Ogród oleandrów - ebook
Ogród oleandrów - ebook
Przepełniona zapachem włoskich ziół i kwiatów saga rodzinna opowiadająca historię czterech wyjątkowych i silnych kobiet.
W pewnym ogrodzie w miejscowości Carbonara w Apulii kwitnie oleander. Zasadził go Agostino, gdy przeprowadził się tu ze swoją żoną, Anitą, zwaną przez wszystkich Margialą.
Margiala, kobieta o niespotykanej urodzie, potrafi uśmierzać ból u niemowląt, udziela cennej pomocy podczas porodów, a w razie potrzeby może także odczynić urok. Ma trzy córki – Rosettę, Cornelię i Diamante, która jest najmłodsza. Pierwsza jest piękna i dzika jak sama Margiala. Druga ma włosy w kolorze miodu i jasne oczy po ojcu. Natomiast Diamante jest pulchna, a jej czupryna – zawsze rozczochrana. Jej matka powtarza, że z tych nieposkromionych loków wywodzi się jej zbuntowany duch. Margiala, z której spojrzenia prawie nigdy nie da się wyczytać czułości, w ciągu kolejnych lat przeżywa śmierć męża, nadejście wojny i dorastanie córek. Wspiera je, gdy doświadczają miłosnych zawodów, niszczących namiętności i rozczarowań. Milcząca obecność Margiali chroni każdą z nich nawet w obliczu najbardziej nieprzewidywalnego losu…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-387-3 |
Rozmiar pliku: | 588 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sięgając do wspomnień i próbując przywołać jedno, które mogłoby zobrazować istotę mojego kobiecego wszechświata, od razu cofam się do okresu dzieciństwa. Wszystkie inne obrazy – te bardziej wyszukane, wymyślne oraz intelektualnie wyrafinowane – blakną w obliczu jednej wyjątkowej sceny, rozgrywającej się w domu mojej matki, której bohaterkami są kobiety z mojej rodziny zgromadzone na uroczystym przedświątecznym przygotowywaniu słodkości.
Moim obowiązkiem jest przedstawienie owych dam, za co z góry przepraszam czytelników. Tak więc babcia – niekoronowana głowa rodu, władczyni pozbawiona tronu. W dzieciństwie była moją podporą, całym moim światem. Matka – łagodna kobieta o niewielkich oczekiwaniach, druga w rodzinie po najmłodszej ciotce, prawdziwym talencie kulinarnym, niezastąpiona w przygotowywaniu czegokolwiek do jedzenia i nie tylko. Następnie cała rzesza przeciętnych cioć, o których pozwolono mi powiedzieć trochę więcej ze względu na ich pełne trosk i zgryzot życiorysy. Pamiętam przybycie mojej młodej cioci, którą pozdrawiały nawet aniołki z opakowań Pane degli Angeli¹. Euforia, radość, tryumfalne wejście. Zawsze przyjeżdżała ostatnia. Czekaliśmy na nią niczym na cudowne objawienie. Poza tym przywoziła ze sobą pewne „cuda techniki”, takie jak maszyna do ubijania piany z białek, do której moja babcia odczuwała głęboką niechęć. Jej zdaniem żadne piekielne narzędzie nie mogło zastąpić własnych dłoni. Dlatego też, pomimo przyrządu lśniącego w całej swej okazałości, władczyni chwytała dużą, białą miskę z niebieskim brzegiem i dokonywała cudu. Na moich oczach, sennych i zaropiałych od długiego wyczekiwania, masy białawego, lepkiego płynu zamieniały się w puszyste chmurki z kłaczków bawełny.
– Musisz ubijać pianę zawsze w tym samym kierunku – mówiła do mnie szeptem, podniosłym tonem, rozglądając się ukradkiem na lewo i prawo, jakby zdradzała wielką tajemnicę. Rozczarowałabym ją, ponieważ jako nowoczesna i wyzwolona kobieta zawsze korzystałam z elektrycznej trzepaczki.
Nie powiedziałam wam jeszcze, jaki był mój udział w tym całym bałaganie z mąki, jajek i cukru, okraszonym ciepłą, rodzinną atmosferą. Otóż żaden.
Pozwalano mi tylko patrzeć. To właśnie była pierwsza zasada, zresztą zgodna z panującą wizją tego, co przystoi kobiecie. Najlepszym dla mnie wyjściem było jak najszybsze opanowanie roli statystki. Każda próba wkroczenia w skomplikowany świat dorosłych, nawet jeśli stąpałam w nim na paluszkach, kończyła się niepowodzeniem i niekwestionowaną porażką, a złudzeniami kilkuletniej dziewczynki, że udało jej się stworzyć małe arcydzieło, nikt się nie przejmował. Młoda ciotka stała za moimi plecami, zawsze w pogotowiu, aby powiedzieć, że brak mi jeszcze doświadczenia i wszystkie uformowane przeze mnie ciastka należy zrobić od nowa.
– Nie umiesz – powtarzała z wyraźnie słyszalną nutką sadyzmu w głosie.
– Gdy dorośniesz, wyjdą ci takie jak te – upominała mnie drwiącym głosem i wymachiwała przed moimi oczami ciastkami z ricottą, cartellate oraz herbatnikami maślanymi, które wyglądały, jakby wyszły spod maszyny.
Kryła się w tym druga żelazna zasada kobiety idealnej – naśladownictwo. Gdy jednak byłam już na tyle duża, by móc się przyglądać ich przygotowaniom bez wspinania się na palce, zdałam sobie sprawę, że nie patrzyłam wystarczająco uważnie. Zbyt pochłonięta aromatem świeżych wypieków nie słuchałam i nie obserwowałam tego, co faktycznie działo się przed moimi dziecięcymi oczami i było najbardziej przerażającą formą wtajemniczenia.
Tysiące szeptów, ukradkowych spojrzeń, potok słów, a pośród nich zręczne i pracowite dłonie. Kobiety z mojej rodziny ucinały sobie pogaduszki, uśmiechając się szyderczo i chichocząc niczym opętane beginki. I w tym całym zamieszaniu nigdy nie zorientowałam się, że w nieustających dyskusjach ofiarą, w pewnym stopniu nawet szczęśliwą, był zawsze mężczyzna.
– Faceci, wszyscy są tacy sami – wymamrotała z rezygnacją w głosie babcia.
Reguła numer trzy.
– Trzeba żartować z nich tak, żeby jeszcze byli z tego zadowoleni – potwierdziła moja matka.
Reguła numer cztery.
Młoda ciotka pokiwała głową, patrząc ze współczuciem na wyżej wymienioną, która wraz z lekcjami przygotowywania słodkości godnych najlepszej cukierni połykała pigułki małżeńskiego życia.
– Facet jest niczym myśliwy – to jedno z ulubionych porównań władczyni, a zarazem reguła numer pięć, którą moja matka podsumowała słowami:
– Mężczyznom nie można mówić prawdy. Nie zrozumieliby jej.
Reguła numer sześć.
Uświadomiłam sobie wówczas, że te spotkania były ich sposobem na to, aby nauczyć mnie, jak mam postępować w przyszłości, gdy będę dojrzałą kobietą, żoną i władczynią mojego prywatnego królestwa. A mój dziadek, ojciec czy wujek nie wiedzieli, że spiskowałyśmy przeciwko płci męskiej. To było niczym wewnętrzne wyzwolenie, które trwało wystarczająco długo, abym mogła poczuć się panią własnych uczuć i własnego losu, i które zniknęło wraz z odgłosem otwieranych przez mojego ojca drzwi wejściowych i jego wkroczeniem do kuchni. Wtedy moja matka z bladością na twarzy próbowała opanować sytuację.
– Cicho, cicho – szeptała, znacząco zerkając na wchodzącego tatę. – Idzie.
W tym momencie zapadała cisza. Ojciec rzucał okiem na słodkości, wdychał zapachy unoszące się w powietrzu i głaskał mnie po policzku nieświadom, że otaczające go święte przebierały się za diablice, gdy tylko znikał za rogiem.
Wtedy rozpoczynała się ulubiona część rodzinnych spotkań i nadchodziła chwila, na którą czekałam od samego początku – melancholijna opowieść mojej cioci, Diamante. Historii było wiele. Czasem znacznie się od siebie różniły, a innym razem były do siebie łudząco podobne, jednak wszystkie zaczynały się w odległym 1938 roku. Wszystkie opowiadały o domu, ogrodzie i kwitnącym oleandrze.1
Wiosna 1938 roku
Zapowiadały się upalne, wiosenne dni. To czas, kiedy marzy się o tym, by godzinami pędzić bez tchu przez kolorowe pola i wracać do domu dopiero o zachodzie słońca, nie zważając na umorusaną buzię czy zmęczenie.
Jest to również pora, gdy z nieba leje się żar, pot tworzy na ciele coś na kształt cuchnącego całunu, a pyłki osiadają na skórze, wywołując uciążliwe swędzenie. Dla mnie był to jednak najpiękniejszy czas w roku, przepełniony atmosferą oczekiwania i pragnieniem rozpoczęcia nowego życia. Żegnaliśmy zimę jak zmęczonego staruszka, który klnąc pod nosem, narzekał, że wcale nie ma ochoty wracać tu za rok. Nikt jednak na niego nie zważał, bowiem wiosna wszystkim już zawróciła w głowie. U pana Bertoniego odprawiono w tym celu specjalny rytuał. Całe wydarzenie miało miejsce pod koniec lutego, kiedy zima na szczęście wydawała się już tylko mglistym wspomnieniem, a pierwsze promienie palącego słońca ogrzewały popołudniowe powietrze.
Stary Uberto gromadził nas wszystkich pod wielkim figowcem znajdującym się przed jego domem. Aby zobaczyć to majestatyczne drzewo w całej okazałości, musiałam unieść głowę tak wysoko, aż rozbolała mnie szyja. Sękaty pień figowca skręcał się w niezliczone zwoje, których liczba mogła się równać liczbie lat spędzonych na straży domu pana Bertoniego i wszystkich osób mieszkających w nim od pokoleń.
Nie rozumiem, dlaczego właśnie ten rytuał, z którym wiązano tak wielkie nadzieje, musiał odbywać się co roku akurat pod figowcem tego starego zrzędy. „Drzewo figowe to drzewo figowe” – powtarzałam sobie, uznając, że każde jest przecież takie samo. Dla mnie równie dobrze mógł to być figowiec z naszego ogrodu. Jednak w tej okolicy nie tylko ludzie, ale i rzeczy odgrywały swoją rolę w teatrze życia, a rolą starego Bertoniego i jego drzewa było przepędzić zimę. Koniec i kropka.
Tak więc gderliwy diabeł, wymachując wielkim kijem, zaczął smagać biedny figowiec. Każdemu uderzeniu towarzyszył przejmujący świst i szelest liści, jakby nieszczęsne drzewo naprawdę mruczało coś w odpowiedzi na zadawane mu cierpienie.
Razem z Pietrem, moim towarzyszem zabaw i przygód, uważnie śledziliśmy okolicę, ponieważ stary Uberto twierdził, że wychłostany duch zimy wznosi się w powietrze. Rzucaliśmy płochliwe spojrzenia w stronę figowca i z całego serca współczuliśmy biednemu drzewu. Spodziewaliśmy się, że w każdej chwili możemy ujrzeć jakąś nadprzyrodzoną istotę, która składałaby się z wiatru, pachniałaby jabłkami i mchem oraz byłaby gotowa wzbić się w przestworza, ustępując miejsca radosnemu duchowi wiosny. Niektóre kobiety kreśliły nawet znak krzyża, a Uberto dokonywał cudu i wypowiadał słowo „amen” – przecież ta odrobina pogańskiej religijności nie mogła nikomu zaszkodzić. W tym roku uderzenia kuma Bertoniego poskutkowały, ponieważ mroźne dni rychło się skończyły, a zamiast nich nastała zuchwała, upalna wiosna. Jej nadejście sprawiło, że mój ojciec zaczął narzekać od rana do nocy i przeklinać słońce, a nawet księżyc za to, że rzucają blask na świat swymi parzącymi językami.
Ja natomiast byłam spokojna i rozkoszowałam się porankami, popołudniami oraz zachodami słońca w towarzystwie Pietra. Obydwoje mieliśmy ciemną, bursztynową skórę, która – jak mi mówili – wyróżniała dzieci wieśniaków. Ludzie ze wsi, to właśnie nimi byliśmy. Nie wstydziłam się tego, wręcz przeciwnie – rozpierała mnie duma.
W takie dni po powrocie do domu marzyło się tylko o tym, by zanurzyć ręce w misce z chłodną wodą, którą mama zawsze stawiała tuż za progiem. Przesuwałam rękoma po twarzy, dopóki nie poczułam dreszczu biegnącego wzdłuż pleców, podczas gdy krople spadały mi na szyję i piersi. Wtedy wzdychałam z zadowoleniem.
Kwestia przeciwieństw od dziecka wzbudzała moją ciekawość. Miłość do jaskrawych i przygaszonych barw, gorących i zimnych pór roku, do czerni i bieli – jakby miriady pośrednich odcieni nie były w stanie pobudzić moich zmysłów.
– Jesteś dziwnym dzieckiem – mówiła moja mama.
W ten sposób komentowała fakt, że w odróżnieniu od rówieśników potrafiłam od razu powiedzieć, czy mi się coś podoba, czy nie, czy coś lubię, czy wręcz przeciwnie. Tak było na przykład z marmoladą. Uwielbiałam taką, która przypominała czarną, styczniową ziemię, czyli zrobioną z fiołkowych śliwek i dzikich jagód. Zazwyczaj zbieraliśmy je z Pietrem tuż obok wielkiego figowca poddawanego chłoście. Ubóstwiałam te owoce i nie było sposobu, by zmusić mnie do jedzenia innych, nad czym ubolewała moja mama. Jednak jej cytrynowa marmolada, przywołująca smak lata i słońce, w pewien sposób równoważyła tę styczniową ponurość.
Margiala – jak zwracano się do mamy – moczyła cytryny przez kilka dni, aby ich skórka zmiękła. Następnie dokładnie oczyszczała owoc z białych części i gotowała skórki w wodzie. Proces ten powtarzała kilka razy, aż do momentu, w którym straciły swój gorzkawy smak. Wtedy były już gotowe, by połączyć je z miąższem i cukrem i stworzyć smaczny dżem. Wkładała go do słoików, dzięki czemu mógł przetrwać nawet do zimy. Mawiała także, że za każdym razem, gdy się go skosztuje, powrócą smaki lata. Przyrządzała go w dużych ilościach, ponieważ ludzie z całej okolicy wprost szaleli na jego punkcie.
Musicie wiedzieć, że w moich stronach każdy miał jakiś przydomek, który określał najbardziej wyraziste cechy jego charakteru. Jak wiadomo, cechy te uwydatniają się dopiero w pewnym wieku, dlatego gdy ktoś został już obdarowany przezwiskiem, mógł uznać je za pewnego rodzaju trofeum i symbol dorosłości.
Moją matkę nazywano Margialą. W miejscowej gwarze słowo „margiala” oznacza „tę, która ma czarodziejską moc”. Tak więc margiala zna właściwości ziół, potrafi odczyniać uroki, przewidzieć płeć dziecka, pomaga w leczeniu najmłodszych oraz stosuje wiele innych diabelskich sztuczek. Te wyjątkowe talenty odziedziczyła po swojej matce, Diamante, słynnej niegdyś i cenionej czarownicy z Cerignoli. Dzięki nim wszyscy w okolicy dobrze ją znali.
Uwielbialiśmy z Pietrem chodzić na ryby. Znaliśmy pewien skrót – biegł przez pola, wzdłuż wąwozu, który powstał, gdy do władzy doszli faszyści, i prowadził aż do morza. Wielki jar pozbawiony roślinności, długi na kilka kilometrów. Gdy się tak szło wzdłuż niego, można było się poczuć trochę jak dzikus, a trochę jak poszukiwacz przygód. Mówiono, że duce przeprowadzi wodę z morza przez ten głęboki tunel, więc my, dzieci, zaczęliśmy sobie wyobrażać, że będziemy mogli się w niej pluskać. Morze w moim miasteczku – byłoby wspaniale!
Chwaliliśmy się odkryciem tego skrótu, mimo że tak naprawdę nie była to nasza zasługa. Po prostu pewnego razu, gdy goniliśmy Tommasa, znaleźliśmy się tuż obok słonawych wód przystani, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Tommaso był moim kotem, a właściwie kotem wszystkich ludzi mieszkających niedaleko mnie. Nie należał do tych zwierząt, które dało się zakwalifikować jako czyjąś własność. Ten przebiegły włóczęga zdobywał serca domowników, oczywiście kiedy częstowali go jedzeniem, ale potrafił ich także zdradzić, gdy nieznajomy oferował mu bardziej smakowite kąski.
– Koty są jak kobiety – krzyczał ze wstrętem mój ojciec. – Nie można wierzyć w ich lojalność.
Odnotowywałam w mojej głowie wszystkie upomnienia i przestrogi ojca. Byłam przekonana, że te mądre rady okażą się przydatne w życiu i dzięki nim lepiej będę sobie radzić z przeciwnościami losu.
Kwestia lojalności ciekawiła mnie w równym stopniu co zagadnienie kontrastów. O ile łatwo mogłam się pogodzić ze stwierdzeniem taty dotyczącym kotów, o tyle nie byłam w stanie zaakceptować go w stosunku do kobiet, które znałam, zwłaszcza do mamy. Jednakże w mojej pamięci rzeczywiście utrwalił się obraz Tommasa, który dumnym krokiem z wygiętym w łuk grzbietem i napiętymi jak struny wąsami przechadza się przed naszym domem i miauczy, dopraszając się uwagi lub reagując na każdą nieuchwytną emocję.
On dobrze wiedział, co zrobić, gdy chciał jeść, i nie miało to nic wspólnego z faktem, że był… kotką, o czym dowiedziałam się znacznie później, a co według mojego ojca nie pozostawało bez znaczenia. Moim zdaniem wynikało to z jej dzikiej natury i instynktu przetrwania.
Dlatego też ojciec mówił, że to nieustanne przewrotne kokietowanie i „miauczenie”, gdy czegoś potrzebują, było u kobiet cechą wrodzoną.
– To zły znak, synku, jeżeli kobiety zaszczycają cię swoją uwagą. Może to oznaczać tylko dwie rzeczy: albo czegoś chcą, zazwyczaj pomocy w załatwieniu jakiejś ważnej i kosztownej sprawy, albo szykują się, by wbić ci nóż w plecy – powtarzał mojemu bratu, Giuseppe.
Słuchałam ojca w napięciu, z szeroko otwartymi oczami. Kiedy tata udzielał życiowych porad, tak bardzo chłonęłam każde jego słowo, że najwyraźniej nie tylko moje oczy były szeroko otwarte, ale również usta, ponieważ kilka razy mucha wpadła mi do buzi. On, dumny z siebie po wygłoszeniu mowy, wracał na swoje stanowisko w wiklinowym fotelu, z którego przez wiele lat obserwował zachowania, gesty i emocje obcych ludzi, by na ich podstawie formułować własne wnioski dotyczące świata i ludzkiej egzystencji.
Zwykle jednakże bywa tak, że gdy dorośli ostrzegają przed czymś dzieci, one nie stosują się do poleceń. Oczywiście sprawdziło się to również w moim przypadku. Jestem pewna, że także ojciec Pietra, który był wieśniakiem, podobnie jak jego matka, przestrzegał go przed niebezpieczeństwami życia. Lecz mój przyjaciel, tak samo jak ja, chował dobre rady do kieszeni i szedł dalej własną ścieżką w przekonaniu, że fakt bycia dzieckiem uchroni go przed podłością świata i wszelkimi zagrożeniami, o których istnieniu dorośli nie byli w stanie zapomnieć.2
Morze było wzburzone i złowrogie, a piasek – pokryty licznymi wgłębieniami i zielonkawym mułem.
– To miejsce idealne dla wędkarzy – powiedział Pietro z entuzjazmem w głosie, wywijając swoją prymitywną wędką.
Zabraliśmy ją po kryjomu, dobrze wiedząc, że nasi ojcowie by na to nie pozwolili. Jak mogliśmy postąpić inaczej? Ryby radośnie pluskały się w ożywionych nową energią wodach. Tej pokusie po prostu nie można było się oprzeć. Mój przyjaciel wskazał palcem na małą mieliznę utworzoną pomiędzy dwoma wałami piasku ciągnącymi się w kierunku morza. Okolice porastały jedynie krzewy – część z nich schodziła w dół tak daleko, że prawie dotykała morskiej wody. Wydawało się, że stanowiły dobry punkt oparcia i bezpieczne schronienie dla naszych narzędzi. Umbrynę można było złowić dość łatwo. Jeśli stosowało się najlepszą metodę polegającą na umieszczeniu przynęty na dużej głębokości, dzięki czemu ryby nie były spychane przez fale na powierzchni, szanse na osiągnięcie celu znacznie rosły.
Pietro podniósł kilka oślizgłych kamyków. Gdy tylko odwrócił pierwszy z nich, poczuliśmy straszliwy odór jakby gnijącego mięsa zmieszanego ze sfermentowanymi owocami. Istny raj dla robaków. Pietro chwycił jednego z nich. Był wystarczająco długi, by zacząć wić się na znak sprzeciwu wobec swego okrutnego losu. Wzięłam do ręki całkiem suchy kamyk o ostrym brzegu i użyłam go jako scyzoryka, którym pocięłam biednego robaka na kawałki.
Mimo że jego ciało zostało rozczłonkowane, on nadal buntował się przeciwko swojemu przeznaczeniu. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego dzielni wojownicy zwykli mówić do swoich wrogów: „Zdychaj jak robak”. Nie uważałam owego porównania za straszliwą zniewagę, ponieważ było coś skomplikowanego i odważnego w sposobie, w jaki te małe żyjątka opuszczały świat.
Jednak gdy masz dziewięć lat i myślisz tylko o tym, by przynieść do domu jak najwięcej ryb, nie zastanawiasz się zbyt długo, jaki koniec czeka robaki na przynętę. To refleksje, które przychodzą dopiero w dorosłym życiu, kiedy już lepiej pozna się oblicze śmierci.
Dookoła panował dziwny spokój, kojący i niepokojący zarazem. Dwoje dziewięcioletnich dzieci, zajętych czymś na niewielkiej plaży, z dala od reszty świata. Mieliśmy pewność, że nie było nikogo, kto mógłby nam przeszkodzić, ale również nikogo, kto sprawowałby nad nami opiekę.
– No dalej, przymocuj dobrze przynętę do haczyka – tłumaczył Pietro, który lubił wcielać się w rolę mojego starszego brata, mimo że to ja urodziłam się dwa miesiące wcześniej. – Musisz rozciągnąć ją na całą jego długość, żeby ryby dobrze ją widziały – kontynuował.
Słuchałam jego poleceń, nie zgłaszając sprzeciwu, ponieważ mój przyjaciel był osobą obdarowaną charyzmą prawdziwych przywódców – jednym z tych, których przeznaczeniem, po wkroczeniu w dorosłość, było dokonanie wielkich rzeczy i posiadanie rzeszy zwolenników. Ja prawdopodobnie zasiliłabym ich szeregi.
– Teraz zarzuć wędkę na dno zdecydowanym ruchem, nie czekając zbyt długo. Inaczej ryby zwęszą zastawioną na nie pułapkę.
Co ciekawe, moja mama nigdy nie wybrała się nad morze, jakby to było najdalsze miejsce na ziemi.
– Morze jest jak rzeka, tylko trochę większe – podsumowywała za każdym razem, gdy pytałam, czy nie chce się przekonać, jak ono wygląda. Lecz nie obchodziły jej zbytnio filozoficzne rozważania o znaczeniu wielkości i małości, którym oddawały się wrażliwe dusze obcujące z tym cudownym przestworem wody.
Margiala nie była typem kobiety, która pozwalała, aby bezużyteczne, bezsensowne rozmowy mąciły jej w głowie. Mocno stąpała po ziemi.
Ziemia, pieniądze i rodzina – oto najważniejsze rzeczy w jej życiu. Wszystko inne uznawała za żarty, czasem niebezpieczne, które zaszczepiały w nas niezadowolenie. A to mogło z kolei przekształcić się w bunt.
Ja i Pietro staliśmy pochyleni, na lekko ugiętych kolanach, i trzymaliśmy wędki zawieszone w powietrzu.
– Musisz zgiąć nogi i delikatnie naprężyć ramię. Jeśli dolna część ciała będzie zbyt sztywna, nie utrzymasz ręki w bezruchu – tłumaczył.
Tę sztukę Pietro opanował do perfekcji dzięki licznym wyprawom, na które ojciec zabierał go, aby dokładnie wyjaśnić mu techniki połowu. Teraz chłopak był w tym na tyle dobry, że miał nawet swoich uczniów. Chęci do nauki mi nie brakowało. Towarzyszył jej upór, który najprawdopodobniej zawdzięczałam moim wiejskim korzeniom.
Widziałam, jak drucik drgał lekko, kołysany przez morski prąd.
– Otóż to, tak jest idealnie – powiedział Pietro, patrząc na mnie oczami pełnymi radości.
Nikt nie sprawi nauczycielowi większej uciechy niż uczeń, który zaczął dorównywać mu umiejętnościami. Nie wiem, jak długo stałam na ugiętych nogach, napinając ramiona, zanim pojawiła się umbryna i chwyciła przynętę. Tego dnia to ja złowiłam pierwszą rybę i nawet nie wiecie, jaką poczułam satysfakcję, że okazałam się lepsza od swojego mistrza. Potem przyszła kolej na Pietra. Łowiliśmy jedną po drugiej. Można było odnieść wrażenie, że wszystkie ryby morskie podążały szlakiem nieuchronnie prowadzącym ku śmierci. Nie przynieśliśmy ze sobą wiader, w których moglibyśmy zabrać połów do domu, ale Pietro miał swoje metody – brutalne i skuteczne. Z zimną krwią mocno chwytał jeszcze żywą rybę, pomimo że była kleista i wiła się jak piskorz. Wzdłuż brzegu sterczały spiczaste korzenie drzew, ostre jak brzytwa, które idealnie nadawały się do nabicia na nie ryb. Pietro przytrzymywał łeb ofiary obydwiema rękami i zdecydowanym ruchem nadziewał ją na wystającą część korzenia. W krótkim czasie zwisało już z niego kilkanaście giętkich rybich ciał.
Za każdym razem, gdy Pietro przebijał jedną z nich, przełykałam ślinę, obawiając się, że prędzej czy później nadejdzie moja kolej, aby odprawić ten rytuał. Nie byłam pewna, czy zdołam to zrobić. Ale Pietro uznawał ten obrzęd za pewnego rodzaju inicjację i twierdził – na moje szczęście – że nie stanęłabym na wysokości zadania.3
Za każdym razem, gdy Pietro przebijał rybę, spluwał na ziemię, jakby zakończenie owej czynności tym śmiałym gestem prawdziwych mężczyzn było całkowicie naturalne. Naśladowałam go, próbując pomóc wypełnić ten skrawek plaży budzącymi obrzydzenie plwocinami.
W pewnym momencie poczułam, że opanowuje mnie zmęczenie. Mogło ono wynikać z tego, że staliśmy tu już jakiś czas, a moje nogi nie były przyzwyczajone do tej nienaturalnej pozycji.
Minęła godzina, może dwie. Kiedy łowisz ryby, czas zawsze biegnie za szybko lub za wolno. Zazwyczaj wrażenie to wywołuje woda, stwarzając pozory, że wyrok opatrzności został chwilowo zawieszony.
Dopiero jednak gdy opuchnięte nogi zaczęły mocno dawać mi się we znaki, poczułam, że opadłam z sił. Byłam głodna, a moje zainteresowanie rybami znacznie zmalało. Nie mogłam się skupić, przestałam zwracać uwagę na to, jak trzymam ręce i pochylam tułów. Miałam nadzieję, że w związku z tym ryby okażą się sprytniejsze, zauważą opóźnienie drapieżnika i odpłyną najdalej, jak się da. Moja taktyka faktycznie zadziałała, bo niczego już nie złowiłam. Jednak Pietro stał jeszcze nieruchomo jak posąg, a jego nogi nie wykazywały żadnych oznak słabości.
– Pietro, jestem zmęczona. Możemy już iść do domu? – spytałam, narzekając jak małe dziecko. Później wielokrotnie rozmyślałam nad tym, co by się stało, gdybym nie wypowiedziała tych słów, gdybym jeszcze trochę wytrzymała.
W naszym życiu zawsze pojawia się taki moment, który zmienia jego bieg. Przychodzi nieoczekiwanie i nie uprzedza o konsekwencjach swojego istnienia, a potrafi sprawić, że nic już nie będzie takie samo.
Pietro nie pozostał obojętny na moje skargi i wyjął wędkę z wody. Rozpoczęliśmy makabryczny rytuał, tym razem odrywając rybie łby od reszty ciała. Owijaliśmy je w płótno z konopi, a fetor wydobywający się z ich już gnijących korpusów przyprawiał nas o mdłości. Oboje dzielnie znosiliśmy tę obrzydliwą woń, bo tylko mięczaki zaczęłyby się na nią skarżyć.
Przez kilka minut patrzyliśmy na siebie z uśmiechem na twarzy. Czuliśmy, że jesteśmy panami swojego losu i że mamy przed sobą całe życie. Mój przyjaciel wziął ode mnie wędkę. Ten drobny gest świadczył o tym, że Pietro powoli zmieniał się z chłopca w dojrzałego młodzieńca. Potem znowu na mnie spojrzał i uśmiechnął się, a robił to w cudowny sposób. Ja też się uśmiechnęłam, ale odruchowo, bo myślami byłam już gdzie indziej. Poza tym męskie sprawy – takie jak wędkowanie – pociągały mnie tylko do pewnego momentu i przede wszystkim dlatego, że stanowiły dla kobiety niezwykłe wyzwanie. Gdybym wiedziała, co się stanie potem, dłużej zatrzymałabym się na jego uśmiechu i spróbowałabym wziąć sobie bardziej do serca jego nauki z zakresu wędkarstwa. Ale może również moje wahania nastroju były już zapowiedzią tego, że zaczynam dorastać. Nie pamiętam dokładnie, w którym momencie Pietro się poślizgnął. Nie wiem, jak to się stało – może potknął się o jeden z wystających korzeni. Faktem jest, że mój przyjaciel znalazł się w wodzie, zdany na łaskę groźnych fal. Nie od razu dotarło do mnie, że mogło to być niebezpieczne. Byłam pewna, że przytrzyma się jednej ze skał lub złapie mnie za rękę, którą do niego wyciągałam, i że, co najwyżej, wróci do domu przemoczony do suchej nitki, po czym dostanie solidną burę od ojca.
Może moje przekonanie, że z każdej niebezpiecznej sytuacji na pewno da się znaleźć wyjście, że zawsze dobrze się one kończą, że wszystko w życiu można po prostu naprawić jak zepsutą zabawkę, było tylko tworem dziecięcej wyobraźni.
Przemknęły mi przez głowę niezliczone opowieści o nieszczęśnikach pochłoniętych przez morze. Historie utonięć, ciał porwanych przez prąd lub zaplątanych w rośliny wodne, niewidocznych, bo przykrytych mułem, lub połkniętych przez mitologiczne morskie stworzenia, których nikt nigdy nie widział, ale o których każdy śnił chociaż raz.
Jako dziecko miałam skłonność do dostrzegania przede wszystkim przyjemnych aspektów życia. Natychmiast potrząsnęłam głową, aby pozbyć się czarnych myśli, które groziły wyparciem tych pozytywnych. „Opowieści starych ludzi” – myślałam, przekonując samą siebie, że te katastroficzne wizje przynależały do minionych pokoleń i ich sposobu postrzegania świata.
Ze zdwojonym wysiłkiem pochyliłam się do przodu. Fakt, że Pietro nie mógł nawet się do mnie zbliżyć, nie wróżył nic dobrego. Widziałam, jak się szamotał – smukłe rączki dziewięciolatka były zbyt małe, by przeciwstawić się potężnemu morzu. Poczułam, że moją twarz wykrzywia grymas przerażenia. Jednocześnie obsesyjnie rozglądałam się na prawo i lewo, mając nadzieję, że ktoś nadejdzie, ale głos uwiązł mi w gardle, jakby znajdowały się w nim garści suchego piasku uniemożliwiające nawet oddychanie.
Kiedy zrozumiałam, że nikt nie przyjdzie, próbowałam bardziej wychylić się w jego stronę. Chwyciłam korzeń, docisnęłam go prawą nogą, starając się jeszcze dalej wyciągnąć rękę i złapać jego dłoń. Pietro również podjął ostatnią próbę, aby podpłynąć w moim kierunku, ale już opadał z sił.
Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że prąd był zbyt silny, fale zbyt duże, a jego ciałko zbyt drobne, by z nimi wygrać. Woda kilka razy przykryła jego głowę, która, na szczęście, za chwilę wynurzyła się na powierzchnię, jednak ja już wiedziałam, że stanie się coś strasznego. Zaczęłam krzyczeć – tak głośno, jak tylko mogłam. Suchy piasek w gardle rozpuścił się w mgnieniu oka. Na zmianę krzyczałam jego imię, a potem wołałam o pomoc. Nagle przed oczami stanął mi Pietro z wprawą zarzucający wędkę, Pietro i ja…
Krzyczałam nieprzerwanie, coraz głośniej, aż w końcu wrzask i płacz zlały się w jedno. Poczułam, że moje nagie stopy zapadają się coraz głębiej w grząski piasek. Gdybym natychmiast wskoczyła do wody, może razem udałoby nam się wygrać z rwącym prądem i dopłynąć do brzegu. Gdybym nie uwierzyła, że Pietro jest niezwyciężony, może nie musiałabym patrzeć, jak tonie. Jednak takie rozważania przychodzą dopiero z czasem.
– Pietro! – krzyczałam zrozpaczona, gdy zobaczyłam, że w miejscu, w którym widziałam go po raz ostatni, pływały tylko gałązki, w szalonym pędzie zabrane z plaży przez morskie fale.
Myśląc z perspektywy czasu o tym, co się stało, za każdym razem wyrzucałam sobie, że mogłam coś zrobić, aby uratować przyjaciela. Wtedy jednak wszystko działo się zbyt szybko, a ja wierzyłam, że wszystkie historie muszą kończyć się szczęśliwie.
Stałam tak w milczeniu przez pewien czas. Moje stopy coraz głębiej zapadały się w piasek, a zdrętwiałe ręce ciężko opadły wzdłuż ciała.
– Pietro… – odezwałam się słabym głosem, kiedy uświadomiłam sobie, że mój przyjaciel już nie wróci.
Nasze ryby dyndały nieżywe, nawet te złowione jako ostatnie, które owinęliśmy w płótno, chcąc przynajmniej im oszczędzić nabicia na drewniany szpikulec.
Rozejrzałam się wokoło, aby dobrze zapamiętać to, co wydarzyło się tego popołudnia – ostatniego, które spędziłam z moim przyjacielem. Chciałam, żeby stało się jednym ze wspomnień powracających do mnie, gdy nikogo nie będzie w pobliżu.
Spojrzałam na morze, które kontynuowało swój szalony pokaz sił, a potem na ryby, mając nadzieję, że odnajdę jakiekolwiek ślady obecności Pietra. Ogarnęło mnie dziwne, trudne do zdefiniowania uczucie – jakby otworzyła się przede mną bezdenna otchłań. Ostry, przenikliwy ból żołądka zaczął przeszywać moje ciało. Niedługo potem dowiedziałam się, że to ból, który towarzyszy utracie bliskich. W moim przypadku był on spowodowany czymś jeszcze – odkryciem, że nic nie trwa wiecznie.
Skoro Pietro umarł, to ja też mogłam umrzeć, moja mama mogła umrzeć i każdego dnia mogłam spotykać ludzi, którzy kiedyś umrą.
To był pierwszy, niezwykle bolesny cios, jaki zadało mi życie, a Pietro był moim pierwszym, niekwestionowanym bohaterem, którego straciłam.4
Margiala i moja starsza siostra, Rosetta, zostały poproszone, by uczestniczyć w uroczystościach pogrzebowych Pietra. Przez trzy dni miały czuwać przy trumnie i opłakiwać zmarłego, dodając w ten sposób otuchy matce chłopca i członkom jego rodziny. Czuwanie przy zmarłych należało do obowiązków Margiali. W takich sytuacjach obowiązywał ją specjalny strój – czarny, zakrywający całe ciało.
Latem mama wkładała bawełnianą koszulę i obcisłą spódnicę z nieregularnym brzegiem, uwydatniającą jej gibką kibić, którą zachowała mimo urodzenia czworga dzieci. Był to dla niej prawdziwy powód do dumy. Zimą ubierała się w spódnicę z barchanu i wełniany sweter, który starannie otulała szalem z koronkowym wykończeniem. Włosy okrywała elegancką chustą ze ślubnej wyprawy. Uroczystości pogrzebowe były sprawą jedynie dorosłych, ponieważ używano podczas nich darów otrzymanych w posagu.
Rosetta miała dwadzieścia jeden lat. Był to już odpowiedni wiek, by wyjść za mąż. Margiala od dawna przygotowywała się do tej chwili, ponieważ chciała, by wszystko odbyło się, jak należy. Tak więc wyprawa ślubna Rosetty, poskładana i przesypana naftaliną, aby odstraszyć mole, już na nią czekała. Spoczywała w dużej skrzyni z drzewa orzechowego, która stała dostojnie w nogach małżeńskiego łoża, zabezpieczona przed wścibskimi oczami i ciekawskimi dłońmi. Chroniła ją przed nimi kłódka, o którą mama poprosiła ojca. Tylko Margiala mogła ją otworzyć. Nalegała, aby wszystkie przedmioty zostały przyozdobione haftami. Miały one bowiem symboliczne znaczenie, daleko wykraczające poza zwykłą estetykę.
Tam, skąd pochodziła Margiala – ze wsi w głębi Foggii – tylko właściciele ziemscy mogli obdarować swoje córki haftowaną wyprawą. Wyszywane ornamenty oznaczały pewien status społeczny i to właśnie one przykuwały największą uwagę. Każdy element był starannie rozplanowywany i eksponowany na jakimś meblu w sypialni rodziców panny młodej: ręczniki na krzesłach i toaletce, złożona pościel na narzucie, a wraz z nią bielizna rozłożona na poduszkach. Należało dobrze uwidocznić koronkowe wykończenie, zdobiony brzeg i frędzle zwisające z lnianych ręczników kąpielowych – tych ręczników, które nigdy nie były używane do wycierania dłoni lub twarzy, a zawsze nakrochmalone i w nienaruszonym stanie miały dumnie prezentować się w łazience. Co najwyżej wyciągano je w dniu porodu, ale tylko po to, żeby zobaczyło je jak najwięcej osób.
Margiala nie pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Jej rodzice byli zwykłymi dzierżawcami uprawiającymi ziemię kogoś w rodzaju barona, który popadł w niełaskę jeszcze przed nadejściem reżimu. Ojciec Margiali urodził się rolnikiem i umarł jako rolnik, mimo że przez całe życie mawiał, że kiedyś odkupi kawałek ziemi barona i wtedy podaruje swojej córce haftowane wiano.
– Pewnego dnia weźmiesz ślub jak prawdziwa dama – powiadał, gdy jeszcze była dzieckiem. – Do kościoła pojedziesz bryczką, a twoja matka odprowadzi gości pieszo, dumna jak paw, ponieważ jej mąż został właścicielem majątku ziemskiego. Twoje wiano będzie bogato ozdobione, pełne koronek i – fiu, fiu – wszyscy będą cię szanować.
Mama często opowiadała nam o swoim ojcu marzycielu, o pragnieniu chwały i uznania, których ten biedny człowiek nigdy się nie doczekał. Życie nie potoczyło się po jego myśli. Nie został ziemianinem i nie wydał swojej córki za mąż tak, jak na ziemianina przystało. Odszedł dość niespodziewanie i może dzięki temu nie przepełnił go żal wynikający z niezrealizowanych marzeń. Zmarł na zapalenie oskrzeli lub płuc. Przynajmniej tak mówiono o tych nieszczęśnikach, których przez wiele miesięcy dręczył flegmisty, uporczywy kaszel, zanim ich oblicze zbladło jak płótno, a wysoka gorączka zabrała z tego świata.
Pewnego dnia, gdy Margiala opłakiwała jeszcze stratę ojca, Agostino Ventrella, młodzieniec obdarzony urodą, ale bez majątku, ujrzał ją przechadzającą się ulicami Cerignoli. Agostino przybył z daleka i nic nie wiedział o jej żałobie. Faktem jest, że wraz z kuzynem postanowili udać się na przejażdżkę po okolicy. Jego daleki krewny mieszkał w Cerignoli, więc dwaj młodzi mężczyźni wypełnili bryczkę po brzegi zapasami jedzenia, gdyż nie wiedzieli, czego mogą się spodziewać w podróży, i wyruszyli, przemierzając jałową ziemię.
Agostino zakochał się w Margiali od pierwszego wejrzenia.
Margiala była piękna, ale jej uroda nie brała się z delikatności rysów, lecz z wyjątkowego koloru oczu, który czynił z nich dwa klejnoty. Było coś także w jej zachowaniu, jakaś szlachetność, wyniosłość spojrzenia, która może nie czyniła z niej kobiety, w której żyłach płynie błękitna krew, ale sprawiała, że inni za taką ją uważali.
Kiedy mężczyźni zatrzymali swój pojazd na środku ulicy, aby zapytać, jak ma na imię, Margiala obrzuciła ich posępnym spojrzeniem. Wygłodniałe oczy drapieżnika zmroziły łagodnego Agostina.
– Jak ci na imię? – ośmielił się zapytać młodzieniec.
Matka popatrzyła na niego surowo. Rozgniewał ją swoim lekkomyślnym pytaniem. Nie mogła pojąć, jak śmiał zaczepić dziewczynę w żałobie. Odpowiedziała mu przyjaciółka mojej matki – zalotna panna z dużym biustem i szerokimi biodrami. Wielu wróżyło, że zajdzie w ciążę w wieku osiemnastu lat, a potem poświęci się niańczeniu gromady bachorów, które będą równie źle wychowane jak ich ojciec. Do tego roztyje się niemiłosiernie, a jej mąż skończy marnie – jak wszyscy pijacy ożywiający tawerny głośnym bekaniem wywołanym przez skwaśniałe wino, które leje się tam strumieniami, i szukający pocieszenia między udami jakiejś przyjaźnie usposobionej, rozwiązłej dziewki.
– Mam na imię Anna, a ona Anita. Ale wszyscy wołają na nią Diamante – odparła.
– Diamante… Nie wyobrażam sobie bardziej odpowiedniego imienia – odrzekł mój ojciec, drapiąc się po podbródku, zdjął kapelusz, słynął bowiem z tego, że choć był bez grosza, nie brakowało mu dobrych manier.
– Diamante to imię mojej matki. Czy jej także zacznie się pan naprzykrzać? Wie pan, dopiero co została wdową – odparła Margiala oburzonym tonem.
Tych dwóch chłopców wprawiło ją w stan rozdrażnienia i nie było w tym nic niezwykłego, ponieważ zawsze, gdy przebywała w towarzystwie mężczyzn, reagowała w podobny sposób.
Gdyby Margiala mieszkała gdzie indziej, na przykład w Anglii lub w jakimś wyzwolonym francuskim mieście, może zostałaby feministką. Może wystarczyłoby pojechać tylko do Mediolanu lub Rzymu, aby ujrzeć pewne rzeczy z innej perspektywy. Ale w miasteczku, gdzie się urodziła i wychowała, niektóre sprawy nigdy się nie zmieniały. Życiowe prawdy i pewną wiedzę, na przykład tę o posagu, przekazywano sobie z ust do ust i nikt nigdy nie odważył się im przeciwstawić, nie mówiąc już o kobietach, którym przydzielano epizodyczną rolę i które klasyfikowano jako bierne obserwatorki, kwoki lub żmije – w zależności od zaistniałej sytuacji.
Margiala od zawsze czuła, że jest inna. To kłopotliwe i trudne do zrozumienia dla prostych kobiet z jej miasteczka uczucie towarzyszyło jej nieustannie. Było podobne do podstępnej, swędzącej wysypki, która czasami rozlewała się na jej ciele od brzucha aż po gardło, gdzie z kolei osadzała się jak wielka, twarda gula. Wtedy chciało jej się krzyczeć, wydać donośny, dziki wrzask, by w ten sposób uwolnić całą frustrację związaną z takim stanem rzeczy, niezmiennym od stuleci.
I niekiedy Margiala tak robiła – wówczas gdy miała pewność, że nie było nikogo w pobliżu. W upalne, letnie popołudnia, kiedy wokoło rozlegało się jedynie ćwierkanie ptaków i żaden, nawet najmniejszy powiew wiatru nie zakłócał śpiewu tych skrzydlatych stworzeń, rozglądała się uważnie, podwijała rękawy aż do łokci, rozkładała szeroko ręce i zaczynała krzyczeć. Spoglądała w niebo, stawała w rozkroku i krzyczała, ile tchu w piersiach. Pozostawała w tej pozycji przez pewien czas, rozkoszując się chwilą, w której dawała upust nagromadzonemu napięciu.
Na ustach Margiali pojawiał się szyderczy uśmiech. Niespodziewanie zaczynała postrzegać siebie inaczej – jako osobę żyjącą w zgodzie ze światem.5
Gdy dotarłam do domu z wiadomością o śmierci Pietra, tonęłam we łzach. Moje powieki spuchły od płaczu, a ręce drżały ze zdenerwowania. Chwilę później wpadła kuma Antonietta, która zawsze dowiadywała się o wszystkim jako pierwsza. Była zwiastunem dobrych albo złych wieści. Mama zawsze witała ją serdecznie, ale wszyscy, poza samą zainteresowaną, wiedzieli, że jej nie znosiła. Przezywała ją „starą pleciugą”, bo gadała trzy po trzy, nie zastanawiając się nad tym, co mówi, i często mijała się z prawdą.
– Mały Pietro nie żyje – mamrotała i jednocześnie dobijała się do naszych drzwi. – Pochłonęło go czarne morze – dodała, okraszając swoje słowa patosem jak dobry narrator. – Może połknęła go wielka ryba? Tak twierdzili rybacy – mówiąc to, odkryła swoją prawdziwą naturę – naturę papli, zawsze gotowej do upiększenia przekazywanej wieści zmyślonymi szczegółami, bo jej zdaniem prawda sama w sobie nie zasługiwała na zbyt wiele uwagi.
Oczywiście żadne ogromne monstrum o przepastnej gardzieli nie istniało, choć czasem – gdy obserwowało się rozszalałe morze – mogło się zdawać, że wynurza się z niego zarys jakiegoś przerażającego stwora.
Rosetta szybko podeszła, by otworzyć drzwi, a Margiala wraz z moją drugą siostrą, Cornelią, wciąż próbowała mnie uspokoić.
Moja siostra Cornelia jako jedyna nie odziedziczyła ostrych rysów Margiali. Jej uroda była bardziej wyrafinowana, podobnie jak ojca. Wszyscy w naszym miasteczku mówili, że gdyby tylko urodził się gdzie indziej, z pewnością zostałby aktorem i wcieliłby się w rolę jednego z tych romantycznych patriotów podziwianych przez nas w różnych filmach. Ktoś dodał, że przypominał Osvalda Valentiego², ale przewyższał go urodą i uprzejmością, zważywszy na gburowaty i wyniosły charakter tego słynnego aktora. Kiedy do centrum miasta przyjechało kino objazdowe, ojciec dumnie stawał wśród tłumu prostaków, którym bogini Wenus najwyraźniej nie poświęciła zbyt wiele uwagi, i pozował jak gwiazda filmowa. Czuł, że różnił się od tych obdartusów, był bardziej wytworny. Mamrotał niezrozumiałe słowa w języku włoskim – który chciał podszlifować – przerzucając wykałaczkę z jednego kącika ust w drugi. Oparty o ścianę jakiegoś niskiego domu, jednego z tych, które wychodziły na plac, z zadowoleniem oglądał film, trzymając ręce w kieszeniach i przyjmując postawę niegrzecznego chłopca.
Stał tak ze skrzyżowanymi nogami, nieco zgarbiony. Przybierał artystyczną pozę – jak mówiła Margiala – którą właśnie ściągnął od Valentiego. Był to człowiek wiecznie młody i najwyraźniej bardzo podobał się kobietom, ponieważ na jego widok młode panny z miasteczka uśmiechały się do siebie, szepcząc coś pod nosem.
Margiala wiedziała, że dziewczyny traciły dla niego głowę. Był typowym przystojniakiem, ale nie przeszkadzało jej to, ponieważ miała świadomość, że ojciec chłonął każde jej słowo i ubóstwiał tylko ją.
Kiedy do drzwi zapukała kuma Antonietta, Cornelia właśnie mnie czesała. Robiła to powoli i delikatnie, jakby pieściła skórę niemowlęcia. Nauczyła się tego od Margiali. Wszystkie byłyśmy jej uczennicami. Poznawałyśmy technikę leczenia dotykiem, tajniki sporządzania mieszanek ziołowych i opracowywania przepisów o cudownej mocy. Łagodzenie dolegliwości ciała i ducha za pomocą rąk uznawano za sztukę, jedną z tych, z których mama była najbardziej dumna. Można ją określić również jako pewnego rodzaju nowatorską pranoterapię, którą Margiala nazywała magią.
– Wpuść ją, Cornelio. To ta stara pleciuga – rzuciła cicho, wznosząc oczy ku niebu i pomstując na ten przeklęty dzień.
Antonietta wpadła jak burza do sypialni rodziców, gdzie siedziałam na krześle z wikliny i patrzyłam w oszołomieniu na swoje odbicie w lustrze zdobiącym drzwi szafy.
Kosmyk potarganych włosów opadał niesfornie na moje lewe ramię, a reszta pasemek została zapleciona w gruby warkocz, z którego zbuntowane sprężynki wystawały niczym cierniste kolce.
Nie było sposobu, aby je opanować. Stanowiły utrapienie także dla Margiali. Wypróbowała na nich każdą oleistą miksturę, którą sporządziła w celu wygładzenia puszących się loków. Bez skutku.
– Musi się za tym kryć coś głębszego – mruczała pod nosem, gdy po raz kolejny zawiódł domowy balsam. – Tu nie chodzi tylko o włosy… ale o twoją naturę, o coś, co kryje się w duszy, czego nikt nie zdoła poskromić.
Kiedy rozmawiała ze mną w ten sposób, prawie się jej bałam, bo zimne, niebieskie oczy Margiali wpatrywały się uporczywie w jakiś punkt w przestrzeni, jakby ukazywał się jej inny wymiar. Może takie wrażenie wywoływał kolor jej tęczówek, rzadko spotykany jaśniuteńki odcień niebieskiego, prawie przezroczysty, który sprawiał, że bardziej przypominała anioła niż ziemską istotę. Cały ten krystaliczny blask równoważyły jednak jej kruczoczarne, długie, poskręcane włosy. Rozpuszczała je tylko w naszej obecności, przy innych zaś nosiła upięte w schludny kok na wysokości karku.
Moja matka była czarnym aniołem.
– Znaleźli go jacyś rybacy w porcie. Kto to wie, od jak dawna już nie żył – opowiadała stara kumoszka z przejęciem.
– Od godziny – odparła Margiala z nutką żalu.
– Od godziny? Kto ci tak powiedział? – spytała zawiedziona, ponieważ ktoś ją uprzedził. Szlochałam przez kilka chwil, a potem znowu wybuchłam niepohamowanym płaczem. Zlizywałam gęste łzy koniuszkiem języka. Patrzyłam zrozpaczona, jak spadały na moje włosy, koszulkę, przesiąkały ubranie i osiadały na moich drżących dłoniach.
Kuma Antonietta spojrzała na mnie pytająco.
– Diamante z nim była i wszystko widziała – powiedziała na sam koniec Margiala, odwracając się w stronę otwartych drzwi, które wychodziły na dziedziniec.