Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ogniwa. Powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ogniwa. Powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 398 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

Słoń­ce, chy­lą­ce się ku za­cho­do­wi, sia­ło do­ko­ła zło­te bla­ski. Po­wie­trze, prze­po­jo­ne nimi, a nie­po­ru­sza­ne naj­lżej­szym po­wie­wem, roz­ta­cza­ło at­mos­fe­rę pół­sen­ną, dy­szą­cą jesz­cze ża­rem mi­nio­no­go po­łu­dnio­we­go upa­łu. Li­ście drzew od­wiecz­nych nie śmia­ły do­tąd szep­tać po­uf­nie, lecz, obez­wład­nio­ne go­rą­cem, tu­li­ły się do sie­bie w mil­cze­niu, jak­by omdla­łe od bez­li­to­sne­go skwa­ru, po któ­rym, stop­nio­wo do­pie­ro, przy­cho­dzi­ły do sie­bie. Słoń­ce bo­wiem, nie pie­kąc już ogniem, ca­ło­wa­ło je z lek­ka tyl­ko i, w po­wol­nej swej ku za­cho­do­wi wę­drów­ce, sła­ło na zie­mię całą gamę… barw i to­nów.

Ko­rzy­sta­jąc z tej ulgi chwi­lo­wej, przy­ro­da od­dy­cha­ła głę­bo­ko, a z każ­dem jej tchnie­niem nie­tyl­ko pro­mie­nio­wał żar, ja­kim była prze­po­jo­na, lecz i roz­ta­czał się w prze­stwo­rzu cały sub­tel­ny ob­łok woni, cały odu­rza­ją­cy czar za­pa­chów, pły­ną­cy z kie­li­chów kwia­to­wych, któ­re te­raz do­pie­ro, roz­chy­la­jąc swe usta róż­no­barw­ne, chci­wie piły po­wie­trze. Rosa nie orzeź­wi­ła ich jesz­cze; a jed­nak pod­nió­sł­szy dum­nie ko­ro­ny, zda­wa­ły się słoń­cu, wza­mian za siłę ży­cio­daj­ną, słać hymn dzięk­czyn­ny.

W przy­ro­dzie głę­bo­ka pa­no­wa­ła ci­sza. Na lek­ki po­szept ukła­da­ją­cej się do snu na­tu­ry za wcze­śnie było jesz­cze. Pta­ki na­wet nie śmia­ły się trze­po­tać; lu­dzie zaś i zwie­rzę­ta do­mo­we za­trzy­my­wa­ła w polu po­obied­nia ro­bo­ta. Zresz­tą ani gwar uzno­jo­nych żni­wia­rzy, ani ryk trzód pę­dzo­nych, lub po­mruk ludz­kie­go mro­wi­ska, nie był­by do­szedł do tej czę­ści bo­row­skie­go par­ku, któ­rą gę­ste szpa­le­ry lip stu­let­nich zda­wa­ły się odo­inad od zwy­kłej pro­zy ży­cio­wej. Sta­rosz­la­chec­ka, na pań­ską sto­pę urzą­dzo­na sie­dzi­ba sta­no­wi­ła ist­ną oazę zie­le­ni wśród pól, skwa­rem spie­czo­nych, a doj­rza­ły­mi fa­lu­ją­cych kło­sa­mi.

U koń­ca szpa­le­rów chłod­nych, za­cie­nio­nych, tchną­cych świe­żo­ścią i ci­szą, ład­ny w tej chwi­li ry­so­wał się ob­ra­zek. Na fo­te­li­ku wśród dwóch po­tęż­nych lip za­wie­szo­nym, a sta­no­wią­cym za­zwy­czaj huś­taw­kę, od­ci­na­ją­cą się żywo od tła ciem­nej zie­le­ni, przy­ku­wa­ła oko ślicz­ny­mi kształ­ta­mi gib­ka po­stać nie­wie­ścia. Nad po­ziom tro­chę wznie­sio­na i jak­by za­wi­sła w po­wie­trzu, mo­gła, w buj­nej wy­obraź­ni, wy­da­wać się zda­le­ka za­cza­ro­wa­ną kró­lew­ną, czy bo­gi­nią, spły­wa­ją­cą po pro­mie­niu sło­necz­nym na zie­mię.

Zbliz­ka pierz­cha­ło złu­dze­nie le­gen­do­we­go zja­wi­ska, lecz w za­mian po­zo­sta­wa­ła lep­sza nad nie rze­czy­wi­stość, przy­bra­na w kształ­ty ślicz­nej ko­bie­ty.

Stroj­na w ja­sną, skrom­ną su­kien­kę, z pę­kiem szkar­łat­nych gwoź­dzi­ków u pa­ska, od­rzu­ci­ła w tył głów­kę, ciem­ne­mi splo­ta­mi uwień­czo­ną i oczy głę­bo­kie, roz­ma­rzo­ne w prze­strzeń utkwi­ła. Ja­kaś myśl we­wnętrz­na zaj­mo­wa­ła ją wi­dać żywo, sza­fir bo­wiem zre­nic tych skrzył się i bły­skał tak sil­nie, że aż go pod dłu­gie ukry­ła rzę­sy, usta w prze­ślicz­nym roz­chy­la­jąc uśmie­chu.

U stóp jej słoń­ce, prze­dzie­ra­ją­ce przez bocz­ne, rzad­sze lip ko­na­ry, rzu­ca­ło na zie­mię całe pęki ru­cho­mych, świe­tla­nych ara­be­sek.

Wzrok ko­bie­ty, spo­cząw­szy na nich, spo­waż­niał na­tych­miast.

– To ob­raz ży­cia – wy­szep­ta­ła. – Świa­tła i cie­nie, wal­czą­ce z sobą na prze­mian. Co w mo­jem zwy­cię­ży, czy świa­tło?

Pół­u­śmiech znik­nął, po­zo­sta­wia­jąc tyl­ko wy­raz sło­dy­czy na ró­żo­wych, de­li­kat­nie za­ry­so­wa­nych ustach; oczy znów głę­bo­kie i po­waż­ne, w ciem­nej opra­wie, a pod sil­nie za­ry­so­wa­nym łu­kiem brwi czar­nych, czy­ni­ły ją star­szą, niż była w rze­czy­wi­sto­ści. Mło­dzień­cza wy­smu­kłość po­sta­ci i de­li­kat­ny owal twa­rzy, o ry­sach nie­zmier­nie re­gu­lar­nych, jak­by dło­nią Stwór­cy wy­piesz­czo­nych, mó­wi­ły o pierw­szej wio­śnie ży­cia; wska­zy­wa­ły ją rów­nież: czo­ło niz­kie z ala­ba­stru wy­ku­te i cera u lil­ji za­po­ży­czo­na. Wiel­ka za to po­wa­ga oczu, świad­cząc o my­śli nad wiek roz­wi­nię­tej, nada­wa­ła dziew­czę­cej tej twa­rzycz­ce ce­chę doj­rza­łej ko­bie­ty.

Raz jesz­cze pod­nio­sła oczy w prze­strzeń i, chcąc snać ode­rwać się silą woli od py­ta­nia, co w jej ży­ciu zwy­cię­ży: czy świa­tło? pod­ję­ła to­mik, zło­żo­ny przed­tem na ko­la­nach. Sło­wa prze­czy­ta­ne dziw­nie się zda­wa­ły zga­dzać z chwi­lo­wym na­stro­jem jej du­cha.

O Bożo, cze­goż do pie­śni trze­ba?

Tak mało!

Spójrz tyl­ko na kwiat i w stro­nę nie­ba,

By się twe Ser­ce za­śmia­ło!

Spoj­rzyj w twe wnę­trze, by ci bo­le­śniej

Za­łka­ło, łka­ło i łka­ło,

By się na ru­bin ścię­ła krew pie­śni –

Tak mało (1).

– Tak mało! chcia­ła po­wtó­rzyć, gdy w tem dwie sil­ne ręce przy­sło­ni­ły jej oczy – (1) Ja­ro­sław Vrchlic­ky, prze­kład Gra­bow­skie­go.

i prze­chy­liw­szy w tył głów­kę, opar­ły ją o ra­mię po­waż­ne­go, nie­mło­de­go męż­czy­zny, któ­ry z tkli­wo­ścią uca­ło­wał jej czo­ło.

– Wuj Ta­de­usz – za­brzmiał ra­do­śnie i ser­decz­nie głos dziew­czę­cia.

Przy­by­ły od­sło­nił jej po­wie­ki.

– A, wi­dzisz, ma­leń­ka, wuj Ta­de­usz, któ­ry umyśl­nie za­szedł od tyłu, by za­sko­czyw­szy znie­nac­ka ma­rzy­ciel­kę, wziąć ją w nie­wo­lę i w ja­syr za­gnać.

Dziew­czę chcia­ło rękę jego, z po­wiek swych zdję­tą, do ust przy­ci­snąć. Męż­czy­zna wszak­że cof­nął dłoń szyb­ko, a w za­mian całą ki­bić jej ser­decz­nie do pier­si przy­gar­nął.

Wy­so­ki i sil­nie zbu­do­wa­ny, rów­nał się on, sto­jąc za fo­te­li­kiem huś­taw­ki, z ra­mio­na­mi sie­dzą­cej na nim ko­bie­ty.

Prze­chy­liw­szy też bar­dziej jesz­cze w tył głów­kę, przy­tu­li­ła ją do kla­py jego sur­du­ta a pa­trząc z wdzięcz­no­ścią w oczy, si­we­mi brwia­mi ocie­nio­ne, wy­rze­kła słod­ko:

– Dzię­ku­ję, wu­jasz­ku

– Za co?

– Za piesz­czo­tę i do­broć twą dla mnie. Wtem lica jej na­gła ob­la­ła pur­pu­ra. W tył bo­wiem prze­chy­lo­na, pod­nió­sł­szy oczy, spo­strze­gła do­pie­ro, iż za pa­nem Ta­de­uszem Bo­rec­kim, cof­nię­ty o kil­ka kro­ków, stał wy­kwint­nie ubra­ny mło­dy męż­czy­zna.

– A za­ru­mie­ni­li­śmy się – żar­to­wał Bo­rec­ki – zo­sta­li­śmy bo­wiem zła­pa­ni na go­rą­cym uczyn­ku ma­rzeń o nie­bie­skich mig­da­łach i go­nie­niu chmur po nie­bie. Na szczę­ście chmur tych nie­ma – do­dał – a żni­wa wzy­wa­ją mnie w pole. Przy­pro­wa­dzam ci też, Iro, twe­go do­bre­go zna­jo­me­go, pana Hen­ry­ka Kor­skie­go, z proś­bą, abyś jako wi­ce­go­spo­dy­ni ze­chcia­ła mu cza­su tro­chę po­świę­cić. Żona moja za­ję­ta, a cór­ki przy lek­cjach jesz­cze. Zo­sta­wiam więc mi­łe­go na­sze­go go­ścia pod twą wy­łącz­ną opie­ką, w na­dziei, że mu się nu­dzić nie po­zwo­lisz.

– Zle­ce­nie bar­dzo po­chleb­ne, wu­jasz­ku, ale czy je po­tra­fię wy­peł­nić?

Mło­dy czło­wiek od­po­wie­dział jej spoj­rze­niem tyl­ko, było ono jed­nak tak wy­mow­ne, iż pan Ta­de­usz Bo­rec­ki, kry­jąc uśmiech zna­czą­cy pod buj­ny­mi wą­sa­mi, po­gro­ził jej lek­ko:

– Ej, hi­po­kryt­ko, bo po­wiem, co my­ślę.

– Wu­jasz­ku…

– Po­wiem, ale in­nym ra­zem, te­raz bo­wiem cze­ka­ją mnie u żni­wa. Do wi­dze­nia!

I unió­sł­szy ka­pe­lu­sza, w bocz­ną skrę­cił ale­ję.

Ira zwró­ci­ła oczy na mło­de­go czło­wie­ka.

Stał za­pa­trzo­ny w nią, z wy­ra­zem nie­ukry­wa­ne­go po­dzi­wu i go­rą­ce­go uwiel­bie­nia. Wy­so­ki, zręcz­ny, ubra­ny z ca­łym wy­kwin­tem wiel­ko­miej­skie­go świa­tow­ca, two­rzył na tle zie­le­ni ele­ganc­ką i po­cią­ga­ją­cą syl­wet­kę. Ja­sny ka­pe­lusz przy­kry­wał krót­ko przy­strzy­żo­ne blond wło­sy, ta­kiż za­rost a la Hen­ri IV ota­czał owal o re­gu­lar­nym za­ry­sie. Po­go­da uspo­so­bie­nia, bi­ją­ca z do­rod­ne­go ob­li­cza, oraz pro­ste, szcze­re spoj­rze­nie, po­cią­ga­ły mi­mo­wo­li; war­gi wy­dat­ne, pon­so­we, roz­chy­la­ją­ce się nad sze­re­giem zę­bów bia­łych, zna­mio­no­wa­ły wy­raź­nie pew­ną żą­dzę ży­cia i uży­cia.

Z ca­łej też po­sta­ci Kor­skie­go biły: mło­dość, zdro­wie i ra­dość z ist­nie­nia, któ­re zda­wał się peł­ną pić pier­sią.

Ira nie stu­djo­wa­ła go zresz­tą w tej chwi­li; nie roz­bie­ra­ła cech zna­mien­nych fi­zio­gno­mii, w któ­rej tem­pe­ra­ment mło­do­ści i siła, naj­wy­dat­niej­sze sta­no­wi­ły rysy, lecz wska­zu­jąc mu obok usta­wio­ną ła­wecz­kę, za­pro­si­ła uprzej­mie.

– Może pan ra­czy spo­cząć.

Ob­jął jed­nem spoj­rze­niem po­stać jej, ma­low­ni­czo za­wie­szo­ną w po­wie­trzu, szpa­ler roz­le­gły, za­koń­czo­ny w od­da­li wo­do­try­skiem i skra­wek nie­ba, bły­ska­ją­cy nad nimi, jak gdy­by chciał ob­ra­zek ten, w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach na za­wsze za­cho­wać w pa­mię­ci, po­czem, zdjąw­szy ka­pe­lusz, po­ło­żył go na ła­wecz­ce, sam zaś za­jął obok wska­za­ne so­bie miej­sce.

Z od­kry­tą gło­wą, sie­dział w tej chwi­li u stóp jej nie­le­d­wie. Po­zwa­la­ło mu to­tem le­piej po­dzi­wiać całą jej po­stać, od czub­ka mi­nia­tu­ro­we­go pan­to­fel­ka, aż do ki­bi­ci, w tył nie­co po­da­nej, a uwy­dat­nia­ją­cej w ten spo­sób nie­zwy­kłą gib­kośc mło­dzień­czą, do szyi śnież­nej, uwień­czo­nej drob­ną głów­ką, o bar­dzo re­gu­łar­nym grec­kim pro­fi­lu.

Kor­ski, któ­ry do­tąd lu­bił ko­bie­ty o go­rą­cym, po­łu­dnio­wym ko­lo­ry­cie, o war­gach pur­pu­ro­wych i oczach jak wę­gle roz­ża­rzo­nych, czuł się tro­chę onie­śmie­lo­nym wo­bec pan­ny Iry Ha­liń­skiej. Jej ma­to­wo bla­de, a de­li­kat­nie rzeź­bio­ne rysy, wy­da­wa­ły mu się za do­sko­na­łe, za bar­dzo udu­cho­wio­ne; spo­kój ich z chło­dem gra­ni­czył na po­zór. Ciem­no opraw­ne, sza­fi­ro­we oczy pa­trzy­ły na świat tak, jak gdy­by wi­dzia­ły przed sobą nie zie­mię, ży­ciem ki­pią­cą, lecz skra­wek nie­ba, od któ­re­go za­po­ży­czy­ły bar­wy. Na­wet bla­de ślicz­nie za­ry­so­wa­ne jej usta zda­wa­ły się nie znać ca­łej gamy śmie­chu, lecz lek­ko roz­chy­la­ne, mó­wi­ły po­nie­kąd, iż myśl jej błą­ka­ła się rów­no­cze­śnie gdzie­in­dziej. To skon­cen­tro­wa­nie w so­bie, ten spo­kój, pierz­cha­ją­cy tyl­ko wo­bec wuja Bo­rec­kie­go, dzi­wił go u tak mło­dej isto­ty. Mil­jo­no­wy pan Hen­ryk Kor­ski nie przy­wykł, by go w ten spo­sób trak­to­wa­no i dla tego może wła­śnie, po­wścią­gli­wość i chłód Iry, tem sil­niej go po­cią­ga­ły. Li­cu­jąc bo­wiem, za­rów­no z po­wierz­chow­no­ścią jej, jak ca­łem pań­skiem oto – cze­nie­ra, sta­no­wi­ły w jego prze­ko­na­niu ce­chę iście ary­sto­kra­tycz­ną, zgod­ną z wy­kwin­tem i sub­tel­ną pięk­no­ścią Iry.

Dziew­czę, nie­świa­do­me wszyst­kich tych re­flek­sji, na­wią­za­ło tym­cza­sem obo­jęt­ną roz­mo­wę:

– Taka głę­bo­ka ci­sza wiej­ska musi nu­żyć pana?

– Nu­żyć? Nie, pani. Pięk­no rze­czy­wi­ste ma wła­sność od­dzia­ły­wa­nia na naj­mniej na­wet wraż­li­we na­tu­ry.

– Czy pan, do­praw­dy, do tak mało wraż­li­wych na­le­ży?

W gło­sie jej brzmia­ło nie­do­wie­rza­nie, w spoj­rze­niu zre­nic błę­kit­nych, ja­kiem ob­rzu­ci­ła mło­dzień­czą, do­rod­ną jego po­stać, prze­bi­ja­ło się pew­ne życz­li­we za­cie­ka­wie­nie.

Kor­skie­go ośmie­li­ło to na­tych­miast.

– Wraż­li­wość moja za­leż­ną jest od po­bu­dza­ją­cych ją czyn­ni­ków – od­parł. Czem opor­niej­sza jed­nak, z tem więk­szą wy­bu­cha siłą. Pięk­no przy­ro­dy zaś, uwień­czo­ne nie­śmier­tel­nym cza­rem nie­wie­ścim, to jed­na z po­tęg, któ­rej sil­niej­si ode­mnie oprzeć się nie umie­li.

Dziew­czę zda­wa­ło się nie­ro­zu­mieć. W ślicz­nej jego twa­rzycz­ce nie drgnął ani je­den mu­skuł na­wet.

– Więc Bo­rów tak bar­dzo po­do­ba się panu?

– Może nie sam Bo­rów, ale…

– W ta­kim ra­zie tran­zak­cja pa­nów przyj­dzie pew­no do skut­ku?

– Nie­ste­ty, wąt­pię bar­dzo. Wuj pani, pan Ta­de­usz Bo­rec­ki, chce wy­łą­czyć od sprze­da­ży fol­wark głów­ny, wraz z re­zy­den­cyą, a mnie o tę ostat­nią cho­dzi­ło przedew­szyst­kiem. Dziś – do­dał z na­ci­skiem, tem sil­niej­szą, do niej przy­wią­zu­ję wagę. Sam ten szpa­ler wart wię­cej dla mnie, w tej chwi­li, od ca­łej zło­to­daj­nej gle­by Bo­ro­wa.

Spoj­rze­nie Iry nie skar­ci­ło go zim­no, lecz ma­rzy­ciel­skie, wdal po­bie­gło.

– Wieś – cią­gnął da­lej – nie może być dla mnie ce­lem spe­ku­la­cyi, ani warsz­ta­tem, słu­żą­cym do mno­że­nia ma­jąt­ku. Od tego są na­sze fa­bry­ki – do­dał wzgar­dli­wie i, jak­by ude­rzo­ny nową my­ślą, po­chy­lił się, a pa­trząc jej w oczy mó­wił z pro­sto­tą:

– Szcze­rość jest pod­sta­wą mo­jej na­tu­ry, przy­zna­ję też chęt­nie, iż, po­szu­ku­jąc pięk­ne re­zy­den­cyi, chcę zna­leść w niej to, cze­go mi nie mogą dać wiel­kie za­kła­dy prze­my­sło­we mego ojca; pra­gnę zy­skać: pięk­no, spo­kój, fe­odal­ne nie­co, pań­skie oto­cze­nie i to szer­sze, swo­bod­niej­sze tchnie­nie, ja­kie wieś tyl­ko za­pew­nić zdo­ła. Niech mi wol­no bę­dzie choć cza­sem, ode­rwać się od cia­snej at­mos­fe­ry mia­sta.

– A jed­nak – za­rzu­ci­ła – cały ruch umy­sło­wy, cały roz­kwit cy­wi­li­za­cyi w sto­li­cy kon­cen­tru­je się głów­nie.

Błysk ra­do­ści roz­ja­śnił rysy Kor­skie­go.

– Dzię­ku­ję. Pani ra­czy­ła – jak wi­dzę, za­uwa­żyć i za­pa­mię­tać moje zda­nie. Tak mia­sta, jego ru­chu i skon­cen­tro­wa­nej siły ży­cio­wej nic za­stą­pić nie może. Nie mam też by­najm­niej za­mia­ru opusz­czać na sta­łe War­sza­wy; chciał­bym jed­nak zdo­być pod­sta­wę i pra­wo do wej­ścia w sfe­rę zie­miań­ską, a za­ra­zem do wy­ro­bie­nia so­bie wśród niej na­leż­ne­go sta­no­wi­ska.

Ira pa­trzy­ła na nie­go cie­ka­wie i ba­daw­czo.

Dzi­wi pa­nią, moja otwar­tość. Tak, nie ukry­wam tego, je­stem am­bit­ny… Nie wy­star­cza­ją mi pie­nią­dze mego ojca. Mło­dy, dum­ny, a sil­ny, pra­gnął­bym iść wy­żej i… i się­gnąć wy­żej.

Zmię­sza­na go­rą­cem jego spoj­rze­niem, Ira opu­ści­ła dłu­gie rzę­sy i, bez­wied­nie pra­wie, uję­ła zło­żo­ną obok sie­bie ro­bót­kę.

Kor­ski, świa­do­my słów wy­rze­czo­nych, a pod­nie­co­ny nie­mi po­nie­kąd, pa­trzył z nie­ukry­wa­nym po­dzi­wem na de­li­kat­ną jej twa­rzycz­kę, któ­ra z przy­sło­nię­te­mi po­wie­ka­mi i dłu­gim cie­niem, przez rzę­sy na lica rzu­ca­nym, na­bie­ra­ła cech po­są­go­we­go pięk­na. Było w niej coś dziw­nie dzie­wi­cze­go i po­waż­ne­go za­ra­zem, ja­kieś tchnie­nie ide­ali­zmu, po­łą­czo­ne z ra­so­wym, ary­sto­kra­tycz­nym wdzię­kiem. Znad w niej było dzie­cię dłu­gie­go sze­re­gu po­ko­leń, przy­wy­kłych do wyż­szej kul­tu­ry umy­sło­wej, do pa­no­wa­nia nad sobą i nad in­ny­mi, do ca­łej dzie­dzi­ny uczuć wy­kwint­nych i wra­żeń pod­nio­słych, a szla­chet­nych.

Kor­ski wie­dział, że po­ję­ła do­sko­na­le ukry­tą do­nio­słość słów jogo, a jed­nak nie do­strzegł w sza­fi­ro­wych jej źre­ni­cach ani jed­ne­go bły­sku za­lot­no­ści, ani prze­lot­nej choć­by iskry try­um­fu. Gdy­by nie po­ru­sze­nie szkar­łat­nych gwoź­dzi­ków, pod­no­szo­nych w mia­rę ryt­micz­ne­go fa­lo­wa­nia pier­si, mógł­by są­dzić, że śmia­łość jego prze­brzmia­ła na­próż­no, nie zwró­ciw­szy na­wet jej uwa­gi.

Od wią­zan­ki kwia­tów pur­pu­ro­wych i głów­ki kla­sycz­nej w za­ry­sach, któ­rą ka­pry­śny pro­mień słoń­ca, przedarł­szy się przez gę­stwi­nę, ota­czał w tej chwi­li sno­pem bla­sków zmien­nych, wzrok Kor­skie­go prze­szedł do de­li­kat­nych, bia­łych jej pa­lusz­ków, zwę­ża­ją­cych się i za­ró­żo­wio­nych u pa­znok­ci, a ha­ftu­ją­cych w tej chwi­li min­ja­tu­ro­wą, ba­ty­sto­wą chu­s­tecz­kę. Tak, Ira, z tą swo­ją kró­lew­ską uro­dą i ary­sto­kra­tycz­nem spo­ko­jem, była uoso­bie­niem tych wszyst­kich cech ra­so­wych, ja­kich nie spo­ty­kał u pa­nien swe­go świa­ta.

Ci­sza sta­wa­ła się kło­po­tli­wą tym­cza­sem.

– Czy wol­no wie­dzieć – prze­rwał mil­cze­nie Kor­ski, co ozna­cza ten po­wi­kła­ny hie­ro­glif, tak mi­ster­nie uwiecz­nia­ny rącz­ka­mi pani?

– Herb nasz ro­do­wy, Boń­czę – brzmia­ła uprzej­ma od­po­wiedź.

– Nie­ste­ty, nie znam go; he­ral­dy­ka pol­ska jest dla mnie wo­gó­le ję­zy­kiem umar­łym.

– Szko­da; tyle ona nie­raz pięk­nych mówi rze­czy.

I, wy­cią­ga­jąc de­li­kat­ny pła­tek ba­ty­stu, po­da­ła go grzecz­nie Kor­skie­mu.

Mło­dy czło­wiek po­chy­lił się nad nim uważ­nie.

– Wszak to ko­ro­na hra­biow­ska?

– Tak. Boń­cza – Ha­liń­scy sta­le jej uży­wa­ją. Opusz­cza­my od ja­kie­goś cza­su ty­tuł hra­biow­ski przy na­zwi­sku, lecz na do­wód praw do nie­go, nie od­rzu­ca­my ko­ro­ny.

W oczach męż­czy­zny za­pa­li­ły się ja­kieś dziw­ne bły­ski; przez lica jego fala krwi prze­bie­gła. Znać było, że do py­ta­nia, ja­kie za­da­je, nad­zwy­czaj­ną przy­wią­zu­je wagę.

– Pan­no Ire­no – wy­rzekł wresz­cie gło­sem stłu­mio­nym – czy herb jest dla pani na­praw­dę bo­żysz­czem?

Spoj­rza­ła mu pro­sto i szcze­rze w oczy.

– Nie. Ce­nię go jed­nak, jako wi­do­my znak tra­dy­cyi, któ­ra za­słu­gu­je na to, aby być kul­tem i re­li­gją za­ra­zem.

Ro­zu­mie­li obo­je, że było to po­nie­kąd wy­zna­nie wia­ry, mo­gą­ce ich zbli­żyć na przy­szłość. W oczach Kor­skie­go za­bły­sła ra­dość, źre­ni­ce pan­ny Ire­ny Ha­liń­skiej roz­ja­śni­ły się za­pa­łem.

– Herb nie daje, we­dług mnie, żad­nych pre­ro­ga­tyw – cią­gnę­ła.

– A jed­nak wtrą­cił – jest on wa­lo­rem na gieł­dzie świa­ta.

– Nie znam się na­tem. Wiem tył­ko, że w mo­jem prze­ko­na­niu na­kła­da on je­dy­nie obo­wiąz­ki. Kto bo­wiem poj­mu­je do­sto­jeń­stwo odzie­dzi­czo­nej tra­dy­cyi, ten, za­miast szu­kać czczej chwa­ły w za­słu­gach przod­ków, bę­dzie się sta­rał do­rów­nać im tyl­ko we­dług mia­ry wła­snej i moż­no­ści. Jak za­kon­ni­ko­wi me­men­to mori przy­po­mi­na bez­prze­stan­nie służ­bę. Bożą i zni­ko­mość rze­czy ziem­skiej, tak dla szlach­ci­ca herb po­wi­nien być zna­kiem wi­do­mym, sta­wia­ją­cym mu cią­gle na oczy nie po­czu­cie ho­no­ru, bo o tem się nie za­po­mi­na, lecz obo­wiąz­ki służ­by pu­blicz­nej i spo­łecz­nej, któ­ra jest ro­dza­jem służ­by Bo­żej tak­że.

Lica jej za­ró­żo­wi­ły się, w oczach błysz­czał za­pał, po­łą­czo­ny z odro­bi­ną mło­dzień­czej eg­zal­ta­cji.

– Boże – cią­gnę­ła, wa­dząc pal­cem po ode­bra­nej od Kor­skie­go chu­s­tecz­ce. A cóż­by mię mo­gła ob­cho­dzić ta ko­ro­na? Siedm, czy dzie­więć pe­reł, czyż to nie wszyst­ko jed­no? Je­że­li też za­cho­wu­ję wła­ści­wą, ich licz­bę, to je­dy­nie dla tego, że ty­tuł hra­biow­ski nada­ny zo­stał pra­dzia­do­wi memu, przed dwu­stu laty, przez ce­sa­rza au­stry­ac­kie­go, pod mu­ra­mi Wied­nia, za bo­ha­ter­ską ich obro­nę. Ob­ce­go ty­tu­łu nie po­trze­bo­wał szlach­cic i wo­je­wo­da pol­ski; do her­bu jed­nak, zdo­by­te­go nie­gdyś za­słu­gą, do­dał ko­ro­nę hra­biow­ską, jako do­wód no­wych lau­rów, krwią wła­sną stwier­dzo­nych I od­tąd krew ta, z po­ko­le­nia w po­ko­le­nie prze­le­wa­na, ce­men­to­wa­ła pra­wa każ­dej no­wej ge­ne­ra­cji do zie­mi, za któ­rą wal­czy­li, dla któ­rej żyli i pra­co­wa­li. Czyż tra­dy­cja taka nie jest do­sto­jeń­stwem, któ­rej znak wi­do­my, jako przy­po­mnie­nie obo­wiąz­ku, usza­no­wać na­le­ży.

Kor­ski ze czcią po­chy­lił gło­wę.

Ro­zu­miem pa­nią – wy­rzekł, bo go­rącz­ka ta pol­ska ogar­nia­ła i nas przy­by­szów, w mia­rę jak w sie­bie soki tu­tej­sze czer­pie­my. Dziad mój na­zy­wał się po pro­stu Korz, a przy­był do Pol­ski pie­cho­tą, jako ubo­gi ko­lo­ni­sta. Oj­ciec odzie­dzi­czo­ną po nim spo­rą for­tun­kę, po­mno­żył dzie­sięć­krot­nie, a jed­nak, bę­dąc moż­nym już prze­my­słow­cem, nie po­my­ślał so­bie o ku­pie­niu nie­miec­kie­go ty­tu­łu, i, cho­ciaż "ba­ron von Korz" szum­nie by brzmia­ło, wo­lał po­sta­rać się o przy­wi­lej, po­zwa­la­ją­cy mu spo­lsz­czyć na­zwi­sko swe na "Kor­ski". Na tej zie­mi wy­ro­śli­śmy – mó­wił, niech więc moje dzie­ci pod pol­skiem słu­żą jej mia­nem.

Dziew­czę słu­cha­ło, ze wzra­sta­ją­cem za­ję­ciem, szcze­rej tej spo­wie­dzi.

Kor­ski, wi­dząc, iż nad­zwy­czaj­ną otwar­to­ścią ku­pu­je pra­wo do sym­pa­tyi jej i sza­cun­ku wła­sne­mi roz­grze­wał się sło­wa­mi:

– Ro­zu­miem więc dumę pani – cią­gnął go­rą­co, bo wiel­ką am­bi­cją mego ży­cia jest świe­że i nowe imię po­sta­wić mocą za­słu­gi obok tych, przed któ­ry­mi świat zwykł chy­lić gło­wę.

Gdy koń­czył ostat­nie wy­ra­zy, Ira Ha­liń­ska sta­ła już przed nim, z życz­li­wie wy­cią­gnię­tą dło­nią. Kró­lew­na, po­rwa­na wy­mo­wą upo­ka­rza­ją­ce­go się przed nią wa­sa­la, zstą­pi­ła z wy­żyn i, wy­smu­kła, z łuną ru­mień­ca na twa­rzy, a iskrą wzru­sze­nia w źre­nic sza­fi­rze po­da­wa­ła mu dłoń brat­nią, wo­ła­jąc:

– Bra­wo! Tyl­ko za­cny czło­wiek mó­wić tak może. Gdy­bym była u ste­ru wła­dzy, za same te sło­wa już­bym panu dała pol­ski in­dy­ge­nat.

On pa­lusz­ki te ujął, a za­trzy­maw­szy je w go­rą­cej swej dło­ni, po­chy­lił się i, pa­trząc w jej oczy prze­ślicz­ne – od­parł stłu­mio­nym gło­sem:

– Je­steś pani u ste­ru wła­dzy… O herb więc, przez nią nada­ny, go­tów je­stem sta­rać się go­rą­co, ale pod jed­nym wa­run­kiem.

– Nie ro­zu­miem.

– Pod wa­run­kiem, że w polu, jak nie­bo błę­kit­nem, bę­dzie wid­nia­ła ręka pani…

Sta­li wprost sie­bie, obo­je mło­dzi, pięk­ni, do­rod­ni, obo­je wzru­sze­ni mi­mo­wo­li. Ona nie­ro­zu­mie­ją­ca ja­sno o co cho­dzi, on, go­tów grę wy­ra­zów cof­nąć i uni­ce­stwić, w ra­zie gdy­by jed­nem wy­nio­słem spoj­rze­niem skar­ci­ła jego śmia­łość.

W mia­rę jed­nak przy­cho­dzą­cej świa­do­mo­ści, w kró­lew­nie, w ary­sto­kra­tycz­nej, pa­nu­ją­cej nad sobą ko­bie­cie, bu­dzi­ło się dziec­ko-dzie­wi­ca. Ira po­bla­dła i, za­lęk­nio­na, z fi­ran­ką rzęs dłu­gich, opa­da­ją­cych na oczy, sta­ła przed nim, nie­zdol­na, w cza­row­nem tem po­mie­sza­niu, sło­wa zna­leść na ra­zie.

Kor­ski, czu­jąc, że zwy­cię­ża – rącz­kę jej do ust pod­niósł.

– Ja o nic nie pro­szę i żad­nej nie żą­dam od­po­wie­dzi – mó­wił gło­sem wzru­szo­nym. Ro­zu­miem, że nie mam do tego jesz­cze pra­wa, że zbyt ob­cym je­stem pani, jej sfe­rze, jej po­ję­ciom i ro­dzi­nie ca­łej.

– Nie mara ro­dzi­ny – prze­rwa­ła z ża­lem bez­wied­nym. Prócz wuja Ta­de­usza, nikt na sze­ro­kim świe­cie nie trosz­czy się o mnie.

Zro­zu­miał, że to je­den atut wię­cej w jego ręku.

– A więc tem bar­dziej, może mi bę­dzie da­nem za­stą­pić ją pani. Pro­szę tyl­ko na ra­zie, aby mi wol­no było po­wró­cić tu­taj w cha­rak­te­rze go­ścia, i sta­rać się o po­zy­ska­nie przy­chyl­nej opi­nii pani. Pan­no Iro, przy­się­gam… że nie będę kładł żad­ne­go na pa­nią na­ci­ska, że jed­nem słów­kiem od­pra­wisz mnie lub za­trzy­masz. Czy zgo­da?

Wy­cią­gnął dłoń ku niej.

Sło­wa były pro­ste i nie wy­szu­ka­ne, w gło­sie jed­nak była szcze­rość, w mę­skiem, do­rod­nem ob­li­czu ja­śniał za­pał, w oczach błysz­cza­ła proś­ba go­rą­ca.

Ira, opa­no­wu­jąc za­lęk­nie­nie, pa­trzy­ła, na nie­go dłu­go, głę­bo­ko i, jak­by wy­mo­wą tych ja­snych a otwar­tych ry­sów prze­ko­na­na, rącz­kę swą ze wzru­sze­niem w dło­ni jego zło­ży­ła.

Kor­ski po­now­nie do ust ją pod­niósł:

– Dzię­ku­ję – wy­szep­tał i przy­się­gam, że uczy­nię wszyst­ko, co bę­dzie w mej mocy by dłoń tę na za­wsze dla sie­bie za­trzy­mać.

U stóp Iry li­ście ru­cho­me rzu­ci­ły w tej chwi­li snop bla­sków. Cof­nę­ła się przy­po­mi­na­jąc so­bie wła­sne swe sło­wa:

"Cie­nie i świa­tła, wal­czą­ce z sobą na prze­mian to ob­raz ży­cia. Co w mo­jem zwy­cię­ży, czy świa­tło?"

Spoj­rza­ła na Kor­skie­go i uśmiech­nę­ła się z uf­no­ścią. Tak; te­raz była pew­ną, że świa­tło.

I szli obok sie­bie, dłu­gim, cie­ni­stym szpa­le­rem, jak­by po za­cza­ro­wa­nych błą­dząc kra­inach. Je­że­li jego za­chwy­ca­ła ary­sto­kra­tycz­na uro­da Iry, tak do­brze li­cu­ją­ca z ca­łem oto­cze­niem pań­skiej tej re­zy­den­cyi, je­że­li w po­łą­cze­niu z nią wi­dział po­zy­ska­nie jed­ne­go czyn­ni­ka, ja­kie­go jemu, wnu­ko­wi ubo­gie­go ko­lo­ni­sty, bra­ko­wa­ło do­tąd, je­że­li zbli­że­nie do tego wy­ma­rzo­ne­go świa­ta wzru­sza­ło go i czy­ni­ło nie­zwy­kle wy­mow­nym, to i w niej na­wza­jem jaw­ny po­dziw Kor­skie­go bu­dził ja­kieś mięk­kie roz­rzew­nie­nie, któ­re­mu nie pró­bo­wa­ła bro­nić się na­wet.

Mło­dy czło­wiek, szcze­ry z na­tu­ry, wi­dząc, iż dro­gą tą zwy­cię­ża, szedł nią śmia­ło, a lo­gicz­nie na­przód.

– Nie spo­tka­łem w ży­ciu ko­bie­ty – mó­wił z za­pa­łem, któ­ra­by wcie­la­ła tak wszyst­kie me ma­rze­nia o ide­ale nie­wie­ścim, jak pani.

Chcia­ła za­prze­czyć, po­wie­dzieć, że nie zna jej cha­rak­te­ru, jej du­cha, lecz Hen­ryk Kor­ski cią­gnął da­lej, z nie­zwy­kłym u nie­go ogniem.

– Oto­czo­ny od uro­dze­nia do­stat­ka­mi, nie przy­wią­zu­ję wagi do ru­bla. Prze­ciw­nie; zło­to, na­gro­ma­dzo­ne zgru­bia­łe­mi od pra­cy rę­ka­mi mego dzia­da i ojca, lek­ce­wa­że­nie we ra­nie bu­dzi. Tam, gdzie oni wi­dzie­li cel ist­nie­nia i jego bo­żysz­cze, ja do­strze­gam tyl­ko ko­niecz­ną pod­sta­wę, ale nie czar ży­cia. Ko­łom bo­ga­te­go prze­my­słu brak ta­kich wła­śnie, jak pani, ko­biet. Przy twej po­mo­cy też, sta­nę na wy­ży­nie, przed któ­rą świat za­wsze chy­li gło­wy.

Spo­strze­gł­szy zaś, że am­bit­ne te pla­ny mogą jej się wy­dać zbyt ego­istycz­ny­mi, do­dał mięk­ko:

– Nie zna­jąc pani, śni­łem już o niej; ma­rzy­łem o ta­kiej świe­tla­nej isto­cie, wzro­słej w in­nem, niż ja, oto­cze­niu, w czy­stej at­mos­fe­rze wiej­skie­go dwo­ru, jego tra­dy­cyi praw i oby­cza­jów. Pięk­ność twa pan­no Iro, do­ko­na­ła resz­ty: pod­bi­ła mnie i na za­wsze w nie­wo­lę za­bra­ła.

– Nie uprze­dzaj­my przy­szło­ści – prze­rwa­ła mięk­ko. Wszyst­ko to tak na­gle spa­da na mnie… Po­zo­staw mi pan, pro­szę, tro­chę cza­su do na­my­słu, do zro­zu­mie­nia wła­snych wra­żeń i uczuć.

– Wszak ja nie pro­szę o od­po­wiedź, lecz tyl­ko o słów­ko na­dziei.

Ira spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy. Je­że­li w wy­ra­zach jego brzmia­ła nie­kie­dy nuta po­spo­li­tej am­bi­cji, ład­ne mę­skie rysy ja­śnia­ły za to rze­czy­wi­stym za­chwy­tem.

Drob­ne jej usta ślicz­ny roz­chy­lił uśmiech.

– A więc – od­par­ła, miej­my ją obo­je i wierz­my, że przy­szłość szczę­ście nam przy… nie­sie.

Było to pra­wie ze­zwo­le­nie, dane bez­wied­nie może, pod wra­że­niem chwi­li, ale nie mniej obo­wią­zu­ją­ce. Rów­no­cze­śnie sta­nę­li u skra­ju szpa­le­ru, a słoń­ce któ­re po­su­nę­ło się da­lej ku za­cho­do­wi, łuną zło­ci­stą ob­la­ło po­stać Iry. Za­ró­żo­wio­na od po­przed­niej roz­mo­wy, z iskrą wzru­sze­nia w po­ciem­nia­łym sza­fi­rze źre­nic i z lek­ko roz­chy­lo­ne­mi usta­mi, tra­ci­ła w bla­skach tych ete­rycz­no-ary­sto­kra­tycz­ne swe pięt­no, lecz na­bie­ra­ła wza­mian cech try­ska­ją­cej ży­ciem mło­do­ści i pięk­na.

Hen­ryk Kor­ski pa­trzył na nią w nie­mym za­chwy­cie.

Zło­to za­mie­nia­ło się na za­cho­dzie w fio­le­ty i szkar­ła­ty. Ira za­pa­trzo­na w tę grę barw, wska­za­ła ją Kor­skie­mu.

– Patrz pan, to do­bra wróż­ba – mó­wi­ła. – Może bla­ski ta­kie i na­szą uście­lą dro­gę.

– Obym rów­ną im kró­lew­ską pur­pu­rę mógł rzu­cić pod sto­py pani – od­parł z za­pa­łem.ROZ­DZIAŁ II.

– Czy wol­no, co?

Pan­na Ha­liń­ska po­wsta­ła szyb­ko od biu­recz­ka,

– Ależ pro­szę, pro­szę, wuju dro­gi. Wiesz, że przy­cho­dząc tu­taj, ro­bisz mi za­wsze naj­wyż­szą przy­jem­ność.

Pan Ta­de­usz Bo­rec­ki prze­stą­pił próg, a za­my­ka­jąc drzwi za sobą, ro­zej­rzał się po pa­nień­skim po­ko­iku swej sio­strze­ni­cy i pu­pil­ki za­ra­zem.

– Jak tu ład­nie! Znać w uro­czem tera gniazd­ku ar­ty­stycz­ne upodo­ba­nia i smak wy­kwint­nej ko­bie­ty.

– Je­że­li ci się, wu­jasz­ku… po­do­ba ten za­ką­tek, dla cze­go nie przy­cho­dzisz tu czę­ściej?

Przez otwar­te, ja­sne rysy Bo­rec­kie­go przy­kry cień prze­biegł.

– Wiesz, że wu­jen­ka tego nie lubi – od­parł ze smut­kiem.

Ira ślicz­ną swą twa­rzycz­kę przy­tu­li­ła z piesz­czo­tą do jego ra­mie­nia.

– Wiem – wy­szep­ta­ła z ża­lem – wiem, ale prze­cież…

– Daj­my temu po­kój – prze­rwał Bo­rec­ki – głasz­cząc z tkli­wo­ścią jej głów­kę. – I cóż Iro, jak­kol­wiek gniazd­ko twe uro­cze, jed­nak­że po­dob­no je wkrót­ce opu­ścisz?

Spło­nio­na, spoj­rza­ła na nie­go lę­kli­wie i ba­daw­czo.

– Wiesz już, mój wuju?

– Tak, Iro. Pan Hen­ryk Kor­ski pro­sił­ra­nie dzi­siaj o po­zwo­le­nie by­wa­nia tu­taj, w roli twe­go zde­kla­ro­wa­ne­go kon­ku­ren­ta. Mó­wił mi, że dzia­ła po po­ro­zu­mie­niu się z tobą.

– A ty, mój wuju?

– Od­ma­wiać proś­bie jego nie mia­łem żad­ne­go po­wo­du. Przy­cho­dzę jed­nak aby się do­wie­dzieć, co my­ślisz uczy­nić, co się dzie­je w ser­cu i gło­wie mego dziec­ka?

W mia­rę słów jego, Ira od­zy­ski­wa­ła spo­kój i pa­no­wa­nie nad… sobą. Uwol­nio­na od go­rą­cych spoj­rzeń Kor­skie­go, za­pa­try­wa­ła się snać na całą spra­wę z więk­szym kry­ty­cy­zmem po­cią­gnąw­szy bo­wiem Bo­rec­kie­go ku ma­leń­kiej, ró­żo­wej ka­nap­ce, za­ję­ła obok nie­go miej­sce i mó­wi­ła, ze zwy­kłą so­bie, tro­chę smut­ną, po­wa­gą:

– Two­ja Ira bied­ną jest, mój wuju. Sta­nę­ła na roz­dro­żu i te­raz sama nie wie, co ro­bić. Tak to wszyst­ko na mnie na­gle spa­dło.

– Dla mnie ja­snem było, co praw­da, iż przy­byw­szy tu, w celu ku­pie­nia ma­jąt­ku, pan Hen­ryk Kor­ski po­wra­cał na­stęp­nie kil­ka­krot­ny, dla in­nych zu­peł­nie po­bu­dek. Nie zwra­ca­łem ci jed­nak uwa­gi, Iro, aby nie spło­szyć twej wraź­li­wo­ści dziew­czę­cej. Dziś gdy kwe – stya tak uczci­wie i po­waż­nie przez Kor­skie­go po­sta­wio­ną zo­sta­ła, przy­cho­dzę, moję dzie­cię, po­mó­wić z tobą po­uf­nie. Jako za­stę­pu­ją­cy ci ro­dzi­ców, mam pra­wo za­py­tać, jaką masz za­miar dać od­po­wiedź?

– Nie wiem jesz­cze, wuju dro­gi.

– Czy ty go ko­chasz Iro?

– Nie są­dzę. Tak mało znam go do­tąd. Wy­da­je mi się jed­nak po­cią­ga­ją­cym i sym­pa­tycz­nym.

– Dzię­ki Bogu.

– Dla cze­go, wuju?

– Bo mał­żeń­stwo to uwa­żam dla cie­bie za świet­ną par­tyę, za ist­ne zrzą­dze­nie Opatrz­no­ści. Kor­scy, to dziś po­tę­ga. Do nich lub do im po­dob­nych świat cały a może i przy­szłość na­ro­du na­le­ży. My, gi­nie­my stop­nio­wo, idzie­my na mar­ne…

Wy­ra­zi­sta twarz jogo, o pod­nie­sio­nej do góry, jak­by pod­go­ło­nej czu­pry­nie, kształt­nym no­sie i su­mia­stych, si­wie­ją­cych wą­sach, po­smut­nia­ła, w ciem­nych oczach wy­raz żalu się od­bił.

– Idzie­my na mar­no – po­wtó­rzył, bo je­ste­śmy pod wie­lu wzglę­da­mi sfe­rą prze­ży­tą mo­hi­ka­na­mi prze­szło­ści, któ­ra eg­zal­tu­je w nas dużo pięk­nych i szla­chet­nych uczuć, lecz nie daje wa­run­ków, nie­zbęd­nie po­trzeb­nych do ży­cia w dzi­siej­szej at­mos­fe­rze. Nie nam kup­czyć, nie nam łok­cia­mi wy­bi­jać się na­przód, za mało mamy na to ży­wot­no­ści, a za wie­le dumy.

Wy­pro­sto­wał mu­sku­lar­ną po­stać i pod­niósł gło­wę, jak czło­wiek przy­wy­kły do roz­ka­zy­wa­nia. W ob­li­czu zaś jego dwa sprzecz­ne ście­ra­ły się uczu­cia: ja­kaś har­da nie­ugię­tość, z głę­bo­kim wal­czą­ca smut­kiem.

– Tacy Kor­scy tym­cza­sem, idąc po szcze­blach, opa­no­wu­ją naj­wpierw ry­nek pie­nięż­ny, a po­tem… nas. Sku­pu­ją na­sze oj­co­wi­zny, za­miesz­ku­ją pa­ła­ce i sta­ją się rzą­dem w rzą­dzie, na­ro­ślą obcą, a jed­nak w samo ser­ce or­ga­ni­za­cji spo­łecz­nej wtło­czo­ną.

Ira… dla któ­rej sło­wa Bo­rec­kie­go były za­wsze wy­rocz­nią, słu­cha­ła ich tym ra­zem z nie­ukry­wa­nem zdu­mie­niem.

I, wo­bec po­dob­nych za­pa­try­wań, ty, wuju mój, twier­dzisz, że mał­żeń­stwo z pa­nem Kor­skim uwa­żał­byś za szczę­ście, za "ist­ne zrzą­dze­nie Opatrz­no­ści"?

Pan Ta­de­usz Bo­rec­ki po­smut­niał bar­dziej jesz­cze.

– Tak, Iro. Bo choć ko­cham cię, jak wła­sne swe dziec­ko, jed­nak­że czu­ję, że źle speł­nił­bym przy­rze­cze­nie, dane umie­ra­ją­cej twej mat­ce, że po­stą­pił­bym wbrew twe­mu do­bru i twe­mu szczę­ściu na przy­szłość, gdy­bym chciał za­trzy­mać cię dłu­żej przy so­bie. Znasz sto­sun­ki na­sze ro­dzin­ne, wiesz – mó­wił zwol­na, jak­by mu sło­wa z trud­no­ścią prze­cho­dzi­ły przez gar­dło – że po­mi­mo przy­wią­za­nia do mych có­rek, ty jed­na, jako do­ro­sła, a więc, umie­ją­ca my­śli moje i uczu­cia zro­zu­mieć, by­łaś mi, w tym domu, chłod­nym nie­co, je­dy­nym ja­snym pro­my­kiem…

W gło­sie Bo­rec­kie­go czuć było, że do­ty­ka ja­kiejś rany bo­le­snej a pie­ką­cej.

– Po­zwól­że mi pro­my­kiem tym po­zo­stać, mój wuju, wszak ni­cze­go in­ne­go nie pra­gnę.

Wstrzą­snął smut­nie gło­wą.

– Nie, Iro. Dom to oj­czy­zna i kró­le­stwo ko­bie­ty; ten jest więc po­dwój­ną wła­sno­ścią mej żony…

Po­ję­ła myśl rzu­co­ną. Po li­cach jej, ma­to­wo znów bla­dych, dwie gru­be łzy ście­kły.

– Aaa! Wu­jen­ka nie ży­czy so­bie, abym dłu­żej pod da­chem jej prze­by­wa­ła.

Bo­rec­kie­mu łzy te za­rze­wiem na du­szę pa­da­ły. Dla zła­go­dze­nia też bólu jej, dla wła­sne­go ho­no­ru, pró­bo­wał wy­wo­ła­ne wra­że­nie zła­go­dzić:

– Nie krzywdź­my jej – mó­wił, uj­mu­jąc dłoń dziew­czę­cia. Jest chłod­na tro­chę z na­tu­ry, ale prze­cież na swój spo­sób cię ko­cha. Tyl­ko wi­dzisz, to za­chwia­nie for­tu­ny, w chwi­li gdy dwie cór­ki do­ra­sta­ją, roz­go­ry­cza ją po­nie­kąd. Po­cie­chą jej też bę­dzie, iż dzię­ki pięk­no­ści twej i wdzię­ko­wi, tak świet­ny los przed tobą się otwie­ra.

Ira ro­zu­mia­ła pół­słów­ka. Ach, ta pięk­ność, prze­ciw­sta­wia­nia po­spo­li­tej uro­dzie jej ku­zy­nek; więc znów wu­jen­ka jako za­rzut ją pod­no­si­ła. Ale że on, on szla­chet­ny obroń­ca jej i opie­kun, po­dob­ne rze­czy po­wta­rzał, że przez usta mu prze­szły…

Z oczów dziew­czę­cia dwie prze­czy­ste sto­czy­ły się znów per­ły. Szczę­ście jej i przy­szłość kła­dzio­no na sza­lę z tak bła­hy­mi po­wo­da­mi.

Spoj­rza­ła w te rysy, ro­zum­ne, a uczci­we i obie ku nie­mu wy­cią­gnę­ła ręce:

– Wuju, to nie ty chy­ba po­wie­dzia­łeś. To nie two­je za­cne ser­ce mó­wi­ło.

Ujął dło­nie jej i, przy­cią­ga­jąc dziew­czę, naj­wpierw uca­ło­wał je w zbła­dłe po­licz­ki, a na­stęp­nie bli­żej sie­bie po­sa­dził.

Wy­ra­zi­ste jego ob­li­cze, na­ce­cho­wa­ne do­tąd wal­ką uczuć sprzecz­nych, roz­ja­śni­ło się na­gle.

Tak, dziec­ko dro­gie, masz ra­cję: to nie moje ser­ce mó­wi­ło, a na­wet nie moje prze­ko­na­nie. Nie­mniej, gło­so­wi roz­sąd­ku, któ­ry mi sło­wa te pod­su­nął, mu­szę przy­znać słusz­ność. Ja sam, Iro… nie wi­dzę przy­szło­ści tu dla cie­bie; nie znam ni­ko­go w oko­li­cy, któ­ry był­by god­nym mo­jej pięk­nej i ro­zum­nej dziew­czy­ny.

– Czyż ko­niecz­nie mam iść za­mąż?

– Moja Iro, bądź­my roz­sąd­ni. Da­le­kim je­stem od na­ma­wia­nia cię, ale przy­sze­dłem po to, aby eg­zal­to­wa­nej twej głów­ce przed­sta­wić po­ło­że­nie we wła­ści­wem świe­tle. Po­sag twój urósł wpraw­dzie, był jed­nak tak ma­leń­ki, że choć, w naj­cięż­szych chwi­lach, nie­tyl­ko nie do­tkną­łem go, lecz pro­cen­ta od nie­go ka­pi­ta­li­zo­wa­łem jesz­cze, nie mniej do­się­ga on za­le­d­wie 10.000 ru­bli. Przy two­jem świet­nem, lecz zbyt­kow­nem wy­cho­wa­niu, przy twej pięk­no­ści i hra­biow­skim ty­tu­le, to nę­dza, Iro. Za mało aby wy­żyć, za dużo, aby z gło­du umrzeć.

– Mogę pra­co­wać.

– Pra­co­wać? W jaki spo­sób? Za na­uczy­ciel­kę nikt cię nie weź­mie boś za mło­da i za pięk­na. Do skle­pu lub ma­ga­zy­nu nie pój­dzie prze­cież świet­na hra­bian­ka Ira Boń­cza-Ha­liń­ska, gdyż grzech mia­ła­by na­wet za­bie­ra­jąc, po­mi­mo swej względ­nej za­moż­no­ści, miej­sce tym, któ­re chle­ba łak­ną. I dla tego to, dziec­ko dro­gie, oświad­cze­nie pana Kor­skie­go uwa­żam za wiel­ką, wy­gra­ną dla sie­bie. Dzię­ki przy­mio­tom oso­bi­stym, po­win­ni­ście zna­leść szczę­ście nie każ­de­mu dane śmier­tel­ni­ko­wi. Pie­niądz przy­tem, to po­tę­ga, to dźwi­gnia, mocą któ­rej ileż szla­chet­nych dzieł do­ko­nać moż­na. Ko­bie­ta z two­jem wy­kształ­ce­niem i ser­cem zdo­ła mil­jo­no­wą for­tu­nę Kor­skich za­mie­nić w ist­ne bło­go­sła­wień­stwo dla kra­ju i spo­łe­czeń­stwa.

Mó­wił te­raz z głę­bo­kiem prze­ko­na­niem i wła­ści­wem mu cie­płem ser­decz­nem. Ira, przy­wy­kła wie­rzyć śle­po opie­ku­no­wi, słu­cha­ła z na­tę­żo­ną uwa­gą.

– Ty­tuł, któ­ry w ubó­stwie i pra­cy był­by ci kulą u nogi, tam sta­nie się jed­nym atu­tem wię­cej; za­pew­ni wpływ, tak bar­dzo dla cie­bie i in­nych po­żą­da­ny.

– Wpływ? A nie­chże mnie Bóg bro­ni od dą­że­nia do ja­kiejś prze­wa­gi.

– Nie zro­zu­mia­łaś mnie, Iro. My, sta­ra szlach­ta pol­ska, idzie­my na mar­ne… Wi­dzi­my to sami, a jed­nak, naj­lep­sza nas cząst­ka, ta wła­śnie, któ­ra poj­mu­jąc do­sto­jeń­stwo tra­dy­cji i obo­wiąz­ki przez szla­chec­two na­kła­da­ne, mo­gła­by się stać rdze­niem na­ro­du i soki ży­cio­daj­ne w cały jego prze­le­wać or­ga­nizm, ta wła­śnie od­ci­na się mu­rem chiń­skim od mia­sta, od ku­piec­twa, prze­my­słu i fi­nan­sów. Tu duch szla­chet­ny, lecz za­mie­ra­ją­cy, tam nerw ży­cia i jego siła na przy­szłość. Zbli­żyć te dwa czyn­ni­ki, tchnąć w sfe­ry, obce nam po­cho­dze­niem, a sfi­li­strza­łe wsku­tek wa­run­ków bytu, po­czu­cie oby­wa­tel­skie, ze­spo­lić je z ide­ała­mi na­ro­du i ze wsią, jako jego pod­wa­li­ną od­wiecz­ną, to mi­sja, god­na ro­zum­nej a szla­chet­nej ko­bie­ty, god­na cie­bie, Iro. Jako żona Kor­skie­go mo­żesz wła­śnie stać się ta­kim łącz­ni­kiem, jed­no­czą­cym dwie sfe­ry, dwa świa­ty, ogni­wem, któ­re prze­szłość z przy­szło­ścią, dla do­bra kra­ju sko­ja­rzy.

Za­pał roz­ja­śnił pięk­ne rysy Bo­rec­kie­go. Wie­rzył głę­bo­ko w to, co mó­wił; wie­rzył, że do­pó­ki fi­nan­se i wiel­ki prze­mysł nie skon­cen­tru­ją się w dło­niach na wskroś pol­skich, do­pó­ki po­zo­sta­ną obce tro­sce o byt i do­bro spo­łe­czeń­stwa, do­pó­ty to ostat­nie nie bę­dzie wzra­stać i roz­wi­jać się nor­mal­nie.

– Jed­na zie­mia, przy dzi­siej­szych wa­run­kach eko­no­micz­nych, nie zdo­ła nas utrzy­mać – ma­wiał nie­jed­no­krot­nie, a resz­ta – obca zu­peł­nie. Wiel­ki prze­mysł – nie­miec­ki, fi­nan­se – ży­dow­skie. Oba te wro­gie pier­wiast­ki wy­ssać nas tyl­ko umie­ją; wy­ci­snąć jak cy­try­nę, i od­rzu­cić, by soki krwi pol­skiej ode­bra­ne wy­wieść za gra­ni­cę, lub zu­żyć na tu­cze­nie so­bie po­krew­nych, a nam znów wro­gich za­stęp­ców. Gdy i ka­ry­era pu­blicz­na trud­ną, jest w obec­nych cza­sach, co tu ro­bić, co po­cząć z si­ła­mi mło­de­mi? Osa­dzić je na roli za­dłu­żo­nej, aż wy­czer­pa­ne wal­ką bez­owoc­ną, doj­dą, obok fi­nan­so­we­go, do mo­ral­ne­go i umy­sło­we­go ban­kruc­twa. Ależ to przy­szłość, przed któ­rą, z roz­pa­czy sa­mej, nie­je­den ręce opu­ści…

Ira zna­ła za­pa­try­wa­nia po­dob­ne i dla tego za­pał pana Ta­de­usza Bo­rec­kie­go nie zdzi­wił jej wca­le. Prze­ciw­nie; w nim do­pie­ro po­czu­ła nutę szcze­ro­ści, a w roz­ja­śnio­nych ry­sach wuja od­na­la­zła wy­raz praw­dy i siły, któ­ry po­ry­wał ją, za­wsze.

– Tak – cią­gnął, wła­sne­mi za­grza­ny sło­wa­mi, obo­wiąz­kiem jest pod­jąć za­da­nie oby­wa­tel­skie, ja­kie Opatrz­ność w ręce two­je skła­da. Od­rzu­ce­nie go uwa­żał­bym za tchó­rzo­stwo i ma­ło­dusz­ność, za zdep­ta­nie wła­sne­go szczę­ścia przy­tem. Bo po­myśl, z jed­nej stro­ny mło­dzi obo­je, pięk­ni, wy­kształ­ce­ni, bo­ga­ci, ma­cie wszyst­ko, co w wa­run­kach po­dob­nych po­myśl­ność za­pew­nić może, wszyst­ko, aż do mi­ło­ści, ta bo­wiem, wid­nie­jąc z każ­de­go spoj­rze­nia Kor­skie­go, two­ją wza­jem­ność z cza­sem zdo­być musi. Z dru­giej stro­ny, co za pod­nio­sła mi­sja dla ro­zum­nej i szla­chet­nej ko­bie­ty być ogni­wem, łą­czą­cem w sil­ny, a nie­ro­ze­rwal­ny łań­cuch, dwie obce so­bie sfe­ry spo­łecz­ne, ogni­wem, któ­re je zbra­ta, zjed­no­czy.

– Za­po­mi­nasz dro­gi wuju, że i kaj­da­ny z ogniw się skła­da­ją.

Ten wy­buch iron­ji zdzi­wił go, lecz nie zbił z tro­pu.

– Skła­da się z nich każ­dy sil­ny łań­cuch. Bez ogniw, spo­jo­nych ra­zem, żad­na ko­twi­ca, ów sym­bol na­dziei, nie zdo­łał­by stat­ku uchro­nić od za­gła­dy. Czy rola ta nie uśmie­cha ci się, Iro?

De­li­kat­ne pu­ka­nie prze­rwa­ło mu dal­sze sło­wa.

Na pro­gu sta­nę­ła ko­bie­ta wy­nio­sła, o moc­no roz­wi­nię­tych kształ­tach i wy­so­kiej pre­ten­sjo­nal­nej fry­zu­rze. Znać pięk­na kie­dyś, dziś po­mi­mo lat pięć­dzie­się­ciu, im­po­nu­ją­cą jesz­cze, była. Ciem­na jej suk­nia sze­le­ścia­ła je­dwa­bia­mi, w ry­sach prze­bi­ja­ła się sil­na wola i ostry nie­co wy­raz dumy.

Jed­nem spoj­rze­niem ogar­nę­ła ró­żo­wy sa­lo­nik, dziew­czę po­waż­ne, za­słu­cha­ne i męża roz­pło­mio­ne­go wła­sną wy­mo­wą Po wą­skich jej war­gach prze­biegł szyb­ko wy­raz wzgar­dli­we­go lek­ce­wa­że­nia, po­czem ustą­pił miej­sca zdaw­ko­wo chłod­ne­mu uśmie­cho­wi.

Pan­na Boń­cza Ha­liń­ska wy­su­nę­ła dło­nie z rąk wuja i po­wsta­ła żywo.

Pani Bo­rec­ka zbli­ży­ła się ku niej, przy­bie­ra­jąc nie­zwy­kle ła­ska­wy wy­raz twa­rzy.

– Win­szu­ję ci, moja Iren­ko, mó­wi­ła, tak świet­nych wi­do­ków na przy­szłość. Jak­kol­wiek miło nam było mieć cię tu­taj, to jed­nak cie­szę się, że do wła­sne­go już przej­dziesz domu.

– Dzię­ku­ję cio­ci, od­par­ła, pod­no­sząc rękę jej do ust.

Pani Bo­rec­ka do­tknę­ła zim­no usta­mi po­chy­lo­ne­go czo­ła dziew­czę­cia.

– Dla sie­ro­ty ubo­giej pra­wie, los to nie­zwy­kły. Wuj, strze­gąc tak za­zdro­śnie twe­go po­sa­gu, nie przy­pusz­czał, że on ci z cza­sem na szpil­ki le­d­wo star­czy.

Ani jed­ne­go ser­decz­ne­go sło­wa, ani po­zor­nej choć­by tro­ski o uczu­cia jej i szczę­ście na przy­szłość. Ira sta­ła smut­na, do ży­we­go do­tknię­ta. I ta ko­bie­ta mia­ła za­stę­po­wać jej mat­kę!…

Pani Bo­rec­ka sta­ra­ła się tym­cza­sem być ła­ska­wą.

– Za­rę­czy­ny ob­cho­dzie bę­dzie­my za­ba­wą, na któ­rej Że­nią na­sza wy­stą­pi, po raz pierw­szy, jako pan­na do­ro­sła. Wza­mian pro­szę tyl­ko, abyś ca­łej hi­stor­ji nie prze­wle­kła zbyt dłu­go. By­ło­by to nie­sto­sow­nem, choć­by ze wzglę­du na fakt, iż pan Kor­ski, miesz­ka­jąc w War­sza­wie, a więc da­le­ko, mu­siał­by za każ­dą byt­no­ścią ba­wić tu po dni kil­ka.

– Ależ, Emmo – prze­rwał Bo­rec­ki, z proś­bą w gło­sie.

Pani zmie­rzy­ła go zim­nem spoj­rze­niem.

– Nie lę­kaj się, pro­szę, wiem, co się na­le­ży na­sze­mu do­mo­wi i na­szej bra­tan­ce; wszel­kie więc de­co­rum za­cho­wa­ne zo­sta­nie. Ale naj­pierw, zbyt dłu­gie a czę­ste prze­by­wa­nie na­rze­czo­nych pod jed­nym da­chem, wo­bec swo­bo­dy, ja­kiej żą­da­łeś dla Ire­ny, uwa­żam za nie­wła­ści­we; po­wtó­re zaś są­dzę, że dzia­łam w imię jej do­bra tyl­ko, pro­sząc, aby ślub nie był zbyt­nio od­wle­ka­ny.

– Prze­cież, cio­ciu, nic nie jest zde­cy­do­wa­nem, więc ślu­bie nie może być mowy.

– No, tak; wo­bec jed­nak oświad­cze­nia się to­bie i sta­now­czej roz­mo­wy pana Kor­skie­go z wu­jem, kwe­stya to już czczej for­my tyl­ko. Nie od­rzu­ca się kró­la ba­weł­ny i nie wy­rze­ka związ­ku z ro­dem hra­biów Boń­cza-Ha­liń­skich.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: