Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ogród oleandrów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ogród oleandrów - ebook

Przepełniona zapachem włoskich ziół i kwiatów saga rodzinna opowiadająca historię czterech wyjątkowych i silnych kobiet.

W pewnym ogrodzie w miejscowości Carbonara w Apulii kwitnie oleander. Zasadził go Agostino, gdy przeprowadził się tu ze swoją żoną, Anitą, zwaną przez wszystkich Margialą.

Margiala, kobieta o niespotykanej urodzie, potrafi uśmierzać ból u niemowląt, udziela cennej pomocy podczas porodów, a w razie potrzeby może także odczynić urok. Ma trzy córki – Rosettę, Cornelię i Diamante, która jest najmłodsza. Pierwsza jest piękna i dzika jak sama Margiala. Druga ma włosy w kolorze miodu i jasne oczy po ojcu. Natomiast Diamante jest pulchna, a jej czupryna – zawsze rozczochrana. Jej matka powtarza, że z tych nieposkromionych loków wywodzi się jej zbuntowany duch. Margiala, z której spojrzenia prawie nigdy nie da się wyczytać czułości, w ciągu kolejnych lat przeżywa śmierć męża, nadejście wojny i dorastanie córek. Wspiera je, gdy doświadczają miłosnych zawodów, niszczących namiętności i rozczarowań. Milcząca obecność Margiali chroni każdą z nich nawet w obliczu najbardziej nieprzewidywalnego losu…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-387-3
Rozmiar pliku: 588 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Sięgając do wspo­mnień i próbując przy­wołać jed­no, które mogłoby zo­bra­zo­wać istotę mo­je­go ko­bie­ce­go wszechświa­ta, od razu co­fam się do okre­su dzie­ciństwa. Wszyst­kie inne ob­ra­zy – te bar­dziej wy­szu­ka­ne, wymyślne oraz in­te­lek­tu­al­nie wy­ra­fi­no­wa­ne – blakną w ob­li­czu jed­nej wyjątko­wej sce­ny, roz­gry­wającej się w domu mo­jej mat­ki, której bo­ha­ter­ka­mi są ko­bie­ty z mo­jej ro­dzi­ny zgro­ma­dzo­ne na uro­czy­stym przedświątecz­nym przy­go­to­wy­wa­niu słodkości.

Moim obo­wiązkiem jest przed­sta­wie­nie owych dam, za co z góry prze­pra­szam czy­tel­ników. Tak więc bab­cia – nie­ko­ro­no­wa­na głowa rodu, wład­czy­ni po­zba­wio­na tro­nu. W dzie­ciństwie była moją pod­porą, całym moim świa­tem. Mat­ka – łagod­na ko­bie­ta o nie­wiel­kich ocze­ki­wa­niach, dru­ga w ro­dzi­nie po najmłod­szej ciot­ce, praw­dzi­wym ta­len­cie ku­li­nar­nym, nie­zastąpio­na w przy­go­to­wy­wa­niu cze­go­kol­wiek do je­dze­nia i nie tyl­ko. Następnie cała rze­sza prze­ciętnych cioć, o których po­zwo­lo­no mi po­wie­dzieć trochę więcej ze względu na ich pełne trosk i zgry­zot życio­ry­sy. Pamiętam przy­by­cie mo­jej młodej cio­ci, którą po­zdra­wiały na­wet aniołki z opa­ko­wań Pane de­gli An­ge­li¹. Eu­fo­ria, radość, try­um­fal­ne wejście. Za­wsze przy­jeżdżała ostat­nia. Cze­ka­liśmy na nią ni­czym na cu­dow­ne ob­ja­wie­nie. Poza tym przy­wo­ziła ze sobą pew­ne „cuda tech­ni­ki”, ta­kie jak ma­szy­na do ubi­ja­nia pia­ny z białek, do której moja bab­cia od­czu­wała głęboką niechęć. Jej zda­niem żadne pie­kiel­ne narzędzie nie mogło zastąpić własnych dłoni. Dla­te­go też, po­mi­mo przyrządu lśniącego w całej swej oka­załości, wład­czy­ni chwy­tała dużą, białą miskę z nie­bie­skim brze­giem i do­ko­ny­wała cudu. Na mo­ich oczach, sen­nych i za­ro­piałych od długie­go wy­cze­ki­wa­nia, masy białawe­go, lep­kie­go płynu za­mie­niały się w pu­szy­ste chmur­ki z kłaczków bawełny.

– Mu­sisz ubi­jać pianę za­wsze w tym sa­mym kie­run­ku – mówiła do mnie szep­tem, pod­niosłym to­nem, rozglądając się ukrad­kiem na lewo i pra­wo, jak­by zdra­dzała wielką ta­jem­nicę. Roz­cza­ro­wałabym ją, po­nie­waż jako no­wo­cze­sna i wy­zwo­lo­na ko­bie­ta za­wsze ko­rzy­stałam z elek­trycz­nej trze­pacz­ki.

Nie po­wie­działam wam jesz­cze, jaki był mój udział w tym całym bałaga­nie z mąki, ja­jek i cu­kru, okra­szo­nym ciepłą, ro­dzinną at­mos­ferą. Otóż żaden.

Po­zwa­la­no mi tyl­ko pa­trzeć. To właśnie była pierw­sza za­sa­da, zresztą zgod­na z pa­nującą wizją tego, co przy­stoi ko­bie­cie. Naj­lep­szym dla mnie wyjściem było jak naj­szyb­sze opa­no­wa­nie roli sta­tyst­ki. Każda próba wkro­cze­nia w skom­pli­ko­wa­ny świat do­rosłych, na­wet jeśli stąpałam w nim na pa­lusz­kach, kończyła się nie­po­wo­dze­niem i nie­kwe­stio­no­waną porażką, a złudze­nia­mi kil­ku­let­niej dziew­czyn­ki, że udało jej się stwo­rzyć małe ar­cy­dzieło, nikt się nie przej­mo­wał. Młoda ciot­ka stała za mo­imi ple­ca­mi, za­wsze w po­go­to­wiu, aby po­wie­dzieć, że brak mi jesz­cze doświad­cze­nia i wszyst­kie ufor­mo­wa­ne prze­ze mnie ciast­ka należy zro­bić od nowa.

– Nie umiesz – po­wta­rzała z wyraźnie słyszalną nutką sa­dy­zmu w głosie.

– Gdy dorośniesz, wyjdą ci ta­kie jak te – upo­mi­nała mnie drwiącym głosem i wy­ma­chi­wała przed mo­imi ocza­mi ciast­ka­mi z ri­cottą, car­tel­la­te oraz her­bat­ni­ka­mi maśla­ny­mi, które wyglądały, jak­by wyszły spod ma­szy­ny.

Kryła się w tym dru­ga żela­zna za­sa­da ko­bie­ty ide­al­nej – naśla­dow­nic­two. Gdy jed­nak byłam już na tyle duża, by móc się przyglądać ich przy­go­to­wa­niom bez wspi­na­nia się na pal­ce, zdałam so­bie sprawę, że nie pa­trzyłam wy­star­czająco uważnie. Zbyt pochłonięta aro­ma­tem świeżych wy­pieków nie słuchałam i nie ob­ser­wo­wałam tego, co fak­tycz­nie działo się przed mo­imi dzie­cięcymi ocza­mi i było naj­bar­dziej prze­rażającą formą wta­jem­ni­cze­nia.

Tysiące szeptów, ukrad­ko­wych spoj­rzeń, po­tok słów, a pośród nich zręczne i pra­co­wi­te dłonie. Ko­bie­ty z mo­jej ro­dzi­ny uci­nały so­bie po­ga­dusz­ki, uśmie­chając się szy­der­czo i chi­chocząc ni­czym opętane be­gin­ki. I w tym całym za­mie­sza­niu nig­dy nie zo­rien­to­wałam się, że w nie­ustających dys­ku­sjach ofiarą, w pew­nym stop­niu na­wet szczęśliwą, był za­wsze mężczy­zna.

– Fa­ce­ci, wszy­scy są tacy sami – wy­mam­ro­tała z re­zy­gnacją w głosie bab­cia.

Reguła nu­mer trzy.

– Trze­ba żar­to­wać z nich tak, żeby jesz­cze byli z tego za­do­wo­le­ni – po­twier­dziła moja mat­ka.

Reguła nu­mer czte­ry.

Młoda ciot­ka po­ki­wała głową, patrząc ze współczu­ciem na wyżej wy­mie­nioną, która wraz z lek­cja­mi przy­go­to­wy­wa­nia słodkości god­nych naj­lep­szej cu­kier­ni połykała pigułki małżeńskie­go życia.

– Fa­cet jest ni­czym myśliwy – to jed­no z ulu­bio­nych porównań wład­czy­ni, a za­ra­zem reguła nu­mer pięć, którą moja mat­ka pod­su­mo­wała słowa­mi:

– Mężczy­znom nie można mówić praw­dy. Nie zro­zu­mie­li­by jej.

Reguła nu­mer sześć.

Uświa­do­miłam so­bie wówczas, że te spo­tka­nia były ich spo­so­bem na to, aby na­uczyć mnie, jak mam postępować w przyszłości, gdy będę doj­rzałą ko­bietą, żoną i wład­czy­nią mo­je­go pry­wat­ne­go króle­stwa. A mój dzia­dek, oj­ciec czy wu­jek nie wie­dzie­li, że spi­sko­wałyśmy prze­ciw­ko płci męskiej. To było ni­czym wewnętrzne wy­zwo­le­nie, które trwało wy­star­czająco długo, abym mogła po­czuć się panią własnych uczuć i własne­go losu, i które zniknęło wraz z odgłosem otwie­ra­nych przez mo­je­go ojca drzwi wejścio­wych i jego wkro­cze­niem do kuch­ni. Wte­dy moja mat­ka z bla­dością na twa­rzy próbowała opa­no­wać sy­tu­ację.

– Ci­cho, ci­cho – szep­tała, znacząco zer­kając na wchodzącego tatę. – Idzie.

W tym mo­men­cie za­pa­dała ci­sza. Oj­ciec rzu­cał okiem na słodkości, wdy­chał za­pa­chy unoszące się w po­wie­trzu i głaskał mnie po po­licz­ku nieświa­dom, że ota­czające go święte prze­bie­rały się za dia­bli­ce, gdy tyl­ko zni­kał za ro­giem.

Wte­dy roz­po­czy­nała się ulu­bio­na część ro­dzin­nych spo­tkań i nad­cho­dziła chwi­la, na którą cze­kałam od sa­me­go początku – me­lan­cho­lij­na opo­wieść mo­jej cio­ci, Dia­man­te. Hi­sto­rii było wie­le. Cza­sem znacz­nie się od sie­bie różniły, a in­nym ra­zem były do sie­bie łudząco po­dob­ne, jed­nak wszyst­kie za­czy­nały się w od­ległym 1938 roku. Wszyst­kie opo­wia­dały o domu, ogro­dzie i kwitnącym ole­an­drze.1

Wio­sna 1938 roku

Za­po­wia­dały się upal­ne, wio­sen­ne dni. To czas, kie­dy ma­rzy się o tym, by go­dzi­na­mi pędzić bez tchu przez ko­lo­ro­we pola i wra­cać do domu do­pie­ro o za­cho­dzie słońca, nie zważając na umo­ru­saną buzię czy zmęcze­nie.

Jest to również pora, gdy z nie­ba leje się żar, pot two­rzy na cie­le coś na kształt cuchnącego całunu, a pyłki osia­dają na skórze, wywołując uciążliwe swędze­nie. Dla mnie był to jed­nak naj­piękniej­szy czas w roku, prze­pełnio­ny at­mos­ferą ocze­ki­wa­nia i pra­gnie­niem roz­poczęcia no­we­go życia. Żegna­liśmy zimę jak zmęczo­ne­go sta­rusz­ka, który klnąc pod no­sem, na­rze­kał, że wca­le nie ma ocho­ty wra­cać tu za rok. Nikt jed­nak na nie­go nie zważał, bo­wiem wio­sna wszyst­kim już zawróciła w głowie. U pana Bertonie­go od­pra­wio­no w tym celu spe­cjal­ny ry­tuał. Całe wy­da­rze­nie miało miej­sce pod ko­niec lu­te­go, kie­dy zima na szczęście wy­da­wała się już tyl­ko mgli­stym wspo­mnie­niem, a pierw­sze pro­mie­nie palącego słońca ogrze­wały popołudnio­we po­wie­trze.

Sta­ry Uber­to gro­ma­dził nas wszyst­kich pod wiel­kim fi­gow­cem znaj­dującym się przed jego do­mem. Aby zo­ba­czyć to ma­je­sta­tycz­ne drze­wo w całej oka­załości, mu­siałam unieść głowę tak wy­so­ko, aż roz­bo­lała mnie szy­ja. Sękaty pień fi­gow­ca skręcał się w nie­zli­czo­ne zwo­je, których licz­ba mogła się równać licz­bie lat spędzo­nych na straży domu pana Ber­to­nie­go i wszyst­kich osób miesz­kających w nim od po­ko­leń.

Nie ro­zu­miem, dla­cze­go właśnie ten ry­tuał, z którym wiązano tak wiel­kie na­dzie­je, mu­siał od­by­wać się co roku aku­rat pod fi­gow­cem tego sta­re­go zrzędy. „Drze­wo fi­go­we to drze­wo fi­go­we” – po­wta­rzałam so­bie, uznając, że każde jest prze­cież ta­kie samo. Dla mnie równie do­brze mógł to być fi­go­wiec z na­sze­go ogro­du. Jed­nak w tej oko­li­cy nie tyl­ko lu­dzie, ale i rze­czy od­gry­wały swoją rolę w te­atrze życia, a rolą sta­re­go Ber­to­nie­go i jego drze­wa było przepędzić zimę. Ko­niec i krop­ka.

Tak więc gder­li­wy dia­beł, wy­ma­chując wiel­kim ki­jem, zaczął sma­gać bied­ny fi­go­wiec. Każdemu ude­rze­niu to­wa­rzy­szył przej­mujący świst i sze­lest liści, jak­by nieszczęsne drze­wo na­prawdę mru­czało coś w od­po­wie­dzi na za­da­wa­ne mu cier­pie­nie.

Ra­zem z Pie­trem, moim to­wa­rzy­szem za­baw i przygód, uważnie śle­dzi­liśmy oko­licę, po­nie­waż sta­ry Uber­to twier­dził, że wychłosta­ny duch zimy wzno­si się w po­wie­trze. Rzu­ca­liśmy płochli­we spoj­rze­nia w stronę fi­gow­ca i z całego ser­ca współczu­liśmy bied­ne­mu drze­wu. Spo­dzie­wa­liśmy się, że w każdej chwi­li możemy uj­rzeć jakąś nad­przy­ro­dzoną istotę, która składałaby się z wia­tru, pach­niałaby jabłkami i mchem oraz byłaby go­to­wa wzbić się w prze­stwo­rza, ustępując miej­sca ra­do­sne­mu du­cho­wi wio­sny. Niektóre ko­bie­ty kreśliły na­wet znak krzyża, a Uber­to do­ko­ny­wał cudu i wy­po­wia­dał słowo „amen” – prze­cież ta odro­bi­na pogańskiej re­li­gij­ności nie mogła ni­ko­mu za­szko­dzić. W tym roku ude­rze­nia kuma Ber­to­nie­go po­skut­ko­wały, po­nie­waż mroźne dni rychło się skończyły, a za­miast nich na­stała zu­chwała, upal­na wio­sna. Jej na­dejście spra­wiło, że mój oj­ciec zaczął na­rze­kać od rana do nocy i prze­kli­nać słońce, a na­wet księżyc za to, że rzu­cają blask na świat swy­mi parzącymi języ­ka­mi.

Ja na­to­miast byłam spo­koj­na i roz­ko­szo­wałam się po­ran­ka­mi, popołudnia­mi oraz za­cho­da­mi słońca w to­wa­rzy­stwie Pie­tra. Oby­dwo­je mie­liśmy ciemną, bursz­ty­nową skórę, która – jak mi mówili – wyróżniała dzie­ci wieśniaków. Lu­dzie ze wsi, to właśnie nimi byliśmy. Nie wsty­dziłam się tego, wręcz prze­ciw­nie – roz­pie­rała mnie duma.

W ta­kie dni po po­wro­cie do domu ma­rzyło się tyl­ko o tym, by za­nu­rzyć ręce w mi­sce z chłodną wodą, którą mama za­wsze sta­wiała tuż za pro­giem. Prze­su­wałam rękoma po twa­rzy, dopóki nie po­czułam dresz­czu biegnącego wzdłuż pleców, pod­czas gdy kro­ple spa­dały mi na szyję i pier­si. Wte­dy wzdy­chałam z za­do­wo­le­niem.

Kwe­stia prze­ci­wieństw od dziec­ka wzbu­dzała moją cie­ka­wość. Miłość do ja­skra­wych i przy­ga­szo­nych barw, gorących i zim­nych pór roku, do czer­ni i bie­li – jak­by mi­ria­dy pośred­nich od­cie­ni nie były w sta­nie po­bu­dzić mo­ich zmysłów.

– Je­steś dziw­nym dziec­kiem – mówiła moja mama.

W ten sposób ko­men­to­wała fakt, że w odróżnie­niu od rówieśników po­tra­fiłam od razu po­wie­dzieć, czy mi się coś po­do­ba, czy nie, czy coś lubię, czy wręcz prze­ciw­nie. Tak było na przykład z mar­mo­ladą. Uwiel­białam taką, która przy­po­mi­nała czarną, stycz­niową zie­mię, czy­li zro­bioną z fiołko­wych śli­wek i dzi­kich jagód. Za­zwy­czaj zbie­ra­liśmy je z Pie­trem tuż obok wiel­kie­go fi­gow­ca pod­da­wa­ne­go chłoście. Ubóstwiałam te owo­ce i nie było spo­so­bu, by zmu­sić mnie do je­dze­nia in­nych, nad czym ubo­le­wała moja mama. Jed­nak jej cy­try­no­wa mar­mo­lada, przy­wołująca smak lata i słońce, w pe­wien sposób równo­ważyła tę stycz­niową po­nu­rość.

Mar­gia­la – jak zwra­ca­no się do mamy – mo­czyła cy­try­ny przez kil­ka dni, aby ich skórka zmiękła. Następnie dokład­nie oczysz­czała owoc z białych części i go­to­wała skórki w wo­dzie. Pro­ces ten po­wta­rzała kil­ka razy, aż do mo­men­tu, w którym stra­ciły swój gorz­ka­wy smak. Wte­dy były już go­to­we, by połączyć je z miąższem i cu­krem i stwo­rzyć smacz­ny dżem. Wkładała go do słoików, dzięki cze­mu mógł prze­trwać na­wet do zimy. Ma­wiała także, że za każdym ra­zem, gdy się go skosz­tu­je, powrócą sma­ki lata. Przyrządzała go w dużych ilościach, po­nie­waż lu­dzie z całej oko­li­cy wprost sza­le­li na jego punk­cie.

Mu­si­cie wie­dzieć, że w mo­ich stro­nach każdy miał jakiś przy­do­mek, który określał naj­bar­dziej wy­ra­zi­ste ce­chy jego cha­rak­te­ru. Jak wia­do­mo, ce­chy te uwy­dat­niają się do­pie­ro w pew­nym wie­ku, dla­te­go gdy ktoś zo­stał już ob­da­ro­wa­ny prze­zwi­skiem, mógł uznać je za pew­ne­go ro­dza­ju tro­feum i sym­bol do­rosłości.

Moją matkę na­zy­wa­no Mar­gialą. W miej­sco­wej gwa­rze słowo „mar­gia­la” ozna­cza „tę, która ma cza­ro­dziejską moc”. Tak więc mar­gia­la zna właściwości ziół, po­tra­fi od­czy­niać uro­ki, prze­wi­dzieć płeć dziec­ka, po­ma­ga w le­cze­niu najmłod­szych oraz sto­su­je wie­le in­nych dia­bel­skich sztu­czek. Te wyjątko­we ta­len­ty odzie­dzi­czyła po swo­jej mat­ce, Dia­man­te, słyn­nej nie­gdyś i ce­nio­nej cza­row­ni­cy z Ce­ri­gno­li. Dzięki nim wszy­scy w oko­li­cy do­brze ją zna­li.

Uwiel­bia­liśmy z Pie­trem cho­dzić na ryby. Zna­liśmy pe­wien skrót – biegł przez pola, wzdłuż wąwozu, który po­wstał, gdy do władzy do­szli fa­szyści, i pro­wa­dził aż do mo­rza. Wiel­ki jar po­zba­wio­ny roślin­ności, długi na kil­ka ki­lo­metrów. Gdy się tak szło wzdłuż nie­go, można było się po­czuć trochę jak dzi­kus, a trochę jak po­szu­ki­wacz przygód. Mówio­no, że duce prze­pro­wa­dzi wodę z mo­rza przez ten głęboki tu­nel, więc my, dzie­ci, zaczęliśmy so­bie wy­obrażać, że będzie­my mo­gli się w niej plu­skać. Mo­rze w moim mia­stecz­ku – byłoby wspa­nia­le!

Chwa­li­liśmy się od­kry­ciem tego skrótu, mimo że tak na­prawdę nie była to na­sza zasługa. Po pro­stu pew­ne­go razu, gdy go­ni­liśmy Tom­ma­sa, zna­leźliśmy się tuż obok słona­wych wód przy­sta­ni, na­wet nie zdając so­bie z tego spra­wy. Tom­ma­so był moim ko­tem, a właści­wie ko­tem wszyst­kich lu­dzi miesz­kających nie­da­le­ko mnie. Nie należał do tych zwierząt, które dało się za­kwa­li­fi­ko­wać jako czyjąś własność. Ten prze­biegły włóczęga zdo­by­wał ser­ca do­mow­ników, oczy­wiście kie­dy często­wa­li go je­dze­niem, ale po­tra­fił ich także zdra­dzić, gdy nie­zna­jo­my ofe­ro­wał mu bar­dziej sma­ko­wi­te kąski.

– Koty są jak ko­bie­ty – krzy­czał ze wstrętem mój oj­ciec. – Nie można wie­rzyć w ich lo­jal­ność.

Od­no­to­wy­wałam w mo­jej głowie wszyst­kie upo­mnie­nia i prze­stro­gi ojca. Byłam prze­ko­na­na, że te mądre rady okażą się przy­dat­ne w życiu i dzięki nim le­piej będę so­bie ra­dzić z prze­ciw­nościa­mi losu.

Kwe­stia lo­jal­ności cie­ka­wiła mnie w równym stop­niu co za­gad­nie­nie kon­trastów. O ile łatwo mogłam się po­go­dzić ze stwier­dze­niem taty do­tyczącym kotów, o tyle nie byłam w sta­nie za­ak­cep­to­wać go w sto­sun­ku do ko­biet, które znałam, zwłasz­cza do mamy. Jed­nakże w mo­jej pamięci rze­czy­wiście utrwa­lił się ob­raz Tom­ma­sa, który dum­nym kro­kiem z wygiętym w łuk grzbie­tem i napiętymi jak stru­ny wąsami prze­cha­dza się przed na­szym do­mem i miau­czy, do­pra­szając się uwa­gi lub re­agując na każdą nie­uchwytną emocję.

On do­brze wie­dział, co zro­bić, gdy chciał jeść, i nie miało to nic wspólne­go z fak­tem, że był… kotką, o czym dowie­działam się znacz­nie później, a co według mo­je­go ojca nie po­zo­sta­wało bez zna­cze­nia. Moim zda­niem wy­ni­kało to z jej dzi­kiej na­tu­ry i in­stynk­tu prze­trwa­nia.

Dla­te­go też oj­ciec mówił, że to nie­ustan­ne prze­wrot­ne ko­kie­to­wa­nie i „miau­cze­nie”, gdy cze­goś po­trze­bują, było u ko­biet cechą wro­dzoną.

– To zły znak, syn­ku, jeżeli ko­bie­ty za­szczy­cają cię swoją uwagą. Może to ozna­czać tyl­ko dwie rze­czy: albo cze­goś chcą, za­zwy­czaj po­mo­cy w załatwie­niu ja­kiejś ważnej i kosz­tow­nej spra­wy, albo szy­kują się, by wbić ci nóż w ple­cy – po­wta­rzał mo­je­mu bra­tu, Giu­sep­pe.

Słuchałam ojca w napięciu, z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Kie­dy tata udzie­lał życio­wych po­rad, tak bar­dzo chłonęłam każde jego słowo, że naj­wy­raźniej nie tyl­ko moje oczy były sze­ro­ko otwar­te, ale również usta, po­nie­waż kil­ka razy mu­cha wpadła mi do buzi. On, dum­ny z sie­bie po wygłosze­niu mowy, wra­cał na swo­je sta­no­wi­sko w wi­kli­no­wym fo­te­lu, z którego przez wie­le lat ob­ser­wo­wał za­cho­wa­nia, ge­sty i emo­cje ob­cych lu­dzi, by na ich pod­sta­wie for­mułować własne wnio­ski do­tyczące świa­ta i ludz­kiej eg­zy­sten­cji.

Zwy­kle jed­nakże bywa tak, że gdy dorośli ostrze­gają przed czymś dzie­ci, one nie sto­sują się do po­le­ceń. Oczy­wiście spraw­dziło się to również w moim przy­pad­ku. Je­stem pew­na, że także oj­ciec Pie­tra, który był wieśnia­kiem, po­dob­nie jak jego mat­ka, prze­strze­gał go przed nie­bez­pie­czeństwa­mi życia. Lecz mój przy­ja­ciel, tak samo jak ja, cho­wał do­bre rady do kie­sze­ni i szedł da­lej własną ścieżką w prze­ko­na­niu, że fakt by­cia dziec­kiem uchro­ni go przed podłością świa­ta i wszel­ki­mi za­grożenia­mi, o których ist­nie­niu dorośli nie byli w sta­nie za­po­mnieć.2

Morze było wzbu­rzo­ne i złowro­gie, a pia­sek – po­kry­ty licz­ny­mi wgłębie­nia­mi i zie­lon­ka­wym mułem.

– To miej­sce ide­al­ne dla wędka­rzy – po­wie­dział Pie­tro z en­tu­zja­zmem w głosie, wy­wi­jając swoją pry­mi­tywną wędką.

Za­bra­liśmy ją po kry­jo­mu, do­brze wiedząc, że nasi oj­co­wie by na to nie po­zwo­li­li. Jak mo­gliśmy postąpić in­a­czej? Ryby radośnie plu­skały się w ożywio­nych nową ener­gią wo­dach. Tej po­ku­sie po pro­stu nie można było się oprzeć. Mój przy­ja­ciel wska­zał pal­cem na małą mie­liznę utwo­rzoną pomiędzy dwo­ma wałami pia­sku ciągnącymi się w kie­run­ku mo­rza. Oko­li­ce po­ra­stały je­dy­nie krze­wy – część z nich scho­dziła w dół tak da­le­ko, że pra­wie do­ty­kała mor­skiej wody. Wy­da­wało się, że sta­no­wiły do­bry punkt opar­cia i bez­piecz­ne schro­nie­nie dla na­szych narzędzi. Um­brynę można było złowić dość łatwo. Jeśli sto­so­wało się naj­lepszą me­todę po­le­gającą na umiesz­cze­niu przynęty na dużej głębokości, dzięki cze­mu ryby nie były spy­cha­ne przez fale na po­wierzch­ni, szan­se na osiągnięcie celu znacz­nie rosły.

Pie­tro pod­niósł kil­ka oślizgłych ka­myków. Gdy tyl­ko odwrócił pierw­szy z nich, po­czu­liśmy strasz­li­wy odór jak­by gnijącego mięsa zmie­sza­ne­go ze sfer­men­to­wa­ny­mi owo­ca­mi. Ist­ny raj dla ro­baków. Pie­tro chwy­cił jed­ne­go z nich. Był wy­star­czająco długi, by zacząć wić się na znak sprze­ci­wu wo­bec swe­go okrut­ne­go losu. Wzięłam do ręki całkiem su­chy ka­myk o ostrym brze­gu i użyłam go jako scy­zo­ry­ka, którym pocięłam bied­ne­go ro­baka na kawałki.

Mimo że jego ciało zo­stało rozczłon­ko­wa­ne, on nadal bun­to­wał się prze­ciw­ko swo­je­mu prze­zna­cze­niu. Za­wsze za­sta­na­wiałam się, dla­cze­go dziel­ni wo­jow­ni­cy zwy­kli mówić do swo­ich wrogów: „Zdy­chaj jak ro­bak”. Nie uważałam owe­go porówna­nia za strasz­liwą znie­wagę, po­nie­waż było coś skom­pli­ko­wa­ne­go i odważnego w spo­so­bie, w jaki te małe żyjątka opusz­czały świat.

Jed­nak gdy masz dzie­więć lat i myślisz tyl­ko o tym, by przy­nieść do domu jak naj­więcej ryb, nie za­sta­na­wiasz się zbyt długo, jaki ko­niec cze­ka ro­ba­ki na przynętę. To re­flek­sje, które przy­chodzą do­pie­ro w do­rosłym życiu, kie­dy już le­piej po­zna się ob­li­cze śmier­ci.

Do­okoła pa­no­wał dziw­ny spokój, kojący i nie­po­kojący za­ra­zem. Dwo­je dzie­więcio­let­nich dzie­ci, zajętych czymś na nie­wiel­kiej plaży, z dala od resz­ty świa­ta. Mie­liśmy pew­ność, że nie było ni­ko­go, kto mógłby nam prze­szko­dzić, ale również ni­ko­go, kto spra­wo­wałby nad nami opiekę.

– No da­lej, przy­mo­cuj do­brze przynętę do ha­czy­ka – tłuma­czył Pie­tro, który lubił wcie­lać się w rolę mo­je­go star­sze­go bra­ta, mimo że to ja uro­dziłam się dwa mie­siące wcześniej. – Mu­sisz roz­ciągnąć ją na całą jego długość, żeby ryby do­brze ją wi­działy – kon­ty­nu­ował.

Słuchałam jego po­le­ceń, nie zgłaszając sprze­ci­wu, po­nie­waż mój przy­ja­ciel był osobą ob­da­ro­waną cha­ryzmą praw­dzi­wych przywódców – jed­nym z tych, których prze­zna­cze­niem, po wkro­cze­niu w do­rosłość, było do­ko­na­nie wiel­kich rze­czy i po­sia­da­nie rze­szy zwo­len­ników. Ja praw­do­po­dob­nie za­si­liłabym ich sze­re­gi.

– Te­raz za­rzuć wędkę na dno zde­cy­do­wa­nym ru­chem, nie cze­kając zbyt długo. In­a­czej ryby zwęszą za­sta­wioną na nie pułapkę.

Co cie­ka­we, moja mama nig­dy nie wy­brała się nad mo­rze, jak­by to było naj­dal­sze miej­sce na zie­mi.

– Mo­rze jest jak rze­ka, tyl­ko trochę większe – pod­su­mo­wy­wała za każdym ra­zem, gdy pytałam, czy nie chce się prze­ko­nać, jak ono wygląda. Lecz nie ob­cho­dziły jej zbyt­nio fi­lo­zo­ficz­ne roz­ważania o zna­cze­niu wiel­kości i małości, którym od­da­wały się wrażliwe du­sze ob­cujące z tym cu­dow­nym prze­stwo­rem wody.

Mar­gia­la nie była ty­pem ko­bie­ty, która po­zwa­lała, aby bezużytecz­ne, bez­sen­sow­ne roz­mo­wy mąciły jej w głowie. Moc­no stąpała po zie­mi.

Zie­mia, pie­niądze i ro­dzi­na – oto naj­ważniej­sze rze­czy w jej życiu. Wszyst­ko inne uzna­wała za żarty, cza­sem nie­bez­piecz­ne, które za­szcze­piały w nas nie­za­do­wo­le­nie. A to mogło z ko­lei prze­kształcić się w bunt.

Ja i Pie­tro sta­liśmy po­chy­le­ni, na lek­ko ugiętych ko­la­nach, i trzy­ma­liśmy wędki za­wie­szo­ne w po­wie­trzu.

– Mu­sisz zgiąć nogi i de­li­kat­nie naprężyć ramię. Jeśli dol­na część ciała będzie zbyt sztyw­na, nie utrzy­masz ręki w bez­ru­chu – tłuma­czył.

Tę sztukę Pie­tro opa­no­wał do per­fek­cji dzięki licz­nym wy­pra­wom, na które oj­ciec za­bie­rał go, aby dokład­nie wyjaśnić mu tech­ni­ki połowu. Te­raz chłopak był w tym na tyle do­bry, że miał na­wet swo­ich uczniów. Chęci do na­uki mi nie bra­ko­wało. To­wa­rzy­szył jej upór, który naj­praw­do­po­dob­niej za­wdzięczałam moim wiej­skim ko­rze­niom.

Wi­działam, jak dru­cik drgał lek­ko, kołysa­ny przez mor­ski prąd.

– Otóż to, tak jest ide­al­nie – po­wie­dział Pie­tro, patrząc na mnie ocza­mi pełnymi radości.

Nikt nie spra­wi na­uczy­cie­lo­wi większej ucie­chy niż uczeń, który zaczął dorówny­wać mu umiejętnościa­mi. Nie wiem, jak długo stałam na ugiętych no­gach, na­pi­nając ra­mio­na, za­nim po­ja­wiła się um­bry­na i chwy­ciła przynętę. Tego dnia to ja złowiłam pierwszą rybę i na­wet nie wie­cie, jaką po­czułam sa­tys­fakcję, że oka­załam się lep­sza od swo­je­go mi­strza. Po­tem przyszła ko­lej na Pie­tra. Łowi­liśmy jedną po dru­giej. Można było od­nieść wrażenie, że wszyst­kie ryby mor­skie podążały szla­kiem nie­uchron­nie pro­wadzącym ku śmier­ci. Nie przy­nieśliśmy ze sobą wia­der, w których mo­gli­byśmy za­brać połów do domu, ale Pie­tro miał swo­je me­to­dy – bru­tal­ne i sku­tecz­ne. Z zimną krwią moc­no chwy­tał jesz­cze żywą rybę, po­mi­mo że była kle­ista i wiła się jak pi­skorz. Wzdłuż brze­gu ster­czały spi­cza­ste ko­rze­nie drzew, ostre jak brzy­twa, które ide­al­nie nada­wały się do na­bi­cia na nie ryb. Pie­tro przy­trzy­my­wał łeb ofia­ry oby­dwie­ma rękami i zde­cy­do­wa­nym ru­chem na­dzie­wał ją na wy­stającą część ko­rze­nia. W krótkim cza­sie zwi­sało już z nie­go kil­ka­naście giętkich ry­bich ciał.

Za każdym ra­zem, gdy Pie­tro prze­bi­jał jedną z nich, przełykałam ślinę, oba­wiając się, że prędzej czy później na­dej­dzie moja ko­lej, aby od­pra­wić ten ry­tuał. Nie byłam pew­na, czy zdołam to zro­bić. Ale Pie­tro uzna­wał ten obrzęd za pew­ne­go ro­dza­ju ini­cjację i twier­dził – na moje szczęście – że nie stanęłabym na wy­so­kości za­da­nia.3

Za każdym ra­zem, gdy Pie­tro prze­bi­jał rybę, splu­wał na zie­mię, jak­by zakończe­nie owej czyn­ności tym śmiałym ge­stem praw­dzi­wych mężczyzn było całko­wi­cie na­tu­ral­ne. Naśla­do­wałam go, próbując pomóc wypełnić ten skra­wek plaży budzącymi obrzy­dze­nie plwo­ci­na­mi.

W pew­nym mo­men­cie po­czułam, że opa­no­wu­je mnie zmęcze­nie. Mogło ono wy­ni­kać z tego, że sta­liśmy tu już jakiś czas, a moje nogi nie były przy­zwy­cza­jo­ne do tej nie­na­tu­ral­nej po­zy­cji.

Minęła go­dzi­na, może dwie. Kie­dy łowisz ryby, czas za­wsze bie­gnie za szyb­ko lub za wol­no. Za­zwy­czaj wrażenie to wywołuje woda, stwa­rzając po­zo­ry, że wy­rok opatrz­ności zo­stał chwi­lo­wo za­wie­szo­ny.

Do­pie­ro jed­nak gdy opuch­nięte nogi zaczęły moc­no dawać mi się we zna­ki, po­czułam, że opadłam z sił. Byłam głodna, a moje za­in­te­re­so­wa­nie ry­ba­mi znacz­nie zma­lało. Nie mogłam się sku­pić, prze­stałam zwra­cać uwagę na to, jak trzy­mam ręce i po­chy­lam tułów. Miałam na­dzieję, że w związku z tym ryby okażą się spryt­niej­sze, za­uważą opóźnie­nie dra­pieżnika i odpłyną naj­da­lej, jak się da. Moja tak­ty­ka fak­tycz­nie za­działała, bo ni­cze­go już nie złowiłam. Jed­nak Pie­tro stał jesz­cze nie­ru­cho­mo jak posąg, a jego nogi nie wy­ka­zy­wały żad­nych oznak słabości.

– Pie­tro, je­stem zmęczo­na. Możemy już iść do domu? – spy­tałam, na­rze­kając jak małe dziec­ko. Później wie­lo­krot­nie roz­myślałam nad tym, co by się stało, gdy­bym nie wy­po­wie­działa tych słów, gdy­bym jesz­cze trochę wy­trzy­mała.

W na­szym życiu za­wsze po­ja­wia się taki mo­ment, który zmie­nia jego bieg. Przy­cho­dzi nie­ocze­ki­wa­nie i nie uprze­dza o kon­se­kwen­cjach swo­je­go ist­nie­nia, a po­tra­fi spra­wić, że nic już nie będzie ta­kie samo.

Pie­tro nie po­zo­stał obojętny na moje skar­gi i wyjął wędkę z wody. Roz­poczęliśmy ma­ka­brycz­ny ry­tuał, tym ra­zem od­ry­wając ry­bie łby od resz­ty ciała. Owi­ja­liśmy je w płótno z ko­no­pi, a fe­tor wy­do­by­wający się z ich już gnijących kor­pusów przy­pra­wiał nas o mdłości. Obo­je dziel­nie zno­si­liśmy tę obrzy­dliwą woń, bo tyl­ko mięcza­ki zaczęłyby się na nią skarżyć.

Przez kil­ka mi­nut pa­trzy­liśmy na sie­bie z uśmie­chem na twa­rzy. Czu­liśmy, że je­steśmy pa­na­mi swo­je­go losu i że mamy przed sobą całe życie. Mój przy­ja­ciel wziął ode mnie wędkę. Ten drob­ny gest świad­czył o tym, że Pie­tro po­wo­li zmie­niał się z chłopca w doj­rzałego młodzieńca. Po­tem zno­wu na mnie spoj­rzał i uśmiechnął się, a robił to w cu­dow­ny sposób. Ja też się uśmiechnęłam, ale od­ru­cho­wo, bo myślami byłam już gdzie in­dziej. Poza tym męskie spra­wy – ta­kie jak wędko­wa­nie – pociągały mnie tyl­ko do pew­ne­go mo­men­tu i przede wszyst­kim dla­te­go, że sta­no­wiły dla ko­bie­ty nie­zwykłe wy­zwa­nie. Gdy­bym wie­działa, co się sta­nie po­tem, dłużej za­trzy­małabym się na jego uśmie­chu i spróbowałabym wziąć so­bie bar­dziej do ser­ca jego na­uki z za­kre­su wędkar­stwa. Ale może również moje wa­ha­nia na­stro­ju były już za­po­wie­dzią tego, że za­czy­nam do­ra­stać. Nie pamiętam dokład­nie, w którym mo­men­cie Pie­tro się pośli­zgnął. Nie wiem, jak to się stało – może po­tknął się o je­den z wy­stających ko­rze­ni. Fak­tem jest, że mój przy­ja­ciel zna­lazł się w wo­dzie, zda­ny na łaskę groźnych fal. Nie od razu do­tarło do mnie, że mogło to być nie­bez­piecz­ne. Byłam pew­na, że przy­trzy­ma się jed­nej ze skał lub złapie mnie za rękę, którą do nie­go wyciągałam, i że, co naj­wyżej, wróci do domu prze­mo­czo­ny do su­chej nit­ki, po czym dosta­nie so­lidną burę od ojca.

Może moje prze­ko­na­nie, że z każdej nie­bez­piecz­nej sy­tu­acji na pew­no da się zna­leźć wyjście, że za­wsze do­brze się one kończą, że wszyst­ko w życiu można po pro­stu na­pra­wić jak ze­psutą za­bawkę, było tyl­ko two­rem dzie­cięcej wy­obraźni.

Prze­mknęły mi przez głowę nie­zli­czo­ne opo­wieści o nieszczęśni­kach pochłoniętych przez mo­rze. Hi­sto­rie uto­nięć, ciał po­rwa­nych przez prąd lub zapląta­nych w rośliny wod­ne, nie­wi­docz­nych, bo przy­kry­tych mułem, lub połkniętych przez mi­to­lo­gicz­ne mor­skie stwo­rze­nia, których nikt nig­dy nie wi­dział, ale o których każdy śnił cho­ciaż raz.

Jako dziec­ko miałam skłonność do do­strze­ga­nia przede wszyst­kim przy­jem­nych aspektów życia. Na­tych­miast potrząsnęłam głową, aby po­zbyć się czar­nych myśli, które gro­ziły wy­par­ciem tych po­zy­tyw­nych. „Opo­wieści sta­rych lu­dzi” – myślałam, prze­ko­nując samą sie­bie, że te ka­ta­stro­ficz­ne wi­zje przy­na­leżały do mi­nio­nych po­ko­leń i ich spo­so­bu po­strze­ga­nia świa­ta.

Ze zdwo­jo­nym wysiłkiem po­chy­liłam się do przo­du. Fakt, że Pie­tro nie mógł na­wet się do mnie zbliżyć, nie wróżył nic do­bre­go. Wi­działam, jak się sza­mo­tał – smukłe rączki dzie­więcio­lat­ka były zbyt małe, by prze­ciw­sta­wić się potężnemu mo­rzu. Po­czułam, że moją twarz wy­krzy­wia gry­mas prze­rażenia. Jed­no­cześnie ob­se­syj­nie rozglądałam się na pra­wo i lewo, mając na­dzieję, że ktoś na­dej­dzie, ale głos uwiązł mi w gar­dle, jak­by znaj­do­wały się w nim garści su­che­go pia­sku unie­możli­wiające na­wet od­dy­cha­nie.

Kie­dy zro­zu­miałam, że nikt nie przyj­dzie, próbowałam bar­dziej wy­chy­lić się w jego stronę. Chwy­ciłam ko­rzeń, do­cisnęłam go prawą nogą, sta­rając się jesz­cze da­lej wyciągnąć rękę i złapać jego dłoń. Pie­tro również podjął ostat­nią próbę, aby podpłynąć w moim kie­run­ku, ale już opa­dał z sił.

Wte­dy zdałam so­bie sprawę z tego, że prąd był zbyt sil­ny, fale zbyt duże, a jego ciałko zbyt drob­ne, by z nimi wy­grać. Woda kil­ka razy przy­kryła jego głowę, która, na szczęście, za chwilę wy­nu­rzyła się na po­wierzch­nię, jed­nak ja już wie­działam, że sta­nie się coś strasz­ne­go. Zaczęłam krzy­czeć – tak głośno, jak tyl­ko mogłam. Su­chy pia­sek w gar­dle roz­puścił się w mgnie­niu oka. Na zmianę krzy­czałam jego imię, a po­tem wołałam o po­moc. Na­gle przed ocza­mi stanął mi Pie­tro z wprawą za­rzu­cający wędkę, Pie­tro i ja…

Krzy­czałam nie­prze­rwa­nie, co­raz głośniej, aż w końcu wrzask i płacz zlały się w jed­no. Po­czułam, że moje na­gie sto­py za­pa­dają się co­raz głębiej w grząski pia­sek. Gdy­bym na­tych­miast wsko­czyła do wody, może ra­zem udałoby nam się wy­grać z rwącym prądem i dopłynąć do brze­gu. Gdy­bym nie uwie­rzyła, że Pie­tro jest nie­zwy­ciężony, może nie mu­siałabym pa­trzeć, jak to­nie. Jed­nak ta­kie roz­ważania przy­chodzą do­pie­ro z cza­sem.

– Pie­tro! – krzy­czałam zroz­pa­czo­na, gdy zo­ba­czyłam, że w miej­scu, w którym wi­działam go po raz ostat­ni, pływały tyl­ko gałązki, w sza­lo­nym pędzie za­bra­ne z plaży przez mor­skie fale.

Myśląc z per­spek­ty­wy cza­su o tym, co się stało, za każdym ra­zem wy­rzu­całam so­bie, że mogłam coś zro­bić, aby ura­to­wać przy­ja­cie­la. Wte­dy jed­nak wszyst­ko działo się zbyt szyb­ko, a ja wie­rzyłam, że wszyst­kie hi­sto­rie muszą kończyć się szczęśli­wie.

Stałam tak w mil­cze­niu przez pe­wien czas. Moje sto­py co­raz głębiej za­pa­dały się w pia­sek, a zdrętwiałe ręce ciężko opadły wzdłuż ciała.

– Pie­tro… – ode­zwałam się słabym głosem, kie­dy uświa­do­miłam so­bie, że mój przy­ja­ciel już nie wróci.

Na­sze ryby dyn­dały nieżywe, na­wet te złowio­ne jako ostat­nie, które owinęliśmy w płótno, chcąc przy­najm­niej im oszczędzić na­bi­cia na drew­nia­ny szpi­ku­lec.

Ro­zej­rzałam się wokoło, aby do­brze za­pa­miętać to, co wy­da­rzyło się tego popołudnia – ostat­nie­go, które spędziłam z moim przy­ja­cie­lem. Chciałam, żeby stało się jed­nym ze wspo­mnień po­wra­cających do mnie, gdy ni­ko­go nie będzie w po­bliżu.

Spoj­rzałam na mo­rze, które kon­ty­nu­owało swój sza­lo­ny po­kaz sił, a po­tem na ryby, mając na­dzieję, że od­najdę ja­kie­kol­wiek ślady obec­ności Pie­tra. Ogarnęło mnie dziw­ne, trud­ne do zde­fi­nio­wa­nia uczu­cie – jak­by otwo­rzyła się przede mną bez­den­na otchłań. Ostry, prze­ni­kli­wy ból żołądka zaczął prze­szy­wać moje ciało. Niedługo po­tem do­wie­działam się, że to ból, który to­wa­rzy­szy utra­cie bli­skich. W moim przy­pad­ku był on spo­wo­do­wa­ny czymś jesz­cze – od­kry­ciem, że nic nie trwa wiecz­nie.

Sko­ro Pie­tro umarł, to ja też mogłam umrzeć, moja mama mogła umrzeć i każdego dnia mogłam spo­ty­kać lu­dzi, którzy kie­dyś umrą.

To był pierw­szy, nie­zwy­kle bo­le­sny cios, jaki zadało mi życie, a Pie­tro był moim pierw­szym, nie­kwe­stio­no­wa­nym bo­ha­te­rem, którego stra­ciłam.4

Mar­gia­la i moja star­sza sio­stra, Ro­set­ta, zo­stały po­pro­szo­ne, by uczest­ni­czyć w uro­czy­stościach po­grze­bo­wych Pie­tra. Przez trzy dni miały czu­wać przy trum­nie i opłaki­wać zmarłego, do­dając w ten sposób otu­chy mat­ce chłopca i człon­kom jego ro­dzi­ny. Czu­wa­nie przy zmarłych należało do obo­wiązków Mar­gia­li. W ta­kich sy­tu­acjach obo­wiązywał ją spe­cjal­ny strój – czar­ny, za­kry­wający całe ciało.

La­tem mama wkładała bawełnianą ko­szulę i ob­cisłą spódnicę z nie­re­gu­lar­nym brze­giem, uwy­dat­niającą jej gibką kibić, którą za­cho­wała mimo uro­dze­nia czwor­ga dzie­ci. Był to dla niej praw­dzi­wy powód do dumy. Zimą ubie­rała się w spódnicę z bar­cha­nu i wełnia­ny swe­ter, który sta­ran­nie otu­lała sza­lem z ko­ron­ko­wym wykończe­niem. Włosy okry­wała ele­gancką chustą ze ślub­nej wy­pra­wy. Uro­czy­stości po­grze­bo­we były sprawą je­dy­nie do­rosłych, po­nie­waż używa­no pod­czas nich darów otrzy­ma­nych w po­sa­gu.

Ro­set­ta miała dwa­dzieścia je­den lat. Był to już od­po­wied­ni wiek, by wyjść za mąż. Mar­gia­la od daw­na przy­go­to­wy­wała się do tej chwi­li, po­nie­waż chciała, by wszyst­ko odbyło się, jak należy. Tak więc wy­pra­wa ślub­na Ro­set­ty, poskłada­na i prze­sy­pa­na naf­ta­liną, aby od­stra­szyć mole, już na nią cze­kała. Spo­czy­wała w dużej skrzy­ni z drze­wa orze­cho­we­go, która stała do­stoj­nie w no­gach małżeńskie­go łoża, za­bez­pie­czo­na przed wścib­ski­mi ocza­mi i cie­kaw­ski­mi dłońmi. Chro­niła ją przed nimi kłódka, o którą mama po­pro­siła ojca. Tyl­ko Mar­gia­la mogła ją otwo­rzyć. Na­le­gała, aby wszyst­kie przed­mio­ty zo­stały przy­ozdo­bio­ne ha­fta­mi. Miały one bo­wiem sym­bo­licz­ne zna­cze­nie, da­le­ko wy­kra­czające poza zwykłą es­te­tykę.

Tam, skąd po­cho­dziła Mar­gia­la – ze wsi w głębi Fog­gii – tyl­ko właści­cie­le ziem­scy mo­gli ob­da­ro­wać swo­je córki ha­fto­waną wy­prawą. Wy­szy­wa­ne or­na­men­ty ozna­czały pe­wien sta­tus społecz­ny i to właśnie one przy­ku­wały naj­większą uwagę. Każdy ele­ment był sta­ran­nie roz­pla­no­wy­wa­ny i eks­po­no­wa­ny na ja­kimś me­blu w sy­pial­ni ro­dziców pan­ny młodej: ręczni­ki na krzesłach i to­a­let­ce, złożona pościel na na­rzu­cie, a wraz z nią bie­li­zna rozłożona na po­dusz­kach. Należało do­brze uwi­docz­nić ko­ron­ko­we wykończe­nie, zdo­bio­ny brzeg i frędzle zwi­sające z lnia­nych ręczników kąpie­lo­wych – tych ręczników, które nig­dy nie były używa­ne do wy­cie­ra­nia dłoni lub twa­rzy, a za­wsze na­kroch­ma­lo­ne i w nie­na­ru­szo­nym sta­nie miały dum­nie pre­zen­to­wać się w łazien­ce. Co naj­wyżej wyciągano je w dniu po­ro­du, ale tyl­ko po to, żeby zo­ba­czyło je jak naj­więcej osób.

Mar­gia­la nie po­cho­dziła z ro­dzi­ny zie­miańskiej. Jej ro­dzi­ce byli zwykłymi dzierżaw­ca­mi upra­wiającymi zie­mię kogoś w ro­dza­ju ba­ro­na, który po­padł w niełaskę jesz­cze przed na­dejściem reżimu. Oj­ciec Mar­gia­li uro­dził się rol­ni­kiem i umarł jako rol­nik, mimo że przez całe życie ma­wiał, że kie­dyś od­ku­pi kawałek zie­mi ba­ro­na i wte­dy po­da­ru­je swo­jej córce ha­fto­wa­ne wia­no.

– Pew­ne­go dnia weźmiesz ślub jak praw­dzi­wa dama – po­wia­dał, gdy jesz­cze była dziec­kiem. – Do kościoła po­je­dziesz bryczką, a two­ja mat­ka od­pro­wa­dzi gości pie­szo, dum­na jak paw, po­nie­waż jej mąż zo­stał właści­cie­lem majątku ziem­skie­go. Two­je wia­no będzie bo­ga­to ozdo­bio­ne, pełne ko­ro­nek i – fiu, fiu – wszy­scy będą cię sza­no­wać.

Mama często opo­wia­dała nam o swo­im ojcu ma­rzy­cie­lu, o pra­gnie­niu chwały i uzna­nia, których ten bied­ny człowiek nig­dy się nie do­cze­kał. Życie nie po­to­czyło się po jego myśli. Nie zo­stał zie­mia­ni­nem i nie wydał swo­jej córki za mąż tak, jak na zie­mia­ni­na przy­stało. Od­szedł dość nie­spo­dzie­wa­nie i może dzięki temu nie prze­pełnił go żal wy­ni­kający z nie­zre­ali­zo­wa­nych ma­rzeń. Zmarł na za­pa­le­nie oskrze­li lub płuc. Przy­najm­niej tak mówio­no o tych nieszczęśni­kach, których przez wie­le mie­sięcy dręczył fleg­mi­sty, upo­rczy­wy ka­szel, za­nim ich ob­li­cze zbladło jak płótno, a wy­so­ka gorączka za­brała z tego świa­ta.

Pew­ne­go dnia, gdy Mar­gia­la opłaki­wała jesz­cze stratę ojca, Ago­sti­no Ven­trel­la, młodzie­niec ob­da­rzo­ny urodą, ale bez majątku, uj­rzał ją prze­cha­dzającą się uli­ca­mi Ce­ri­gno­li. Ago­sti­no przy­był z da­le­ka i nic nie wie­dział o jej żałobie. Fak­tem jest, że wraz z ku­zy­nem po­sta­no­wi­li udać się na prze­jażdżkę po oko­li­cy. Jego da­le­ki krew­ny miesz­kał w Ce­ri­gno­li, więc dwaj młodzi mężczyźni wypełnili bryczkę po brze­gi za­pa­sa­mi je­dze­nia, gdyż nie wie­dzie­li, cze­go mogą się spo­dzie­wać w podróży, i wy­ru­szy­li, prze­mie­rzając jałową zie­mię.

Ago­sti­no za­ko­chał się w Mar­gia­li od pierw­sze­go wej­rze­nia.

Mar­gia­la była piękna, ale jej uro­da nie brała się z de­li­kat­ności rysów, lecz z wyjątko­we­go ko­lo­ru oczu, który czy­nił z nich dwa klej­no­ty. Było coś także w jej za­cho­wa­niu, jakaś szla­chet­ność, wy­niosłość spoj­rze­nia, która może nie czy­niła z niej ko­bie­ty, w której żyłach płynie błękit­na krew, ale spra­wiała, że inni za taką ją uważali.

Kie­dy mężczyźni za­trzy­ma­li swój po­jazd na środ­ku uli­cy, aby za­py­tać, jak ma na imię, Mar­gia­la ob­rzu­ciła ich posępnym spoj­rze­niem. Wygłod­niałe oczy dra­pieżnika zmro­ziły łagod­ne­go Ago­sti­na.

– Jak ci na imię? – ośmie­lił się za­py­tać młodzie­niec.

Mat­ka po­pa­trzyła na nie­go su­ro­wo. Roz­gnie­wał ją swo­im lek­ko­myślnym py­ta­niem. Nie mogła pojąć, jak śmiał za­cze­pić dziew­czynę w żałobie. Od­po­wie­działa mu przy­ja­ciółka mo­jej mat­ki – za­lot­na pan­na z dużym biu­stem i sze­ro­ki­mi bio­dra­mi. Wie­lu wróżyło, że zaj­dzie w ciążę w wie­ku osiem­na­stu lat, a po­tem poświęci się niańcze­niu gro­ma­dy ba­chorów, które będą równie źle wy­cho­wa­ne jak ich oj­ciec. Do tego roz­ty­je się nie­miłosier­nie, a jej mąż skończy mar­nie – jak wszy­scy pi­ja­cy ożywiający ta­wer­ny głośnym be­ka­niem wywołanym przez skwaśniałe wino, które leje się tam stru­mie­nia­mi, i szu­kający po­cie­sze­nia między uda­mi ja­kiejś przy­jaźnie uspo­so­bio­nej, roz­wiązłej dziew­ki.

– Mam na imię Anna, a ona Ani­ta. Ale wszy­scy wołają na nią Dia­man­te – od­parła.

– Dia­man­te… Nie wy­obrażam so­bie bar­dziej od­po­wied­nie­go imie­nia – od­rzekł mój oj­ciec, dra­piąc się po podbródku, zdjął ka­pe­lusz, słynął bo­wiem z tego, że choć był bez gro­sza, nie bra­ko­wało mu do­brych ma­nier.

– Dia­man­te to imię mo­jej mat­ki. Czy jej także za­cznie się pan na­przy­krzać? Wie pan, do­pie­ro co zo­stała wdową – od­parła Mar­gia­la obu­rzo­nym to­nem.

Tych dwóch chłopców wpra­wiło ją w stan roz­drażnie­nia i nie było w tym nic nie­zwykłego, po­nie­waż za­wsze, gdy prze­by­wała w to­wa­rzy­stwie mężczyzn, re­ago­wała w po­dob­ny sposób.

Gdy­by Mar­gia­la miesz­kała gdzie in­dziej, na przykład w An­glii lub w ja­kimś wy­zwo­lo­nym fran­cu­skim mieście, może zo­stałaby fe­mi­nistką. Może wy­star­czyłoby po­je­chać tyl­ko do Me­dio­la­nu lub Rzy­mu, aby uj­rzeć pew­ne rze­czy z in­nej per­spek­ty­wy. Ale w mia­stecz­ku, gdzie się uro­dziła i wy­cho­wała, niektóre spra­wy nig­dy się nie zmie­niały. Życio­we praw­dy i pewną wiedzę, na przykład tę o po­sa­gu, prze­ka­zy­wa­no so­bie z ust do ust i nikt nig­dy nie odważył się im prze­ciw­sta­wić, nie mówiąc już o ko­bie­tach, którym przy­dzie­la­no epi­zo­dyczną rolę i które kla­sy­fi­ko­wa­no jako bier­ne ob­ser­wa­tor­ki, kwo­ki lub żmije – w zależności od za­ist­niałej sy­tu­acji.

Mar­gia­la od za­wsze czuła, że jest inna. To kłopo­tli­we i trud­ne do zro­zu­mie­nia dla pro­stych ko­biet z jej mia­stecz­ka uczu­cie to­wa­rzy­szyło jej nie­ustan­nie. Było po­dob­ne do podstępnej, swędzącej wy­syp­ki, która cza­sa­mi roz­le­wała się na jej cie­le od brzu­cha aż po gardło, gdzie z ko­lei osa­dzała się jak wiel­ka, twar­da gula. Wte­dy chciało jej się krzy­czeć, wydać donośny, dzi­ki wrzask, by w ten sposób uwol­nić całą fru­strację związaną z ta­kim sta­nem rze­czy, nie­zmien­nym od stu­le­ci.

I nie­kie­dy Mar­gia­la tak robiła – wówczas gdy miała pew­ność, że nie było ni­ko­go w po­bliżu. W upal­ne, let­nie popołudnia, kie­dy wokoło roz­le­gało się je­dy­nie ćwier­ka­nie ptaków i żaden, na­wet naj­mniej­szy po­wiew wia­tru nie zakłócał śpie­wu tych skrzy­dla­tych stwo­rzeń, rozglądała się uważnie, pod­wi­jała rękawy aż do łokci, rozkładała sze­ro­ko ręce i za­czy­nała krzy­czeć. Spoglądała w nie­bo, sta­wała w roz­kro­ku i krzy­czała, ile tchu w pier­siach. Pozosta­wała w tej po­zy­cji przez pe­wien czas, roz­ko­szując się chwilą, w której dawała upust na­gro­ma­dzo­ne­mu napięciu.

Na ustach Mar­gia­li po­ja­wiał się szy­der­czy uśmiech. Nie­spo­dzie­wa­nie za­czy­nała po­strze­gać sie­bie in­a­czej – jako osobę żyjącą w zgo­dzie ze świa­tem.5

Gdy do­tarłam do domu z wia­do­mością o śmier­ci Pie­tra, tonęłam we łzach. Moje po­wie­ki spuchły od płaczu, a ręce drżały ze zde­ner­wo­wa­nia. Chwilę później wpadła kuma An­to­niet­ta, która za­wsze do­wia­dy­wała się o wszyst­kim jako pierw­sza. Była zwia­stu­nem do­brych albo złych wieści. Mama za­wsze witała ją ser­decz­nie, ale wszy­scy, poza samą za­in­te­re­so­waną, wie­dzie­li, że jej nie zno­siła. Prze­zy­wała ją „starą ple­ciugą”, bo gadała trzy po trzy, nie za­sta­na­wiając się nad tym, co mówi, i często mijała się z prawdą.

– Mały Pie­tro nie żyje – mam­ro­tała i jed­no­cześnie do­bi­jała się do na­szych drzwi. – Pochłonęło go czar­ne mo­rze – dodała, okra­szając swo­je słowa pa­to­sem jak do­bry nar­ra­tor. – Może połknęła go wiel­ka ryba? Tak twier­dzi­li ry­ba­cy – mówiąc to, od­kryła swoją praw­dziwą na­turę – na­turę pa­pli, za­wsze go­to­wej do upiększe­nia prze­ka­zy­wa­nej wieści zmyślo­ny­mi szczegółami, bo jej zda­niem praw­da sama w so­bie nie zasługi­wała na zbyt wie­le uwa­gi.

Oczy­wiście żadne ogrom­ne mon­strum o prze­past­nej gar­dzie­li nie ist­niało, choć cza­sem – gdy ob­ser­wo­wało się roz­sza­lałe mo­rze – mogło się zda­wać, że wy­nu­rza się z nie­go za­rys ja­kie­goś prze­rażającego stwo­ra.

Ro­set­ta szyb­ko po­deszła, by otwo­rzyć drzwi, a Mar­gia­la wraz z moją drugą siostrą, Cor­ne­lią, wciąż próbowała mnie uspo­koić.

Moja sio­stra Cor­ne­lia jako je­dy­na nie odzie­dzi­czyła ostrych rysów Mar­gia­li. Jej uro­da była bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­na, po­dob­nie jak ojca. Wszy­scy w na­szym mia­stecz­ku mówili, że gdy­by tyl­ko uro­dził się gdzie in­dziej, z pew­nością zo­stałby ak­to­rem i wcie­liłby się w rolę jed­ne­go z tych ro­man­tycz­nych pa­triotów po­dzi­wia­nych przez nas w różnych fil­mach. Ktoś dodał, że przy­po­mi­nał Osval­da Va­len­tie­go², ale prze­wyższał go urodą i uprzej­mością, zważyw­szy na gbu­ro­wa­ty i wy­niosły cha­rak­ter tego słyn­ne­go ak­to­ra. Kie­dy do cen­trum mia­sta przy­je­chało kino ob­jaz­do­we, oj­ciec dum­nie sta­wał wśród tłumu pro­staków, którym bo­gi­ni We­nus naj­wy­raźniej nie poświęciła zbyt wie­le uwa­gi, i po­zo­wał jak gwiaz­da fil­mo­wa. Czuł, że różnił się od tych ob­dar­tusów, był bar­dziej wy­twor­ny. Mam­ro­tał nie­zro­zu­miałe słowa w języku włoskim – który chciał pod­szli­fo­wać – prze­rzu­cając wykałaczkę z jed­ne­go kącika ust w dru­gi. Opar­ty o ścianę ja­kie­goś ni­skie­go domu, jed­ne­go z tych, które wy­cho­dziły na plac, z za­do­wo­le­niem oglądał film, trzy­mając ręce w kie­sze­niach i przyj­mując po­stawę nie­grzecz­ne­go chłopca.

Stał tak ze skrzyżowa­ny­mi no­ga­mi, nie­co zgar­bio­ny. Przy­bie­rał ar­ty­styczną pozę – jak mówiła Mar­gia­la – którą właśnie ściągnął od Va­len­tie­go. Był to człowiek wiecz­nie młody i naj­wy­raźniej bar­dzo po­do­bał się ko­bie­tom, po­nie­waż na jego wi­dok młode pan­ny z mia­stecz­ka uśmie­chały się do sie­bie, szepcząc coś pod no­sem.

Mar­gia­la wie­działa, że dziew­czy­ny tra­ciły dla nie­go głowę. Był ty­po­wym przy­stoj­nia­kiem, ale nie prze­szka­dzało jej to, po­nie­waż miała świa­do­mość, że oj­ciec chłonął każde jej słowo i ubóstwiał tyl­ko ją.

Kie­dy do drzwi za­pu­kała kuma An­to­niet­ta, Cor­ne­lia właśnie mnie cze­sała. Robiła to po­wo­li i de­li­kat­nie, jak­by pieściła skórę nie­mowlęcia. Na­uczyła się tego od Mar­gia­li. Wszyst­kie byłyśmy jej uczen­ni­ca­mi. Po­zna­wałyśmy tech­nikę le­cze­nia do­ty­kiem, taj­ni­ki sporządza­nia mie­sza­nek ziołowych i opra­co­wy­wa­nia prze­pisów o cu­dow­nej mocy. Łago­dze­nie do­le­gli­wości ciała i du­cha za po­mocą rąk uzna­wa­no za sztukę, jedną z tych, z których mama była naj­bar­dziej dum­na. Można ją określić również jako pew­ne­go ro­dza­ju no­wa­torską pra­no­te­ra­pię, którą Mar­gia­la na­zy­wała magią.

– Wpuść ją, Cor­ne­lio. To ta sta­ra ple­ciu­ga – rzu­ciła ci­cho, wznosząc oczy ku nie­bu i po­mstując na ten przeklęty dzień.

An­to­niet­ta wpadła jak bu­rza do sy­pial­ni ro­dziców, gdzie sie­działam na krześle z wi­kli­ny i pa­trzyłam w oszołomie­niu na swo­je od­bi­cie w lu­strze zdo­biącym drzwi sza­fy.

Ko­smyk po­tar­ga­nych włosów opa­dał nie­sfor­nie na moje lewe ramię, a resz­ta pa­se­mek zo­stała za­ple­cio­na w gru­by war­kocz, z którego zbun­to­wa­ne sprężynki wy­sta­wały ni­czym cier­ni­ste kol­ce.

Nie było spo­so­bu, aby je opa­no­wać. Sta­no­wiły utra­pie­nie także dla Mar­gia­li. Wypróbowała na nich każdą ole­istą mik­sturę, którą sporządziła w celu wygładze­nia puszących się loków. Bez skut­ku.

– Musi się za tym kryć coś głębsze­go – mru­czała pod no­sem, gdy po raz ko­lej­ny zawiódł do­mo­wy bal­sam. – Tu nie cho­dzi tyl­ko o włosy… ale o twoją na­turę, o coś, co kry­je się w du­szy, cze­go nikt nie zdoła po­skro­mić.

Kie­dy roz­ma­wiała ze mną w ten sposób, pra­wie się jej bałam, bo zim­ne, nie­bie­skie oczy Mar­gia­li wpa­try­wały się upo­rczy­wie w jakiś punkt w prze­strze­ni, jak­by uka­zy­wał się jej inny wy­miar. Może ta­kie wrażenie wywoływał ko­lor jej tęczówek, rzad­ko spo­ty­ka­ny jaśniu­teńki od­cień nie­bie­skiego, pra­wie prze­zro­czy­sty, który spra­wiał, że bar­dziej przy­po­mi­nała anioła niż ziemską istotę. Cały ten kry­sta­licz­ny blask równo­ważyły jed­nak jej kru­czo­czar­ne, długie, po­skręcane włosy. Roz­pusz­czała je tyl­ko w na­szej obec­ności, przy in­nych zaś nosiła upięte w schlud­ny kok na wy­so­kości kar­ku.

Moja mat­ka była czar­nym aniołem.

– Zna­leźli go jacyś ry­ba­cy w por­cie. Kto to wie, od jak daw­na już nie żył – opo­wia­dała sta­ra ku­mosz­ka z przejęciem.

– Od go­dzi­ny – od­parła Mar­gia­la z nutką żalu.

– Od go­dzi­ny? Kto ci tak po­wie­dział? – spy­tała za­wie­dzio­na, po­nie­waż ktoś ją uprze­dził. Szlo­chałam przez kil­ka chwil, a po­tem zno­wu wy­buchłam nie­po­ha­mo­wa­nym płaczem. Zli­zy­wałam gęste łzy ko­niusz­kiem języka. Pa­trzyłam zroz­pa­czo­na, jak spa­dały na moje włosy, ko­szulkę, prze­siąkały ubra­nie i osia­dały na mo­ich drżących dłoniach.

Kuma An­to­niet­ta spoj­rzała na mnie py­tająco.

– Dia­man­te z nim była i wszyst­ko wi­działa – po­wie­działa na sam ko­niec Mar­gia­la, od­wra­cając się w stronę otwar­tych drzwi, które wy­cho­dziły na dzie­dzi­niec.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: