Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Opowiadanie z wędrówki po koloniach polskich w Ameryce Północnej - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowiadanie z wędrówki po koloniach polskich w Ameryce Północnej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 480 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OPO­WIA­DA­NIE Z WĘ­DRÓW­KI PO KO­LO­NIACH POL­SKICH W AME­RY­CE PÓŁ­NOC­NEJ

Przed­się­bio­rę opo­wia­da­nie – pro­ste, bez­pre­ten­sy­onal­ne opo­wia­da­nie, w któ­rem za­le­tę głów­ną sta­no­wić bę­dzie praw­da czy­sta. Ani na chwil­kę, ani na li­nij­kę fan­ta­zyi li­te­rac­kiej cu­glów nie po­pusz­czę. Je­że­li w cią­gu na­ra­cyi tra­fi się li­te­ra­tu­rą za­bar­wio­ny ustęp, to i w ra­zie ta­kim zmy­śle­nie w nim się nie znaj­dzie. Zda­jąc przed pu­blicz­no­ścią pol­ską spra­wę z wę­drów­ki, przed­się­wzię­tej i do­ko­na­nej w ce­lach do­nio­sło­ścią po­li­tycz­ną pod­szy­tych, wi­nie­nem spra­woz­da­niu nadać cha­rak­ter do­ku­men­tu, przy­dać się w ra­zie po­trze­by mo­gą­ce­go i hi­sto­ry­ko­wi.I.

Rów­no­cze­śnie ze zor­ga­ni­zo­wa­niem Związ­ku Wy­chodź­twa Pol­skie­go wy­two­rzo­ną zo­sta­ła w kształ­cie, jaki po­sia­da obec­nie, in­sty­tu­cya Skar­bu Na­ro­do­we­go Pol­skie­go. Usta­wę tak dla Związ­ku, jak dla Skar­bu, prze­dys­ku­to­wa­no i przy­ję­to w Zu­ry­chu, na zjeź­dzie w set­na Kon­sty­tu­cyi 3-go Maja rocz­ni­cę. W Usta­wie skar­bo­wej do za­zna­cze­nia jest szcze­gół, że opie­ka nad fun­du­szem i za­wia­dow­nic­two roz­po­rzą­dzal­ną czę­ścią pro­cen­tów po­wie­rzo­ne­mi są z pię­ciu człon­ków zło­żo­nej i raz je­den, przy jej ukon­sty­tu­owa­niu, przez Zwią­zek Wy­chodź­twa wy­bra­nej tak zwa­nej "Ko­mi­syi Nad­zor­czej". Człon­ko­wie jej, zaj­mu­ją­cy sta­no­wi­ska do­ży­wot­nie, po­sia­da­ją pra­wo do­bie­ra­nia so­bie to­wa­rzy­szy w ra­zach ubyt­ku w kom­ple­cie, czy to przez śmierć, czy też przez po­da­nie się do dy­mi­syi. Roz­po­rzą­dze­nie to, na­po­zór z de­mo­kra­tycz­nym du­chem sprzecz­ne, do Usta­wy wpro­wa­dzo­nem zo­sta­ło dla tego wła­śnie, aże­by w Za­rzą­dzie Skar­bo­wym duch de­mo­kra­ty­zmu i nie­pod­le­gło­ści prze­cho­wy­wał się za­wsze. Nie ist­nia­ło cia­ło ta­kie, któ­re­mu by wy­bie­ra­nie Ko­mi­syi, w pew­nych cza­su od­stę­pach, po­wie­rzo­nem być mo­gło. Zwią­zek Wy­chodź­twa po­zo­sta­wał, jak wszyst­kie po­przed­nie na emi­gra­cyi or­ga­ni­za­cye, pod za­gro­że­niem roz­wią­za­nia; przy­tem cha­rak­ter i kie­ru­nek jego za­wsze mógł się zmie­niać, w za­leż­no­ści po­zo­sta­jąc od ży­wio­łów, prze­wa­gę w da­nej chwi­li ma­ją­cych; pod na­ci­skiem prze­to prą­dów stron­ni­czych prze­pro­wa­dza­ne do Ko­mi­syi Nad­zor­czej wy­bo­ry wy­da­wać mo­gły re­zul­ta­ty nie­od­po­wied­nie. Ze wzglę­du na ewen­tu­al­ność po­dob­ną, bez­pie­czeń­stwo na­ka­zy­wa­ło uzu­peł­nia­nie oso­bo­we­go skła­du Ko­mi­syi po­wie­rzył, wy­brań­com zor­ga­ni­zo­wa­ne­go w roku 1891, a nie­wąt­pli­wie de­mo­kra­tycz­ne­go i po­stę­po­we­go, Związ­ku Wy­chodź­twa. Z pra­wa do­bie­ra­nia człon­ków do kom­ple­tu Ko­mi­sya Nad­zor­cza ko­rzy­sta­ła dwa razy – za każ­dym ra­zem z po­wo­du po­da­nia się człon­ka jed­ne­go do dy­mi­syi. Raz na miej­sce Jó­ze­fa K. Ja­now­skie­go wszedł Dr. Au­gust So­ko­łow­ski, dru­gi raz na miej­sce Dra A. So­ko­łow­skie­go wy­bra­nym zo­stał ob. J. E. Jerz­ma­now­ski. Związ­ko­wi Wy­chodź­twa, a ra­czej Za­rzą­do­wi one­go, Wy­dzia­ło­wi Wy­ko­naw­cze­mu, Usta­wa po­wie­rza obo­wią­zek pro­wa­dze­nia sys­te­ma­tycz­nej agi­ta­cyi na rzecz Skar­bu Na­ro­do­we­go.

W r. 1895 w skład Ko­mi­syi Nad­zor­czej wcho­dzi­li: au­tor ni­niej­sze­go opo­wia­da­nia w cha­rak­te­rze pre­ze­sa-se­kre­ta­rza, Dr. Hen­ryk Gier­szyń­ski, wice pre­zes, Dr. Zyg­munt La­skow­ski, Dr. Ka­rol Le­wa­kow­ski i Dr. Au­gust So­ko­łow­ski, człon­ko­wie.

Fun­dusz skar­bo­wy, dzię­ki paru wpły­wem znacz­niej­szym, do­cho­dził w cza­sie owym wy­so­ko­ści fran­ków 100.000. Roz­pa­trze­nie się w po­cho­dze­niu wpły­wów wska­zy­wa­ło wy­chodź­two pol­skie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, jako źró­dło, na któ­re li­czyć moż­na było pew­niej, ani­że­li na po­zo­sta­ją­ce pod do­zo­rem za­bor­czym dziel­ni­ce Pol­ski, ba­ła­mu­co­ne przez stron­nic­twa ugo­dow­ców ro­dza­ju roz­licz­ne­go, za­po­bie­ga­ją­cych szcze­gól­nie roz­bu­dza­niu się sa­mo­dziel­no­ści w spo­łe­czeń­stwie pol­skiem. We wzglę­dzie tym Skarb Na­ro­do­wy peł­nił wła­śnie funk­cyę bu­dzi­ka. Wzmac­nia­nie tej funk­cyi obo­wiąz­ko­wo cię­ży­ło na za­ło­ży­cie­lach in­sty­tu­cyi. Wcho­dzi­łem do skła­du i Ko­mi­syi Nad­zor­czej i, w cha­rak­te­rze człon­ka przy­bra­ne­go, do Wy­dzia­łu Wy­ko­naw­cze­go. Losy Skar­bu ob­cho­dzi­ły mnie moc­no. Roz­my­śla­łem nad nimi i zwra­ca­łem z tej ra­cyi na wy­chodź­two pol­skie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych uwa­gę tem­bar­dziej, że od nie­ja­kie­go cza­su jed­na z naj­po­waż­niej­szych i naj­sym­pa­tycz­niej­szych or­ga­ni­za­cyi pol­skich ta­mecz­nych, no­szą­ca na­zwę Związ­ku Na­ro­do­we­go Pol­skie­go, wcho­dzi­ła ze Związ­kiem Wy­chodź­twa w sto­sun­ki re­gu­lar­ne. Nie po­mnę, na któ­rem z od­by­wa­ją­cych się w miesz­ka­niu mo­jem po­sie­dzeń Wy­dzia­łu Wy­ko­naw­cze­go wy­stą­pi­łem z wnio­skiem wy­sła­nia, ce­lem utrwa­le­nia sto­sun­ków i po­sta­wie­nia spra­wy skar­bo­wej na pod­sta­wach pew­nych, de­le­ga­ta od Związ­ku Wy­chodź­twa na ma­ją­cy się od­być w mie­sią­cu Wrze­śniu, w tym­że roku, w mie­ście Cle­ve­land, Sejm je­de­na­sty Związ­ku Na­ro­do­we­go Pol­skie­go. Wnio­sek mój, wcho­dzą­cy do obo­wiąz­ków Wy­dzia­łu Wy­ko­naw­cze­go, przez Wy­dział ten przy­ję­ty, ten wy­dał re­zul­tat, że na sejm związ­ko­wy nie je­den, ale dwóch po­je­cha­ło de­le­ga­tów: Dr. Ka­rol Le­wa­kow­ski i ob. Zyg­munt Ba­lic­ki.

Obec­ność ich na sej­mie cle­ve­land­skim po­myśl­ne za­zna­czy­ły na­stęp­stwa. Wy­ra­zi­ło je ści­ślej­sze, niż po­przed­nio, po­mię­dzy or­ga­ni­za­cy­ami pol­skie­mi w Ame­ry­ce i w Eu­ro­pie zbli­że­nie, któ­re szcze­gól­nie Skar­bo­wi Na­ro­do­we­mu od­czuć się dało.

Dla Związ­ku Na­ro­do­we­go Pol­skie­go Skarb Na­ro­do­wy żad­ną nie był no­wo­ścią. Związ­kow­cy wie­dzie­li o nim i skła­da­li na ten cel pie­nią­dze. In­sty­tu­cya ta na grun­cie ame­ry­kań­skim po­wsta­ła za spra­wą nie­bosz­czy­ka Aga­to­na Gil­le­ra, z któ­rym ko­re­spon­do­wa­li za­ło­ży­cie­le Związ­ku: An­drzej­ko­wicz, Li­piń­ski. Nie ja­sno jeno okre­ślo­nem było jej za­da­nie: dro­gą skła­dek zbie­ra­no na, spra­wę pol­ską pie­nią­dze, o zu­żyt­ko­wa­niu któ­rych orze­kać miał

Zwią­zek w ra­zach da­nych. We wzglę­dzie tym prze­to de­cy­do­wać miał chwi­lo­wy na­strój opi­nii pu­blicz­nej w ło­nie Związ­ku – mógł za­tem fun­du­sze prze­zna­czać na cele w luź­nym do spra­wy pol­skiej po­zo­sta­ją­ce sto­sun­ku. Skład­ki szły zra­zu żywo, na­stęp­nie sła­bły i, do­pro­wa­dziw­szy kwo­tę skar­bo­wą do wy­so­ko­ści 8.414 do­la­rów, usia­ły pra­wie. Do­dać na­le­ży, że czu­wa­ją­cy nad tego ro­dza­ju "wy­stęp­ny­mi" na wy­chodź­twie pol­skiem ob­ja­wa­mi Kraj pe­ters­bur­ski ogło­sił był, że Skarb Na­ro­do­wy w Ame­ry­ce zo­stał skra­dzio­ny, za­opa­tru­jąc wia­do­mość tę w na­ukę mo­ral­na o nie­bez­pie­czeń­stwie, za­gra­ża­ją­cem fun­du­szom, nad któ­ry­mi nie czu­wa do­zór urzę­do­wy. Na­uka ta mo­ral­na wy­szła z pod pió­ra, ocen­zu­ro­wa­ne­go w pań­stwie, w któ­rem kra­dzież z pod do­zo­ru urzę­do­we­go sta­no­wi głów­ny wia­ry pa­try­otycz­nej ar­ty­kuł. Wia­do­mość była fał­szem; spro­sto­wa­nia fał­szu Kraj nie za­mie­ścił, po­zo­sta­wia­jąc czy­tel­ni­ków swo­ich w prze­ko­na­niu o kra­dzie­ży fun­du­szu, zło­żo­ne­go w Mil­wau­kee pod do­zo­rem od­po­wie­dzial­nym i prze­nie­sio­ne­go w roku 1900 do de­po­zy­tu rap­per­swyl­skie­go.

Spra­wa Skar­bu Na­ro­do­we­go w Ame­ry­ce, dzię­ki ini­cy­aty­wie za­ło­ży­cie­li Związ­ku Na­ro­do­we­go Pol­skie­go; dzię­ki ob. E. J. Jerz­ma­now­skie­mu, któ­ry, miesz­ka­jąc w No­wym Yor­ku, ze­brał, nie­za­leż­nie od Związ­ku Na­ro­do­we­go Pol­skie­go, kwo­tę wy­no­szą­cą 30 ty­się­cy fr. z góra i wlał ja rów­nież do de­po­zy­tu w Rap­per­swy­lu; dzię­ki wresz­cie ob… ob. Le­wa­kow­skie­mu i Ba­lic­kie­mu, któ­rzy wy­ja­śni­li zna­cze­nie i za­da­nie in­sty­tu­cyi skar­bo­wej: spra­wa ta ure­gu­lo­wa­ła się na grun­cie ame­ry­kań­skim. Ko­mi­sya Nad­zor­cza za­mia­no­wa­ła w Sta­nach Zjed­no­czo­nych Ko­mi­sa­rza Głów­ne­go Skar­bu Na­ro­do­we­go w oso­bie E. J. Jerz­ma­rzow­skie­go, oraz w mia­stach więk­szych i w sta­nach – Pod­ko­mi­sa­rzy, obo­wią­za­nych czu­wać nad pa­mię­ta­niem przez wy­chodź­two o in­sty­tu­cyi, ma­ją­cej osta­tecz­nie na celu wy­zwo­le­nie Pol­ski, obo­wią­za­nych rów­nież sta­wać w in­sty­tu­cyi tej obro­nie wo­bec prze­ciw­ni­ków, za­pal­czy­wie na nią po­wsta­ją­cych.

O! bo i w Sta­nach Zjed­no­czo­nych Skarb Na­ro­do­wy prze­ciw­ni­ków za­wzię­tych miał i ma. Sprze­ci­wia­ją się mu w Ame­ry­ce wszyst­kie na pod­kła­dzie re­li­gij­nym wy­kwi­ta­ją­ce Zjed­no­cze­nia, Unie, nie go­rzej i nie sła­biej, niż w Eu­ro­pie wsze­la­kie stań­czy­kie­rye, te­li­me – ni­zmy, ugo­dy, trój­lo­ja­li­zmy i inne do tej ka­te­go­ryi kwa­li­fi­ku­ją­ce się stron­nic­twa, od­zna­cza­ją­ce się stru­siów od­wa­ga oby­wa­tel­ska. Prze­ciw­ni­kom ame­ry­kań­skim za ha­sło słu­ży ka­to­li­cyzm i wy­gła­sza­ne przez nich przy oka­zyi każ­dej twier­dze­nie, że się Pol­ska ka­to­li­cy­zmo­wi wiel­ce za­słu­ży­ła. I dla tego, że się za­słu­ży­ła, od­ma­wia­ją za­sił­ków do wy­zwo­le­nia jej nie­zbęd­nych. W tym ra­zie lo­gi­ka idzie w pa­rze z ory­gi­nal­nem wdzięcz­no­ści poj­mo­wa­niem. Po­mó­wi­my jesz­cze o tem w dal­szym opo­wia­da­nia na­sze­go cią­gu, za­zna­cza­jąc tym­cza­sem, że gdy­by nie ta po­wa­ża­nych przez lud nasz sług bo­żych opo­zy­cya, po­słu­gu­ją­ca się nie­zgod­ne­mi z praw­dą in­sy­nu­acy­ami, Skarb Na­ro­do­wy li­czył­by w mo­men­cie obec­nym nie kil­ka, ale kil­ka­na­ście, może kil­ka­dzie­siąt se­tek ty­się­cy. Szko­dzić ła­twiej, niż po­ma­gać. Słu­dzy bozi wy­si­la­li dow­ci­py, chwy­ta­li się spo­so­bów z go­dzi­wo­ścią w jaw­nej po­zo­sta­ją­cych nie­zgo­dzie, szko­dzi­li, – nie byli ato­li w sta­nie na­pły­wu skła­dek na Skarb Na­ro­do­wy po­wstrzy­mać. Na­pły­wa­ły one po­wol­nie, – na­pły­wa­ły jed­nak cią­gle, w ob­fi­to­ści raz tro­chę więk­szej, znów tro­chę mniej­szej. Cią­głość nie prze­ry­wa­ła się po­mi­mo, że ob. E. J. Jerz­ma­now­ski, prze­nió­sł­szy się na miesz­ka­nie z Ame­ry­ki do Eu­ro­py, funk­cyę Ko­mi­sa­rza Głów­ne­go zło­żył w ręce ob. F. H. Ja­błoń­skie­go. Zmia­na ta oso­bi­sto­ścio­wa wy­wo­ła­ła na­stęp­nie uchwa­łę sej­mo­wą, mocą któ­rej każ­do­ra­zo­wy Cen­zor Związ­ko­wy jest za­ra­zem Głów­nym Ko­mi­sa­rzem Skar­bu Na­ro­do­we­go Pol­skie­go na Sta­ny Zjed­no­czo­ne Ame­ry­ki Pół­noc­nej.

In­struk­cya dla wy­jeż­dża­ją­cych do Ame­ry­ki D-ra K. Le­wa­kow­skie­go i ob. Z. Ba­lic­kie­go z pod mego wy­szła pió­ra. Zre­da­go­wa­łem ją w cha­rak­te­rze Pre­ze­sa-Se­kre­ta­rza Ko­mi­syi Nad­zor­czej. Po­le­ca­ła ona sta­wia­nie spra­wy skar­bo­wej bez prze­sad­ne­go na­ci­sku, nie do­ty­ka­jąc kwe­styi po­dat­ko­wej, ale roz­bu­dza­jąc gor­li­wość do­bro­wol­ną. Nie zna­jąc stop­nia cie­pła pa­try­otycz­ne­go, prze­ni­ka­ją­ce­go ser­ca wy­chodź­twa na­sze­go w Ame­ry­ce, lę­ka­łem się zra­zić wy­chodź­ców wo­gó­le, zwłasz­cza zaś związ­kow­ców, na któ­rych po­le­ga­ła cała w rze­czy Skar­bu waga. Uwa­ża­łem za lep­sze, aże­by się ze spra­wą tą po­wo­li oswo­ili i sami się w niej roz­pa­trzy­li. Od­por­ność ich wo­bec klątw na nich z am­bon ci­ska­nych, wo­bec od­pę­dza­nia człon­ków Związ­ku Na­ro­do­we­go Pol­skie­go od kon­fe­sy­ona­łu, od­ma­wia­nia im ślu­bów, ich dzie­ciom chrztu, ich zmar­łym po­grze­bu – od­por­ność wo­bec tego wszyst­kie­go do­bre w od­nie­sie­niu do zwal­cza­ne­go przez du­cho­wień­stwo Skar­bu czy­ni­ła na­dzie­je. Byle się idea ta na grun­cie ame­ry­kań­skim przy­ję­ła, byle się za­ko­rze­ni­ła i za­kieł­ko­wa­ła.

Bar­dzo mi o to cho­dzi­ło ze wzglę­du na trud­no­ści, z ja­kie­mi idea skar­bo­wa na grun­cie pol­skim ła­mać się musi. Pro­ste­mu do­nio­sło­ści jej zro­zu­mie­niu prze­szka­dza­ją do­ku­cza­ją­ce Po­la­kom – dla tego, że Po­la­ka­mi są – w każ­dej chwi­li i na miej­scu każ­dem kło­po­ty i szy­ka­ny. Nie jed­ne­mu za kil­ka na Skarb da­nych gro­szy nie chce się na gło­wę swo­ja na­wo­ły­wać pro­ce­su o zbrod­nię sta­nu, brze­mien­ne­go w za­bo­rze pru­skim – wy­ro­kiem wię­zie­nia kil­ku­let­nie­go, w mo­skiew­skim – ze­sła­nia dro­ga ad­mi­ni­stra­cyj­ną, to zna­czy bez sadu, na po­rze­cze Leny, Je­ni­se­ju, lub w ra­zie naj­lep­szym Dźwi­ny Pół­noc­nej. Zbrod­nia sta­nu – to­nie prze­lew­ki, za­rów­no w pań­stwie bo­jaź­ni bo­żej, rzą­dzo­nem obec­nie przez mo­nar­chę we­so­łe­go, jako też w mo­car­stwie pół Eu­ro­py i po­ło­wę Azyi obej­mu­ją­cem, po­zo­sta­ja­cem pod wła­da­niem mi­ło­śni­ka po­ko­ju. Po­la­kom pod­da­nym au­stry­ac­kim my­śleć o Skar­bie prze­szka­dza­ją stań­czy­cy, któ­rym Au­strya na pa­stwę Ga­li­cyę od­da­ła i któ­rzy rze­czy w tej Pol­ski dziel­ni­cy do tego do­pro­wa­dzi­li, że Ga­li­cy­anin prze­cięt­ny za waż­niej­sze uwa­ża szar­pa­nie się, w epo­ce wy­bo­rów zwłasz­cza, z nad­uży­cia­mi sta­ro­stów, ko­mi­sa­rzów i in­nych urzęd­ni­ków, ani­że­li skła­da­nie od cza­su do cza­su na Skarb Na­ro­do­wy gro­sza, ani­że­li za­sta­na­wia­nie się nad zna­cze­niem idei skar­bo­wej. Kło­po­ty lo­kal­ne, wy­ni­ka­ją­ce z po­trze­by bro­nie­nia isto­ty na­ro­do­wej Pol­ski od za­bój­czych państw za­bor­czych na­pa­dań, po­chła­nia­ją uwa­gę kra­jow­ców cał­ko­wi­cie i czy­nią ich nie­zdol­ny­mi do obro­ny sys­te­ma­tycz­nej wo­bec sys­te­ma­tycz­nych na­pa­ści.

Obro­na tego ro­dza­ju, " obro­na czyn­na " , tkwi wła­śnie w idei skar­bo­wej, jej nić prze­wod­nią, jej oś, jej isto­tę sta­no­wi; prze­ni­ka ją i wy­twa­rza na­tu­ral­ny, a ko­niecz­ny po­mię­dzy kra­jem pol­skim, a wy­chodź­twem pol­skiem łącz­nik. Łącz­nik ser­co­wy i ro­zu­mo­wy – pa­try­otycz­ny i po­li­tycz­ny. Cze­go ro­bić nie mogą kra­jow­cy, to ro­bić po­win­ni wy­chodź­cy.

Po­win­ność ta nur­to­wa­ła mi w du­szy od cza­su, gdy po po­gro­mie pod Te­me­swa­rem (r. 1849) wy­padł mi z rak oręż, któ­rym się z dwo­ma oj­czy­zny mo­jej krzyw­dzi­cie­la­mi mie­rzy­łem. Po­sze­dłem na wy­gna­nie. Na wy­gna­niu nie za­koń­czy­ła się dla mnie o Pol­skę wal­ka. Zmie­nił się jeno oręż. Mar­sze i bi­twy ustą­pi­ły miej­sca ma­new­rom po­li­tycz­nym, ma­ją­cym ten sam cel, co po­wsta­nia, spi­ski, za­ma­chy, do­ko­ny­wa­ne od cza­su roz­bio­rów Pol­ski. Do ma­new­rów tego ro­dza­ju przy­był w cza­sach ostat­nich Skarb Na­ro­do­wy, – in­sty­tu­cja, wno­szą­ca do " obro­ny czyn­nej " sys­te­ma­tycz­ność, spół­dzia­ła­ją­ca na polu tem z pra­wie rów­no­cze­śnie za­ło­żo­ną Ligą Na­ro­do­wą i nie gdzie­in­dziej ist­nieć mo­gą­ca, tyl­ko za­gra­ni­cą – na wjchodź­twie.

Dla tej to in­sty­tu­cyi, dla utrwa­le­nia jej, dla wzmoc­nie­nia na­wią­za­nych przez Le­wa­kow­skie­go i Ba­lic­kie­go wę­złów pa­try­otycz­no­po­li­tycz­nych mię­dzy wy­chodź­twem a kra­jem, za­opa­trzo­ny przez Wy­dział Wy­ko­naw­czy Związ­ku Wy­chodź­twa Pol­skie­go w Eu­ro­pie i przez Ko­mi­tet Cen­tral­ny Ligi Na­ro­do­wej w peł­no­moc­nic­twa – przed­się­wzią­łem do Ame­ry­ki Pół­noc­nej po­dróż, oraz po Sta­nach Zjed­no­czo­nych wę­drów­kę mi­syj­ną. Com przed­się­wziął, te­gom do­ko­na).

Jak?…II.

W po­dró­ży do Ame­ry­ki w dwóch wzglę­dach – we wzglę­dzie zdro­wia i we wzglę­dzie po­wo­dze­nia – tkwi­ła dla mnie moc­no umo­ty­wo­wa­na za­gad­ko­wość. Go do zdro­wia – w chwi­li wy­jaz­du, po dłu­giej, ob­łoż­nej, we­dle zda­nia le­ka­rzy śmier­cią za­gra­ża­ją­cej i re­cy­dy­wą za­zna­czo­nej cho­ro­bie, znaj­do­wa­łem się w sta­nie nie wy­zdro­wie­nia zu­peł­ne­go, lecz spo­ro do ży­cze­nia po­zo­sta­wia­ją­cej re­kon­wa­le­scen­cyi. Czu­wa­ją­ca na­de­mną cór­ka (le­kar­ka) by­ła­by mnie z pew­no­ścią nie pu­ści­ła, gdy­bym się był jej do tra­pią­cych mnie jesz­cze symp­to­ma­tów pa­to­lo­gicz­nych przy­znał. Nie przy­zna­wa­łem się w oba­wie, aże­by po­wtór­ne (mia­łem je­chać we wrze­śniu r. 1890 – na sejm XIII Związ­ku Na­ro­do­we­go Pol­skie­go do Grand

Ra­pids) na póź­niej wy­jaz­du odło­że­nie nie spro­wa­dzi­ło po­now­ne­go za­pad­nię­cia na zdro­wiu i nie uda­rem­ni­ło do­ko­na­nia tego, com za obo­wią­zek mój służ­bo­wy w od­nie­sie­niu do Oj­czy­zny uwa­żał. Gdy mi per­swa­do­wa­no, przyj­mo­wa­łem per­swa­zye w zna­cze­niu lu­kiem, ja­kie bym nada­wał, gdy żoł­nie­rzem by­łem, od­cią­ga­niu mnie od bi­twy pod pre­tek­stem, że zgi­nać mogę. – Cho­dzi­ło mi o do­trzy­ma­nie w so­bie tchu do Chi­ca­go o roz­mó­wie­nie się z Za­rzą­dem Związ­ku Na­ro­do­we­go Pol­skie­go, z Ko­mi­sa­rzem Głów­nym Skar­bu Na­ro­do­we­go i z paru po­sia­da­ją­ce­mi u Po­la­ków tam­tej­szych za­ufa­nie oso­bi­sto­ścia­mi – o po­bra­nie od nich zo­bo­wią­zań wnie­sie­nia na sej­mie XIV spra­wy opo­dat­ko­wa­nia grup związ­ko­wych na rzecz Skar­bu Na­ro­do­we­go. O to mi tyl­ko cho­dzi­ło. Przy­pusz­cza­łem moż­li­wość ka­ta­stro­fy ży­cio­wej – z cięż­kiej wy­cho­dzi­łem cho­ro­by i lat sie­dem­dzie­siąt sześć li­czy­łem; przy­pusz­cza­łem jed­nak i moż­li­wość prze­ciw­ną. Zresz­tą – ry­zy­ko­wa­łem. Qu­ine ris­gue rien n'a rien. Byle się tyl­ko do Chi­ca­go do­stać!… Nie­po­ko­iła mnie myśl o ro­dzi­nie, nad któ­rą czu­wać by­łem obo­wią­za­ny, a któ­rą śmierć moja bo­le­śnie by pod każ­dym do­tknę­ła wzglę­dem. Spra­wy jed­nak pry­wat­ne pu­blicz­nym pierw­szeń­stwa ustę­po­wać mu­szą. Tak my­śla­łem.

Bar­dziej wsze­la­ko, ani­że­li szan­sę ze zdro­wiem i z wie­kiem spóź­nio­nym w stycz­no­ści po­zo­sta­ją­ce, nie­po­ko­iły mnie szan­sę po­wo­dze­nia. Ana­li­za ty­tu­łów mo­ich nie da­wa­ła we wzglę­dzie tym pew­no­ści nie­wąt­pli­wej. Były dane za, były i prze­ciw. Któ­reż prze­wa­ża­ły?… Prze­wa­gę, jak mi się zda­wa­ło, przy­znać na­le­ża­ło tym dru­gim, cho­ciaż­by nie dla cze­go in­ne­go, to dla tego już sa­me­go, że wszyst­ko, co mnie za­le­ca­ło, od­no­si­ło się do tem­pi pas­sa­ti. By­łem nie­gdyś żoł­nie­rzem wa­lecz­nym; by­łem nie­gdyś au­to­rem ce­nio­nym. Lat temu sześć (1894) w Ga­li­cyi, w cza­sie wy­sta­wy Ko­ściusz­kow­skiej, spo­tka­ły mnie wpraw­dzie owa­cye, lecz mia­ły one cha­rak­ter – że tak się wy­ra­żę – re­tro­spek­tyw­ny, laki, ja­kim by od­zna­cza­ło się – daj­my na to – Jó­ze­fa Ko­rze­niow­skie­go przy­ję­cie, gdy­by był dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu lat do­żył i do Lwo­wa na zjazd li­te­rac­ki przy­był. Łą­czy­ło się z tem jesz­cze ra­cyj parę, do­ty­czą­cych w czę­ści znaw­ców i sma­ko­szów li­te­rac­kich, w czę­ści dzia­ła­czy po­li­tycz­no-spo­łecz­nych, oraz nie­wy­mar­łych do cza­su one­go mo­ich to­wa­rzy­szy bro­ni.

Wspo­mnie­nia te ato­li war­tość nie­ja­ką mia­ły w Eu­ro­pie. W Ame­ry­ce zaś – kto co o tem, co się mo­jej ty­czy­ło oso­bi­sto­ści, wie­dzieć mógł?…

– To jed­no… – sło­wa jed­ne­go z przy­ja­ciół mo­ich, któ­ry w roz­mo­wie po­uf­nej usi­ło­wał mnie od za­mia­ru po­dró­ży od­pro­wa­dzić. Za­cho­dzi ato­li coś gor­sze­go jesz­cze… Po­prze­dzi­łeś sie­bie emi­sa­ry­uszem, ma­ją­cym ci dro­gę uto­ro­wać… Do­szły nas wia­do­mo­ści pew­ne, że emi­sa­ry­usz ów, nie­ste­ty, skom­pro­mi­to­wał cie­bie…

– Kto?… co?… jaki emi­sa­ry­usz!?… wy­krzyk­ną­łem zdzi­wio­ny. Przy­ja­ciel mój na­zwał oso­bi­stość o mi­syę po­dej­rza­na.

Był to do­mysł z pal­ca wy­ssa­ny. Emi­sa­ry­usza nie wy­sy­ła­łem żad­ne­go.

– Po­mi­ja­jąc to – cią­gnął mój przy­ja­ciel – cze­ka cie­bie fia­sco nie­chyb­ne ze stro­ny ta­mecz­ne­go wy­chodź­twa pol­skie­go, prze­ję­te­go na wy­lot ame­ry­ka­ni­zmem i ce­nią­ce­go w lu­dziach po­tę­gę w każ­dym wzglę­dzie: w mo­ral­nym i w fi­zycz­nym – po­tę­gę, uwień­czo­ną po­wo­dze­niem. Za­chwy­ca się ono Pa­de­rew­skim, czci Edi­so­na, wiel­bi Van­der­bil­ta za po­tę­gę u jed­ne­go ar­ty­stycz­ną, u dru­gie­go umy­sło­wą, u trze­cie­go ob­ro­to­wą, dzię­ki któ­rej zgro­ma­dzi­li mi­lio­ny. Tem za­im­po­no­wa­li. Lu­dziom ta­mecz­nym za­im­po­no­wał­by Py­tla­siń­ski silą fi­zycz­ną. Za­im­po­no­wał­by im człek ro­sły, ple­czy­sty, mi­nia­sty, wą­sa­ty, ob­da­rzo­ny gło­sem tu­bal­nym. Ty zaś – co?… Ani wzię­to­ści, ani ma­jąt­ku, ani po­sta­wy ol­brzy­miej, ani gło­su do­no­śne­go; nie po­sia­dasz nic, coby to­bie, a przez to i za­da­niu twe­mu, po­wo­dze­nie za­pew­nia­ło… I ja, i (tu na­zwisk kil­ka wy­mie­nił) wszy­scy, co ci szcze­rze sprzy­ja­my, go­rą­co pra­gnie­my, aże­byś za­nie­chał za­mia­ru, któ­re­go szan­sę wszyst­kie, we wzglę­dzie zdro­wia przedew­szyst­kiem, są prze­ciw­ko to­bie… Le­wa­kow­ski i Ba­lic­ki mło­dzi byli i sil­ni, a co z nich Ame­ry­ka zro­bi­ła!…

Nie mo­głem per­swa­zy­om tym i im po­dob­nym względ­nej bo­daj nie­przy­zna­wać słusz­no­ści. Ale mia­łem sie­bie za żoł­nie­rza, idą­ce­go świa­do­mie na pla­ców­kę stra­co­ną i ma­ją­ce­go w per­spek­ty­wie śmierć, ka­lec­two lub nie­wo­lę. Cof­nię­cie się zna­czy­ło­by uciecz­kę – de­zer­cyę, któ­rej samo przy­pusz­cze­nie wpra­wia­ło mnie w obu­rze­nie.

Dzia­ła­ło tu nie ro­zu­mo­wa­nie, ale uczu­cie. Z le­gom so­bie spra­wę zda­wał i na wy­na­gro­dze­nie nie­ja­ko ro­zu­mo­wa­niu, że ze­pchnię­tem zo­sta­ło na sta­no­wi­sko pod­rzęd­ne, po­wzią­łem po­sta­no­wie­nie do­ło­że­nia ca­łej usil­no­ści, ce­lem osią­gnię­cia po­myśl­nych z wy­pra­wy mo­jej re­zul­ta­tów.

No – i wy­pra­wa do skut­ku przy­szła.

Po sierp­nio­wych zjaz­dach w Rap­per­swy­lu Rady Mu­ze­al­nej i Ko­mi­syi Nad­zor­czej Skar­bu Na­ro­do­we­go, nie­zwłocz­nie się w po­dróż wy­bie­rać po­czą­łem. Na dwa mie­sią­ce przed­tem za­mó­wi­łem na stat­ku miej­sce i da­łem na nie za­da­tek. Do prze­jaz­du przez oce­an wy­bra­łem li­nię, ob­słu­gi­wa­na przez Pół­noc­no­nie­miec­ki Lloyd, wła­sność kom­pa­nii, ma­ją­cej sie­dli­sko swo­ję w Bre­mie. Pa­ro­wiec, co mnie za­brać miał, na­zy­wał się Gros­ser Kur­fursl. Wy­pły­wał on d. 18 Sierp­nia z Bre­my, 19-go z So­uthamp­to­nu. Wy­bra­łem, aby na okręt się do­stać, So­uthamp­ton i d. 15 Sierp­nia, pod wie­czór, wsia­dłem do po­cią­gu, idą­ce­go z Zu­ry­chu, na Ba­zy­leę, do Pa­ry­ża, aże­by z Pa­ry­ża, przez Hawr, do So­uthamp­to­nu przez cie­śni­nę Ka­le­tań­ską się prze­rzu­cić. Na dwo­rzec w Zu­ry­chu od­pro­wa­dzi­ła mnie ro­dzi­na w to­wa­rzy­stwie gro­na mło­dzie­ży z "Ogni­wa", sto­wa­rzy­sze­nia, wcho­dzą­ce­go do skła­du Zjed­no­cze­nia to­wa­rzystw uczą­cej się mło­dzie­ży pol­skiej za­gra­ni­cą.

Dzień był po­sęp­ny i chłod­ny, je­sien­ny, od­po­wia­da­ją­cy na­stro­jem na­stro­jo­wi że­gna­ją­cej mnie gro­mad­ki. Daw­ne przy­sło­wie po­wia­da: "Wiesz, że je­dziesz, nie wiesz, czy wró­cisz". Myśl w niem za­war­ta za­sto­so­wać się daje do wszel­kiej po­dró­ży dal­szej. A ta, któ­rą roz­po­czy­na­łem, bli­ską nie była; przy­tem zna­cze­nie nie­ja­kie mia­ły dźwi­ga­ne prze­zem­nie na grzbie­cie lata. Więc leż smu­tek owie­wał gro­mad­kę, przed wnij­ściem do wa­go­nu sku­pio­ną, gro­mad­kę, w któ­rej znaj­do­wa­ły się naj­bliż­sze ser­cu memu isto­ty: dwie cór­ki naj­młod­sze i żona. Wi­dok tej ostat­niej, ko­bie­ty przez losy nie oszczę­dza­nej, przez cho­ro­by tra­pio­nej, spo­ko­ju w póź­nym wie­ku po­trze­bu­ją­cej i szcze­rze prze­zem­nie ko­cha­nej, głę­bo­kim przej­mo­wał mnie ża­lem. Na da­wa­nie jed­nak ża­lo­wi fol­gi nie było ani cza­su, ani moż­no­ści: mo­ment ru­sze­nia po­cią­gu szyb­ko nad­cho­dził; do­sta­nie zaś miej­sca w wa­go­nie wy­ma­ga­ło prze­bi­cia się przez tłum po­dróż­nych, ja­dą­cych do Pa­ry­ża na wy­sta­wę. Rzu­ciw­szy moim: "Bądź­cie zdro­wi! ", wci­sną­łem się w ciż­bę i, po­ma­ga­jąc so­bie łok­cia­mi, zdo­by­łem sie­dze­nie w prze­dzia­le dru­giej kla­sy, śród Ru­mu­nów, któ­rzy kupa idąc, miej­sce mi zro­bi­li. Za­le­d­wiem się usa­do­wił, po­ciąg ru­szył.

Nie we­so­łem było uspo­so­bie­nie moje. Wzru­sze­nia po­że­gnal­ne po chwi­li uspo­ko­iły się nie­co; miej­sce ich za­ję­ły wy­rzu­ty su­mie­nia.

"A nuż nie wró­cę: – co ona po­cznie?… "

"Ona" – żona moja – zcho­ro­wa­na, wie­kiem (lu­boć ode­mnie o lat szes­na­ście młod­sza) przy­gnie­cio­na, z my­śli mi nie zcho­dzi­ła. Ostat­nie jej na mnie zwró­co­ne, dłu­gie, głę­bo­kie, re­zy­gna­cyi peł­ne wej­rze­nie w du­szę moją wry­ło się nie­ja­ko, do ser­ca się­gnę­ło i su­mie­nie mą­ci­ło, przy­po­mi­na­jąc mi od­po­wie­dzial­ność, jaka na mnie za nią cię­ży­ła.

Trzy­dzie­ści ośm lat temu (1862 r.), we­zwa­ny do War­sza­wy przez Ko­mi­tet Cen­tral­ny, roz­sta­wa­łem się z nią. Wów­czas, mimo, że więk­sze gro­zi­ły mi nie­bez­pie­czeń­stwa, ani­że­li bu­rze mor­skie, bo oczy i uszy żan­dar­me­ryi mo­skiew­skiej, nie do­zna­wa­łem z jej po­wo­du nie­po­ko­ju ta­kie­go. Czy dla tego, że była mło­dą? – czym ją wów­czas mniej może mi­ło­wał?… Py­tań tych nie za­da­wa­łem so­bie w po­śpie­sza­ją­cym do Ba­zy­lei po­cią­gu: zaj­rza­ły one do my­śli mo­jej te­raz do­pie­ro. Jaka na nie od­po­wiedź? – ta chy­ba, że lata po­tę­gu­ją mi­łość w mło­do­ści zro­dzo­ną, a rze­tel­ną.

W Ba­zy­lei – zmia­na po­cią­gu. Mu­sia­łem znów miej­sce so­bie zdo­by­wać prze­bo­jem. Po­dróż, dal­szą od­by­wa­łem w to­wa­rzy­stwie Fran­cu­zów, do któ­rych stra­ci­łem ser­ce od cza­su, jak się w ca­rach mo­skiew­skich roz­ko­cha­li. Pa­trzeć jed­nak na nich mu­sia­łem i, pa­trząc, tak w prze­jeź­dzie z Ba­zy­lei do Haw­ru, jak, w pół­trze­cia mie­sią­ca póź­niej z Cher­bo­ur­ga do Ba­zy­lei, jed­nej do­strze­głem rze­czy, lej mia­no­wi­cie, żem w rę­kach po­dróż­nych nie wi­dział dzien­ni­ków in­nych, tyl­ko wy­łącz­nie re­ak­cyj­ne. Trud­no zro­zu­mieć, cze­mu do­tych­czas ża­den z wiel­kich ksią­żąt nie na­tu­ra­li­zo­wał się we Fran­cyi i nie za­jął sta­no­wi­ska pre­zy­den­ta rze­czy­po­spo­li­tej. Czyż by dwór ro­syj­ski cze­kał, aż osty­gnie we Fran­cu­zach mi­łość dla Mo­skwy?…

Nie­smacz­nym był dla mnie po­byt w zpan­mo­skwi­czo­nej Fran­cyi. Zre­du­ko­wa­łem go do roz­mia­rów jak­najsz­czu­plej­szych. Na wy­sta­wę ani pa­trzeć chcia­łem i był­bym na nią nie zaj­rzał, gdy­by cór­ka moja, ar­tyst­ka pen­zla i dłu­ta, nie sku­si­ła mnie była do ma­lo­wi­deł Wło­dzi­mie­rza Tet­ma­je­ra i Jac­ka Mal­czew­skie­go. Dla nich dwóch za­gląd­ną­łem do dzia­łu au­stry­ac­kie­go i nig­dzie wię­cej.

Noc z 18-go na 19 Sierp­nia spę­dzi­łem z wie­czo­ra na ko­lei, da­lej na stat­ku pa­ro­wym, peł­nią­cym służ­bę prze­wo­zo­wa po­mię­dzy Haw­rem a So­uthamp­to­nem. Znów z ciż­ba mia­łem do czy­nie­nia – z ciż­ba An­gli­ków, po­wra­ca­ją­cych z wy­sta­wy. Na ko­lei było jako tako; na stat­ku cia­sno­ta nie po­zwa­la­ła nie tyl­ko się po­ło­żyć, ale na­wet usiąść. Le­d­wie nie le­d­wie zdo­by­łem ka­wa­łe­czek miej­sca, ale do­stać nie mo­głem ani fi­li­żan­ki her­ba­ty, ani ka­wa­łecz­ka chle­ba. Prze­jazd z Fran­cyi do An­glii pod jed­nym tyl­ko za­do­wol­nił mnie wzglę­dem: wy­pró­bo­wa­łem sie­bie do po­dró­ży mor­skiej, któ­rej od" r. 1864 nie od­by­wa­łem. Po raz pierw­szy w ży­ciu na okręt wsia­dłem był r. 1850 – i ta naj­pierw­sza po­dróż mor­ska, obej­mu­ją­ca mo­rza Czar­ne, Mar­mo­ra, Egiej­skie, Śród­ziem­ne i skra­wek Atlan­ty­ku, uilu­stro­wa­na roz­bi­ciem się stat­ku na wy­brze­żach be­jo­stwa Tu­ne­tań­skie­go, sro­dze mi się we zni­ki dała. Na­stęp­nie nie chó­ro­wy wa­łem na mo­rzu. Po prze­rwie ato­li trzy­dzie­sto ośmio­let­niej nie wie­dzia­łem, jak się or­ga­nizm mój za­cho­wa wo­bec masy wody gorz­ko-sło­nej, za­le­wa­ją­cej do­li­nę mię­dzy Sta­rym a No­wym świa­tem i gnie­wa­ją­cej się nie­kie­dy moc­no na sko­ru­py, ko­ły­szą­ce się na jej po­wierzch­ni. Tej nocy wiatr dął taki, że bał­wa­ny w bia­łe stro­iły się grzy­wy i sta­tek się nie na żar­ty ko­ły­sał, – mimo to mo­rza nie od­czu­wa­łem na so­bie.

Do por­tu w So­uthamp­ton za­wi­nę­li­śmy oko­ło 9 ej rano.

Po dru­gi to raz w ży­ciu za­wi­ja­łem do por­tu tego. Roz­bu­dzi­ły się w umy­śle moim wspo­mnie­nia daw­ne, lecz nada­rem­nie szu­ka­łem na wsze stro­ny przed­mio­tów, co w pa­mię­ci mo­jej tkwi­ły. Nie znaj­do­wa­łem nic – nic. Czy się wszyst­ko zmie­ni­ło?… Przed laty za­chwy­ci­ła mnie zie­lo­ność, któ­ra dla mnie – roz­bit­ka – mia­ła uśmiech uprzej­my. Obec­nie na po­wi­ta­nie ja­wi­ły się wy­brze­ża sza­re. Przed laty, gdy pa­ro­wiec do przy­sta­ni przy­szlu­so­wał, ode­zwa­ły się dzwo­ny, któ­rych me­lo­pea do dziś w uszach mi dzwo­ni ła­god­nie, słod­ko ja­koś, niby nu­ce­nie mat­ki przy ko­ły­sce usy­pia­ją­ce­go dziec­ka. Dziś ża­den od­głos z brze­gu do uszów mo­ich nie do­szedł. Przy­bi­li­śmy, wy­sie­dli; w ko­mo­rze cel­nej od­da­no mi wa­liz­ki; do­wie­dzia­łem się, że Gros­ser Kur­fürst ocze­ki­wa­nym jest nie ry­chlej, aż o 3-ej po po­łu­dniu, – mia­łem więc przed sobą go­dzin kil­ka, z któ­re­mi nie wie­dział­bym co ro­bić, gdy­by nie R. Dmow­ski. Miesz­kał on pod on czas w Lon­dy­nie; przy­je­chał do So­uthamp­to­nu umyśl­nie dla po­wie­dze­nia mi ostat­nie­go na grun­cie eu­ro­pej­skim: good bye. Po­czci­wie to było z jego stro­ny, – że zaś sam świe­żo od­był do Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej (do Bra­zy­lii) po­dróż, więc mnie po­in­for­mo­wał, za­in­sta­lo­wał i ze mną się na po­kła­dzie po­że­gnał.III.

Oko­ło 6-ej po po­łu­dniu Gros­ser Kur­fürst ode­rwał się od wy­brze­ża por­to­we­go, do któ­re­go był przy­szlu­so­wał. Na­stą­pi­ło to przy dźwię­kach or­kie­stry okrę­to­wej, eg­ze­kwu­ją­cej bo­daj czy nie Heil der Ka­iser, – to nie­miec­kie B oże ca­ria chra­ni. Nie przy­zna­ję się do ab­so­lut­nej we wzglę­dzie mu­zy­kal­nym obo­jęt­no­ści; mó­wio­no mi o ar­ty­stycz­nej hym­nów tych pięk­no­ści, nie sły­sza­łem ich jed­nak nig­dy. Bę­ben­ki słu­cho­we za­my­ka­ły się w uszach mo­ich same, ile razy wy­da­wa­ło mi się, że się od­zy­wa­ją hym­nów tych akor­dy. Jak się po­ka­zu­je, nie zno­si ich ul­tra­re­pu­bli­kań­ska na­tu­ra moja.

Wy­pły­nę­li­śmy z por­tu. Nie­ba­wem za­wie­cze­rza­ło, da­lej noc za­pa­dła – noc księ­ży­co­wa, ja­sna, rzu­ca­ją­ca na po­wierzch­nię wody szlak świe­tla­ny, od­bi­ja­ją­ca w mo­rzu gwiaz­dy, – noc jed­na z tych, o któ­rych po­ezya po­wia­da: "Nie­bo na­de­mną i nie­bo po­de­mną". Do mnie ato­li po­ezya nie prze­ma­wia­ła. Wy­znać wi­nie­nem, iż po­dró­że mor­skie ję­zy­kiem po­etycz­nym nie prze­ma­wia­ły do mnie nig­dy. Po­etycz­no­ści po­zba­wi­ło je może za­sto­so­wa­nie pary do że­glu­gi. Za­zna­czy­ło się to na Mic­kie­wi­czu, któ­ry z wra­żeń z po­dró­ży mor­skiej na ża­glow­cu w cud­nych wy­spo­wia­dał się so­ne­tach; z wra­żeń zaś z prze­jaz­du na pa­row­cu nie zda­wał spra­wy ani przed pu­blicz­no­ścią, ani przed śle­dzą­cy­mi i no­tu­ją­cy­mi ru­chy i sło­wa jego wszyst­kie to­wa­rzy­sza­mi po­dró­ży. Pa­row­ce, te zwłasz­cza co obec­nie słu­żą do uła­twie­nia wę­drów­ki na­ro­dów ze Sta­re­go do No­we­go świa­ta, za­le­ty tej po­zba­wio­ne są ab­so­lut­nie. Sprze­ci­wia się temu przedew­szyst­kiem ich ogrom, na­pro­wa­dza­ją­cy na myśl fa­bry­kę, na­stęp­nie bu­do­wa, tak roz­mia­ra­mi, jak kształ­tem róż­na od opi­sy­wa­nych ongi przez wę­drow­ców i opie­wa­nych przez po­etów ło­dzi, kor­wet, okrę­tów, wiel­kich – na­wet 120 dział na so­bie dźwi­ga­ją­cych – okrę­tów wo­jen­nych.

Okrę­tom ża­glo­wym ak­cent po­etycz­ny nada­wa­ła, jak się do­my­ślać na­le­ży, za­leż­ność od wia­trów. Wia­try waż­ną w po­ezyi gra­ją rolę Zaś po­two­ry te no­wo­żyt­ne, za­miast masz­tów za­opa­trzo­ne w rzy­ga­ją­ce lgną­cym do twa­rzy i płuc ludz­kich dy­mem ko­mi­ny, ża­gli nie po­sia­da­ją­ce wca­le, po­ry­ku­ją­ce od cza­su do cza­su prze­raź­li­wym, nie ludz­kim, nie zwie­rzę­cym, "sy­re­nim" jed­nak, jak­by na urą­go­wi­sko, na­zwa­nym gło­sem, drżą­ce niby w fe­brze od krę­cą­cej się usta­wicz­nie pod spodem śru­by, a ko­ły­szą­ce się na fa­lach, jak zwy­czaj­ne stat­ki ża­glo­we, i na­ba­wia­ją­ce jak te ostat­nie nie opor­nych na ko­ły­sa­nie wę­drow­ców cho­ro­by mor­skiej – po­two­ry te nie wie­le so­bie z wia­trów ro­bią. Po­ezya opu­ści­ła je cał­ko­wi­cie, bez­pow­rot­nie. Czy by ją bu­rza przy­wo­łać mo­gła? Czy­by zdo­ła­ła ona na­tchnąć Mic­kie­wi­cza do roz­po­czę­cia opi­su od wy­ra­zów: " Zdar­to agle, ster pry­snął ", kie­dy ża­gli ani na le­kar­stwo, ste­ru zaś, ani ster­ni­ka nig­dzie z po­kła­du, ani na po­kła­dzie nie wi­dać? Bu­rza wpra­wi­ła­by jeno sta­tek w roz­ko­ły­sa­nie się moc­ne i wy­wo­ła­ła śród po­dróż­nych od­gło­sy czkaw­ko­we, nie na­da­ją­ce się do za­pład­nia­nia naj­lot­niej­szej wy­obraź­ni po­etyc­kiej.

Na mo­rza, na oce­any wraz z parą za­wi­ta­ła pro­za. Stat­ki prze­wo­zo­we po­stra­da­ły wszyst­kie ce­chy, na­le­żą­ce do za­kre­su pięk­na; Na ze­wnątrz mają po­zór ol­brzy­mich fa­bryk pły­wa­ją­cych; na we­wnątrz są to ho­te­le, i cha­rak­ter, ak­cent ho­te­lo­wy prze­bi­ja się w ca­ło­ści ży­cia na po­kła­dzie, z wy­jąt­kiem odzie­ży, w ja­kiej cho­dzi ob­słu­ga. Gar­so­nów, lo­ka­jów młod­szych, lo­ka­jów star­szych, ma­itre d'hôtel`ów od­róż­nić trud­no od majt­ków, po­rucz­ni­ków młod­szych, po­rucz­ni­ków star­szych, od ka­pi­ta­nów. Dzia­łal­ność ma­ry­nar­ska, we wnętrz­no­ściach po­two­ra ukry­ta, wi­dzieć się, ani od­czu­wać na ze­wnątrz nie daje zgo­ła….

"Szum więk­szy, gę­ściej mor­skie snu­ją się stra­szy­dła;

Maj­tek wbiegł na dra­bi­nę… "

Na stat­ku no­wo­żyt­nym nic po­dob­ne­go zda­rzyć się nie może. Krą­żą jesz­cze wpraw­dzie po mo­rzach okrę­ty ża­glo­we, ale Mic­kie­wi­czo­wie nie pły­wa­ją nimi. Na tym, co mnie wiózł, pa­row­cu nie było nic, ab­so­lut­nie nic, co by du­cha po­etycz­nie na­stro­ić mo­gło; na ze­wnątrz pa­row­ca zaś – co?… – nie bez­miar, któ­ry się nie uka­zu­je w cia­snem, pro­mie­niem wzro­ko­wym za­kre­ślo­nem kół­ku ho­ry­zon­tu, nie bez­den­ność, mo­gą­ca być umy­sło­wo przed­sta­wio­na za po­mo­cą moc­ne­go jeno wy­obraź­ni na­tę­że­nia. Pro­za, zim­na, po­wsze­dnia pro­za roz­cią­ga­ła się na­de­mną, po­de­mną, do­ko­ła mnie da­lej, bli­żej, naj­bli­żej, da­wa­ła się mi nie­tyl­ko wi­dzieć, ale sły­szeć, do­ty­kać, wą­chać, sma­ko­wać. Może pro­za­icz­ność ta po­cho­dzi­ła ze mnie. Może śród mo­ich to­wa­rzy­szy po­dró­ży znaj­do­wał się nie­je­den, od­czu­wa­ją­cy po­ezyę w tem, co nas ota­cza­ło.

A było nas dużo. W kla­sach pierw­szej i dru­giej miej­sca próż­ne­go w żad­nej nie po­zo­sta­wa­ło ka­ju­cie; w kla­sie trze­ciej pa­no­wał ścisk. Sta­tek za­lud­nia­ło, jak po­wia­da­no, osób z górą 2. 000. Lud­ność ta skła­da­ła się w więk­szej czę­ści z po­wra­ca­ją­cych z wy­sta­wy Ame­ry­ka­nów, w mniej­szej – z ja­dą­cych po szu­ka­nie szczę­ścia w Ame­ry­ce Niem­ców, w drob­nej ilo­ści – z róż­no­na­ro­dow­ców. Śród Niem­ców od­ga­dy­wać się da­wa­li ży­dzi. Ży­wio­łu pol­skie­go w dwóch pierw­szych kla­sach przed­sta­wi­ciel­stwo na mo­jej ze­środ­ko­wy­wa­ło się oso­bie. W kla­sie trze­ciej spół­ziom­ków mo­ich być mu­sia­ło spo­ro, pod­czas bo­wiem gdy w por­cie w So­uthamp­to­nie wol­no jesz­cze było po ca­łym cho­dzić po­kła­dzie, za­pro­wa­dził mnie Dmow­ski do tej kla­sy, i lam na­tknę­li­śmy się na chło­pa­ka lat 13 – 14, w mun­dur­ku ucznia gim­na­zy­um z pod pa­no­wa­nia mo­skiew­skie­go, i na dziew­czy­nę gło­śno po pol­sku tar­gu­ją­cą się z prze­kup­niem o jabł­ka. Bliż­sze z nimi za­zna­jo­mie­nie się odło­ży­łem na póź­niej. Chcia­łem to usku­tecz­nić na­za­jutrz, lecz, po­nie­waż kla­sę trze­cią od dru­giej, któ­ra je­cha­łem, prze­gra­dza­ła pierw­sza, gdym o przej­ście za­py­tał, otrzy­ma­łem od­po­wiedź, że pa­sa­że­rom klas pierw­szej i dru­giej wda­wa­nie się z pa­sa­że­ra­mi kla­sy trze­ciej jest streng ver­bo­ten. Nie py­ta­łem o ra­cyę za­ka­zu tego.

Roz­kład miesz­kal­ny na pa­row­cach pa­sa­żer­skich daw­niej­szych róż­nił się od za­pro­wa­dzo­ne­go obec­nie. Daw­niej kla­sę pierw­szą miesz­czo­no na czę­ści tyl­nej okrę­tu, dru­ga po środ­ku obok ma­szy­ny, trze­cią na przo­dzie. Roz­kład laki za­trzy­ma­no może na stat­kach fran­cu­skich. Na nie­miec­kich – kla­sa pierw­sza zaj­mu­je miej­sce dru­giej, dru­ga pierw­szej, wgłę­bia­jąc się na pię­ter dwa, przed­sta­wia­ją­cych ist­ny sal, sa­lek, ku­ry­ta­rzy­ków i ka­jut la­bi­rynt, w któ­rym się nie od razu roz­po­znać moż­na. Błą­dzi­łem leż z po­cząt­ku, za­nim się na­uczy­łem do mo­jej tra­fiać ka­ju­ty, któ­rą zaj­mo­wa­li­śmy w sze­ściu. Ka­ju­ty wy­glą­da­ją jak ko­mór­ki; łó­żecz­ka mają po­zór za­sie­ków, umiesz­czo­nych jed­ne przy pod­ło­dze, dru­gie pod su­fi­tem. Cia­sno tam, nie­zbyt wy­god­nie i nie­ko­niecz­nie od­po­wied­nio prze­pi­som hy­gie­ny, za­wszeć ato­li pod wzglę­dem każ­dym le­piej, niż by­wa­ło daw­niej. Obec­nie na kim się mie­le, na pa­sa­że­rach kla­sy trze­ciej się kra­pi. Kom­pa­nie prze­wo­zo­we mało o nich dba­ją, wy­zna­cza­jąc dla nich miej­sce bar­dziej niż inne pod­le­głe wy­wo­łu­ją­ce­mu cho­ro­bę mor­ską ko­ły­sa­niu, ści­ska­jąc ich na ma­lej sto­sun­ko­wo prze­strze­ni bez wzglę­du na wiek i płeć, kar­miąc w spo­sób do ży­cze­nia po­zo­sta­wia­ją­cy. Za to kar­mie­nie w kla­sie dru­giej bar­dzo chy­ba wy­bred­nym pod­nie­bie­niom do ży­cze­nia coś po­zo­sta­wiać mo­gło. Od­ży­wia­no nas zna­ko­mi­cie: na czczo roz­da­wa­no jabł­ka i po­ma­rań­cze; o ósmej rano her­ba­ta, kawa lub cze­ko­la­da, a jako do­da­tek do po­tra­wy mię­snej chleb, ma­sło, ser; o dzie­wią­tej roz­no­szo­no bu­lion w fi­li­żan­kach i san­dwi­cze; o po­łu­dniu obiad kom­plet­ny, bez wina jed­nak i piwa; o czwar­tej pod­wie­czo­rek; o ósmej po po­łu­dniu wie­cze­rza suta. Po wie­cze­rzy kon­cert, albo bal, je­że­li pora sprzy­ja­ła. Do tań­ców, ro­zu­mie się, słu­żył po­kład, na któ­rym dnia­mi ca­ły­mi od­by­wa­ły się gry gim­na­stycz­ne. W faj­czar­ni pa­sa­że­ro­wie po­waż­niej­si (?) gra­li w kar­ty.

Tak za­bi­ja­no czas na po­kła­dzie, gdzie nie­któ­rzy czy­ta­li. Nale – ża­lem do tych ostat­nich. Nie mo­gąc, z po­wo­du wie­ku póź­ne­go, pró­bo­wać się na po­lach gim­na­stycz­nem i ta­necz­nem, nie gry­wa­jąc w kar­ty, nic lep­sze­go nad czy­ta­nie do czy­nie­nia nie mia­łem. Od­da­wa­łem się mu też gor­li­wie, za­opa­trzyw­szy się w Pa­ry­żu w dzie­ło Pio­tra Le­roy-Bcau­lieu p… t.: La re­na­is­san­ce de l'Asie. Za­ję­ło mnie ono ogrom­nie dla tego, że pi­sząc o kul­tu­ral­nych wpły­wach Eu­ro­py na na­ro­dy na Wscho­dzie da­le­kim, daje po­gląd na sto­sun­ki po­li­tycz­ne mo­carstw, upa­tru­ją­cych w kie­run­ku tym zy­ski dla sie­bie. Pra­cy tej war­tość – ta pod­no­si oko­licz­ność, że wy­szła ona na rok przed wy­pad­ka­mi, któ­rych te­atrem w roku prze­szłym (1900) sta­ły się Chi­ny. Au­tor zaj­mu­je się w niej Chi­na­mi, Ja­po­nią i Sy­be­ryą, wy­ka­zu­je zna­cze­nie tej ostat­niej, po­da­jąc ją za kość, o któ­rą się po­gry­zą Ro­sya z jed­nej, a An­glia i Sta­ny Zjed­no­czo­ne Ame­ry­ki Pół­noc­nej z dru­giej stro­ny. We­dług p. Pio­tra Le­roy-Be­au­lieu po­zba­wie­nie Ro­syi po­sia­da­nia Sy­be­ryi – raz dla tego, że Sy­be­rya słu­ży Rosy i za po­most do pcha­nia się na da­le­ki Wschód, po­wtó­re dla tego, że za­wie­ra w ło­nie swo­jem nie­prze­bra­ne, nę­cą­ce przed­się­bior­cza chci­wość, Jan­kie­sów zwłasz­cza, bo­gac­twa, któ­rych Mo­ska­le wy­zy­ski­wać nie umie­ją i, dla bra­ku fun­du­szów na­kła­do­wych, nie mogą, – sta­nie się, stać się prę­dzej, czy póź­niej musi, dla rasy an­glo sa­skiej wy­tycz­ną jej po­li­ty­ki wszech­świa­to­wej. Prę­dzej, czy póź­niej – nie dziś, to ju­tro – albo An­glia w so­ju­szu ze Sta­na­mi Zjed­no­czo­ny­mi, albo Sta­ny Zjed­no­czo­ne w so­ju­szu z An­glią zwró­cą się prze­ciw­ko Ro­syi, ce­lem ze­pchnię­cia jej z tego sta­no­wi­ska mo­car­stwo­we­go, na ja­kie ją oko­licz­no­ści wpro­wa­dzi­ły, do­zwa­la­jąc jej przez za­bór Pol­ski cię­żyć na Eu­ro­pie, przez za­bór Sy­be­ryi cię­żyć na Azyi. Au­tor we wróż­by się nie wda­jąc, a opie­ra­jąc się na da­nych wia­do­mych, wska­zu­je wy­snu­wa­ją­cy się lo­gicz­nie re­zul­tat, któ­ry w per­spek­ty­wie po­wi­kłań po­li­tycz­nych wi­dzieć się daje pod po­sta­cią za­sad­ni­czej wal­ki na polu re­al­nych han­dlar­skich in­te­re­sów po­mię­dzy mo­nar­chicz­ną, w Azyi wy­lę­głą i wy­ho­do­wa­ną, ideą sa­mo­władz­twa, a ideą re­pu­bli­kań­ską no­wo­żyt­ną, eu­ro­pej­ska i Sta­nów Zjed­no­czo­nych. P. Piotr Le­roy-Be­au­lieu wy­ra­żeń tych nie uży­wa: one same, z wy­wo­dów jego, niby pła­sko­rzeź­ba, wy­sta­jąc, ideę uwy­dat­nia­ją i przez nią uszla­chet­nia­ją prze­wi­dy­wa­ną, w grun­cie za­bor­czą, po­zio­mą wal­kę.

Prze­wi­dzia­ła się mi wal­ka ta lat temu dwa­dzie­ścia trzy, gdym w r. 1878, po za­koń­cze­niu Kon­gre­su Ber­liń­skie­go, ukła­dał, we­dle owo­cze­snych da­nych po­li­tycz­nych, wnio­ski do opra­co­wa­nia dla Ate­neum ar­ty­ku­łu p… t. Kwe­stya Wschod­nia to no­wej fa­zie (1). Dane owe po­sta­wi­ły przed ocza­mi mo­je­mi mo­car­stwa ku jed­ne­mu i te­muż sa­me­mu po­dą­ża­ją­ce ce­lo­wi – jed­no dro­gą lą­do­wa, dru­gie wod­na. Po­dą­ża­nie to czy­ni je prze­ciw­ni­ka­mi, to­le­ru­ją­cy­mi się wza­jem­nie póty, póki roz­ma­itość dróg trzy­ma je w nie­ja­kiem jed­no od dru­gie­go od­da­le­niu. Wspól­ny ato­li cel prę­dzej, czy póź­niej spro­wa­dzi po­mię­dzy nie­mi ze­tknię­cie się, wy­ra­zem któ­re­go nie może być co in­ne­go, jeno wal­ka na śmierć i na ży­cie. Aut – aut. Jed­no dru­gie w ni­wecz ob­ró­cić, w zie­mię wdep­tać musi, aże­by celu do­piąć: stać się kuli ziem­skiej pa­nem.

Tak się w dal­szej, czy bliż­szej per­spek­ty­wie przy­szło­ścio­wej przed­sta­wia wal­ka mię­dzy dwo­ma ol­brzy­ma­mi mo­car­stwo­wy­mi, nio­są­ca ludz­ko­ści jed­no z dwoj­ga: nie­wo­lę, albo wy­zwo­le­nie, za­leż­nie od try­um­fu, bądź to Mo­skwy nad An­glia, bądź też An­glii nad Mo­skwą. Rzecz pro­sta – ani ta, ani ta za­try­um­fo­wać­by nie mo­gła bez po­par­cia jej usi­ło­wań przez in­te­re­so­wa­nych. Wśród tych ostat­nich wy­raź­nie się w oczy rzu­ca i w myśl wbi­ja miej­sce dla nas. Po któ­rej – po czy­jej stro­nic?…

Py­ta­nia lego w r. 1878 nie po­zo­sta­wia­łem bez roz­wią­za­nia i nie wąt­pi­łem, że śród spół­ziom­ków mo­ich tej, co w my­śli mej sta­wa­ła, od­po­wie­dzi za­prze­czy taki chy­ba, co

"…..urzę­dem, or­de­rem zhań­bio­ny

Du­szę wol­ną na wie­ki sprze­dał w la­ski cara.. "

W r. 1878 nie czy­ta­łem, nie na­pi­sa­nej wów­czas jesz­cze, pra­cy p. Pio­tra Le­roy-Be­au­lieu, do for­mu­ły prze­to ma­te­ma­tycz­no-po­li­tycz­nej, wy­obra­ża­ją­cej an­ta­go­nizm mo­skiew­sko – an­giel­ski, nie wklu­cza­łem wia­do­mych tego ka­li­bru, co: Ja­po­nia, Ko­rea, Chi­ny, Sy­be­rya, wresz­cie Sta­ny Zjed­no­czo­ne Ame­ry­ki Pół­noc­nej. Dane te w ra­chu­bach nie fi­gu­ro­wa­ły jesz­cze. Ja­po­nia się do­pie­ro z jaj­ka wy­klu­wa­ła; Ko­rea po­sia­da­ła zna­cze­nie wy­ra­zu geo­gra­ficz­ne­go;

–- (1) Ate­neum r, 1878, za mie­sią­ce Paź­dzier­nik i Li­sto­pad.

Chi­ny zna­ne były z upra­wy her­ba­ty, kon­so­ma­cyi opium i z tego, że aku­rat­nie pła­ci­ły ba­sa­run­ki za mor­do­wa­nych re­gu­lar­nie przez pod­da­nych syna słoń­ca mi­sy­ona­rzy chrze­ściań­skich; Sy­be­rya zaś – z tego, że słu­ży­ła do chło­dze­nia – w to­wa­rzy­stwie zło­dziei, oszu­stów, zbó­jów – za­pa­łów re­wo­lu­cy­oni­stów i bun­tow­ni­ków wszel­kie­go ro­dza­ju, do któ­rych i Po­la­ków za­li­cza­no. Sta­ny Zjed­no­czo­ne, nie wcią­ga­ne do kom­bi­na­cyi po­li­tycz­nych, ty­czą­cych się spraw po­za­ame­ry­kań­skich, na myśl mi się zgo­ła nie na­su­wa­ły. We­pchnął mi je do niej au­tor książ­ki, za­bra­nej prze­zem­nie z Pa­ry­ża dla za­bi­cia cza­su na stat­ku w cią­gu po­dró­ży ośmio­dnio­wej, za­gra­ża­ją­cej nu­da­mi.

Dzię­ki książ­ce tej, wy­zna­cza­ją­cej Sta­nom Zjed­no­czo­nym, – z ra­cyi bli­skie­go ich są­siedz­twa z Sy­be­ryą i Chi­na­mi, oraz wią­żą­cych je z An­glią in­te­re­sów, – ko­niecz­na i wy­dat­na w za­tar­gu z Ro­syą rolę, nudy na jed­ną nie cze­pi­ły się mnie chwil­kę. Je­cha­łem do mo­car­stwa, po­wo­ła­ne­go do wzię­cia się nie dziś, to ju­tro z za­przy­się­głym Oj­czy­zny mo­jej wro­giem za bary; je­cha­łem do kra­ju, w któ­rym spół­ziom­ko­wie moi prze­by­wa­ją w ilo­ści znacz­nej. Dwa mi­lio­ny… Dwa mi­lio­ny Po­la­ków!… Czy do­praw­dy dwa mi­lio­ny?… Mnie, żoł­nie­rzo­wi sta­re­mu, dwa te mi­lio­ny re­du­ko­wa­ły się w wy­obraź­ni do licz­by dwóch­kroć stu ty­się­cy, ale uzbro­jo­nych, po­dzie­lo­nych na ba­ta­lio­ny, szwa­dro­ny, ba­te­rye, puł­ki, dy­wi­zye, za­opa­trzo­nych we wszyst­kie im­pe­dy­men­ta po­trzeb­ne i bio­rą­cych czyn­ny i do­dat­ni udział w tej, wi­szą­cej nad świa­tem, ol­brzy­miej wal­ce o wy­zwo­le­nie ludz­ko­ści.

Wo­bec tej per­spek­ty­wy, wy­wo­łu­ją­cej licz­ne, roz­ma­ite, mniej i wię­cej skom­pli­ko­wa­ne, po­li­tycz­ne i mi­li­tar­ne kom­bi­na­cye, nudy bez śla­du pierz­chły. Miej­sce ich za­ję­ła nie­cier­pli­wość, któ­rej wy­ra­zem było pra­gnie­nie jak­naj­ry­chlej­sze­go sta­nię­cia wo­bec za­miesz­ku­ją­cych w Sta­nach Zjed­no­czo­nych spół­ziom­ków, – sta­nię­cia wo­bec nich dla wy­czy­ta­nia im z oczów: czy ze­chcą oni i czy są zdol­ni speł­nić waż­ne, spaść na nich mo­gą­ce za­da­nie?

Myśl o za­da­niu tem po­tę­go­wa­ła w prze­ko­na­niu mo­jem zna­cze­nie Skar­bu Na­ro­do­we­go.VI.

W ho­te­lu w No­wym-Yor­ku rzad­ki­mi były mo­men­ty, w któ­rych po­zo­sta­wa­łem bez to­wa­rzy­stwa spół­ro­da­ków. Wkrót­ce po za­ję­ciu prze­zem­nie nu­me­ru nad­szedł w kom­ple­cie "Ko­mi­tet przy­ję­cia"; pre­zes wy­sto­so­wał do mnie prze­mó­wie­nie po­wi­tal­ne, na któ­re od­po­wie­dzia­łem w krót­kich sło­wach i, w przy­pusz­cze­niu, że się na­tem przy­ję­cie koń­czy, po­pro­si­łem o udzie­le­nie mi wska­zó­wek, ty­czą­cych się wy­jaz­du do Chi­ca­go. Za­mie­rza­łem się jak­naj­prę­dzej wprost do sie­dli­ska Rzą­du Cen­tral­ne­go Związ­ku Na­ro­do­we­go Pol­skie­go do­stać, ce­lem po­ro­zu­mie­nia się z nim co do dal­szych, przy­dat­ne­mi być mo­gą­cych, wy­cie­czek po zbio­ro­wi­skach wy­chodź­ców pol­skich. Wy­miar­ko­wa­łem z mapy, że na po­ło­wie dro­gi po­mię­dzy No­wym-Yor­kiem, a Chi­ca­go leży Buf­fa­lo, o któ­rem wie­dzia­łem, że jest jed­nem z miast ame­ry­kań­skich, po­sia­da­ją­cem lud­ność pol­ską, li­czą­cą mniej wię­cej głów ty­się­cy 60. Za­trzy­ma­nie się w Buf­fa­lo wy­da­wa­ło mi się rze­czą wska­za­ną tem­bar­dziej, żem so­bie sfor­mo­wał był pro­jek­cik ob­ró­ce­nia z po­wro­tem dro­gi na Bal­ty­mo­rę i Wil­ming­ton z po­wo­du, że w pierw­szem z tych miast za­ło­żo­ną zo­sta­ła imie­nia mego gru­pa Związ­ku Na­ro­do­we­go Pol­skie­go, w dru­giem te­goż imie­nia gniaz­do so­ko­le. Wra­ca­jąc dro­ga naj­krót­sza, na Buf­fa­lo, nie mógł­bym tych, co o mnie w Bal­ty­mo­rze i Wil­ming­to­nie pa­mię­ta­li, od­wie­dzić. Opo­wie­dzia­łem człon­kom ko­mi­te­tu o pla­nie moim, wy­ra­ża­jąc przy­tem ży­cze­nie wy­je­cha­nia, je­że­li nie na­za­jutrz, to w dniu trze­cim po przy­jeź­dzie naj­póź­niej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: