akcji ratunkowej Emilia poznaje młodego policjanta, Michała Żakowskiego, który wraz ze znanym krakowskim prawnikiem, Marcinem Granickim, stara się rozwiązać sprawę zaginięć młodych studentek, w tajemniczy sposób powiązanych ze śmiertelnymi wypadkami wynajmujących im stancje starszych osób. Zbliżając się do Michała i jego oryginalnych przyjaciół, dziewczyna nie tylko poznaje samą siebie na nowo, ale odkrywa, iż otaczający ją świat wcale nie jest takim, jakim się wydawał dotychczas. Dar, od zawsze traktowany przez Emilię jak przekleństwo, będzie kluczowym elementem w rozwiązaniu zagadki, za którą stoi przerażająca istota, znana jedynie ze starych słowiańskich podań.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-543-4
Rozmiar pliku: 803 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Obec­nie

Tego roku paź­dzier­nik był wy­jąt­ko­wo ła­ska­wy, je­że­li cho­dzi o po­go­dę. Za­fun­do­wał miesz­kań­com po­łu­dnio­wej Pol­ski bar­dzo cie­pły i pięk­ny po­czą­tek zło­tej pol­skiej je­sie­ni, po­bu­dza­jąc wy­obraź­nię ar­ty­stów i pi­sa­rzy do uwiecz­nie­nia w swo­ich dzie­łach ob­ra­zów zło­to­czer­wo­nych li­ści, ugi­na­ją­cych się pod cię­ża­rem owo­ców drzew, to­ną­cych w po­ma­rań­czo­wych dy­nio­wych po­let­kach oraz błysz­czą­cych w je­sien­nym słoń­cu ty­się­cy drob­nych pa­ję­czych ni­tek.

Za­cho­dzą­ce słoń­ce od­bi­ja­ło się ty­sią­ca­mi od­cie­ni czer­wie­ni oraz różu w toni rze­ki, prze­cho­dząc po­wo­li w znie­wa­la­ją­ce in­dy­go i gra­nat. Tem­pe­ra­tu­ra oko­ło dwu­dzie­stu stop­ni każ­de­go sło­necz­ne­go dnia na­wet naj­więk­szych do­ma­to­rów za­chę­ca­ła do le­ni­wych spa­ce­rów po kra­kow­skich Bło­niach. Nie­któ­rzy sie­dzie­li na ław­kach, czy­ta­jąc ga­ze­tę czy książ­kę, inni nie­wiel­ki­mi grup­ka­mi spa­ce­ro­wa­li wol­no po chod­ni­ku. Mło­dzi i stu­den­ci sie­dzie­li wzdłuż brze­gu Wi­sły i roz­ma­wia­jąc, po­pi­ja­li ukry­te w ple­ca­kach piwo, roz­glą­da­jąc się od cza­su do cza­su wo­ko­ło, czy aby przy­pad­kiem w po­bli­żu nie krę­ci się ja­kiś po­li­cjant służ­bi­sta.

Kie­dy Emi­lia wraz ze swo­ją przy­ja­ciół­ką Mo­ni­ką wra­ca­ły Bul­wa­ra­mi z za­jęć, aku­rat za­pa­li­ły się wszyst­kie ozdob­ne la­tar­nie wzdłuż brze­gu. Za ich ple­ca­mi Smok Wa­wel­ski wła­śnie wy­rzu­cił z sie­bie kłę­by ognia, wzbu­dza­jąc ra­dość grup­ki dzie­ci, cze­ka­ją­cych cier­pli­wie wraz z ro­dzi­ca­mi na ten po­kaz.

– Chy­ba po­win­ny­śmy wra­cać do aka­de­mi­ka – mruk­nę­ła Emi­lia, zer­ka­jąc na ze­ga­rek. – Za­nim do­je­dzie­my do dwor­ca, do­cze­ka­my się na nasz au­to­bus i za­je­dzie­my na miej­sce, mi­nie z pół­to­rej go­dzi­ny.

Mo­ni­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, chło­nąc wzro­kiem błysz­czą­cą w świa­tłach Wi­słę.

– Ju­tro mamy za­ję­cia z geo­me­trii wy­kreśl­nej o siód­mej trzy­dzie­ści… – przy­po­mnia­ła Emi­lia. – Mu­szę jesz­cze do­koń­czyć ćwi­cze­nie z po­przed­nich za­jęć… A ty pew­nie na­wet nie za­czę­łaś szki­co­wać…

Obie były stu­dent­ka­mi pierw­sze­go roku Wy­dzia­łu Ar­chi­tek­tu­ry na Po­li­tech­ni­ce Kra­kow­skiej. Miesz­ka­ły też ra­zem w aka­de­mi­ku. Mia­ły to szczę­ście, że dzie­li­ły po­kój tyl­ko we dwie, gdyż za­zwy­czaj stu­den­ci pierw­sze­go roku są przy­dzie­la­ni do tró­jek. Były też w jed­nej gru­pie, co ozna­cza­ło, że prak­tycz­nie wszyst­kie ćwi­cze­nia mia­ły ra­zem. Tak więc więk­szość dnia spę­dza­ły ze sobą i choć ich cha­rak­te­ry były dia­me­tral­nie róż­ne, po­lu­bi­ły się od razu.

Emi­lia – szczu­pła sza­tyn­ka o brą­zo­wych oczach i in­tro­wer­tycz­nym cha­rak­te­rze. Spra­wia­ła wra­że­nie nie­śmia­łej. Za­zwy­czaj wo­la­ła słu­chać, niż mó­wić. Lu­bi­ła wszyst­ko mieć zro­bio­ne na czas i była sza­le­nie do­kład­na. Mo­ni­ka – zwa­rio­wa­na blon­dyn­ka o lek­ko krą­głej fi­gu­rze i fi­glar­nym zie­lo­no­okim spoj­rze­niu. Zwi­nię­te w sprę­ży­ny pół­dłu­gie wło­sy, upi­na­ne za­zwy­czaj nie­dba­le w koń­ski ogon, mia­ły od­cień doj­rza­łych kło­sów zbo­ża. Była nie­co py­ska­ta i sza­lo­na, co na dłuż­szą metę mo­gło być dla nie­któ­rych mę­czą­ce, jed­nak nie dla zrów­no­wa­żo­nej i spo­koj­nej Emi­lii, któ­ra za­wsze mo­gła się skryć w cie­niu swo­jej przy­ja­ciół­ki. Mia­ła wte­dy szan­sę ro­bić to, co naj­bar­dziej lu­bi­ła – ob­ser­wo­wać lu­dzi i ich za­cho­wa­nie – nie bę­dąc przy tym zmu­sza­ną do pro­wa­dze­nia bez­sen­sow­nych kon­wer­sa­cji.

– Do­koń­cze­nie ćwi­cze­nia zaj­mie ci pięć se­kund. – Mo­ni­ka nie­dba­le mach­nę­ła ręką. – A taki cu­dow­ny wi­dok jest wart spa­ce­ru.

Te­raz jej ręka nie wska­zy­wa­ła na Wi­słę, ale na idą­cych z na­prze­ciw­ka trzech chło­pa­ków. Je­den z nich, mi­ja­jąc dziew­czy­ny, pu­ścił do Mo­ni­ki oko.

– Ale cia­cho… – mruk­nę­ła, oglą­da­jąc się za nim.

W od­po­wie­dzi Emil­ka wznio­sła oczy ku nie­bu.

– Gdy­by twój chło­pak to wi­dział… – wes­tchnę­ła.

– Ale nie wi­dzi. Bo woli ślę­czeć nad książ­ka­mi, niż po­spa­ce­ro­wać ze swo­ją uko­cha­ną – wy­pa­li­ła, po­pra­wia­jąc wrzy­na­ją­ce się w oboj­czy­ki ra­miącz­ka swo­je­go ulu­bio­ne­go, wście­kle czer­wo­ne­go ple­ca­ka.

Roz­ma­wia­jąc o ju­trzej­szych za­ję­ciach, wol­no prze­szły pod Wa­we­lem, na­stęp­nie mi­nę­ły Ka­no­ni­czą, gdzie od przy­szłe­go se­me­stru mia­ły mieć za­ję­cia, aż wresz­cie zna­la­zły się na uli­cy Grodz­kiej, jak zwy­kle za­tło­czo­nej. Prze­szły szyb­ko wzdłuż ryn­ku i ko­ścio­ła Ma­riac­kie­go. Gdy Mo­ni­ka chcia­ła zaj­rzeć jesz­cze do Su­kien­nic, Emi­lia zde­cy­do­wa­nym ru­chem po­cią­gnę­ła ją w stro­nę Flo­riań­skiej, choć ją rów­nież ku­si­ły świa­tła i gwar na ryn­ku. Po­sęp­ne masz­ka­ro­ny zdo­bią­ce at­ty­ki Su­kien­nic śle­dzi­ły prze­cho­dzą­ce dziew­czy­ny ka­mien­ny­mi oczy­ma. Mia­ły ta­kie miny, jak­by lada mo­ment za­mie­rza­ły rzu­cić się na wy­bra­ną ofia­rę i po­żreć ją w ca­ło­ści.

Tęga sprze­daw­czy­ni, oto­czo­na kil­ko­ma wia­dra­mi róż, za­chę­ca­ła za­chryp­nię­tym już nie­co krzy­kiem do za­ku­pu ko­lo­ro­wych bu­kie­tów „po atrak­cyj­nej ce­nie”. Cho­dzą­cy na szczu­dłach klaun, ubra­ny w ostry, ko­lo­ro­wy i tan­det­ny frak, pusz­czał gi­gan­tycz­ne bań­ki my­dla­ne, od­bi­ja­ją­ce się ty­sią­ca­mi bla­sków od wszyst­kich ota­cza­ją­cych je świa­teł. Cho­dze­nie na po­nadme­tro­wych tycz­kach wy­ma­ga­ło spo­ro sku­pie­nia. Trze­ba było nie­źle la­wi­ro­wać, żeby nie wpaść na licz­nych tu­ry­stów, po­ru­sza­ją­cych się w spo­sób kom­plet­nie nie­prze­wi­dy­wal­ny.

Pod po­mni­kiem Mic­kie­wi­cza kłę­bi­ły się rze­sze stu­den­tów. Część z nich wy­bie­ra­ła się na za­ba­wy w pu­bie, inni sie­dzie­li na ław­kach i cze­ka­li na ko­goś bli­skie­go. Dwóch mło­dzień­ców pre­zen­to­wa­ło mi­ni­show, wy­ko­nu­jąc na wol­nym skraw­ku płyt akro­ba­cje god­ne cyr­kow­ców.

Tuż przy wej­ściu na Flo­riań­ską na nie­wiel­kim po­de­ście stał męż­czy­zna prze­bra­ny za śmierć. W ręce dzier­żył owi­nię­tą fo­lią alu­mi­nio­wą kosę, a jego dłu­ga czar­na sza­ta prze­wią­za­na była w pa­sie bia­łym pro­stym sznu­rem, ni­czym mnich. Głę­bo­ki czar­ny kap­tur skry­wał twarz. Gdy dziew­czy­ny go mi­ja­ły, ja­kaś ko­bie­ta wrzu­ci­ła „ko­stu­sze” kil­ka mo­net do bla­sza­ne­go kub­ka. Śmierć na­tych­miast ze­rwa­ła z sie­bie kap­tur, uka­zu­jąc twarz klau­na i nie­spo­dzie­wa­nie wy­bu­cha­jąc au­ten­tycz­nie prze­ra­ża­ją­cym śmie­chem.

Mo­ni­ka aż po­sko­czy­ła.

– Wa­riat ja­kiś – mruk­nę­ła, szyb­ko mi­ja­jąc dzi­wa­ka. – Robi so­bie jaja ze śmier­ci. Cie­ka­we, czy bę­dzie mu tak do śmie­chu, kie­dy przyj­dzie po nie­go ta praw­dzi­wa…

– Wi­docz­nie wy­szedł z za­ło­że­nia, iż w ob­li­czu śmier­ci po­zo­sta­je nam już tyl­ko śmiech – stwier­dzi­ła cierp­kim to­nem Ja­wor­ska. – Gorz­ki śmiech.

Po­ko­na­nie Flo­riań­skiej za­ję­ło im kil­ka­na­ście mi­nut, po­nie­waż dzi­siaj pa­no­wał tu­taj wy­jąt­ko­wy tłok. Dziew­czy­ny mi­ja­ły kil­ka szkol­nych wy­cie­czek oraz gru­pę ja­poń­skich tu­ry­stów ubra­nych w jed­no­li­te czer­wo­ne stro­je i czap­ki. Wszy­scy mie­li apa­ra­ty fo­to­gra­ficz­ne i trza­ska­li zdję­cia gdzie po­pad­nie. Mło­da prze­wod­nicz­ka ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną opo­wia­da­ła im hi­sto­rię ryn­ku i ko­ścio­ła Ma­riac­kie­go, któ­re­go pięk­nie oświe­tlo­na wie­ża gó­ro­wa­ła przy za­mknię­ciu uli­cy Flo­riań­skiej.

– Ko­cham to miej­sce – wes­tchnę­ła Mo­ni­ka, wdy­cha­jąc głę­bo­ko aro­mat pie­czo­ne­go mię­sa do­cho­dzą­cy z mi­ja­nej re­stau­ra­cji. – I je­stem głod­na. Idzie­my do Maka?

Tuż pod Bra­mą Flo­riań­ską, w na­roż­nej ka­mie­ni­cy, znaj­do­wał się McDo­nald. Był to chy­ba naj­bar­dziej ob­le­ga­ny w Pol­sce od­dział tej sie­ci. Te­raz też prak­tycz­nie nie było szan­sy na wci­śnię­cie się do środ­ka.

Emi­lia zer­k­nę­ła z nie­sma­kiem na nie­koń­czą­cą się ko­lej­kę przy ka­sach.

– Bę­dzie­my tu­taj stać ty­dzień – za­wy­ro­ko­wa­ła. – Nie dasz rady wy­trzy­mać bez je­dze­nia, aż do­je­dzie­my do aka­de­mi­ka?

– Umrę z gło­du. – Dziew­czy­na po­kle­pa­ła się po brzu­chu. – No, Mila, nie bądź taka. Na nic mi nie po­zwa­lasz. Je­steś gor­sza niż mat­ka!

– To idź so­bie coś kup, a ja tu­taj za­cze­kam – pod­da­ła się Emil­ka. – Tyl­ko po­sta­raj się za­ła­twić to moż­li­wie jak naj­szyb­ciej, bła­gam.

– Wci­snę się do ko­lej­ki. – Pu­ści­ła do niej oko i roz­pię­ła nie­co kurt­kę, uka­zu­jąc głę­bo­ki de­kolt swo­jej czer­wo­nej bluz­ki. – Nikt się temu nie oprze. Zo­ba­czysz.

– Chy­ba że inna ko­bie­ta – mruk­nę­ła Emi­lia z prze­ką­sem.

Cze­ka­jąc na przy­ja­ciół­kę, po­bież­nie przej­rza­ła wi­try­nę z suk­nia­mi ślub­ny­mi, a na­stęp­nie za­trzy­ma­ła się przed wy­wie­szo­ny­mi przy bra­mie ob­ra­za­mi.

Na­gle jej wzrok przy­ku­ła dziew­czy­na, któ­ra w szyb­kim tem­pie zbli­ża­ła się w jej kie­run­ku od stro­ny uli­cy Pi­jar­skiej. Wy­so­ka blon­dyn­ka szła sprę­ży­stym kro­kiem wzdłuż resz­tek mu­rów, wbi­ja­jąc po­nu­ry wzrok w mi­ja­ne oso­by. Ubra­na była w ca­ło­ści na czar­no, a przez ra­mię mia­ła prze­wie­szo­ną kra­cia­stą tecz­kę z błysz­czą­ce­go ma­te­ria­łu. Był to je­dy­ny ko­lo­ro­wy ele­ment jej stro­ju, nie li­cząc ja­snych pro­stych wło­sów.

Emi­lia od­nio­sła dziw­ne wra­że­nie, że twarz tej mło­dej ko­bie­ty była roz­my­ta, ni­czym na nie­wy­raź­nej fo­to­gra­fii albo sła­bej ja­ko­ści fil­mie. Gdy ta była w od­le­gło­ści oko­ło dzie­się­ciu me­trów, Mila po­czu­ła na skó­rze chłod­ne ciar­ki. Od­ru­cho­wo obej­mu­jąc się ra­mio­na­mi, sta­nę­ła nie­co bli­żej muru, by zejść z pola wi­dze­nia tej dziw­nej oso­bie. Wbi­ja­jąc ple­cy w zim­ne ce­gły bra­my, upar­cie wpa­try­wa­ła się w po­su­wi­ste ru­chy blon­dyn­ki. Na­gle dziew­czy­na ob­ró­ci­ła się w stro­nę Emi­lii i spoj­rza­ła na nią lo­do­wa­tym wzro­kiem. Emi­lia mo­gła­by przy­siąc, że na jej twa­rzy zo­ba­czy­ła inną, jak­by na­ło­żo­ną żywą ma­skę. Nie­sa­mo­wi­cie brzyd­ką, po­marsz­czo­ną i od­py­cha­ją­cą. To coś wpa­try­wa­ło się w nią przez chwi­lę wro­gim wzro­kiem. Mia­ło wiel­kie czar­ne źre­ni­ce, prze­peł­nio­ne czy­stą nie­na­wi­ścią i chę­cią czy­nie­nia zła. Emi­lia bała się spu­ścić to coś z oka, bo była prze­ko­na­na, że na­wet gdy­by mru­gnę­ła, to zo­sta­ła­by za­ata­ko­wa­na. Od­ru­cho­wo roz­su­nę­ła nie­co za­mek kur­tecz­ki i za­ci­snę­ła w dło­ni krzyż świę­te­go Be­ne­dyk­ta, któ­ry do­sta­ła w dzie­ciń­stwie od ojca Ra­fa­ła.

Blon­dyn­ka sta­nę­ła bez ru­chu, prze­szy­wa­jąc Emi­lię gniew­nym spoj­rze­niem, ni­czym wście­kłe zwie­rzę go­tu­ją­ce się do ata­ku. Se­kun­dy za­mie­ni­ły się w go­dzi­ny. Cały gwar, wszy­scy lu­dzie gdzieś prze­pa­dli, zo­sta­wia­jąc po so­bie je­dy­nie czar­ną pust­kę i bo­le­sną ci­szę. Emi­lia trwa­ła w bez­ru­chu, czu­jąc jak od po­wie­wu zim­ne­go wia­tru łza­wią jej oczy, roz­my­wa­jąc wszyst­ko do­oko­ła. Je­dy­nie te czar­ne, pu­ste oczy lśni­ły…

– Mila! Co jest?

Przy niej zma­te­ria­li­zo­wa­ła się Mo­ni­ka. W ręce trzy­ma­ła wiel­ki ku­bek z sha­kiem ba­na­no­wym.

– Mila! – Po­trzą­snę­ła moc­no przy­ja­ciół­ką.

– Nic, nic… – Emil­ka spu­ści­ła na mo­ment gło­wę i prze­tar­ła oczy wierz­chem dło­ni.

Kie­dy spoj­rza­ła w miej­sce, gdzie jesz­cze pół se­kun­dy wcze­śniej sta­ła dziw­na dziew­czy­na, te­raz nie zo­ba­czy­ła tam ni­ko­go.

– Co się sta­ło? – do­py­ty­wa­ła Mo­ni­ka. – Mó­wi­łam do cie­bie, trzę­słam tobą, a ty nic. Za­cho­wy­wa­łaś się jak słup soli. Na­praw­dę nie­źle mnie na­stra­szy­łaś.

– Ja… – Nie mo­gła za­pa­no­wać nad drże­niem gło­su. – Ja… za­my­śli­łam się…

– No do­bra. Chodź­my już le­piej na ten au­to­bus… – mruk­nę­ła Mo­ni­ka, bio­rąc ko­le­żan­kę pod ra­mię.

Idąc wzdłuż Pi­jar­skiej, Emi­lia roz­glą­da­ła się wo­ko­ło, szu­ka­jąc ubra­nej na czar­no blon­dyn­ki, lecz nie mo­gła jej od­na­leźć. Znów ota­czał ją tłum tu­ry­stów i mło­dzie­ży, we­so­ły gwar i śmie­chy. Nie­bo za­mie­ni­ło się w czar­ną płach­tę ob­sia­ną mi­lio­na­mi drob­nych zło­tych gwiazd. Pod nim roz­cią­gał się na­gle urwa­ny sy­gnał z wie­ży ma­riac­kiej. Kil­ka go­łę­bi krą­ży­ło nad przy­stan­kiem, cze­ka­jąc, aż ktoś upu­ści choć mały okru­szek je­dzo­ne­go na szyb­ko ob­wa­rzan­ka.

Wszyst­ko wró­ci­ło do nor­my, zo­sta­wia­jąc w umy­śle Emi­lii je­dy­nie prze­ra­że­nie i bar­dzo złe prze­czu­cie. Wciąż wy­pa­try­wa­ła wśród mi­ja­nych osób dziw­nej blon­dyn­ki z dwie­ma twa­rza­mi, ale ta prze­pa­dła jak ka­mień w wodę.

* * *

Tego wie­czo­ru Emi­lia nie była w sta­nie sku­pić swo­ich my­śli na ni­czym kon­kret­nym. Sta­le w wy­obraź­ni mia­ła przed sobą te wro­gie, ta­jem­ni­cze oczy nie­zna­nej jej po­sta­ci, wy­zie­ra­ją­ce z twa­rzy ubra­nej na czar­no blon­dyn­ki. To było coś nie­ludz­ko złe­go, chcą­ce­go zro­bić krzyw­dę każ­dej oso­bie, jaka tyl­ko sta­nie mu na dro­dze.

W za­du­mie na­ło­ży­ła tro­chę kre­mu ujędr­nia­ją­ce­go na swo­ją szczo­tecz­kę do zę­bów. Do­pie­ro kie­dy ohyd­na w sma­ku maź za­czę­ła ją piec w ję­zyk, zo­rien­to­wa­ła się, co zro­bi­ła. Plu­jąc do zle­wu i kil­ka­krot­nie płu­cząc usta zim­ną wodą, klę­ła w my­ślach na sie­bie i swo­ją głu­po­tę.

– Je­steś dzi­siaj ja­kaś roz­ko­ja­rzo­na – za­uwa­ży­ła Mo­ni­ka, my­jąc w umy­wal­ce obok ra­pi­do­graf do kre­śle­nia cien­kiej kre­ski. – Po­patrz, tusz mi cał­kiem za­sechł…

– Bo nie za­mo­czy­łaś go na noc – za­uwa­ży­ła cierp­kim to­nem. – Jak bę­dziesz je zo­sta­wiać bez czysz­cze­nia, to nie­ba­wem cze­ka cię za­kup no­wych.

– Wolę nie. Te do­bre są dro­gie jak dia­bli. Wąt­pię, żeby moi ro­dzi­ce chcie­li mi za­spon­so­ro­wać trze­ci ze­staw.

Za­nim przy­ja­ciół­ce uda­ło się upo­rać z za­pcha­nym ra­pi­do­gra­fem, do ła­zien­ki we­szły jesz­cze dwie ko­le­żan­ki z wę­zła. Układ na pię­trach aka­de­mi­ka był taki, że jed­na ła­zien­ka przy­pa­da­ła na czte­ry po­ko­je, w su­mie dzie­sięć osób. Trud­no więc było mó­wić o in­tym­no­ści. Uciecz­ki nie gwa­ran­to­wał rów­nież po­kój dziew­czyn, któ­ry był tak mały, że mie­ści­ło się w nim je­dy­nie pię­tro­we łóż­ko, dwa nie­wiel­kie sto­li­ki, wi­szą­ca szaf­ka (trzy­ma­ły w niej pro­duk­ty spo­żyw­cze) oraz dwie wą­skie i wy­so­kie pod su­fit sza­fy wnę­ko­we na ubra­nia. Pod dol­nym łóż­kiem do­dat­ko­wo upcha­ły dwa pla­sti­ko­we po­jem­ni­ki, ide­al­ne do prze­cho­wy­wa­nia ry­sun­ków, ka­lek, kar­to­nów i in­nych przy­bo­rów ry­sun­ko­wych, nie­na­da­ją­cych się do zwi­ja­nia albo skła­da­nia.

Cze­ka­jąc na Mo­ni­kę, Emi­lia wy­pi­ła jesz­cze nie­co wody i szyb­ko prze­żu­ła gumę do żu­cia, by za­bić ohyd­ny po­smak kre­mu.

– Idę od razu do spa­nia – ziew­nę­ła Mo­ni­ka, za­my­ka­jąc drzwi na klucz i gra­mo­ląc się na swo­je gór­ne łóż­ko.

– Ja też, mu­szę tyl­ko się wcze­śniej na­sma­ro­wać… – mruk­nę­ła Emi­lia, wy­cią­ga­jąc z ko­sme­tycz­ki tubę spe­cjal­nej ma­ści.

Słu­cha­jąc au­dy­cji ra­dio­wej, Mo­ni­ka smęt­nym wzro­kiem przy­glą­da­ła się Emi­lii, pra­co­wi­cie po­kry­wa­ją­cej spe­cy­fi­kiem skó­rę. Czer­wo­ne zmia­ny błysz­cza­ły w świe­tle lamp­ki tech­nicz­nej.

– Wiesz… prze­rą­ba­ne masz z tą skó­rą – po­wie­dzia­ła Mo­ni­ka ci­cho. – A ja na­rze­kam, że mam tro­chę sa­deł­ka tu i ów­dzie. Do­pie­ro wi­dząc, ile cza­su mu­sisz po­świę­cić na sma­ro­wa­nie, czysz­cze­nie i złusz­cza­nie tej prze­klę­tej ry­biej łu­ski, uświa­da­miam so­bie, jak po­twor­nie je­stem in­fan­tyl­na.

– Cóż, za­wsze chce­my mieć wię­cej, niż mamy – od­par­ła Emi­lia. – Do­brze, że przy­naj­mniej nie mam tego na twa­rzy i szyi.

– Ale w bi­ki­ni nie wy­stą­pisz, praw­da?

– Ra­czej nie. Na­wet kie­dy zmian pra­wie nie wi­dać i tak nie mogę sie­dzieć w słoń­cu, bo po­draż­ni­ła­bym ją jesz­cze bar­dziej.

– Co się z tobą sta­ło, tam przed Bra­mą Flo­riań­ską? – Mo­ni­ka szyb­ko zmie­ni­ła te­mat. – Ni­g­dy nie za­cho­wy­wa­łaś się tak dziw­nie. Prze­stra­szy­łaś mnie, wiesz?

Przed ocza­mi Emi­lii na­tych­miast sta­nę­ła ta strasz­na twarz z bez­den­nie czar­nym spoj­rze­niem.

– Nie wiem – wes­tchnę­ła. – Pierw­szy raz do­świad­czy­łam cze­goś ta­kie­go.

– To zna­czy…? – Głos ko­le­żan­ki za­chę­cał do po­cią­gnię­cia te­ma­tu.

– Wi­dzia­łam dziew­czy­nę o ta­kim dziw­nym wy­ra­zie twa­rzy. Wpa­try­wa­ła się we mnie tak wro­go…

Choć były do­bry­mi ko­le­żan­ka­mi, Mila jak na ra­zie nie zde­cy­do­wa­ła się wy­ja­wić Mo­ni­ce swo­jej ta­jem­ni­cy. Nie po­wie­dzia­ła jej o tym, że wi­dzi du­chy, po­nie­waż zwy­czaj­nie się bała, że stra­ci bli­ską oso­bę. A dla­cze­go? Gdyż zna­ła to z au­top­sji. Za­wsze tak było. Po­zna­wa­ła ko­goś, z kim szyb­ko na­wią­zy­wa­ła do­bry kon­takt, pod­czas ja­kiejś szcze­rej roz­mo­wy wy­ja­wia­ła, ja­kie ma zdol­no­ści, po czym ta oso­ba na­gle za­czy­na­ła wy­naj­dy­wać róż­ne wy­mów­ki, by­le­by tyl­ko nie spę­dzać z Milą cza­su. Kil­ka ta­kich bo­le­snych do­świad­czeń z ostat­nich lat na­uczy­ło ją, by trzy­mać ję­zyk za zę­ba­mi.

– Może za bar­dzo się ga­pi­łaś i się la­ska wku­rzy­ła? – Mo­ni­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Albo kie­dyś za­la­złaś jej za skó­rę?

– Nie­moż­li­we! – Emi­lia odło­ży­ła krem i wy­tar­ła ręce w pa­pie­ro­wy ręcz­nik. – Prze­cież ni­g­dy wcze­śniej jej nie wi­dzia­łam. Je­stem tego pew­na.

Mo­ni­ka wy­god­niej uło­ży­ła się na ple­cach i pod­ło­ży­ła rękę pod gło­wę.

– Trze­ba było ją za­py­tać, czy ma ja­kiś pro­blem. Albo po­ka­zać ją mnie. Ja tam bym się za­py­ta­ła…

– Znik­nę­ła, kie­dy mną po­trzą­snę­łaś – wtrą­ci­ła Emi­lia. – Po pro­stu roz­pły­nę­ła się w po­wie­trzu. Szu­ka­łam jej, ale prze­pa­dła.

– A ja, głu­pia, my­śla­łam, że oglą­dasz się za chło­pa­ka­mi…

– Och, prze­stań. To­bie tyl­ko jed­no w gło­wie.

– Nie jed­no, uwierz mi… – Mo­nia pu­ści­ła do ko­le­żan­ki oko.

Emi­lia zga­si­ła świa­tło i po­ło­ży­ła się do swo­je­go łóż­ka na dole. Nad nią Mo­ni­ka sta­ra­ła się chy­ba le­piej uło­żyć, bo cała kon­struk­cja lek­ko za­skrzy­pia­ła. Po chwi­li w po­ko­ju za­pa­dła ci­sza. Le­żąc na wznak, dziew­czy­na pa­trzy­ła na ja­sne pa­ski świa­tła la­tar­ni ulicz­nych, rzu­ca­ne na ścia­nę po­ko­ju przez alu­mi­nio­we ża­lu­zje. Wciąż roz­my­śla­ła o dziw­nym zda­rze­niu. Kogo zo­ba­czy­ła? I dla­cze­go w ta­kim tłu­mie to coś za­re­ago­wa­ło wro­go aku­rat na nią? Może to rze­czy­wi­ście przez jej zdol­no­ści? Na­gle zro­zu­mia­ła. Ze zde­ner­wo­wa­nia sze­ro­ko otwo­rzy­ła oczy.

Zo­ba­czy­ła to. ZDE­MA­SKO­WA­ŁA. Dla­te­go tak się wście­kła…

Sta­ra­jąc się uspo­ko­ić, dziew­czy­na wzię­ła kil­ka głęb­szych wde­chów. Z ca­łej siły pró­bo­wa­ła sku­pić umysł na czymś przy­jem­nym, żeby póź­niej nie śnić kosz­ma­rów. Jed­nak­że tej nocy dane jej było oglą­dać tyl­ko jed­ną, w kół­ko od­twa­rza­ną sce­nę. Czar­ne, mro­żą­ce krew w ży­łach dzi­kie oczy…2.

Ma­ria Po­pław­ska była eme­ry­to­wa­ną na­uczy­ciel­ką ję­zy­ka pol­skie­go, a za­ra­zem wła­ści­ciel­ką prze­stron­ne­go miesz­ka­nia na pierw­szym pię­trze uro­kli­wej kra­kow­skiej ka­mie­ni­cy przy uli­cy Dłu­giej. Miesz­ka­nie jej skła­da­ło się z czte­rech po­koi, ła­zien­ki, kuch­ni i ob­szer­ne­go, ciem­ne­go ko­ry­ta­rza. Po przej­ściu na eme­ry­tu­rę, kie­dy to zmarł jej mąż i zo­sta­ła sama, gdyż je­dy­na cór­ka wy­je­cha­ła za pra­cą do Au­stra­lii, pani Ma­ria po­sta­no­wi­ła od­dzie­lić część miesz­ka­nia i wy­naj­mo­wać stu­den­tom. Sio­strze­niec wy­bu­do­wał w holu ścian­kę, od­gra­dza­jąc w ten spo­sób dwa naj­mniej­sze po­ko­je od resz­ty. W jed­nym z po­miesz­czeń wy­od­ręb­nio­no ła­zien­kę i nie­wiel­ki aneks ku­chen­ny. Od pię­ciu lat po­wsta­łe w ten spo­sób miesz­kan­ko wy­naj­mo­wa­ło mło­de ko­re­ań­skie mał­żeń­stwo. Kil­ka mie­się­cy temu oka­za­ło się jed­nak, że dziew­czy­na spo­dzie­wa się dziec­ka. Uczel­nia po­mo­gła im, wy­naj­du­jąc w aka­de­mi­ku spe­cjal­ne miesz­ka­nie stu­denc­kie dla ro­dzin. Ofer­ta była ku­szą­ca, a opła­ty kil­ka­krot­nie niż­sze, więc pań­stwo Yang w ogó­le się nie za­sta­na­wia­li i szyb­ko roz­wią­za­li umo­wę z sę­dzi­wą wła­ści­ciel­ką.

W wy­ni­ku tego przez całe wa­ka­cje miesz­ka­nie sta­ło pu­ste, ge­ne­ru­jąc star­szej ko­bie­cie je­dy­nie do­dat­ko­we kosz­ty. Kie­dy więc w po­ło­wie wrze­śnia, tuż przed roz­po­czę­ciem roku aka­de­mic­kie­go, do jej drzwi za­pu­ka­ła Ewe­li­na Ra­dzie­jew­ska – wy­so­ka blon­dyn­ka o mi­łej twa­rzy – pani Po­pław­ska z nie­skry­wa­ną ra­do­ścią zgo­dzi­ła się wy­na­jąć jej uciąż­li­wy pu­sto­stan. Mło­da oka­za­ła się stu­dent­ką dru­gie­go roku me­dy­cy­ny i była bar­dzo roz­mow­ną, otwar­tą dziew­czy­ną. Star­sza ko­bie­ta wpraw­dzie nie była pew­na, czy dziew­czę szyb­ko nie za­cznie spro­wa­dzać ja­kichś im­pre­zo­wi­czów, jed­nak ta obie­ca­ła, że aby się utrzy­mać na stu­diach, musi mieć sty­pen­dium na­uko­we, co ozna­cza nie­koń­czą­cą się na­ukę. Uspo­ko­jo­na tym za­pew­nie­niem wła­ści­ciel­ka wrę­czy­ła wresz­cie ko­bie­cie sta­ro­świec­kie klu­cze, in­ka­su­jąc rów­no­cze­śnie opła­tę za trzy mie­sią­ce z góry.

Przez pierw­sze dwa ty­go­dnie sym­pa­tycz­na dziew­czy­na spra­wo­wa­ła się ide­al­nie. Kil­ka razy na­wet py­ta­ła, czy nie trze­ba zro­bić za­ku­pów, cza­sa­mi po­ma­ga­ła wnieść siat­ki z wa­rzy­wa­mi. I na­gle, ja­koś na po­cząt­ku paź­dzier­ni­ka, wszyst­ko ule­gło dia­me­tral­nej zmia­nie. Lo­ka­tor­ka zro­bi­ła się ja­kaś taka inna. Za­czę­ła no­sić tyl­ko czar­ne ubra­nia, prze­sta­ła się od­zy­wać, a na za­da­wa­ne py­ta­nia od­po­wia­da­ła pół­gęb­kiem lub wca­le. Jed­nak­że dwa dni temu już zde­cy­do­wa­nie prze­sa­dzi­ła…

Owe­go po­po­łu­dnia Po­pław­ska wy­bra­ła się na szyb­kie spra­wun­ki. Od ja­kie­goś cza­su bra­ła nowe leki na­ser­co­we, po któ­rych cią­gle krę­ci­ło się jej w gło­wie. Wy­bra­ła się więc tyl­ko po chleb i ka­wa­łek pasz­te­tu. Gdy po wdra­pa­niu się na pierw­sze pię­tro sta­nę­ła wresz­cie przy swo­ich drzwiach, wal­cząc rów­no­cze­śnie z za­wro­ta­mi gło­wy oraz z za­ci­na­ją­cym się zam­kiem, na­gle ze swo­je­go miesz­ka­nia wy­pa­dła Ewe­li­na. Wy­bie­ga­jąc na klat­kę scho­do­wą, z taką siłą po­pchnę­ła sta­rusz­kę, że ta z im­pe­tem rąb­nę­ła czo­łem o fu­try­nę drzwi. Zde­ner­wo­wa­na, krzyk­nę­ła coś za dziew­czy­ną, jed­nak­że pan­ni­ca omio­tła ją prze­ra­ża­ją­cym spoj­rze­niem kom­plet­nie czar­nych oczu, po czym… za­war­cza­ła. Głu­chy dźwięk od­bił się echem w wy­so­kim holu. Ko­bie­ta z prze­ra­że­nia wpa­dła do swo­jej czę­ści miesz­ka­nia, czym prę­dzej za­ry­glo­wa­ła drzwi i wy­ko­nu­jąc kil­ka zna­ków krzy­ża, wpa­dła do sa­lo­nu.

W pierw­szym od­ru­chu chcia­ła za­dzwo­nić na po­li­cję, jed­nak znie­ru­cho­mia­ła ze słu­chaw­ką sta­ro­świec­kie­go te­le­fo­nu w dło­ni. Co wła­ści­wie mia­ła­by po­wie­dzieć? Że lo­ka­tor­ka na nią za­war­cza­ła jak wście­kły pies? Prze­cież od razu we­zmą ją za wa­riat­kę i za­miast pa­tro­lu po­li­cyj­ne­go wy­ślą eki­pę z bia­łym ka­fta­nem.

Po krót­kim jed­nak na­my­śle wzię­ła kil­ka głę­bo­kich wde­chów i wsa­dzi­ła pulch­ny pa­lec w otwór z cy­frą dzie­więć. Prze­krę­ci­ła. Tar­cza z ci­chym py­ka­niem wró­ci­ła na swo­je miej­sce po czym sta­nę­ła w ocze­ki­wa­niu na wy­krę­ce­nie ko­lej­nej cy­fry.

Dru­ga dzie­wiąt­ka…

Do dia­bła, jak to po­wie­dzieć? Że lo­ka­tor­ka naj­pierw po­pchnę­ła sę­dzi­wą sta­rusz­kę, a po­tem za­czę­ła war­czeć, stra­sząc prze­raź­li­wym gry­ma­sem na twa­rzy?

No wła­śnie, lo­ka­tor­ka!

Ko­bie­ta za­sty­gła z pal­cem nad ostat­nią cy­frą.

Prze­cież wy­naj­mo­wa­ła to miesz­ka­nie nie­le­gal­nie. Nie zgło­si­ła no­we­go lo­ka­to­ra, nie pła­ci­ła żad­nych po­dat­ków. Nie dość, że we­zmą ją za wa­riat­kę, to jesz­cze przy­wa­lą karę. Po czymś ta­kim wpa­da się w dłu­gi, któ­rych po­tem nie jest się w sta­nie spła­cić do koń­ca nędz­ne­go eme­ry­tal­ne­go ży­cia.

Osta­tecz­nie Po­pław­ska ska­pi­tu­lo­wa­ła i rzu­ci­ła słu­chaw­kę na wi­deł­ki. Prze­wa­ży­ła chęć do­ro­bie­nia paru gro­szy oraz uza­sad­nio­na oba­wa, że zo­sta­nie po­trak­to­wa­na przez wła­dze jak oso­ba z pro­ble­ma­mi psy­chicz­ny­mi.

* * *

Mi­nę­ły dwa ty­go­dnie, a dziew­czy­na prze­sta­ła się po­ja­wiać. Pani Ma­ria uważ­nie wsłu­chi­wa­ła się w każ­dy szmer na klat­ce i z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­ła na po­wrót stu­dent­ki. Za­mie­rza­ła wte­dy ją do­paść i za­żą­dać wy­ja­śnień. Kil­ka­na­ście dni po ca­łym zda­rze­niu ko­bie­ta po­wo­li do­cho­dzi­ła do wnio­sku, że cała ta sy­tu­acja chy­ba się jej przy­wi­dzia­ła. Swo­je rze­ko­me zwi­dy tłu­ma­czy­ła efek­tem ubocz­nym dzia­ła­nia no­wych le­ków na­ser­co­wych. Po bo­le­snym zde­rze­niu z fu­try­ną zo­stał so­lid­ny do­wód w po­sta­ci pa­skud­ne­go si­nia­ka. Wpraw­dzie nie była le­ka­rzem, ale wie­dzia­ła, że pod wpły­wem sil­ne­go ude­rze­nia ludz­ki mózg może prze­stać pra­co­wać pra­wi­dło­wo, ra­cząc swo­je­go wła­ści­cie­la por­cją wi­zji wzro­ko­wych bądź słu­cho­wych, ni­czym po za­ży­ciu środ­ka ha­lu­cy­no­gen­ne­go. Do­ty­ka­jąc pal­ca­mi wciąż po­bo­le­wa­ją­cej skro­ni, upar­cie wma­wia­ła so­bie, że blon­dy­na coś do niej mó­wi­ła nor­mal­nym gło­sem (być może na­wet prze­pra­sza­ła), a ona, w za­du­mie i pod wpły­wem le­ków, sły­sza­ła war­cze­nie dzi­kie­go zwie­rzę­cia.

Im wię­cej cza­su upły­wa­ło od tego nie­ty­po­we­go zda­rze­nia, tym bar­dziej ko­bie­ta utwier­dza­ła się w swo­im prze­ko­na­niu. Cze­ka­jąc na po­wrót stu­dent­ki, po­wta­rza­ła so­bie w my­ślach py­ta­nia, któ­re przy­go­to­wa­ła w ra­zie spo­tka­nia z dziew­czy­ną. Jed­nak­że ta wciąż nie wra­ca­ła, co za­czy­na­ło co­raz bar­dziej nie­po­ko­ić pa­nią Ma­rię.

Wresz­cie sta­rusz­ka nie wy­trzy­ma­ła. Któ­re­goś wie­czo­ru do­kład­nie za­trza­snę­ła drzwi wej­ścio­we na klat­kę scho­do­wą i zo­sta­wi­ła we­tknię­ty w za­mek klucz. Ten za­bieg da­wał jej pew­ność, że gdy­by ewen­tu­al­nie lo­ka­tor­ka wró­ci­ła, nie by­ła­by w sta­nie otwo­rzyć drzwi od ze­wnątrz. Po­pław­ska wy­su­pła­ła z kie­sze­ni swo­je­go szla­fro­ka za­pa­so­wy klucz do wy­naj­mo­wa­nej czę­ści i ci­cho za­kra­dła się do cięż­kich, rzeź­bio­nych drzwi. Z wy­pie­ka­mi na twa­rzy prze­krę­ci­ła za­mek i za­pa­li­ła świa­tło w mi­nia­tu­ro­wym przed­po­ko­ju po­łą­czo­nym z anek­sem ku­chen­nym. To, co uj­rza­ła, było ni­czym w po­rów­na­niu z war­czą­cą stu­dent­ką…

Miesz­ka­nie wy­glą­da­ło jak po woj­nie. Wszę­dzie le­ża­ły po­roz­rzu­ca­ne ubra­nia – ko­ron­ko­we biu­sto­no­sze, czar­ne figi, dżin­so­we spodnie i kra­cia­ste ko­szul­ki. W po­ko­ju, na sa­mym środ­ku roz­ko­pa­nej po­ście­li, pię­trzył się stos ksią­żek me­dycz­nych oraz nie­za­mknię­ty lap­top. Z otwar­tych szu­flad sta­rej ko­mo­dy zwi­sa­ły ko­lej­ne ele­men­ty gar­de­ro­by, od ko­lo­ro­wych skar­pe­tek po czar­ne poń­czo­chy z gru­bym szwem. W ku­chen­nym zle­wie pię­trzy­ły się brud­ne na­czy­nia, roz­pacz­li­wie bła­ga­jąc o zdra­pa­nie z nich resz­tek kom­plet­nie za­schnię­te­go po­mi­do­ro­we­go sosu i zjeł­cza­łe­go tłusz­czu. Przy łóż­ku na pod­ło­dze sta­ły dwa kub­ki z fu­sa­mi po ka­wie. W jed­nym z nich zdą­ży­ła wy­ro­snąć war­stwa ja­sno­zie­lo­nej ple­śni.

– No świet­nie! – Po­pław­ska z nie­sma­kiem ob­ser­wo­wa­ła ten ża­ło­sny wi­dok. – Bur­del zo­sta­wi­ła i zwy­czaj­nie na­wia­ła! Skan­dal!

Na­gle w ko­ry­ta­rzu roz­legł się dzwo­nek. Ko­bie­ta mi­mo­wol­nie drgnę­ła ze stra­chu. Za­nim skie­ro­wa­ła się w stro­nę ko­ry­ta­rzy­ka, ktoś ner­wo­wo wdu­sił przy­cisk jesz­cze dwa razy.

– Idę, idę! – krzyk­nę­ła.

Przy­bysz był tak na­tar­czy­wy, że nie­cier­pli­wie szarp­nął klam­kę, nim zdą­ży­ła do­czła­pać do drzwi.

Po­pław­ska była roz­waż­ną ko­bie­tą. Naj­pierw zer­k­nę­ła więc przez wi­zjer, by się upew­nić, czy aby przy­pad­kiem po dru­giej stro­nie nie czy­ha ja­kiś prze­stęp­ca albo, co gor­sza, po­szu­ki­wa­ny od pół roku gwał­ci­ciel star­szych dam, przed któ­rym ostat­nio prze­strze­ga­no w kra­kow­skiej te­le­wi­zji re­gio­nal­nej. Jej oczom uka­za­li się jed­nak ja­kaś ko­bie­ta i wy­so­ki star­szy męż­czy­zna, sto­ją­cy na wy­cie­racz­ce, zaś nie­co z boku nad dzwon­kiem pa­stwił się mło­dy szczu­pły po­li­cjant. Sta­rusz­ka wi­dzia­ła tyl­ko frag­ment jego twa­rzy oraz chu­de ra­mię gi­ną­ce w nie­co za luź­nym mun­du­rze.

Z lek­kim ocią­ga­niem uchy­li­ła trosz­kę drzwi, nie ścią­ga­jąc jed­nak łań­cu­cha za­bez­pie­cza­ją­ce­go.

– Pań­stwo do kogo? – za­py­ta­ła mało uprzej­mym to­nem.

– Dzień do­bry – od­parł siwy męż­czy­zna, zbli­ża­jąc twarz do szpa­ry w drzwiach. – U pani miesz­ka moja cór­ka, Ewe­li­na Ra­dzie­jew­ska. Bar­dzo chcie­li­by­śmy się z nią zo­ba­czyć.

– Nie ma jej – wark­nę­ła ko­bie­ta. – Chy­ba gdzieś wy­je­cha­ła. Od daw­na jej nie wi­dzia­łam…

Ob­ser­wo­wa­ła jed­nym okiem, jak mina ko­bie­ty, praw­do­po­dob­nie mat­ki, zmie­nia się z peł­nej na­dziei na za­ła­ma­ną.

– A zo­sta­wi­ła swo­je rze­czy? – za­py­ta­ła płacz­li­wym to­nem. – Czy mo­gli­by­śmy je przej­rzeć? Może uda nam się do­wie­dzieć, co się z nią dzie­je… od tak daw­na się nie od­zy­wa. Od dwóch ty­go­dni nie od­bie­ra te­le­fo­nu. Nie po­ja­wia się też na uczel­ni. Bar­dzo się o nią mar­twię. Bła­gam, niech nas pani wpu­ści.

Po­pław­ska wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i nie­chęt­nie zsu­nę­ła łań­cuch z drzwi.

– Pro­szę – mruk­nę­ła. – Dziew­czy­na miesz­ka­ła tu­taj. Wszyst­kie jej rze­czy zo­sta­ły. My­śla­łam, że wy­je­cha­ła na wa­ka­cje albo do ro­dzi­ców… – Za­wie­si­ła głos, zda­jąc so­bie spra­wę, jaki nie­takt po­peł­ni­ła.

Za swo­imi ple­ca­mi usły­sza­ła tłu­mio­ne chli­pa­nie mat­ki dziew­czy­ny. Po chwi­li wszy­scy we­szli do cia­sne­go przed­po­ko­ju, cze­ka­jąc cier­pli­wie, aż star­sza ko­bie­ta wy­su­pła z kie­sze­ni od­po­wied­ni klucz i wpu­ści ich do wy­naj­mo­wa­ne­go miesz­ka­nia.

– Pro­szę – po­wie­dzia­ła, uchy­la­jąc drzwi.

Pierw­sza do środ­ka wpa­dła mat­ka lo­ka­tor­ki. Jej mina świad­czy­ła o tym, że ko­bie­ta jest wstrzą­śnię­ta pa­nu­ją­cym tam nie­ła­dem. Zdez­o­rien­to­wa­na, krę­ci­ła się po po­ko­ju. W koń­cu wzię­ła do ręki czar­ną bluz­kę, zwi­sa­ją­cą z krze­sła przy nie­wiel­kim biur­ku.

– Boże… Moja cór­ka tak nie cier­pia­ła czar­nych rze­czy. Skąd te ubra­nia? Czy miesz­ka tu­taj z ja­kąś przy­ja­ciół­ką?

Jej wzrok padł na wie­ko­wą ame­ry­kan­kę, któ­ra po roz­ło­że­niu sta­no­wi­ła wy­god­ne łóż­ko dla jesz­cze jed­nej oso­by.

– Nie. – Po­pław­ska po­krę­ci­ła siwą gło­wą. – Mło­da Ra­dzie­jew­ska miesz­ka­ła tu­taj sama. Cza­sa­mi wpa­dła do niej ko­le­żan­ka ze stu­diów, ale to było, za­nim…

Sto­ją­cy jak do­tąd w drzwiach po­li­cjant na­gle za­in­te­re­so­wał się roz­mo­wą.

– Za­nim co?

– No, za­nim ta dziew­czy­na… się zmie­ni­ła. – Po­pław­ska nie bar­dzo wie­dzia­ła, jak wy­tłu­ma­czyć to, co dzia­ło się z jej lo­ka­tor­ką.

Tym­cza­sem Ra­dzie­jew­ska z co­raz bar­dziej prze­ra­żo­ną miną oglą­da­ła ko­lej­ne ele­men­ty gar­de­ro­by po­rzu­co­nej przez jej ko­cha­ną la­to­rośl.

– Mój Boże! Moja cór­cia… – za­szlo­cha­ła, bio­rąc do ręki rzu­co­ną na biur­ko fo­to­gra­fię.

Zdję­cie przed­sta­wia­ło dwie obej­mu­ją­ce się dziew­czy­ny. Krę­pą bru­net­kę o za­dzi­wia­ją­cych ciem­no­gra­na­to­wych, ni­czym u nie­mow­lę­cia, oczach oraz Ewe­li­nę, blon­dyn­kę o sze­ro­kim, szcze­rym uśmie­chu. Na tej fo­to­gra­fii wy­glą­da­ła tak, jak w pierw­szych dniach po za­miesz­ka­niu u Po­pław­skiej. Po­tem wszyst­ko się zmie­ni­ło…

– A to co? – Zdła­wio­ny głos bied­nej ko­bie­ty przy­kuł uwa­gę nie tyl­ko po­li­cjan­ta, ale rów­nież Po­pław­skiej, któ­ra ci­cho za­mie­rza­ła się wy­co­fać z tego ca­łe­go za­mie­sza­nia i prze­cze­kać je w swo­im miesz­ka­niu.

Mat­ka trzy­ma­ła w ręce ko­lej­ne zdję­cie, naj­wy­raź­niej przy­kry­te tym pierw­szym, ze słod­ki­mi dziew­czę­ta­mi. Ciem­na i nie­co prze­świe­tlo­na fo­to­gra­fia przed­sta­wia­ła wpraw­dzie Ewe­li­nę Ra­dzie­jew­ską, lecz kom­plet­nie od­mie­nio­ną. Po­far­bo­wa­ne na czar­no wło­sy, po­cią­gnię­te ciem­ną szmin­ką usta i moc­ny, czar­ny ma­ki­jaż zmie­nia­ły ją ze słod­kiej blon­dyn­ki w nie­bez­piecz­ną ko­bie­tę wam­pa. Zu­peł­nie inne było rów­nież jej spoj­rze­nie, znik­nę­ło całe cie­pło, za­stą­pio­ne ostrym, nie­przy­stęp­nym wzro­kiem, jak­by z jej wnę­trza spo­glą­da­ła w obiek­tyw obca, bar­dzo zła isto­ta. Jej roz­ma­za­ne na nie­ostrym zdję­ciu oczy spra­wia­ły upior­ne wra­że­nie, bo prak­tycz­nie nie było wi­dać bia­łek. Były czar­ne i nie­skoń­cze­nie mrocz­ne, jak­by skła­da­ły się je­dy­nie z gi­gan­tycz­nych źre­nic.

– To nie może być moja Ewe­lin­ka – chlip­nę­ła Ra­dzie­jew­ska, po­da­jąc fo­to­gra­fię mę­żo­wi.

Wstrzą­śnię­ty oj­ciec przez dłuż­szą chwi­lę wpa­try­wał się w zdję­cie, jak­by w tej od­mie­nio­nej oso­bie nie był w sta­nie do­szu­kać się wła­snej cór­ki.

– No wła­śnie tak ostat­nio się ubie­ra­ła – stwier­dzi­ła Po­pław­ska po­nu­rym to­nem. – Cała no­si­ła się na czar­no. Jak dia­beł ja­kiś.

– Ale ona prze­cież nie cier­pia­ła czar­ne­go ko­lo­ru. – Ra­dzie­jew­ska wy­tar­ła nos ko­ron­ko­wą chu­s­tecz­ką. – Za­wsze wy­bie­ra­ła ja­sne, we­so­łe od­cie­nie, bo twier­dzi­ła, że czar­ny jest dla tru­pów.

– No i na po­cząt­ku rze­czy­wi­ście tak było – przy­zna­ła wła­ści­ciel­ka, za­kła­da­jąc ręce za sie­bie. – Ale po­tem… W pierw­szej chwi­li jej nie po­zna­łam i nie chcia­łam dziew­czy­ny wpu­ścić do miesz­ka­nia. Wy­glą­da­ła tak… obco… I prze­sta­ła ze mną roz­ma­wiać. Sta­ła się mru­kli­wa i nie­przy­stęp­na.

Po­pław­ska na po­cząt­ku prze­zor­nie po­sta­no­wi­ła nie wspo­mi­nać o zaj­ściu w ko­ry­ta­rzu, kie­dy to dziew­czy­na ją po­pchnę­ła, war­cząc ni­czym dzi­kie zwie­rzę. Do­szła do wnio­sku, że gdy­by rze­czy­wi­ście mło­dej się coś sta­ło, ona mo­gła­by zna­leźć się w krę­gu po­dej­rza­nych. W koń­cu lu­dzie są w sta­nie za­bić in­ne­go czło­wie­ka dla kil­ku zło­tych, a co do­pie­ro za na­bi­cie so­lid­ne­go guza.

– A czy przy­pro­wa­dza­ła ja­kieś ko­le­żan­ki? – Do­pie­ro te­raz sta­rusz­ka za­uwa­ży­ła, że po­li­cjant skrzęt­nie wszyst­ko no­to­wał w nie­wiel­kim, ob­le­czo­nym czar­ną skó­rą no­te­sie. – A może mia­ła chło­pa­ka, któ­ry ją od­wie­dzał?

– Chło­pa­ka nie wi­dzia­łam – od­par­ła Po­pław­ska nie­mal na­tych­miast. – Za to czę­sto przy­cho­dzi­ła do niej taka miła ruda dziew­czy­na. Czę­sto gdzieś ra­zem wy­cho­dzi­ły albo wspól­nie słu­cha­ły mu­zy­ki.

– Czy to ona? – za­py­tał oj­ciec za­gi­nio­nej, pod­su­wa­jąc ko­bie­cie pod nos nie­wiel­ką po­gnie­cio­ną fo­to­gra­fię, trzy­ma­ną chy­ba do­tych­czas w kie­sze­ni cien­kie­go płasz­cza, bo nie miał przy so­bie żad­nej tecz­ki.

Zdję­cie przed­sta­wia­ło ru­do­wło­są dziew­czy­nę o pie­go­wa­tym no­sie i nie­co wy­sta­ją­cych gór­nych je­dyn­kach. Przy niej sta­ła uśmiech­nię­ta Ra­dzie­jew­ska, z roz­pusz­czo­ny­mi blond pu­kla­mi. W po­rów­na­niu z rudą przy­ja­ciół­ką mo­gła­by wziąć udział w kon­kur­sie Miss Po­lo­nia, li­cząc co naj­mniej na dru­gie miej­sce.

– Tak, czę­sto z nią przy­cho­dzi­ła. Na­zy­wa się Ame­lia. Pa­mię­tam, bo moja bab­cia też mia­ła tak na imię… – mruk­nę­ła pani Ma­ria, od­da­jąc fo­to­gra­fię stra­pio­ne­mu męż­czyź­nie. – Ta ruda też była bar­dzo sym­pa­tycz­na. Za­wsze uśmiech­nię­ta i taka uczyn­na…

– A kie­dy wi­dzia­ła ją pani po raz ostat­ni? – Głos po­li­cjan­ta wy­rwał ko­bie­tę z za­du­my.

Po­pław­ska w my­ślach sta­ra­ła się prze­li­czyć dni, któ­re upły­nę­ły od cza­su, kie­dy ruda była po raz ostat­ni.

– Bę­dzie ze trzy ty­go­dnie temu. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Przy­szła po ja­kieś no­tat­ki. Chcia­ła wy­cią­gnąć Ewe­li­nę do pubu, gdzie świę­to­wa­li uro­dzi­ny ja­kiejś ko­le­żan­ki, ale wa­sza cór­ka do­słow­nie wy­rzu­ci­ła ją za drzwi. Nie chcia­ła z nią roz­ma­wiać. Po­tem jej już nie wi­dzia­łam.

Ra­dzie­jew­ska wy­bu­chła ko­lej­ną falą pła­czu, gło­śno wy­cie­ra­jąc nos w ręcz­nie ha­fto­wa­ną chu­s­tecz­kę. Wi­dać albo mie­li dużo pie­nię­dzy, albo ktoś w ro­dzi­nie zaj­mo­wał się haf­ciar­stwem.

– Ewe­li­na nie chcia­ła się z ni­kim spo­ty­kać – cią­gnę­ła Po­pław­ska po­nu­rym to­nem. – Cią­gle tyl­ko pa­li­ła te świe­ce i śpie­wa­ła ja­kieś dziw­ne, mo­no­ton­ne pie­śni. Kie­dy wi­dzia­łam ją ostat­ni raz, była tak strasz­nie wy­chu­dzo­na, jak­by w ogó­le za­po­mnia­ła o je­dze­niu. Le­d­wie trzy­ma­ła się na no­gach. A ta bla­da, pra­wie prze­zro­czy­sta cera… Na­praw­dę by­łam prze­ra­żo­na jej sta­nem…

– Wy­star­czy! – prze­rwał jej oj­ciec Ewe­li­ny, z tro­ską przy­tu­la­jąc do sie­bie żonę. – Bar­dzo pa­nią pro­szę o po­da­nie wszyst­kich in­for­ma­cji panu po­li­cjan­to­wi, a my w tym cza­sie po­szu­ka­my Ame­lii. Może ona bę­dzie w sta­nie po­wie­dzieć nam coś wię­cej na te­mat cór­ki.

– Do­brze – Po­pław­ska z chę­cią przy­sta­ła na tę pro­po­zy­cję.

Było jej żal tej ko­bie­ty, opła­ku­ją­cej swo­je dziec­ko. Sama mia­ła cór­kę, któ­ra szyb­ko się usa­mo­dziel­ni­ła i wy­pro­wa­dzi­ła z domu, ale przed wie­lo­ma laty czę­sto zaj­mo­wa­ła się dzieć­mi swo­jej sio­stry. Z jej naj­star­szą cór­ką, Jó­ze­fi­ną, była zwią­za­na tak moc­no, jak­by to było jej ro­dzo­ne dziec­ko. A kie­dy Jó­zia za­cho­ro­wa­ła na bia­łacz­kę i zmar­ła pięt­na­ście lat temu, pani Ma­ria roz­pa­cza­ła bar­dziej niż mat­ka dziew­czy­ny. Te­raz w Kra­ko­wie zo­stał jej je­dy­nie sio­strze­niec, któ­ry od cza­su do cza­su przy­jeż­dżał po­móc w więk­szych za­ku­pach lub drob­nych do­mo­wych na­pra­wach.

– Bar­dzo mi przy­kro z po­wo­du wa­szej cór­ki – wy­zna­ła szcze­rze, ocie­ra­jąc wierz­chem dło­ni nie­wiel­ką łzę, któ­ra za­krę­ci­ła się jej w oku. – Ewe­lin­ka to na­praw­dę wspa­nia­ła dziew­czy­na. Szko­da tyl­ko, że tak się zmie­ni­ła. Te czar­ne stro­je i to za­cho­wa­nie w ogó­le do niej nie pa­so­wa­ły.

– Czy bę­dzie­my mo­gli zo­sta­wić ten po­kój w ta­kim sta­nie? – za­py­tał po­li­cjant pod ko­niec roz­mo­wy, kie­dy ro­dzi­ce Ewe­li­ny już wy­szli.

Do­pie­ro te­raz sta­rusz­ka spo­strze­gła, jak in­ten­syw­nie błę­kit­ne były oczy mło­de­go funk­cjo­na­riu­sza. Rzad­ko kie­dy do­ro­sły czło­wiek miał tak ja­sne spoj­rze­nie.

– Niech bę­dzie. Miesz­ka­nie opła­co­ne jest do koń­ca roku. Do tego cza­su to miesz­ka­nie Ewe­li­ny… gdzie­kol­wiek jest…

Może to było głu­pie, ale Po­pław­ska była prze­ko­na­na, że dziew­czy­na nie żyje. Wpraw­dzie nic nie wska­zy­wa­ło na to, że ktoś mógł­by mieć ocho­tę za­mor­do­wać to nie­win­ne dziew­czę, nie­mniej jed­nak jej za­cho­wa­nie w ostat­nich dniach wy­raź­nie su­ge­ro­wa­ło, że mło­da stu­dent­ka w co­raz więk­szym tem­pie sta­cza się w dół.

Za­my­ka­jąc drzwi za po­li­cjan­tem, pani Ma­ria była wręcz pew­na, że Ewe­li­na Ra­dzie­jew­ska na tyle głę­bo­ko była uwi­kła­na w ja­kąś trud­ną do wy­ja­śnie­nia spra­wę, że na­wet mo­gła­by tar­gnąć się na wła­sne ży­cie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: