Osobnik - ebook
Osobnik - ebook
Czytanie "Osobnika" nie jest jak gładki rajd nowoczesnym samochodem po autostradzie. To szalony pęd, wóz drabiniasty puszczony samopas z góry, gnający przez orne pola, miedze, rżyska, chaszcze i zarośla. Każdy wybój zaskakuje, każda następna przeszkoda rozśmiesza albo przeraża. I nie możesz się zatrzymać, nawet gdybyś chciał. I nie chcesz.
Nowa powieść Mariana Pilota, laureata Nagrody Nike za "Pióropusz", to wciągający wir zdarzeń, obrazów, smaków i zapachów, oniriada pełną gębą - z elementami Kafkowskiego koszmaru i nawiązaniami do Freuda, Gombrowicza i Nekandy–Trepki.
Główny bohater kroczy jak w sennym marzeniu przez zmieniające się gwałtownie scenerie, słabnąc na trzeźwo i trzeźwiąc się trunkami. W imię odziedziczonego po ojcu-golibrodzie metafizycznego poczucia winy próbuje wyzwolić się z siebie, pozbyć się tożsamości, oczyszczając się stopniowo z ról społecznych: męża, ojca, syna...
Zachwycające i przerażające arcydzieło, którego nie da się porównać z niczym w historii polskiej prozy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05257-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kładę się. Lecz potykam się...
O co. O okruszek. O szczątek robaczywej myśli, co już była na wpół mi się śniła. I się przed snem waham, waham przelękniony, tak gwałtownie cofam, jakbym się przed widmem samej śmierci cofał: wiem i widzę jasno, że jedno z drugim związane jest ściśle. W zastoju, bezruchu, w skurczu tkwię pośrodku izby. Nie szarpię się więcej (to nie dało skutku). Z ręką, uwięzłą w wywróconym na nice rękawie koszuli, stoję związany w knebel. Jawa i sen, śmierć i życie walczą o mnie. Sen zaciska pętlę. Dławi, co do słowa. Jawa wywicha krzywo w rękaw wetkniętą rękę. Wytrzeszczam oczy, nastawiam uszu, słuch wytężam... jeśli nie wzrokiem, to słuchem chcę, zdesperowany, uczepić się chociażby brzeżka realności. Materia rzeczywistości tymczasem, umkliwa, bełtliwa, grząska i mazista, mgławiczeje coraz intensywniej i przed moimi oczami kolebie się, bezkształtna; ma barwę gnoju i bydlęcej siary. Nie stężała jeszcze; wody się od przestworzy nie oddzieliły jeszcze. I pośród rozkołyśnienia tego i bezładu ja sam jeden ostoją jestem sobie i ogólnemu światu. Dla potrzeby własnej i powszechnej materię rzeczywistości chcę ułożyć, uorganizować, uładzić; zgoła swoim podkutym obcasem przydepnąć jej ogon. Tymczasem podłoga, bez ustanku i głęboko śniąca, usuwa się spod moich stóp. Drewno, z którego ta podłoga, zdaje się mieć naturę chwiejną, wełnistą, falistą. Słuch, równie jak wzrok natężony, potwierdza to rozpoznanie. Syki bowiem i gwizdy syczą i gwiżdżą zewsząd. Jakby nadmuchy z bardzo silnych dmuchaw wcelowane były we wszystkie w tym domu szparki i dziurki od kluczy, stąd ta mnogość dźwięków szczelinowych przedniojęzykowych, one się nasilały stale, aż śmigła poczynały śmigać, wstrząsając powietrzem, bałwaniąc je i wprawiając w warkotanie, i zdawało się, że po ziemi furgają cięte batem gliniane bączki, dudniły one, buczały, huczały: nad tym zaś hałasem, świstem i dudnieniem unosiły się kłęby naddźwięcznych dźwięków, rozdźwiękiwały się one coraz przenikliwiej, ostro, wtórowały im z licznych wojskowych lotnisk mnogie potężne hamownie, to była teraz już istna dźwiękowa nawała, w hukliwym wszechdźwięku wszystkie materie dookolnego świata wibrowały, klekotały, nieartykułowanie warkotały, by z nagła zapaść w bezwładną, lodowatą ciszę, zastygnąć, musiało dopiero przez gigantofon czy jakąś inną gigantyczną krzykawę rozlec się hasło głośne jak grom, głuche, niepojęte, rozliczne echa bowiem zakrzykiwały i zaskrzekiwały je, zbełtane, kwikliwe i skrzekliwe coraz bardziej, kłóciły się te odbite od rzeczywistości głosy z sobą, rozjąkiwały się i rozjazgotywały, do szczętu rozbełtywały. Trwałem w głuchocie, w stuporze, zbakierowane zmysły odżegnywały się od rzeczywistości, daremnie starałem się zyskać taki jej obraz, jaki z dawien dawna zakonotowany miałem w pamięci, i ja rozumem rozumiałem całą rzecz doskonale, podejrzewałem nawet, że gwałtem się ze snu wyrwawszy, bez zaśnięcia śnię, śni mi się ciągle sen nieprzyśniony, kiedy zaś na amen zaśni się, wieko zapadnie, ugrzęznę w śnieniach i omamieniach bez reszty. Na śmierć. Na śmierć silnie; bez końca i bez miary śmierć. Wiedzący tak mocno, że dławica zaciskała mi krtań i z lęku serce stawało i stygło, świadom byłem równocześnie, że wiara tak parszywa spętać i złamać mnie może, i bunt nieśmiały podnosiłem, mówiłem sobie, zaciskając zęby, skoro tak jasno wszystko rozumiesz, to pojmij i to, że każda chwila godna jest walki i najmniejszy przylądek na obszarach jawy obrony jest warty. I odwlec, i od siebie odsunąć pragnę to, co mojemu rozumowi jawi się jako koniec, kres. Trwam więc, trwam pośrodku izby ile sił i mojej mocy... Objaśniony zaś jednej chwili jaskrawym euklidesowym światłem, podejmuję z nagła działanie, rękę wydobywam jednym szarpnięciem ze splątanego rękawa i z punktu, nie dając się omamić przeraźliwym rykom hamowni ani skrępować żywiołom, bałwaniącym grunt pod moimi stopami, rzucam się na swoje dopiero co zaścielone łóżko, burzę je, tłamszę i szmatławię pościel (pluję nawet w zajadłości), rozdzieram poduszki, zdeterminowany jestem odciąć sobie drogę i uprzedzić słabość, ustawić przed sobą zapory, zasieki, szamocę się z kołdrą, sapiąc, dysząc, pieniąc się, na wpół zwłóczę z łóżka materac, takim sposobem pragnę uniemożliwić sobie decyzję o poddaniu się, jaką, znużony, pusty, zachwiany, zbałamucony do tego może jeszcze widzeniem jakimś, słuchem jakimś, mógłbym podjąć. Ja wiem, że przy prawdzie jestem i moje rozpoznanie sytuacji jest jedynie prawdziwym i wiarygodnym rozpoznaniem sytuacji, w jakiej się znalazłem, przy prawdzie jestem, i niech się nie przelęknę jej, nie dam uwieść słodyczce zgubnej ułudy, rajskim obrazom, rozkosznej muzyczce, co kołysze mnie do snu. Jęcząc, poszlochując z lęku, strachu, udręczenia, płacząc suchymi jak po czasie łuskany groch łzami, błądząc, taczając się od ściany do ściany, parłem ku łazience, zimna woda, gorąca struga wody na głowę, na pierś, na brzuch, podbrzusze, w krocze. Mroźne i gorące prądy wstrząsały ciałem. Szorując zgęsiałą skórę grubym frotowym ręcznikiem, przydeptując, potykając się o jego ręby, klekocząc zdrewniałymi od zimna jądrami, leciałem do izby, czystymi oczami, do trzeźwości i jasności wysmaganym umysłem, widziałem i rozumiałem na powrót zgodnie ze zdrowym swoim i chłopskim rozsądkiem. I już tylko wstydzić się mogłem zgmatwanych natchnień, zwidzeń i omamów... Schylam się więc, rozsądnie i pokornie poczynam zbierać i składać, wygładzać tę stratowaną i przed chwilą splugawioną pościel, wewłóczyć materac na swoje dawne miejsce, stawiać powywracane krzesełka i stołki. Gdy tak rozumnie postępuję, do mojej pochylonej głowy z powrotem spływa nagła krew, czarna juszka burzy klarowne porządki umysłu, rozmiękcza mięśnie, knebluje ręce i podcina nogi.
Jak się stało, żem z punktu nie przepadł? Już przecież na ziemię obalony, z głową w nawale nagłej, czarnej jak jucha psa krwi. Nie siłą mięśni, mocą i wolą samego już może tylko swojego sumienia zdołałem podźwignąć się jeszcze, ciężkie i jak wór bez kartofli puste ciało rzucić ku światu, ku oknu. Wyciągnąć rękę, wpleść palce w klamkę okiennego zamka, tym sposobem dla siebie ostoję znajdując w ostatniej chwili – bo tejże chwili snem porażony będę niczym paraliżem.
I palce prawej mojej ręki tylko na pozór uczepione okiennej klamki, w istocie uczepione one samej jawy mego życia, i kiedy moje zabite ciało będzie osuwać się, bezwładne, ocuci mnie chrzęst miażdżonych stawów i trzask rozrywanych ścięgien, tak oto przywracam się do świadomości, która jaskrawsza niż kiedykolwiek, bo na wylot prześwietlona trwogą: przez mgnienie snu bowiem (że to mig, wiem dobrze, kobieta w purpurowym kapeluszu, dostrzeżona na ulicy w chwili zapaści, ledwie kilka kroków zrobiła tymczasem) spadłem niepojęcie głęboko. Trwoga mnie obezwładnia teraz. Wyrwałem się, prawda; została mi zbełtana pamięć nicestwa, bezistności, zimnej sterylności studziennego wądołu. Raz wtrącony, bez ustanku wtrącany tam będę. Z wszelką oczywistością i jaskrawością widziałem się kamieniem, co im wyżej wybity w przestwór, tym głębiej się potem wszczepi w ziemię. Podstępem, cudem ocalony, raz jeszcze przywrócony sobie, nie łudzę się wcale, znam nieuniknione. Chciwie patrzę dokoła siebie. Jaskrawy damski kapelusz ciągle zakreśla krąg mojego widzenia. Kobieta w kapeluszu kroczyła wytrwale, bez ustanku pokonując odległość między krawędzią bloku mieszkalnego a węgłem sklepu z rybami.
Zjawisko to w samej swojej istocie było frywolnym wyzwaniem czy może zgoła nonszalanckim wielkopańskim zaprzeczeniem samego pojęcia odmiany. Mimo wszystko jednak niosło odrobinę otuchy i wiary. Wiarą natchniony, bronię się ciągle jeszcze, bronić się chcę, pokornie świadomy tego, że mogę nie ocalić dla siebie dnia, godziny, nawet, kto wie, kolejnej minuty i z wdzięcznym sercem przyjmuję każdą kruszynkę, ułomek chwili, ma ona w obliczu tego, co mnie ciągle dotknąć może, wartość wszystką.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------