Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatni z Nieczujów. Murdelio. Tom 4 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni z Nieczujów. Murdelio. Tom 4 - ebook

Ostatni z Nieczujów – cykl historycznych powieści i opowiadań autorstwa Zygmunta Kaczkowskiego, których akcja toczy się na przełomie XVIII i XIX wieku. Cykl był publikowany w latach 1851-1858. Głównym bohaterem jest pan Marcin Nieczuja, ostatni z rodu Nieczujów. Akcja większości utworów cyklu toczy się w środowisku szlachty galicyjskiej, na ziemi sanockiej. Ich lektura pogłębia wiedzę o obyczajowości tamtejszej szlachty pod koniec XVIII wieku. Głównym bohaterem utworów oraz narratorem większości z nich jest szlachcic Marcin Nieczuja, nazywający siebie ostatnim ze "starożytnego" rodu Nieczujów. Ów sędziwy już człowiek wspomina czasy swojej młodości, która przypadła na burzliwe lata rozbiorów, konfederacji barskiej i wojen napoleońskich. Bohater, który brał udział w większości z tych wydarzeń opisuje je z perspektywy czasu. Oprócz wydarzeń historycznych wiele miejsca zajmują też wydarzenia lokalne, takie jak sejmiki, spory, zajazdy, jakie zajmowały szlachecką społeczność w Galicji. Teraz z perspektywy czasu z sentymentem wspomina czasy przed rozbiorami jako szczęśliwe, kiedy panował sarmacki styl życia, a główną rolę odgrywała warstwa szlachecka, odznaczająca się umiłowaniem tradycji i troską o jej przechowanie, przywiązaniem do zasad religijnych i etosu rycerskiego oraz żarliwie patriotycznym duchem. Marcin Nieczuja boleje nad tragedią ojczyzny, swojego rodu oraz warstwy szlacheckiej. Cały cykl napisany w formie gawędy szlacheckiej. Poszczególne utwory posiadają jednak dodatkowo cechy romansu przygodowego, powieści historycznej, a nawet powieści gotyckiej. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Ostatni_z_Nieczujów)

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-315-5
Rozmiar pliku: 960 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część pierwsza

Kto tak mądry, że zgadnie

Co nań jutro przypadnie?

Sam Bóg wie przyszłe rzeczy, a śmieje się z nieba,

Kiedy się człowiek troszczy więcej niźli trzeba.

J. Kochanowski, Pieśń IX

Wstęp

Za życia mojego ojca, lubo nigdy nie znałem macierzyńskiej miłości, bardzo byłem szczęśliwy. Fortuna nasza była dostatnią, a chociaż owe dwie wioski, któreśmy mieli w Sandomierskiem dziedziczne, ojciec oddał był mojej siostrze, która wyszła była za pana Krzysztofa Michałowskiego, herbu Poraj, stolnikowicza sandomierskiego, to jednak tutaj została nam jeszcze Bóbrka i Zabrodzie, od jw. Ossolińskiego, wojewody wołyńskiego, w zastawie, przeszło dwakroć sto tysięcy w gotowiźnie a sprzętach i taki dobytek w domu i w gospodarstwie, żeby go znaczniejszym i u jakiego drążkowego kasztelana nie znalazł. Mój ojciec był w obyczajach surowy i wielki impetyk, ale prawością swoją i dobrodusznością tak sobie umiał zyskiwać szacunek i poważanie u wszystkich, że chociażby mnie było przyszło i daleko więcej znieść surowości, niżeli jej zniosłem w rzeczy, to zawsze byłoby mnie to ani na włos nie zachwiało w tej, którą dla niego miałem, miłości. Wychowując się prawie ciągle w domu i będąc ustawicznie pod jego okiem, daleko prędzej pozyskałem u niego wiarę niźli moi rówiennicy, okolicznej szlachty synowie, którym się częstokroć jeszcze wtedy obrywały bizuny, kiedy już wąsy mogli zakręcać za ucho. Ja tylko raz w życiu poczułem na sobie gniewną rękę ojcowską - ale też za to, nie mając więcej nad lat dziewiętnaście, byłem już wyzwolony i wraz z ojcem stojąc w szeregu i bijąc się pod pana Puławskiego komendą, już przez to samo wszedłem w koło krajowego rycerstwa i obywatelstwa. Mój ojciec żył jeszcze potem lat kilka, ja mieszkałem przy nim i byłem więcej uważany jakby mu równy niżeli podległy, co było rzadkością na owe czasy; pomimo to jednak nie było mi wolno ani się wtrącać do gospodarstwa, ani w czymkolwiek samemu się rządzić. Wtedy to, przypatrując się temu gospodarstwu z daleka i widząc i to, i owo, niejedno cale mi się nie podobało - myślałem też sobie nieraz: nic tak by to było, gdyby był przy mnie regiment!

Otóż jakoś na rok przed końcem owych rozruchów konfederackich ojciec mój, już dobrze starością przygarbiony, zapadłszy bardziej na zdrowiu, pożegnał się z tym światem. Żal głęboki mnie porwał i długom się z niego nie mógł ocucić, a lubo mnie sąsiedzi moi przez ten czas prawie ani na krok nie odstępywali, jednak zdawało mi się, żem już sam a sam został na świecie, żem jest najnieszczęśliwszy sierota i że nie mam nawet żyć po co. Więc wymurowałem mu grób wielki w Bóbrce, na którym kazałem postawić głaz piękny z napisem, a nad nim anioła z białego kamienia ze złamanym kordem w jednej, a z przygaszoną pochodnią w drugiej ręce; chodziłem prawie przez całe lato i jesień na grób ten, rozpamiętywałem czynny i pełen cnót wzniosłych żywot nieboszczyka rodzica, rozpamiętywałem tych nieszczęść ogromy, które wtedy i mnie, i innych dotknęły, modliłem się tam za dusze zmarłych i poległych - ot! i przeszło to jakoś.

Bo już tak Bóg dał, że najczulsze dzieci mogą przenieść stratę rodziców. Nadeszła zima, a śród niej i zapusty; nastąpiły wesołe tańce i biesiady. I nie tylko w ziemi sanockiej, ale w całej tej podkarpackiej kramie pierwsze lata tej nowej naszego żywota epoki były bardzo wesołe; bo raz, że to zwyczajnie lata po długich wojnach albo uporczywych rozruchach bywają zawsze wesołe, a po wtóre, że z wkroczeniem wojsk cesarskich w te kraje, które przez lat kilka najnieporządniejszej pod słońcem wojnie służyły za scenę, spokój prawie stały zawitał, od lat kilku już tak przez wszystkich pragniony. Więc kto był smutny, ten sobie mógł płakać w kąciku, ale reszta bawiła się gwarno i Wesoło. Do tych wesołości jednak ja nie bardzo się zabierałem, bo anim jeszcze miał serce do tego, anim był tak bardzo ośmielony do wielkich kompanij. Z wiosną dopiero, rozpatrzywszy się dobrze w tym, co mi po ojcu zostało, i poczuwszy się, żem jest tego wszystkiego pan samowładny, tupnąłem nogą o ziemię, poprawiłem czuprynę i powiedziałem sobie: otóż mam i regiment!

Pierwsza myśl, która mi wtedy wpadła do głowy, była ta, że nie mam właściwie dziedzictwa i że lada kto może mnie nazwać włóczykijem, arendarzem, spekulantem albo czym zechce. Siadłem więc zaraz do stolika pisać list do jw. wojewody z prośbą, czyby nie przyjął ode mnie dopłaty do sumy zastawnej, za której prowizję trzymałem Bóbrkę i Zabrodzie, a to tak, aby te wsie obiedwie przeszły pod moje dziedzictwo. - Ale tylko co kazałem zawołać pachołka, aby go wysłać z tym listem, przynosi mnie kozak jw. wojewody list od niego do mnie. Czytam - łzy mnie w oczach stanęły. Wojewoda pisze, abym przyjeżdżał do Leska odebrać sobie tę sumkę, za której procent trzymałem Zabrodzie, albowiem wioska ta już sprzedana jakiemuś panu Grossowi, szlachcicowi z Wielkopolski, który tymi czasy, wpadłszy w niełaskę u króla jegomości pruskiego i uciekając przed jego wojskami, z rekomendacją jw. Mielżyńskiego z Brudzewa, tamtejszego znakomitego pana, do wojewody przybył, ażeby się tu gdzie tymczasem pomieścił; a że nie chciał ani służby, ani dzierżawy, więc mu wojewoda sprzedał Zabrodzie za czterdzieści tysięcy. Żal mnie wielki stąd dotknął, a to i za posesją tak pięknej wioski nad samym Sanem położonej i tak urodzajnej, że mój ojciec na niej kilkanaście tysięcy zarobił - i za inwentarzem, który tam miałem, a którego odtąd nie miałem gdzie podziać - a na koniec i za samym sąsiedztwem: bo jużciż wolałem sąsiadować ze sobą samym niż z obywatelem tak szlachetnego nazwiska, o którym, choćby go tam i sto razy pan Mielżyński rekomendował, ja jednak, znając całe Gniazdo cnoty i Herby rycerstwa na pamięć, jak mnie Bóg miły! nic a nic sobie przypomnieć nie mogłem. Lubo najniesłuszniej tak myślałem o panu Grossie, bo sąsiadując z nim potem lat jakie dwanaście, przekonałem się jawnie, że to był szlachcic dobry, niegdy z Warmii przybyły, za Sasa pierwszego nobilitowany i człowiek najuczciwszy pod słońcem. Jednak na moją zgryzotę nie było rady. Pojechałem do Leska i moją sumkę odebrałem od wojewody, ale wraz go prosiłem o sprzedanie mi Bóbrki.

- Obaczemy i obaczemy - odpowiadał wciąż wojewoda, ale słowa dać nie chciał.

Poradzono mi, abym się o to z panem Jakubem Tarnowieckim, stolnikiem owruckim a jw. wojewody generalnym komisarzem, rozmówił, bo czego czasem nie zrobisz z głową, to zrobisz z ogonem. Ja się też znałem na rzeczach i delikatnie obiecałem trzysta dukatów w złocie niby to porękawicznego panu komisarzowi, jeżeliby mi do tego kupna dopomógł - ale i to się na nic nie zdało. Plunąłem więc na wszystko i lubo mi żal było zrywać z Ossolińskimi, z którymi moi przodkowie parę wieków w nieprzerwanych przeżyli stosunkach, jednak rzekłem: - Jak sobie chcecie! ja Ossolińskich na obronę mojej osoby nie potrzebuję, a z gotówką jeszcze się nikt poniewierać nie dał i nie da! - i z tym pojechałem do domu. Jeszcze mi wprawdzie Bóbrki nie odbierano z zastawu, jednak tak mnie już zapaliła owa chętka dziedzictwa, żem postanowił w razie konieczności nawet ziemię sanocką opuścić, a koniecznie na własnym gdzie osiąść zagonie. Ale niedługo turbowałem się z tymi myślami, bo przyjaciele, których wtedy miałem bez liku, zaraz mnie na to poradzili.

Owóż jednego dnia w Lesku, zasiadłszy w winiarni za stołem, pan Urbański z Komborni, brat podstolego sanockiego, który był szlachcic zasobny i miał piękną fortunę, ale w Jabłonkach pod samym Bieszczadem mieszkał dla polowania na niedźwiedzie i dziki i jeszcze po staremu na oszczep je brał - odezwie się do mnie w te słowa: - Wiesz waszmość co, kiedy ci tak pilno dziedzictwa, to kup sobie Rabe z Huczwicami i Czarnem. Jest to własność pupilów, a ja mam nad nimi opiekę i administrację majątku: kością w gardle mi to już stoi, bo na co mnie jeszcze cudzych kłopotów? - Substytuował mi wprawdzie pan podczaszy, nieboszczyk, pana Załęskiego w tej kuratorii, ale ten nie tylko że mi nic zgoła nie pomaga w tym zatrudnieniu, ale jeszcze kiedym gdzieś niechcący powiedział, że darowałbym dzierżawę Kolonie temu, który by mnie w tej administracji zastąpił, on, to biorąc do siebie, wyzwał mnie i musiałem się z nim wyrąbać, chociaż Bóg mi świadkiem, że nie jego myślałem. Kup Rabe, panie skarbnikowiczu, będziemy sąsiadować ze sobą, a co się niedźwiedzi nabijemy i dzików za jedną zimę, to tego wszyscy Mazurowie, jak są, za dziesięć lat nie nabiją. Kup Rabe, a wiesz, że w tamtejszych górach jest rdzeń żelaza, kto wie, co z tego być może.

- Może tam gdzie i złoto jest - odpowiedziałem - to by jeszcze lepiej. Ale mniejsza; tylko że to w takich górach, że tam świat jest deskami zabity, a gościa chybaby aż na łyku pociągnąć.

- O to to! miej tylko dobre wino, a kniei każ dobrze pilnować, to obaczysz, że się i nie opędzisz od szlachty. Ale i na sąsiedztwach tam wcale nie braknie: bo, ot, panowie Karszniccy teraz w Balogrodzie, pan Osuchowski we Mchawie, mój brat w Żahoczewiu, pan Bal w Nowosiołkach, a ja, a pan Nurkowski w Łubnem, a niech no jarmark w Balogrodzie, to i nie dorachujesz się gości, wszystko na noc pociągnie do ciebie. Podobało mnie się to, że tam z dobrą szlachtą sąsiedztwa, i zaraz pojechałem oglądnąć. Dziura to wielka i tylko z jednej strony jest przystęp, dalej już ani pies by nie przeszedł; mała tylko dróżynka idzie przez górę Bałandę, i to tylko do Kołonic - ale że ziemi, chociaż chudej, jest jednak dosyć, pastwiska wielkie po lasach, a lasu półtora tysiąca morgów, wiecem się ułakomił. Za sto sześćdziesiąt tysięcy stanęła pomiędzy nami ugoda, ale wziąć zaraz nie mogłem, bo to już akta grodzkie z Sanoka wtedy były przeniesione do Tarnowa i forum szlacheckie tam ustanowione; więc aż tam trzeba było jechać, nie tylko dla wniesienia dziedzictwa do aktów i do odebrania pozwolenia na to od forum, jako pupilarnej instancji, ale i dla napisania samej transakcji, bo tu, w Sanoku, już by ani jednego palestranta był natenczas nie znalazł, tak to wszystko pociągnęło za sądem, jak muchy za miodem. Wsiedliśmy tedy z panem Urbańskim obadwa na wóz czterokonny, w Lesku na targu tam będącego zabraliśmy z sobą pana Załęskiego, podstolego drohickiego, jako drugiego opiekuna, i pojechaliśmy do Tarnowa.

Jechaliśmy bardzo wesoło, gawędząc to o tym, to o owym przez drogę. Ja prawie tak jakby nigdy jeszcze nie byłem na Mazurach, a dziwne mnie rzeczy opowiadano o tym narodzie, więc rzeknę do pana Urbańskiego: - Cieszę się bardzo tą podróżą, bo przy tej okazji przecie obaczę kawałek kraju i poznam znów trochę ludzi. - A pan Załęski na to: - Będzie tam co widzieć, będzie dla ciebie, bo tam szlachta twarda i bitna, chociaż przecie nasza twarda i do korda, i do kufla, i podobno lepszej już nie ma na świecie, chybaby to aż Łęczycanie, co to także wytrzymali przy kuflu, a tak skorzy do bójki, że aż w przysłowie poszli.

I chciał dalej coś mówić, ale mu pan Urbański przerwie i rzecze:

- Ho ho! panie bracie! cale to inny naród te Mazury; napatrzysz się ich dosyć i w Pilźnie, i w Tarnowie, bo oni tam siedzą i piwo smolą przemyskie albo aż nawet wareckie. Cale to inny naród jak nasi. Mazur się ślepo rodzi i aż dopiero trzeciego tygodnia trochę słońca dojrzewa. Mazur każdy mały i nabity jak pień, jada jaglaną kaszę ze śliwkami i jajecznicę z kiełbasą, wąsiska ma duże jak sum, a w piwie tak wymoczone, że o pół mili cuchnie jak browar. Każdy leniwy do roboty i ciężki jak wół, że kiedy by cię na nogę nadeptał, to zaraz odpadnie. Leżą też sobie na piochach i wygrzewają się do słonia, bo słońce to u nich słoń się nazywa. Na Mazura kiedy by bieda przyszła i zaczęła go jeść od palców, toby go mogła zjeść aż do karku, on by się ani ruszył; głowy mu żadna bieda nie uje, bo twarda. W boju żadnej odwagi nie mają, aż kiedy byś którego uderzył, dopiero ci jak gad skoczy, a wtedy choćbyś go pociął w kawałki, to jeszcze każdym kawałkiem ruszać się będzie aż do zachodu słońca. Biją się zawzięcie, ale tylko ze złości. Nabożni są, którzy się w katolickiej wierze chowają, ale siła jest heretyków pomiędzy nimi, a nawet są lutry i kalwiny. Mowa ich inna jak nasza, a nawet niełatwo ich wyrozumieć: bo oni, kiedy z góry jadą, to mówią: pod górę, a kiedy droga jest pochyla, to u nich: z posłużą. Kiedy który rękę za pas włożył, to mówi, że wraził, koń to u nich psina, a drób domowy to gad. Polowania u nich nie ma, a lis, co się tam liszka nazywa, to już drapieżny zwierz; ale za to tchórzów u nich bez końca, a z kunami sypiają, i to także gad u nich. Szablę noszą przy boku, ale nią nie umieją narabiać, lepsza u nich bitwa na suche razy i dlatego z nich każdy wozi z sobą kij gruby, nakrzesany krzemykiem, co po naszemu pałka, a u nich kitajka.

- A przecie kitajka to tafta po staremu.

- No, a u nich to pałka - odpowiedział Urbański. No, no - myślałem sobie - to to kraj niedaleki, a naród już inny! i dużo mnie w głowie siedziała ta bitwa na suche razy, bo to rzecz nieszlachecka i człowiek by się jakoś wzdragał przed taką zabawą; ale przeciem sobie potajemnie pomyślał, że musi sobie pan Urbański dworować ze mnie. I aby oddać dobre za nadobne, począłem im opowiadać duby smalone o Wołyniu, Podolu i Litwie, gdzie ja znów byłem, a oni nie byli.

Otóż przyjechaliśmy do Tarnowa i zaraześmy ową sprawę naszą przy boskiej i palestrantów pomocy, którzy za pieniądze są bardzo usłużni, załatwili; poznaliśmy też zaraz i kilku Mazurów, którzy takoż tam stali w gospodzie. Dopiero przekonałem się dowodnie, że owa mowa to żart był ze strony pana Urbańskiego: kubek w kubek taka sama to szlachta, jak nasi, tylko w mowie trochę różnicy, a kiedym się z nimi lepiej zapoznał, tośmy się tak pokochali, żeśmy się aż popłakali nad sobą i nieszczęściami naszymi. Owóż było ich pięciu: jeden Bielański, cześnikowicz sądecki, bardzo grzeczny kawaler, drugi Bzowski, którego wołano sędzią, trzeci Konopka, młody, i dwóch jeszcze braci rodzonych, których nazwiska nie pamiętam. Mnie Konopka najwięcej przypadł do smaku, bo był gładkich obyczajów i po świecie już bywał, a równy mi był w latach. Był on w szkołach w Krakowie, ale uciekłszy z Akademii, przystąpił do konfederatów i uwijał się z nimi blisko dwa lata. Jeździł jeszcze potem za jeneralnością aż do królestwa Bawarii - to już nie wiedzieć po co; bo chociaż tam trochę się otarł pomiędzy różne ludzie i narody, jednak tym tak swego ojca rozgniewał na siebie, że kiedy powrócił do Krakowa i wszedł do rodzicielskiego domu, to dostał w gębę od ojca i został wypchniętym za drzwi. - Kiedy cię skóra świerzbi - krzyczał ojciec do niego - to się bij i za samego diabła, nie tylko za konfederatów, ale mi poczciwego nazwiska nie poniewieraj pomiędzy Niemce i cudze narody! - I wypchnął go; ale się przecie dał udobruchać i przyjął go znowu do siebie, tylko, umierając, znacznie mu fortuny nadszarpnął, bo trzecią część na kościoły, zapisał. Tak mnie to sam syn opowiadał przy wszystkich, nawet przy palestrantach, a wszystko tak krotochwilnie, żeśmy się aż za boki brali od śmiechu. I bardzo nam tam czas szedł zabawnie pomiędzy tymi Mazurami, ale żeśmy to już dni parę siedzieli w Tarnowie, a to był bliski czas sianokosów, więc ja się odezwę:

- Miło nam tu jest między wami, panowie bracia, ale trzeba już dalej myśleć i o powrocie, bo to czas na sznurku nie stoi, a świętojanka niedaleko; nuż lunie niespodziewanie i siedźże tu parę tygodni. - Na to pan Załęski:

- Czekaj no jeszcze, niebożę, musisz przecie jakoś opłukać to nowe dziedzictwo, bo choć sprawa ta w nowomodnym forum załatwiona, ale my jeszcze po staremu. Palestranciki, którzy także lubią hungaricum, chociaż ich głowa tak wiele nie zniesie, bo mają piersi wąskie i mało powietrza w płucach od siedzenia za stołem, a którzy także temu byli przytomni, nuż do mnie:

- A! należałoby się, panie skarbniku dobrodzieju! a to dawny obyczaj! śp... ojciec pana skarbnika dobrodzieja suto każdą sprawę oblewał w Sanoku! - i tak dalej; i zrobili mnie franci skarbnikiem, żem już nim odtąd został na całe życie, chociaż mi się ten tytuł nie należał. Już to ja z ojca jeszcze od serca nie lubiłem palestry, bo to naród nieszlachecki i na szachrajstwie tylko chowany: w chłopskiej chatce albo pod warsztatem gdzieś się to rodzi; od czyszczenia bucików poczyna, szlachcie bakę świeci i tumani przez całe życie, a na koniec i herb się skądeś tam bierze, i szabelka przy boku, i dziedzictwo niemałe: a już fuma potem i pogarda dla drugich, że w kąt i szlachcic od Bolesławów, i senator mu za nic! - Więc nie miałem ochoty siadać z nimi za stołem i bratać się z tym, co tak dobrze jak szewc, jak krawiec albo inny lud rzemieślniczy za robotę grosz bierze na rękę, ale siadał pan Urbański, siadał pan Załęski, siadali inni, więc i ja siadłem. Jednakże popoiwszy wkrótce tych piórowych rycerzów, powynosiliśmy ich wraz z ławami, na których leżeli, na drugą stronę, abyśmy sami swoi zostali.Część druga

I.

Wyjechawszy ze Źwiernika, lubo wiatr zimowy dął jak szalony i przez szubę niedźwiedzią przejmował mnie aż do kości i lubo Węgrzynek, któren siedział koło mnie w skarbniczku, ustawicznie mi coś brząkał pod nosem, długo jeszcze nie mogłem się opamiętać i przyjść do przytomności; wszakże ujechawszy tak z milę ku Tarnowu i przypomniawszy sobie, że tam ma dzisiaj nocować Konopka z owym w czepku urodzonym, a dla mnie tak niefortunnym Lgockim, kazałem stanąć koło najbliższej karczmy. Tam wypytałem się o drogę i wyrozumiawszy rzecz, puściłem się na prawo małymi i najniegodziwszymi drogami prosto do Pilzna. Nie chciałem i nie mogłem się tą rażą widzieć z narzeczonym Zuzi - nie mógłby on był nie okazać pewnego tryumfu nade mną i pewnego lekceważenia mojego nieszczęścia - tego zaś nigdy, a tym więcej dzisiaj bym był nie mógł przenieść na sobie - byłoby przyszło, a przynajmniej przyjść mogło do burdy pomiędzy nami, do awantury, do bitwy może - i na cóż to tego?

Z wielką tedy biedą i zaledwie koło północy dobiłem się do Pilzna. Miasteczko to było o wiele natenczas od Tamowa większe i znaczniejsze, było ono bowiem przedtem stolicą pilźnieńskiego powiatu, należącego do województwa sandomierskiego; bywało tedy miejscem powiatowych sejmików i wszelkich innych zjazdów, siedzibą starosty grodzkiego, sądów ziemskich i grodzkich, i wszelkich magistratur miejskich; w nim na koniec obierały sobie locum standi najczęściej i sądy podwojewódzkie, kiedy z tej strony Wisły miały co do czynienia, w nim wszelkie komisje i nadzwyczajne sądy komisarskie; w nim więc ześrodkowywała się wszelka rzecz publiczna, wszelki ruch i handel całego powiatu - podczas kiedy Tarnów bywał tylko prywatną, dawniej hrabiów Tarnowskich, później książąt Ostrowskich, a na koniec książąt Sanguszków własnością. W Pilźnie tedy, lubo mu już natenczas przez odcięcie go od województwa sandomierskiego i reszty Polski, przez zaprowadzenie w tych ziemiach rządów niemieckich, przez zniesienie sejmików i zjazdów i przez przeniesienie zeń sądów wiele ubyło ruchu i ludności, znać jeszcze było powiatową stolicę; było jeszcze w nim i szlachty procesowiczów tam zamieszkałych, i palestrantów, którzy sobie domy tam pozakupywali, bogatych mieszczan i kupców, i innych kapotowych cokolwiek, osobliwie też familij szlacheckich ziemiańskich, które, wystraszone ostatnią wojną, między murami tego miasteczka upragnione znalazły schronienie, mieszkało tam niemało - zgoła Pilzno było jeszcze naówczas miastem, w którym można było znaleźć i znajomych, i rozrywkę, i dobre wino, i dobrą kompanię. Ale ani mnie to w głowie było dnia tego. Ja szukałem tylko gospody, a w niej spokojnego kącika, a znalazłszy to oboje, rzuciłem się czym prędzej na łoże, aby zostać samotnie z moimi żalami, zgryzotami i modlitwami, ową jedyną pociechą we wszystkich frasunkach i dolegliwościach.

Różni też różne mają pod tym względem usposobienia - niektórzy, kiedy ich ból jaki i zgryzota przygniecie, szukają ulgi z zamkniętą powieką i znajdują ją we śnie; drudzy dostają wtedy głodu albo pragnienia i zaspokoiwszy to albo owo, stają się już całkiem nieczuli i wszelkim frasunkom nieprzystępni, inni, niecierpliwsi, wpadają w pasję i w żądzę zemsty za swoje cierpienia, rzucają się z pięściami na naczynia, zwierzęta lub ludzi, a potłukłszy jedno lub drugie uspakajają umysł i serce i dobijają się spokoju - zgoła, każdy umie sobie w takim razie dać radę, aby się nie dać pogryźć tym rzeczom doczesnym. Ja atoli żadnym z takich przymiotów pochwalić się nie mogę, a kiedy na mnie przyjdzie zgryzota, to już musi odgryźć swoje od początku do końca i żaden lek rady jej nie da. Umysł mój wtedy upada, serce jakimiś wewnętrznymi zalewa się łzami, dusza pod gniotącym ją smutkiem ugina się i rada, zamknąwszy się w sobie, szuka pociechy w upływającym czasie, w modlitwach i rozmyślaniach. I bywa to czasem dobrym dla niej lekarstwem albo przynajmniej okolicznością łagodzącą jej cierpkość i rozpędzającą czarne chmury wiszące na jej horyzoncie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: