Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatni Batory. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni Batory. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 316 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA.

Szyb­ki wzrost li­te­ra­tu­ry wę­gier­skiej od r. 1825 prze­ja­wił się zra­zu pra­wie wy­łącz­nie w utwo­rach po­etyc­kich, za­rów­no opi­so­wych, jak i li­rycz­nych; pro­za była w zu­peł­nem za­nie­dba­niu. Wów­czas, gdy na za­cho­dzie Eu­ro­py li­te­ra­tu­ra po­wie­ścio­wa do­się­gła swe­go roz­kwi­tu, Wę­grzy sta­wia­li na­tem polu do­pie­ro pierw­sze kro­ki, bar­dzo jesz­cze sła­be i nie­udol­ne. Przy­czy­ną tego ob­ja­wu było przedew­szyst­kiem ze­pchnię­cie ję­zy­ka wę­gier­skie­go w szko­łach na plan ostat­ni, a po­tem na­mięt­ne upodo­ba­nie sfer in­te­li­gent­nych w ro­man­sach i po­wie­ściach nie­miec­kich, fran­cu­skich i an­giel­skich. Po­ezya za­gra­nicz­ną nie mia­ła tego uro­ku, Wę­gier owej doby prze­kła­dał wła­sną nad obcą, ale zato po­wieść cu­dzo­ziem­ska wszech­wład­nie kró­lo­wa­ła w ca­łym kra­ju. Do­pie­ro, gdy ję­zyk oj­czy­sty za­pa­no­wał w szko­le i zy­skał pra­wo oby­wa­tel­stwa śród warstw in­te­li­gent­nych, bel­le­try­stycz­ne pi­śmien­nic­two wę­gier­skie, zdo­by­wa­jąc co­raz świe­że za­stę­py czy­tel­ni­ków, roz­wi­nę­ło się buj­niej.

Ja­koż na ni­wie po­wie­ścio­pi­sar­stwa oj czy­ste­go wy­stę­pu­ją ko­lej­no czte­rej pi­sa­rze z ta­len­tem nie­po­spo­li­tym, któ­rzy, roz­bu­dziw­szy w spo­łe­czeń­stwie swo­jem za­pał do li­te­ra­tu­ry na­ro­do­wej, wy­ko­rze­ni­li ma­nię cho­ro­bli­wą lu­bo­wa­nia się wy­łącz­ne­go w pło­dach li­te­ra­tu­ry za­gra­nicz­nej. Rzecz szcze­gól­na, że trzej z tych pi­sa­rzów: Jó­si­ka, Eötvös i Ke­me­ny, jako ba­ro­no­wie, na­le­że­li do kla­sy ma­gna­tów, któ­ra do­tych­czas przo­do­wa­ła w krze­wie­niu cu­dzo­ziem­czy­zny, a tyl­ko czwar­ty Jo­kai wy­szedł z klas śred­nich.

Pierw­szy z tej czwór­ki, ba­ron Mi­ko­łaj Jó­si­ka, zwa­ny "Wal­ter Scot­tem" wę­gier­skim, jest wła­ści­wym twór­cą wę­gier­skie­go ro­man­su hi­sto­rycz­ne­go. Pi­sarz ten uro­dził się w Tor­da, w Sied­mio­gro­dzie, r. 1794. Jako po­to­mek ro­dzi­ny ma­gnac­kiej, spę­dził mło­dość śród tych kół, któ­re nie­rów­nie wię­cej w ję­zy­ku, oby­cza­jach i sto­sunkch to­wa­rzy­skich za­cho­wa­ły wspo­mnień daw­ne­go bytu na­ro­do­we­go, ani­że­li wła­ści­wa ary­sto­kra­cya wę­gier­ska, w zu­peł­no­ści do no­wych wa­run­ków do­pa­so­wa­na. Po ukoń­cze­niu stu­dy­ów praw­nych, Jó­si­ka wstą­pił do woj­ska w r. 1811 i naj­przód jako ofi­cer ka­wa­le­ryi od­był kam­pa­nię wło­ską, a na­stęp­nie, jako puł­kow­nik pie­cho­ty, wal­czył z Fran­cyą roku 1815. W trzy lata póź­niej, po­rzu­ciw­szy służ­bę woj­sko­wą, któ­rej za­wdzię­czał po­zna­nie wie­lu kra­jów i lu­dzi, oże­nił się z Elż­bie­tą Kal­lay, dzie­dzicz­ką bar­dzo bo­ga­tą. Mał­żeń­stwo to, wkrót­ce roz­wią­za­ne, było dla Jó­si­ki źró­dłem wie­lu zgry­zot i udrę­czeń, któ­re nie po­zo­sta­ły bez wpły­wu na póź­niej­szą jego twór­czość li­te­rac­ką. Osiadł­szy w ma­jąt­ku swo­im na wsi, Jó­si­ka od­dał się całą du­szą stu­dy­om hi­sto­rycz­nym, a obok tego brał co­raz żyw­szy udział w ży­ciu po­li­tycz­nem swe­go kra­ju.

W r. 1836 uka­zał się pierw­szy jego ro­mans hi­sto­rycz­ny p… t. "Abaft, " któ­rym roz­bu­dził za­chwyt nie – by­wa­ły śród Wę­grów i znie­wo­lił kry­ty­ków do wy­rze­cze­nia, że "na­tem polu jest to utwór pierw­szy i naj­lep­szy od cza­su, jak roz­brzmie­wa ję­zyk wę­gier­ski. " Treść do tego ro­man­su za­czerp­nął au­tor z cza­sów burz­li­wych Zyg­mun­ta Ba­to­re­go, t… j… z epo­ki, gdy Tur­cy, Au­stry­acy i Wę­grzy in­try­go­wa­li i wal­czy­li o po­sia­da­nie Sied­mio­gro­du. Ba­to­ry, z całą swo­ją po­tęż­ną in­dy­wi­du­al­no­ścią, wo­jow­ni­cy tu­rec­cy, ba­szo­wie i lud – oto tło oso­bi­ste dla bo­ha­te­ra po­wie­ści Oli­ve­ra Aba­fi, któ­ry od roz­pu­sty i bez­pra­wia wzno­si się do wy­żyn po­świę­ce­nia.

W r. 1840 Jó­si­ka, pe­łen już sła­wy, wy­je­chał na sta­ły po­byt do Pesz­tu, gdzie, od­da­jąc się co­raz gor­li­wiej po­li­ty­ce, przez lat kil­ka wal­czył w opo­zy­cyi, a w r. 1848/9 skoń­czył na kie­run­ku ra­dy­kal­nym. Po klę­sce pod Vil­la­gos (1849) Jó­si­ka, ska­za­ny na śmierć za udział w re­wo­lu­cyi, śród przy­gód awan­tur­ni­czych, zdo­łał prze­do­stać się za gra­ni­cę i tam, czę­ścią w Bruk­sel­li, czę­ścią w Dre­znie, pi­sał bez wy­tchnie­nia ro­man­se hi­sto­rycz­ne. Jesz­cze w r. 1847 oże­nił się Jó­si­ka po­wtór­nie z wiel­kiej mi­ło­ści z ba­ro­nów­ną Ju­lią Pod­ma­nitz­ką i w tym związ­ku zna­lazł szczę­ście zu­peł­ne. "Do­pie­ro od chwi­li tego oże­nie­nia – pi­sał Jó­si­ka – li­czę swój ży­wot. Czem ona jest dla mnie – tego opi­sać nie zdo­łam; Bóg mnie obie­ma rę­ka­mi po­bło­go­sła­wił. " Ju­lia, ob­da­rzo­na rów­nież zdol­no­ścia­mi li­te­rac­kie­mi i wy­kształ­ce­niem nie­po­spo­li­tem, tłó­ma­czy­ła po­wie­ści męża na ję­zyk nie­miec­ki, pi­sa­ła ar­ty­ku­ły do ga­zet, drob­ne no­wel­ki, szki­ce z po­dró­ży, a tak­że je­den dwu­to­mo­wy ro­mans p… t. "Ewa. " W pierw­szych dniach nie­do­li cięż­kiej na wy­gna­niu, chcąc mę­żo­wi swe­mu przyjść z po­mo­cą, za­ło­ży­ła w Bruk­sel­li skle­pik z ko­ron­ka­mi, któ­ry z cza­sem znacz­ne przy­no­sił do­cho­dy. Jó­si­ka, pi­sząc do ostat­niej chwi­li swe­go ży­cia, umarł w Dre­znie, r. 1864.

Był to pi­sarz nad­zwy­czaj płod­ny, pra­wie wszyst­kie jed­nak ro­man­se jego z cza­sów wy­gna­nia no­szą na so­bie wi­docz­ne pięt­no po­śpie­chu, a za­ra­zem i wpły­wu sen­sa­cyj­nej li­te­ra­tu­ry fran­cu­skiej.

Do naj­lep­szych ro­man­sów Jó­si­ki z przed re­wo­lu­cyi na­le­żą: "Zó­lyomi, " "Ostat­ni Ba­to­ry, " za któ­ry to ro­mans otrzy­mał au­tor od Aka­de­mii Wę­gier­skiej 200 du­ka­tów i pu­har srebr­ny; "Cze­si na Wę­grzech, " "Po­eta Zri­nyi, " "Ste­fan Jó­si­ka, i inne. Pierw­szy zbiór utwo­rów tego pi­sa­rza, obej­mu­ją­cy 35 to­mów za­wie­ra tak­że i kil­ka prac dra­ma­tycz­nych,

Na wy­gna­niu pi­sał Jó­si­ka i po nie­miec­ku, ale wnet po­wró­cił do ję­zy­ka oj­czy­ste­go. Oto wy­bit­niej­sze jego utwo­ry z tej epo­ki: "Es­ter, " "Sę­dzia Her­mansz­tadz­ki, " "Cza­row­ni­ce z Sze­gie­dy­nu, " "Fran­ci­szek Ra­ko­czy II" i inne. Wy­da­nie nie­miec­kie dzieł Jó­si­ki, na­pi­sa­nych w r. 1849, wy­szło w r. 1859 w 18 to­mach. Zo­sta­wił tak­że Jó­si­ka "Pa­mięt­ni­ki, " wy­da­ne w Pesz­cie w 4-ch to­mach r. 1865.

Pi­sarz ten za­słu­żył nie­wąt­pli­wie na miam "Wal­ter Sco­ta, " gdyż on to pierw­szym był twór­cą ro­man­su hi­sto­rycz­ne­go w swo­im kra­ju. Jak pi­sarz an­giel­ski od­two­rzył ży­cie szkoc­kich zam­ków i dwo­rów, tak Jó­si­ka od­zwier­cie­dlił to ży­cie w zam­kach i dwo­rach sied­mio­grodz­kich, ze wszyst­kie­mi jego ta­jem­ni­ca­mi i wspo­mnie­nia­mi. Słusz­nie jed­nak Emil Re­ich ("Hun­ga­ria Li­te­ra­tu­re", Lon­don, 1898, str. 144) za­zna­czył kar­dy­nal­ną róż­ni­cę w twór­czo­ści tych dwu pi­sa­rzów. Scot, pi­sząc swo­je utwo­ry, nie miał żad­nych ce­lów po­li­tycz­nych na wi­do­ku, An­glia bo­wiem w owej epo­ce sta­ła na wy­ży­nach swo­jej ka­ry­ery try­um­fal­nej. Utwo­ry jego były ro­man­tic pure and sim­ple. Tym­cza­sem Wę­gry, w cza­sach Jó­si­ki, ję­cza­ły pod cięż­kim obu­chem ger­ma­ni­zmu; utwo­ry więc tego pi­sa­rza mu­sia­ły uledz za­bar­wie­niu po­li­tycz­ne­mu, któ­re­go śla­du w ro­man­sach Sco­ta nie spo­ty­ka­my. Pra­gnąc przez od­two­rze­nie świet­nych ob­ra­zów prze­szło­ści Wę­gier pod­nieść i oży­wić ob­umar­łą ich te­raź­niej­szość, Jó­si­ka nie trosz­czył się; bar­dzo o psy­cho­lo­gię swo­ich cha­rak­te­rów hi­sto­rycz­nych. Po­sia­da­jąc in­wen­cyę i fan­ta­zyę nie­po­spo­li­tą, przy­ku­wa! do sie­bie czy­tel­ni­ka wię­cej może baj­ką i umie­jęt­nem po­wi­kła­niem wy­pad­ków, niż ich przed­sta­wie­niem ar­ty­stycz­nem. Bo­ha­ter­ki sto­ją u nie­go nie­rów­nie wy­żej od bo­ha­te­rów, "ro­dzaj sil­ny jest jego sła­bo­ścią" a ra­czej sła­by – siłą. "

Do­dat­nie po­sta­cie ko­bie­ce prze­wa­ża­ją u Jó­si­ki nad ujem­ne­mi, a opro­mie­nia­ne są zwy­kle wy­jąt­ko­wym cza­rem i uro­kiem. Ro­man­se hi­sto­rycz­ne tego pi­sa­rza po­tęż­ną falą pa­try­oty­zmu orzeź­wi­ły na­ród… wę­gier­ski, któ­ry w bo­ga­tych wspo­mnie­niach świet­nej prze­szło­ści czer­pał otu­chę do wal­ki o byt na­ro­do­wy.

J A. Świę­cic­ki.SŁO­WO WSTĘP­NE OD AU­TO­RA.

Cza­sy Ga­bry­ela Ba­to­re­go sta­no­wią w rocz­ni­kach wę­gier­skich epo­kę peł­ną wrza­wy wo­jen­nej. Duch awan­tur­ni­czy znaj­du­je wśród cią­głych prze­wro­tów po­li­tycz­nych sze­ro­kie pola dzia­ła­nia. Mi­łość przy­bie­ra ce­chy gwał­tow­nych na­mięt­no­ści, am­bi­cya zdo­by­wa po­tę­gę. W grun­cie rze­czy dzia­ło się tam może to samo, co i dziś się dzie­je, ale cha­rak­ter epo­ki ko­lo­ro­wał to wszyst­ko peł­ne­mi ro­man­ty­zmu bar­wa­mi. Bieg wy­pad­ków nie był to ci­chy, po rów­ni­nie z ła­god­nym szu­mem pły­ną­cy stru­mień; wa­run­ki owo­cze­sne­go bytu pcha­ły jego fale ku szczy­tom wy­nio­słych gór, tam on pa­so­wał się z prze­szko­da­mi, tam sza­lał, tam się stro­ił w per­ły i zło­ta od­bla­ski. Czy kto jest szla­chet­ny, czy nik­czem­ny, pod­nio­sły, czy nędz­ny – wszyst­ko z głę­bi jego pier­si wy­pły­wa. Sza­tan wstę­pu­je w ser­ce za­zdro­sne, gnu­śność gnieź­dzi się w obo­jęt­nem; śmia­łość – je­że­li po­zba­wio­na sta­now­czo­ści, two­rzy szy­der­cę, bo­ska po­tę­ga i siła po­świę­ce­nia żyje w ser­cu szla­chet­nem. Ten to świat we­wnętrz­ny uczuć – cier­pień i mi­ło­ści od­zwier­cie­dla się w po­wie­ści ni­niej­szej, nie przez ułud­ne ob­ra­zy wy­my­ślo­nych po­ło­żeń, ale w nie­kła­ma­nej praw­dzie zda­rzeń ży­cio­wych, tak jak się roz­wi­ja­ły w rze­czy­wi­sto­ści, i uka­zu­je, jak to czło­wiek szla­chet­ny, mimo klęsk i roz­cza­ro­wań, szla­chet­nym po­zo­sta­je, jak mimo po­nę­ty wdzię­ków, mimo ota­cza­ją­cych go ze wszech stron ułud i po­kus, zwy­cię­ża pod tar­czą swe­go anio­ła i ide­ał swój osią­ga.

Po­wieść ta da­lej do­wo­dzi, jak naj­szla­chet­niej­sze, naj­wy­bit­niej­sze zdol­no­ści mar­nie­ją pod wpły­wem złe­go kie­run­ku, jak dru­go­stron­nie mi­łość zie­mi swo­jej i cno­ta, z siłą du­cha złą­czo­na, może do­ko­nać cu­dów, jak wresz­cie praw­dzi­wie cno­tli­wy mąż gó­ru­je nad wy­pad­ka­mi i pró­ba­mi losu, nie zni­ża­jąc się nig­dy przed dzi­ką i nie­szla­chet­ną na­tu­rą czło­wie­ka, któ­ry tyl­ko ma­te­ry­al­ną, cie­le­sną moc ma za sobą.

Czy po­wieść ni­niej­sza oka­za­ła to wszyst­ko, czy wier­ną po­zo­sta­ła cha­rak­te­ro­wi opi­sy­wa­nej epo­ki, czy ści­śle hi­sto­rycz­nie przed­sta­wi­ła dzia­ła­ją­ce po­sta­cie, o ile to w po­wie­ści jest mo­żeb­nem – o tem au­to­ro­wi są­dzić nie wol­no. To tyl­ko wol­no mu po­wie­dzieć, że nie zby­wa­ło mu ani na do­brych chę­ciach, ani na do­brych ce­lach.

* * *

Część pierw­sza.ROZ­DZIAŁ I. TOGA I SZNUR.

By­łem dzi­ki, dzik­szy niź­li po­tok gór­ski

I wol­ny – lecz nie­ste­ty tyl­ko po­żą­dli­wy!

Vörösmar­ty (1).

W koń­cu czerw­ca 1609 r. mąż sza­now­nej po­sta­ci wstę­po­wał zwol­na po wąz­kich scho­dach, wio­dą- – (1) Vörösmar­ty. D é l szi­get (Wy­spa po­łu­dnio­wa).

(Przyp. Aut).

cych wgłąb ciem­ne­go ko­ry­ta­rza gma­chu szkol­ne­go w Ko­lo­swa­rze (Klau­sen­bur­gu). Po­stać ta, za­wró­ciw­szy na lewo, me­cha­nicz­nie kie­ru­je się ku za­ma­za­nym drzwiom, któ­re wid­nie­ją w sła­bem oświe­tle­niu, ja­kie­go udzie­la nie­wiel­kie okno w koń­cu ko­ry­ta­rza. Mąż, któ­ry ku nim dąży, okry­ty jest w dłu­gi, do ko­stek do­cho­dzą­cy płaszcz, bro­dę ma rzad­ką, a na gło­wie ja­kąś szcze­gól­ną mie­sza­ni­nę czap­ki i ka­pe­lu­sza bez ron­da; to wszyst­ko przy­kry­wa sze­ro­ka kapa. Jak­kol­wiek po­stać ta dziw­ną nam się wy­da­je, lecz w epo­ce na­sze­go opo­wia­da­nia każ­dy oby­wa­tel Ko­lo­sva­ru, każ­dy miesz­cza­nin i wszy­scy żacy zda­le­ka­by po­zna­li czci­god­ne­go pana De­me­te­ra Ka­por­nai, lub, jak się sam za­zwy­czaj ów­cze­sną modą pod­pi­sy­wał: Dew­mew­tew­ra Ka­por­nai.

Kie­dy ten pra­co­wi­ty i punk­tu­al­ny na­uczy­ciel szko­ły ko­lo­swar­skiej o go­dzi­nie dru­giej po po­łu­dniu wstę­po­wał na scho­dy, wio­dą­ce do sali szkol­nej, dziw­ny ha­łas do­szedł jego uszu. Sły­szał dzi­kie świ­sty i gło­śny śmiech, krzyk i gwar, jak na jar­mar­ku, wśród któ­re­go nie moż­na było zro­zu­mieć ani sło­wa.

Pan pro­fe­sor sta­nął, gło­wę po­chy­lił i twarz jego to żół­kła, to czer­wie­nia­ła na­prze­mian.

– Tak! tak! – mru­czał do sie­bie – to głos Di­mo­na.

Gdy da­lej parę kro­ków po­stą­pił, ucichł na­gle gwar, i sły­szeć się dało, jakg­dy­by ktoś wy­gła­szał lek­cye, to głos pod­no­sząc, to go zni­ża­jąc.

Wte­dy to p. Ka­por­nai na­głem po­ru­sze­niem klam­ki drzwi otwo­rzył, wo­ła­jąc:

– O, male fe­ria­ti, pu­eri! – spło­szył całą gro­ma­dę chłop­ców, ota­cza­ją­cych ka­te­drę.

W oka mgnie­niu tłum ma­ło­let­nich sy­nów Muz za­siadł na drew­nia­nych ła­wach, ucie­kł­szy od ka­te­dry, tyl­ko ten, któ­re­go Ka­por­nai na­zwał Di­mo­nem, ini­cy­ator wszel­kich nie­po­rząd­ków w szko­le, stał na­tem sza­now­nem miej­scu, z któ­re­go za­zwy­czaj Ka­por­nai wy­kła­dał hu­ma­nio­ra.

Na­le­ży wie­dzieć, że imci pan Ka­por­nai obok in­nych chwa­leb­nych przy­mio­tów, po­sia­dał ten jesz­cze, że był bar­dzo do­brym go­spo­da­rzem i bar­dzo oszczęd­nym czło­wie­kiem. Po­zo­sta­wił więc w szko­le sta­rą swą dłu­gą opoń­czę, czy­li togę, po­pla­mio­ną i po­ła­ta­ną, któ­rą za­zwy­czaj kładł przed lek­cyą na sie­bie i w tem odzie­niu uka­zy­wał się przed ze­bra­ną kla­są.

Tę to czci­god­ną suk­nię wło­żył na sie­bie nie sza­nu­ją­cy nic świę­te­go Di­mon, i w tej, o ło­kieć za dłu­giej dla sie­bie sza­cie, miał prze­mo­wę do ota­cza­ją­cych go to­wa­rzy­szów.

– Ru­szaj ztąd, nie­do­bry chło­pa­ku! – były to pierw­sze sło­wa, któ­re w gniew­nem obu­rze­niu mógł wy­rzec czci­god­ny Ka­por­nai.

Chłop­cy, prze­stra­sze­ni tym wspa­nia­łym gło­sem, sta­li się na­raz rze­szą tak ci­chą, jak żaby w sta­wie ukry­te pod ka­mie­niem; czy się nie wy­krzy­wia­li za ple­ca­mi pana pro­fe­so­ra, to już było wia­do­mem im i Bogu. Tyl­ko nie­szczę­sny Di­mon, znaj­du­ją­cy się wprost groź­ne­go wzro­ku sza­now­ne­go p. Ka­por­nai, zo­stał za karę ode­sła­ny na trze­cią, albo, in­a­czej mó­wiąc, oślą ław­kę.

Te­raz p… pro­fe­sor zda­wał się nad czemś na­my­ślać. Wresz­cie, su­ro­wo spo­glą­da­jąc na uczniów, za­jął miej­sce na ka­te­drze i rzekł gło­sem peł­nym god­no­ści:

– O male fe­ria­tae co­ri­phe­ae! Di­mo­nie, nie ujmę ja z twe­go po­wo­du po­świę­co­ne­go na­uce cza­su, ale wiedz o tem, że po ukoń­cze­niu lek­cyi pój­dziesz do kar­ce­re­su!

– Nie dam so­bie nic złe­go uczy­nić – od­parł Di­mon wy­nio­śle.

Di­mon był sie­ro­tą i naj­lep­szym uczniem w ca­łej kla­sje, ale za­ra­zem naj­nies­for­niej­szym, naj­śmiel­szym i naj­obrot­niej­szym. Nikt tak chy­trze, jak on, nie po­tra­fił się z roz­ma­itych przy­gód wy­krę­cać. Był to chło­pak za­wa­dy­aka, zu­chwa­ły­mi ry­zy­kow­ny, i mimo, że się uczył bar­dzo do­brze, uwa­żać go było mo – zna za praw­dzi­wą za­ra­zę szko­ły. Miał już lat 17, co w owym cza­sie w wyż­szych kla­sach nie sta­no­wi­ło, rzad­ko­ści.

Po­cho­dze­nie jego było nie­zna­ne. Ka­por­nai wie­dział tyl­ko, że kil­ka lat temu przy­by­ła do Ko­lo­swa­ru jego mat­ka, pięk­na, lecz scho­ro­wa­na ko­bie­ta, i od­da­ła mu syna do szko­ły. Po kil­ku ty­go­dniach umar­ła, Ka­por­nai przy­jął chłop­ca do sie­bie na wikt i miesz­ka­nie i za­opa­try­wał jego po­trze­by, czer­piąc z ma­łej sche­dy, jaka Di­mo­no­wi po mat­ce zo­sta­ła. Na­le­ży nad­to pa­mię­tać, że był on wła­śnie w tym wie­ku, kie­dy wszyst­kie zdol­no­ści naj­sil­niej się prze­ja­wia­ją, naj­sil­niej wy­bi­ja­ją się na wierzch. Mię­dzy in­ne­mi jego za­le­ta­mi mie­ści­ło się i to, że prze­ślicz­nie pi­sał, ozda­bia­jąc ów­cze­sną modą pi­smo swo­je ko­lo­ro­we­mi ry­sun­ka­mi i zło­co­ne­mi flo­re­sa­mi. Dru­gą jego umie­jęt­no­ścią była… zdol­ność na­śla­do­wa­nia ru­chów, gło­su i fi­zy­ogno­mii zna­nych mu osób, czem umiał po­bu­dzać lu­dzi do śmie­chu, lecz ośmie­szo­nych draż­ni­ło to nie­po­mier­nie, gdy się uj­rze­li przed­sta­wio­ny­mi w ka­ry­ka­tu­rze. W pier­si jego mło­dej biło przy­tem wie­le nie­do­brych uczuć, był zu­chwa­ły, lu­bił szko­dzić in­nym i ze­mstę krył w ser­cu głę­bo­ko, ma­sku­jąc ją szy­der­stwem.

W tej chwi­li ob­ra­ził on wiel­ce opie­ku­na i na­uczy­cie­la swe­go.

– Ta­ce­as asi­ne! – od­rzekł Ka­por­nai na zu­chwa­łą od­po­wiedź Di­mo­na i spoj­rzaw­szy na li­stę uczniów za­wo­łał grom­ko:

– Łu­kasz Pap!

Na to we­zwa­nie wstał z ostat­niej już ław­ki wy­so­ki, bla­dy Wo­łoch, w czar­nem ubra­niu i otwo­rzyw­szy książ­kę, po­ło­żył ją przed sobą, aby chwy­tać od cza­su do cza­su jaki ustęp, i cze­kał na py­ta­nie.

– Co wiesz o An­drze­ju Ba­to­rym? – za­py­tał pan Ka­por­nai.

– An­drzej Ba­to­ry – szyb­ko za­czai mó­wić Łu­kasz Pap – po­to­mek sław­ne­go Opo­sa Ba­to­re­go, któ­ry już w XI wie­ku za kró­la Sa­lo­mo­na i Gezy szczę­śli­wie wo­jo­wał z kró­lem cze­skim, Wra­ty­sła­wem, był­sy­nem…

– Czy­im sy­nem? – prze­rwał na­uczy­ciel.

– Sy­nem An­drze­ja Ba­to­re­go, bra­tem zna­ko­mi­te­go kró­la pol­skie­go, Ste­fa­na – re­cy­to­wał chło­pak, lecz pro­fe­sor prze­rwał mu na­gle i wska­zu­jąc na obok sie­dzą­ce­go mal­ca, rzekł:

– Da­lej…

W ten spo­sób chłop­cy wy­re­cy­to­wa­li przed na­uczy­cie­lem swo­im całą hi­sto­ryę prze­świet­ne­go rodu ksią­żąt sied­mio­grodz­kich, hi­sto­ryę Ba­to­rych, przy­czem w mia­rę, jak uda­wa­ło się mło­de­mu mów­cy wy­da­wać tę lek­cye hi­sto­ryi oj­czy­stej bez ją­kań i prze­stan­ków, lub gdy pa­trzył na pro­fe­so­ra prze­lęk­nio­ne­mi oczy­ma, bą­ka­jąc coś pod no­sem, Ka­por­nai od­zy­wał się z po­wa­gą:

– Bene! pra­estan­ter. – lub gro­mił prze­lę­kłe­go hi­sto­ry­ka od osłów i he­be­sów.

Gniew jego wzra­stał wte­dy szcze­gól­niej, gdy Di­mon, pod­no­sząc się na­gle ze swej oślej ław­ki, sta­wał wy­pro­sto­wa­ny i dźwięcz­nym, śmia­łym gło­sem, bez za­jąk­nię­cia i błę­du wy­po­wia­dał ja­kąś część lek­cyi, któ­rej ko­le­ga jego wy­krztu­sić nie mógł.

Ka­por­nai wy­dał mu nie­raz su­ro­wy roz­kaz, aby sie­dział ci­cho, ale Di­mon nie lu­bił bier­nej roli, na jaką zo­stał ska­za­ny, i je­że­li nie mó­wił gło­śno, to ci­cho pod­po­wia­dał ko­le­gom, lub na­gle z pie­kiel­ną iro­nią w spoj­rze­niu zwra­cał się do sza­now­ne­go Ka­por­nai z za­py­ta­niem, kry­ją­cem w głę­bi taką zu­chwa­łą kry­ty­kę ja­kie­goś hi­sto­rycz­ne­go fak­tu, lub do­stoj­nej oso­by, – że na­uczy­ciel, o czem on na­przód wie­dział, nie mógł mu jak się na­le­ży od­po­wie­dzieć. Zda­wa­ło się, że czuł oso­bli­wą przy­jem­ność w draż­nie­niu swe­go sta­re­go opie­ku­na, któ­ry nie­raz aż pą­so­wiał z gnie­wu i na­ko­niec stra­cił cały za­pas po­sia­da­nej cier­pli­wo­ści,

– Zbyt wie­le po­zwa­lasz so­bie, zu­chwal­cze! – krzyk­nął na nie­spo­koj­ne­go chłop­ca. – Bę­dziesz też zato uka­ra­ny tak, jak jesz­cze nig­dy.

Di­mon nie po­pro­sił o prze­ba­cze­nie i tak szy­der­czym wzro­kiem spo­glą­dał na gro­mią­ce­go go na­uczy­cie­la, że inni chłop­cy, wszy­scy młod­si od nie­go, drże­li nad lo­sem, jaki go spo­tkać mu­siał i za­ra­zem po­dzi­wia­li męz­two i od­wa­gę Di­mo­na, któ­ry wy­ra­stał im w oczach na bo­ha­te­ra. Ka­por­nai czuł, że tak jest, i wście­kły gniew bu­rzył mu się w ser­cu.

– Po­cze­kaj ty nic­po­niu… – mó­wił w du­szy, przy­rze­ka­jąc so­bie, że sła­bym nie bę­dzie i po koń­cu lek­cyi uka­rze zu­chwal­ca, w czem też nie zmie­nił zda­nia, gdy bi­ją­ca go­dzi­na czwar­ta za­po­wie­dzia­ła ko­niec lek­cyi.

– No… – rzekł, zstę­pu­jąc z ka­te­dry – te­raz na­de­szła chwi­la wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści…

Czy w pier­siach Di­mo­na nie ude­rzy­ło sil­niej ser­ce? To prze­cież nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że wszy­scy jego to­wa­rzy­sze za­drże­li, ogar­nię­ci nie­po­ko­jem.

– Wsta­waj z miej­sca, nie­do­bry, nie­kar­ny chłop­cze – mó­wił da­lej Ka­por­nai, zwra­ca­jąc się do Di­mo­na. – Da­ro­wał­bym ci może ob­ra­zę wła­sną, ale psu­jesz to­wa­rzy­szy swo­ich, za­tru­wasz mło­de ich du­sze ja­dem swe­go zu­chwal­stwa.

Di­mon pa­trzył tro­chę nie­spo­koj­nie ku drzwiom i oknu, jak gdy­by szu­kał so­bie dro­gi, któ­rą mógł­by sal­wo­wać oso­bę swo­ją. Ale z oślej ław­ki nie było bliz­ko ani tu, ani tam, a we­zwa­ny przez Ka­por­nai pro­fos, czy­li kat szkol­ny, stał już wy­pro­sto­wa­ny, jako prze­po­wied­nia cięż­kie­go koń­ca we­so­łej ko­me­dyi, któ­rą mło­dy zu­chwa­lec od­gry­wał przed to­wa­rzy­sza­mi, bla­dy­mi te­raz z prze­ra­że­nia.

– Wsta­waj! – po­wtó­rzył Kar­po­nai i Di­mon usłu­chał go te­raz. Wstał, ale nie po to, aby się wy­do­stać na otwar­tą prze­strzeń szkol­nej sali. Wsko­czył na ław­kę, szu­ka­jąc so­bie opar­cia dla ple­ców, to jest muru ścia­ny. Bla­dy był, ale oczy mu się świe­ci­ły.

– Słu­chaj – rzekł Ka­por­nai. – Zu­chwal­stwo two­je nic ci nie po­mo­że, bo siła nie jest po two­jej stro­nie, Żywy, czy umar­ły do­sta­niesz się do kar­ce­re­su, z któ­re­go nie za­raz wyj­rzysz na świat Boży, je­że­li upór zwięk­szy two­ją po­przed­nią winę. Wzy­wam cię po raz ostat­ni chodź mi tu za­raz…

Di­mon ani drgnął, ale był co­raz bled­szy i Ka­por­nai trząsł się z gnie­wu.

– Wszyst­ka moja cier­pli­wość już się wy­czer­pa­ła – za­wo­łał i ob­ra­ca­jąc się w stro­nę pro­fo­sa, krzyk­nął: – Bierz go, Ka­nya, i wiąż!…

– Mnie wią­zać, mnie… – za­wo­łał dzi­ko mil­czą­cy do­tąd chło­pak – mnie brać!… To­wa­rzy­sze, czyż po­zwo­li­cie na to?

Mło­da rze­sza uczu­ła się ze­lek­try­zo­wa­ną. Di­mon był za­wsze do­brym ko­le­gą, czyż go mie­li opu­ścić w nie­szczę­ściu? Dzie­cia­ki, bo po więk­szej czę­ści były to dzie­cia­ki, uczu­ły coś po­ru­sza­ją­ce­go się w ich pier­si i ude­rza­ją­ce­go w ser­cach. Spo­glą­da­li po so­bie, trze­ba przy­znać, że nie­śmia­ło, ale to je­den, to dru­gi po­su­nął się kro­kiem da­lej i wkrót­ce cała gro­mad­ka zna­la­zła się przed ław­ką Di­mo­na, two­rząc jak gdy­by wał obron­ny. Chcąc go brać, trze­ba było pier­wej ich od­trą­cić, a te­raz nie­je­den już pod­niósł gło­wę i pa­trzył śmia­ło; choć kil­ku było zmie­sza­nych i prze­stra­szo­nych, inni wi­docz­nie po­sta­no­wi­li bro­nić to­wa­rzy­sza i było coś he­ro­icz­ne­go w tem po­sta­no­wie­niu mal­ców, a Ka­por­nai, któ­ry to czuł, roz­go­rzał tem więk­szym gnie­wem na twór­cę tej re­wo­lu­cyi.

– Bierz go, Ka­nya! – krzyk­nął. – Bierz i wiąż… Masz łyko…

Di­mon za­śmiał się, chłop­com ser­ca biły; Ka­nya, vul­go ko­ciak, jak go zwa­li chłop­cy, po­su­nął się na­przód, a plan bi­twy jaki so­bie uło­żył, był praw­dzi­wie koci. Pod­su­nął się ja­koś bo­kiem ku zgro­ma­dzo­nym obroń­com Di­mo­na, i wie­dząc, gdzie może być sła­be miej­sce tej ży­wej for­te­cy, prze­mknął się mię­dzy dwo­ma młod­szy­mi, tchórz­li­wie wy­glą­da­ją­cy­mi chłop­ca­mi, a Wo­łoch Pap, li­zus i do­no­si­ciel, któ­re­mu ko­le­dzy przy­zna­li za­szczyt dłu­gich uszów, czy­li szpie­ga, sam mu miej­sce zro­bił, przy­ci­ska­jąc się niby ze stra­chu do in­nych i wy­ko­naw­ca spra­wie­dli­wo­ści wy­cią­gnął swe dłu­gie, chu­de ręce. Moż­na się było do­my­śleć, że po­sta­no­wił Di­mo­na po­rwać za nogi i w ten spo­sób prze­wró­cić, ale kon­cept był źle ob­ra­cho­wa­ny, bo zmiar­ko­wał to wi­no­waj­ca i jed­nym po­tęż­nym su­sem z ław­ki ze­sko­czył.

Di­mon był bar­czy­sty i sil­nie zbu­do­wa­ny, czar­ny wą­sik już mu się sy­pał nad gór­ną war­gą ust, któ­re, trze­ba do­dać, były wca­le nie­brzyd­kie i jak­by praw­dzi­wie ko­ra­lo­we. Rysy jego nie były re­gu­lar­ne, ani de­li­kat­ne, lecz nie­po­zba­wio­ne szla­chet­no­ści, oczy miał duże i błysz­czą­ce, nos może za wiel­ki, lecz grec­kie­go kształ­tu, przy­tem był na swój wiek wy­so­ki i ja­kaś by­stra śmia­łość pa­trzy­ła mu z oczu, z któ­rych wy­glą­dał też spryt nie­la­da i po­jęt­ność. Zro­zu­miał on pod­stęp prze­ciw­ni­ka i od­ra­zu uło­żył so­bie, jak się z nim roz­pra­wi; po­nie­waż wie­rzył w przy­sło­wie, że śmia­ły wy­gry­wa, nie cze­kał na atak, ale go uprze­dził. Jak ryś z wy­so­kie­go drze­wa ska­cze na­gle na grzbiet nie­do­my­śla­ją­cej się tego sar­ny, tak Di­mon rów­ne­mi no­ga­mi sko­czył na nie­szczę­sne­go Ka­nya, któ­ry prze­wró­cił się na zie­mię, pa­da­jąc jak dłu­gi, i sce­na sta­ła się na­raz ko­micz­ną. Wszyst­kie chło­pa­ki wy­buch­nę­ły też gło­śnym i we­so­łym śmie­chem i roz­su­wa­jąc się na boki, zro­bi­li miej­sce zwy­cięz­cy, któ­ry po­sta­wił nogę na pier­siach po­wa­lo­ne­go.

– Zo­sta­wił­bym ci pięk­ną pa­miąt­kę po so­bie – za­wo­łał usta­mi drżą­ce­mi od na­mięt­ne­go gnie­wu – zdep­tał­bym cię jak ro­ba­ka, zła­mał ci pier­si, ale nie chcę tego…

Za­nim Ka­por­nai mógł oprzy­tom­nieć i przyjść do sie­bie w tem nie­spo­dzie­wa­nie wy­two­rzo­nem po­ło­że­niu, zu­chwa­ły chło­piec szyb­ciej od bły­ska­wi­cy ku oknu sko­czył i roz­two­rzyw­szy je, sta­nął na gzym­sie, trzy­ma­jąc się lewą ręką jed­ne­go ze skrzy­deł okna. Z oczu jego pa­trzy­ła dzi­kość i sta­now­czość, a w ręku za­bły­snął dłu­gi nóż, któ­ry z za­na­drza wy­jął.

– Per amo­rem Dei et pa­triae! – wy­krzyk­nął Ka­por­nai, prze­ra­żo­ny nie­bez­pie­czeń­swem Di­mo­na. Okno szko­ły mie­ści­ło się wy­so­ko, znaj­do­wa­ło się na wie­le sąż­ni po­nad zie­mią, a na dole był bruk ka­mien­ny. Ży­cie Di­mo­na wi­sia­ło na wło­sku.

– Zejdź ztam­tąd, czar­cie! – wo­łał prze­ra­żo­nym i gniew­nym gło­sem na­uczy­ciel.

– Nie zej­dę – od­po­wie­dział Di­non, wy­sa­dza­jąc jed­ną nogę w po­wie­trze – do­pó­ki nie otrzy­mam prze­ba­cze­nia, do­mi­ne hu­ma­nis­si­me! Na kar­cer, głód, pra­gnie­nie, na co się panu spodo­ba, zgo­dzę się, ale tyl­ko jed­no so­bie za­strze­gam – bić się nie po­zwo­lę… i znów zu­chwa­le jed­ną tyl­ko nogą trzy­mał się jesz­cze sta­łe­go grun­tu gzym­su, a po­ło­wa cia­ła była już w po­wie­trzu i Ka­por­nai czuł, że wło­sy na gło­wie mu po­wsta­ły.

– Stój, sza­tań­skie dziec­ko! – krzy­czał – Ka­nya! trzy­maj go!… nie pusz­czaj…

We­zwa­ny po­ru­szył się nie­śmia­ło, le­ni­wie, ale cała gro­ma­da za­czę­ła krzy­czeć:

– Nie chodź tam! nie ty­kaj go… ze­sko­czy za­raz! Nie da się tknąć…

– Pierw­szy, co się do mnie zbli­ży – rzekł Di­mon wy­nio­śle – zgi­nie od mego noża, jak mi Di­mon na imię i jak od trzech lat je­stem pri­mus emi­nens! To­wa­rzy­sze, bra­cia, krwi moja rod­na! czyż po­zwo­li­cie, aby wasz pri­mus emi­nens był tak znie­wa­żo­ny? To też wam przy­się­gam, że śmierć jest mi mil­szą od wsty­du, a wiem, coby mnie cze­ka­ło, gdy­bym się zdał na ła­skę. Zwią­za­no­by mnie, shań­bio­no!

Ka­por­nai miał szum w uszach i krwa­we bły­ski przed oczy­ma. Ten sza­le­niec – my­ślał z roz­pa­czą – go­tów coś strasz­ne­go uczy­nić: albo no­żem kogo pchnie, albo z okna ze­sko­czy i za­bi­je się na ka­mie­niach.

Za­drżał na tę myśl ostat­nią, któ­ra przed­sta­wi­ła mu strasz­ny ob­raz roz­trza­ska­nej gło­wy Di­mo­na. Ach! nie może on prze­cież stać tak dłu­go na gzym­sie, wy­nie­sio­nym o trzy sąż­nie po­nad zie­mią. Choć­by nie sko­czył, a zdol­nym jest to uczy­nić, to mur może się obe­rwać. A przy­tem jed­no po­ru­sze­nie… Strasz­ny ob­raz skrwa­wio­ne­go cia­ła na bru­ku znów mu sta­nął przed oczy­ma.

– Do­brze! – jęk­nął ra­czej, niż wy­po­wie­dział, jak­kol­wiek si­lił się na po­wa­gę – ostat­ni raz ci prze­ba­czam. Scho­waj nóż i schodź z okna. Ale przy­rzecz uro­czy­ście, że nie bę­dziesz czy­nił wię­cej nie­po­rząd­ków w kla­sie.

– Nie ro­bi­łem ich do­tąd – rzekł Di­mon wy­nio­śle. – Cza­sem lu­bi­łem się za­ba­wić, gdy było nud­no w szko­le.

– Nie za­prze­czaj sło­wom moim, zły chłop­cze… Przy­rzecz, cze­go wy­ma­gam od cie­bie i co jest uczci­wem z mej stro­ny żą­da­niem. Psu­jesz in­nych, dzie­ci młod­sze od sie­bie…

– Nie, nie psu­ję… Nie daję im tyl­ko być zmo­kłe­mi ku­ra­mi…

– Trzy­maj się fra­mu­gi! – za­wo­łał Ka­por­nai z na­głym prze­stra­chem, bo znów Di­mon za­czął pró­bo­wać gim­na­sty­ki wi­sze­nia w po­wie­trzu. – Trzy­maj się fra­mu­gi!!

– Prze­ba­cze­nie zu­peł­ne, do­mi­ne hu­ma­nis­si­me, albo sko­czę.

– Stój! – za­wo­łał bied­ny pro­fe­sor ta­kim gło­sem, jak gdy­by zu­chwa­ły chło­pak już się ci­skał z góry na dół – Do­brze, na ten ostat­ni i je­dy­ny raz ci prze­ba­czam – do­dał, wy­si­la­jąc się na sztucz­ną po­wa­gę – schodź ztam­tąd za­raz.

– Czy prze­ba­czasz na­praw­dę, do­mi­ne cla­ris­si­me?…

– Na­praw­dę… Schodź prę­dzej!

– A jak zej­dę, to co?

– Ach! li­chy chłop­cze, czyż ci nie dość słów mo­ich! – wy­krzyk­nął Ka­por­nai.

– Sko­czę, je­śli nie od­po­wiesz mi wy­raź­nie, do­mi­ne hu­ma­nis­si­me – rzekł Di­mon chłod­no. Czuł się już te­raz pa­nem po­ło­że­nia i pu­ścił znów fra­mu­gę okna.

– Przy­rze­kam ci, że nie tknie cię ręka ni­czy­ja – rzekł Ka­por­nai pe­łen żalu, bo chło­pak wy­dał mu się w tej chwi­li złym na­praw­dę. Czuł, że ra­chu­je na po­ło­że­nie, któ­re so­bie zu­chwa­le wy­two­rzył.

– Dzię­ku­ję, do­mi­ne cla­ris­si­me! Te­raz wie­rzę. Ale na­przód wyjdź­cie ze szko­ły wy wszy­scy – ty Ka­nya pierw­szy.

Ka­por­nai po­sta­no­wił na­le­żeć do tych "wszyst­kich; " pew­no Di­mon chciał mu po­dzię­ko­wać, gdy będą sami, otóż pra­gnął tego unik­nąć. Po­wie­dział so­bie, że to po­win­no być karą krnąbr­ne­go chłop­ca.

– Wie on do­brze, w ja­kiem po­ło­że­niu mnie po­sta­wił i je­że­li ma su­mie­nie, niech go to drę­czy – rzekł so­bie i wy­szedł na cze­le gro­ma­dy ża­ków, któ­ra na po­że­gna­nie ca­ło­wa­ła mu ręce. I oni czu­li, że bied­ny Ka­por­nai zo­stał po­krzyw­dzo­nym.

Wte­dy do­pie­ro Di­mon ze­szedł z gzym­su okna, gdy w sali nie było już ni­ko­go, gdy uci­chły na­wet w ko­ry­ta­rzu od­gło­sy kro­ków. Chwi­lę jesz­cze krę­cił się po kla­sie we­so­ło, moż­na było po­wie­dzieć, że od­dy­chał i wy­po­czy­wał po prze­by­tej wal­ce, ale po­tem sta­nął na środ­ku sali chmur­ny i za­my­ślo­ny.

– Psie ży­cie… – mruk­nął – cze­go ja się tu na­uczę?…

Skie­ro­wał się ku drzwiom, ale przed uję­ciem klam­ki za­trzy­mał się i znów do okna po­wró­cił. Pa­trzył na nie­bo i sze­ro­ki prze­stwór wid­no­krę­gu, któ­ry mu się przed oczy­ma otwie­rał i wy­glą­dał w tej chwi­li to bar­dzo po­sęp­nie, to bar­dzo we­so­ło. W koń­cu to ostat­nie uczu­cie wi­docz­nie w nim prze­wa­ży­ło, bo prze­gar­nął so­bie wło­sy z pew­ną fan­ta­zyą, a za chwi­lę bły­snę­ło mu w oczach coś, jak gdy­by za­mie­rzał ja­kiś nowy fi­giel wy­pła­tać. Ob­ró­cił się ku drzwiom, gdzie obok wi­sia­ła na gwoź­dziu owa sza­ra opoń­cza Ka­por­nai, któ­ra sta­ła się dziś mi­mo­wol­ną przy­czy­ną awan­tu­ry.

Di­mon spoj­rzał na nią z uśmie­chem szy­der­czym, ale nie bar­dzo złym, i bar­dziej drwią­cym.

– Do­mi­ne cla­ris­si­me! – szep­nął i ukło­nił się sta­rej suk­ni swe­go opie­ku­na – po­wiesz so­bie pew­no, że mnie po­rwał mój kam­rat, dy­abeł! Tam­ta zgra­ja głup­ta­sów do­pie­ro bę­dzie otwie­rać żół­te dziób­ki… – do­dał i wresz­cie po nie­ja­kim roz­my­śle, sta­now­czym ru­chem sko­czył znów na okno; po­czem spu­ścił się po­wo­li na dół, trzy­ma­jąc się tyl­ko ka­mien­ne­go gzym­su. Okno wy­cho­dzi­ło na bez­lud­ne po­dwó­rze i nikt nie był świad­kiem tego śmia­łe­go czy­nu. Do­się­gnął w ten spo­sób no­ga­mi zie­mi, trzy­ma­jąc się wciąż gzym­su, a mu­si­my do­dać, że Di­mon, ob­my­śla­jąc ten swój śmia­ły plan, nie za­sta­no­wiał się szcze­gó­ło­wo nad przed­się­wzię­ciem swo­jem i jego na­stęp­ne­mi skut­ka­mi. Rzu­cił się w prze­paść zu­chwa­le. Gdy był już bliz­ki grun­tu, z za­dzi­wia­ją­cą od­wa­gą sko­czył na po­dwó­rze. Skok był pręd­ki i krę­pe cia­ło chłop­ca stwier­dzi­ło pra­wo cią­że­nia New­to­na. Ale Di­mon ani na chwi­lę nie stra­cił przy­tom­no­ści umy­słu.

* * *

Na­za­jutrz opo­wia­da­no so­bie w Ko­lo­sva­rze dziw­ną hi­sto­ryę, a mia­no­wi­cie, że prze­szłej nocy w sy­pial­ni p. Ka­por­na­ja zja­wił się na­gle ja­kiś czło­wiek po­kry­ty skó­rą zwie­rzę­cą i za­ma­sko­wa­ny, któ­ry sta­now­czym, jak­by pod­ziem­nym gło­sem, za­żą­dał od nie­go pew­nej sumy pie­nię­dzy, gro­żąc mu, że za­bi­je jego i sie­bie, je­że­li żą­da­niu jego nie sta­nie się za­dość.

Mnó­stwo lu­dzi utrzy­my­wa­ło, że to był zły duch, gdyż miał na so­bie skó­rę wil­czą, ale sam Ka­por­nai nie­chęt­nie o tym wy­pad­ku wspo­mi­nał, choć nie mógł się wstrzy­mać, aby ko­muś z przy­ja­ciół nie zwie­rzyć się, i w ten to spo­sób ta­jem­ni­ca, za­pew­ne zmie­nio­na co do ak­ce­so­ry­ów, do­sta­ła się do wia­do­mo­ści pu­blicz­nej, jak wszyst­kie ta­jem­ni­ce, o któ­rych wie wię­cej, niż jed­na oso­ba.

Dla­cze­go oszczęd­ny ten czło­wiek przy­stał tak ła­two na ra­bu­nek i nie sta­wiał opo­ru – dla­cze­go nie krzy­czał i nie od­dał zło­dzie­ja w ręce pa­choł­ków miej­skich? – roz­ma­icie ob­ja­śnia­no to w Ko­lo­sva­rze. Jed­ni mó­wi­li, że to wszyst­ko baj­ka lub ha­lu­cy­na­cya; inni są­dzi­li, że Ka­por­nai stchó­rzył, a przez wzgląd na swo­ją po­wa­gę na­uczy­cie­la nie chciał się do tego przy­znać; my prze­cież mo­że­my za­pew­nić, że zu­peł­nie inną była przy­czy­na, dla któ­rej Ka­por­nai w ci­cho­ści spra­wę tę utrzy­mał, gdyż noc­nym go­ściem na­uczy­cie­la był Di­mon, któ­ry w sza­lo­ny i zu­chwa­ły jak za­wsze spo­sób przy­szedł ode­brać z rąk swe­go opie­ku­na spa­dek, jaki mu zo­stał po mat­ce. Prócz tro­chy pie­nię­dzy, znaj­do­wa­ła się u nie­go szka­tuł­ka z pi­smem za­pie­czę­to­wa­nem w środ­ku, któ­re we­dług woli mat­ki po­win­no się było do­stać sy­no­wi, gdy dwu­dzie­ste­go roku do­bie­gnie. To ta­jem­ni­cze pi­smo skło­ni­ło głów­nie Di­mo­na do noc­nej wy­pra­wy. Bał się oka­zać opie­ku­no­wi w inny spo­sób, aby ten we­dług roz­po­rzą­dze­nia mat­ki nie chciał za­trzy­mać go w szko­łach do lat dwu­dzie­stu. Że noc­nym go­ściem pro­fe­so­ra Ka­por­nai był Di­mon, o tem miesz­kań­cy Ko­lo­sva­ru do­wie­dzie­li się prze­cież nie­ry­chło, gdyż po śmia­łym swym czy­nie znikł on z mia­sta. Moż­na­by są­dzić, że wprost ze szkół po­rwa­ły go ja­kie du­chy, gdy­by nie go­spo­darz pew­ne­go za­jaz­du, gdzie Di­mon jadł wie­cze­rzę i miał spać w na­ję­tej na ten cel iz­deb­ce. Prze­cież było to wąt­pli­wą rze­czą, sko­ro przy­pu­ścić trze­ba, że od­wie­dzi­ny u sta­re­go opie­ku­na mu­sia­ły mu za­brać coś cza­su, a wstać mu­siał o świ­cie sza­rym, prę­dzej niż otwo­rzo­no bra­mę go­spo­dy. Wy­niósł się też z niej przez okno, z któ­re­go po­dróż na­po­wietrz­na ła­twiej­szą była jed­nak, niż po­przed­nia, gdyż zaj­mo­wa­na przez nie­go izba mie­ści­ła się na dole. Tą dro­gą też za­pew­ne wy­szedł na swą wy­pra­wę noc­ną i tą dro­gą do go­spo­dy wró­cił. Do­dać na­le­ży, że za­pła­ta za noc­leg i stra­wę znaj­do­wa­ła się na sto­le.ROZ­DZIAŁ II. UCZO­NY I AWAN­TUR­NIK.

Imię, któ­re na chrzcie mi dano, jest fał­szy­wem.

Szek­spir.

W kil­ka dni po opi­sa­nych wy­pad­kach mło­dy wę­dro­wiec dą­żył przez Bar­cza­sag do po­bliz­kie­go Köha­lom (Ka­mien­ne wzgó­rze). Mia­ło się ku wie­czo­ro­wi. Słoń­ce za­cho­dzi­ło, czer­wie­niąc się ostat­nie­mi pro­mie­nia­mi. Na sto­kach gór dęby usy­pia­ły, są­cząc kro­ple rosy z li­ści. Ci­chy dźwięk dzwo­nu wiej­skie­go ko­ścio­ła sły­chać było w od­da­li. Wę­dro­wiec nasz był odzia­ny w płaszcz po­dróż­ny, na ple­cach miał dość duży tło­mo­czek, ale stą­pał we­so­ło. Mło­dy był i do­brze zbu­do­wa­ny, więc mógł dźwi­gać cię­żar więk­szy na­wet bez zmę­cze­nia się i szko­dy na zdro­wiu.

A znaj­do­wał się on w tej chwi­li pod cie­niem lipy; po­ło­żyw­szy tło­mo­czek na zie­mi, od­po­czy­wał. Pa­trząc na góry, oto­czo­ne ró­żo­wą mgłą za­cho­du, uśmie­chał się do sie­bie, jak­by roił, a twarz jego wy­ra­ża­ła sta­now­czość i za­do­wo­le­nie.

– Usze­dłem szczę­śli­wie – rzekł sam do sie­bie. – Zo­bacz­my, ja­kie są moje za­so­by pie­nięż­ne i pro­wi­zye – do­dał, wyj­mu­jąc małą to­reb­kę z kie­sze­ni i za­czął ją prze­glą­dać. – Ka­wa­łek czar­ne­go chle­ba to nie wie­le! – mó­wił, śmie­jąc się – a do tego 3 du­ka­ty, otrzy­ma­ne od sza­now­ne­go Nada­ny.

Na­gle twarz jego sta­ła się po­nu­rą.

– Tu jest wę­zeł ta­jem­ni­cy! – za­wo­łał – wszyst­ko, co po­zo­sta­ło mi po mat­ce! Ach! w mó­zgu mi wre! Po­com się na świat ten ro­dził? Wiem te­raz, cze­mu krew mi ude­rza­ła do gło­wy, ile­kroć wy­ma­wia­no przy mnie imię mego ojca i bra­ta! Boże! nie­ma na świe­cie ta­kie­go kró­la, któ­re­go­bym sy­nem chciał zo­stać…

Twarz wę­drow­ca przy­bra­ła wy­raz go­ry­czy, a oczy dzi­ko i bez­myśl­nie spo­glą­da­ły na siat­kę, wśród któ­rej sta­ry pa­jąk sie­dział w krza­ku agre­sto­wym.

– Po co do­stał się tu mię­dzy li­ście ten po­twór? – za­wo­łał na­mięt­nie. – Znisz­czę go i wy­zwo­lę krzew z jego obrzy­dli­wej tka­ni­ny!

Wy­jął z za­na­drza nóż i po­chy­lił się ku ga­łę­ziom dzi­kie­go agre­stu, gdzie mię­dzy li­ść­mi pa­jąk roz­piął okrą­głą, sy­me­trycz­ną, sza­rą siat­kę, wy­glą­da­ją­cą jak pla­ma śród ja­sno­zie­lo­nych ga­łą­zek. Na­gle wstał, twarz jego na­bra­ła sza­tań­skie­go wy­ra­zu i cof­nął nóż.

– Mnie – mó­wił gło­sem bez­dź­więcz­nym – grzech wy­dał na świat! Sza­tan więc dał mi ży­cie, a Bóg mu na to po­zwo­lił! I ja, ja mam za­bi­jać pa­ją­ka tru­ci­cie­la? Nie, nie po­wi­nie­nem cię prze­śla­do­wać, bo i ty tak­że je­steś dzie­łem sza­ta­na. A nie czy­ni on nic na­próż­no. Dla­cze­goż li­ście te nie mają zo­stać po­kry­te czar­ną, brzyd­ką pa­ję­czy­ną, czyż one jed­ne pod słoń­cem będą ska­la­ne i oszpe­co­ne? Ach! dla­cze­go coś nie za­ma­za­ło li­stu, któ­ry mnie mat­ka zo­sta­wi­ła? Nie bez przy­czy­ny prze­cież taki los mi zo­stał zgo­to­wa­ny. Tak! tak! ty nędz­na, zżół­kła kart­ko, za­pi­sa­na wy­ra­za­mi, któ­re łzy mo­czy­ły, bę­dziesz ty słu­żyć mi jak żó­ra­wie Ibi­ku­sa – od­kry­jesz, gdzie i jak mam się mścić mego wsty­du? Może nie­je­den był­by rad temu, co mnie gry­zą­cą wście­kłość w pierś wle­wa. Tego, co wiem, już za­po­mnieć nie mogę nig­dy i du­szę moją na­peł­nia ra­zem duma i gniew. Ale się ze­msz­czę! O! dla­cze­go­żem nie umarł pier­wej, nim po­zna­łem imię mego ojca!…

Wę­dro­wiec za­milkł, twarz jego po­bla­dła, pierś pod­no­si­ła się wzbu­rzo­na.

– Nie będę tu ba­wił dłu­żej – rzekł so­bie po dłu­giem mil­cze­niu – wró­cę do obo­zu my­śliw­ców. Mam jesz­cze coś do po­wie­dze­nia Nada­ny'emu.

Ru­szył w dro­gę. Po kwa­dran­sie usły­szał za sobą tę­tent ko­nia; ob­ró­cił się i uj­rzał jeźdz­ca, któ­ry znaj­do­wał się w pew­nej od­le­gło­ści od nie­go, i wę­dro­wiec pa­trząc, jak się przy­bli­żał, uśmiech­nął się mi­mo­wo­li.

– Da­li­bóg! tej pary koni nie od­dał­bym za żad­ne­go ru­ma­ka na zie­mi – rzekł, ude­rza­jąc się po no­gach. – Jeż­dżę na nich szyb­ciej niż ten, co się tam wle­cze.

Kie­dy ów pie­szy śmiał się, jeź­dziec zdzi­wił się szyb­kim kro­kom pie­sze­go, któ­re­go nie każ­dy koń mógł do­gnać.

Po­cząt­ko­wo wę­dro­wiec zda­wał się jeźdz­co­wi mało god­nym uwa­gi. Póź­niej jed­nak przy­pa­trzył mu się bli­żej, i pod jego nędz­ną odzie­żą, uj­rzał twarz in­te­li­gent­ną i nie­po­zba­wio­ną szla­chet­no­ści.

Spiąw­szy ko­nia ostro­ga­mi, po­pę­dził szyb­ko i w mgnie­niu oka po­dróż­ni zrów­na­li się z sobą.

Wte­dy wę­dro­wiec przy­sta­nął i śmia­łym wzro­kiem obej­rzał się, mie­rząc jeźdz­ca i ko­nia od stóp do głów. Po­tem, wzru­szyw­szy ra­mio­na­mi, po­szedł da­lej.

– Stój, chłop­cze! – za­wo­łał jeź­dziec. – Kto je­steś?

Ton był roz­ka­zu­ją­cy i było w nim coś, co zmu­sza do po­słu­szeń­stwa.

Wę­dro­wiec sta­nął i po­ło­żył tło­mo­czek na zie­mi. Nie mó­wiąc nic, po­gła­skał ko­nia, lecz jeź­dziec po­chwą mie­cza jego rękę ode­pchnął, da­jąc mu do po­zna­nia, że jest mię­dzy nimi prze­dział. Mimo to wę­dro­wiec miał w swo­jej twa­rzy coś wy­nio­słe­go i nie­zwy­czaj­ne­go, co skło­ni­ło jeźdz­ca, że dłu­go pa­trzył na nie­go.

A i on był god­nym tego, aby oczy ludz­kie spo­czę­ły na nim i przyj­rza­ły się praw­dzi­wie męz­kiej po­sta­wie i ro­słej, kształt­nej ki­bi­ci, pięk­nej twa­rzy. Była ona mło­dą i im­po­nu­ją­cą; oko pa­trzy­ło prze­ni­kli­wie i mą­drze: bro­da była czar­na, buj­na, włos krót­ko przy­cię­ty, wi­ją­cy się zlek­ka, kru­czej tak­że bar­wy, Na ra­mio­nach miał ry­cerz płaszcz ciem­no­pur­pu­ro­wy, fu­trem wy­drzem okła­da­ny. Pięk­ność i re­gu­lar­ność ry­sów, któ­re zda­wa­ły się być mie­sza­ni­ną grec­kie­go typu z rzym­skim, ude­rzy­ły wę­drow­ca.

Twarz ry­ce­rza dy­sza­ła też ja­kąś kró­lew­sko­ścią; była w niej pew­ność sie­bie i do­broć; była w niej we­so­łość mło­dych lat, peł­nych siły i nie­zmą­co­nych żad­ne­mi tro­ska­mi. Po­stać jego, o ile są­dzić moż­na było z tego, jak na ko­niu sie­dział, była po­sta­cią atle­ty, a każ­dy ruch jej był pe­łen wdzię­ku i god­no­ści. Nie mniej pięk­nem było ubra­nie ry­ce­rza; wy­glą­da­ją­cy z pod płasz­cza, aż do ko­lan się­ga­ją­cy do­lman je­dwab­ny, tka­ny w zło­ci­ste kwia­ty, ło­sio­we krót­kie spodnie, wpusz­czo­ne w wy­so­kie pa­lo­ne buty, od­zna­cza­ły do­kład­nie pięk­ne li­nie cia­ła; nad do­lma­nem spły­wa­ją­cy ów płaszcz pur­pu­ro­wy z wy­lo­ta­mi, spa­dał mu z bark oka­za­le, a na gło­wie czap­ka bo­ga­ta lśni­ła dro­gie­mi ka­mie­nia­mi. Koń jego, ciem­no-kasz­ta­no­wa­ty, z wy­pu­kłe­mi, we­so­łe­mi ocza­mi, ro­sły i sil­ny, był tu­rec­kie­go po­cho­dze­nia. Gło­wa jego su­cha, nie tak cien­ka, jak u koni arab­skich, była kształt­ną i pięk­ną, jak do ma­lo­wa­nia. Nogi miał tę­gie i moc­ne; ogon dłu­gi, grzy­wę buj­ną, czar­ną, któ­ra, gdy jeź­dziec pu­ścił się kłu­sem, jak gaza prze­zro­czy­sta uno­si­ła się w po­wie­trzu.

U boku jeźdz­ca wi­siał dłu­gi, w bo­ga­tej, zdob­nej po­chwie miecz, a w ol­strach mie­ści­ły się dwa pi­sto­le­ty, któ­rych rę­ko­jeść była z ko­ści sło­nio­wej, na­bi­ja­nej per­ła­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: