Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan Walery: powieść z XIX wieku - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Walery: powieść z XIX wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 261 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PRZED­PO­KÓJ.

Omne tu­lit punc­tum, qui mi­scu­it uti­le dul­ci.

Ho­rat.

Szczę­śli­wy kto wdzięk, wraz z po­żyt­kiem złą­czył.

Małe czy wiel­kie, nud­ne czy za­baw­ne, nie­roz­sąd­ne czy ro­zum­ne, uczo­ne czy pła­skie dzie­ło – po­trze­bu­je za­wsze prze­mo­wy. Tak przy­najm­niej je­den z lep­szych na­szych utrzy­my­wał pi­sa­rzy i ja o mało ze temu nie wie­rzę – "Dom sie­ni – dzie­ło po­trze­bu­je wstę­pu" po­wia­da mój au­tor – ha! nie­chże so­bie i lak bę­dzie, ten roz­dział prze­zna­czam na przed­po­kój do mo­jej po­wie­ści.

Bo­daj­by li­cho tego Ho­ra­cy­usza, któ­re­go nie­szczę­sne pra­wi­dło: uti­le dul­ci, stoi tu na po­cząt­ku; nie mały to sęk dla gry­zmo­łów, i iluż o tym pra­wie za­po­mi­na – Kto wie? może i w tych kil­ku ar­ku­szach czy­tel­nik ani jed­ne­go, ani dru­gie­go nie znaj­dzie? Już to dla tego, ze gdzie nie­ma tam zna­leść trud­no, a ra­czej nie moż­na, już to, że nie­szczę­sny ty­tuł po­wie­ści, źle go o mnie uprze­dzi – Czy tak, lub in­a­czej, mnie ' to zu­peł­nie jed­no: kto zie­wa­jąc: do czy­ta­nia sia­da, ten nie­dłu­go za­śnie, lecz kto z ra­do­snym za­czy­na uśmie­chem, może się tro­chę za­ba­wi. Pro­szę mi po­zwo­lić mieć taką na­dzie­ję – bez niej pew­no­bym nie pi­sał! – Ale przy­stąp­my ad rem.

Na­pi­sa­łem po­wieść!! jest to bez wąt­pie­nia grzech nie­od­pusz­czo­ny, w oczach tych lu­dzi, któ­rzy mnie­ma­ją, że trze­ba kil­ku lat cią­głej pra­cy na na­pi­sa­nie tak mało zna­czą­cej rze­czy. Gdy­by istot­nie tyle cza­su po­wieść kosz­to­wać mia­ła, pi­sa­li­by ją za­pew­ne tyl­ko z pro­fes­syi ba­zgra­cze, i ci, któ­rych niem­cy Brod­ge­lehr­ten zo­wią, to jest – li­cze­ni dla chle­ba.

– Czy mało, czy wie­le kosz­to­wa­ła cza­su, rze­cze mi jaki su­ro­wy kry­tyk, dość że te chwi­le, któ­re jej pi­sa­niu po­świę­ci­łeś są stra­co­ne, zmar­no­wa­ne i t… d.

– Wy­bacz, wy­bacz po­ryw­czy sę­dzio, od­po­wia­dam; Wol­ter, ów to sław­ny ba­zgracz fran­cuz­ki po­wie­dział kę­dyś, nie­po­mnę na któ­rej kar­cie, że wię­cej ceni tych któ­rzy się dla ba­wie­nia lu­dzi po­świę­ca­ją, jak tych co ich nu­dzą gro­ma­dząc nud­ne ko­men­ta­rze i zmy­ślo­ne a ni­by­to hi­sto­rycz­ne baj­ki. Pan Wol­ter miał słusz­ność, i ja tak samo są­dzę, i wła­śnie dla tego – po­wie­ści pi­szę.

– Nie dość, ode­prze zno­wu kry­tyk na­marsz­czyw­szy czo­ło, po­wieść rzad­ko nas bawi, a ty śmia­ły gry­zmo­ło, jak śmiesz utrzy­my­wać, że ja z cie­bie kon­tent będę.

– Na to po ci­chu od­po­wia­dam mea cul­pa.

– Re­cen­zent mówi da­lej (ale to wszyst­ko tyl­ko przez przy­pusz­cze­nie): kie­dy cię zresz­tą mój pa­nie ręce świerz­bia­ły, cze­mu co in­ne­go nie pi­sa­łeś? pięk­na mi za­le­ta: pi­sarz po­wie­ści!!!

Na­stę­pu­je moja od­po­wiedź.

– Pi­sa­łem mo­ści pa­nie sę­dzio, bo mię od mio­du drę­czy nie­szczę­śli­wa cho­ro­ba, zwa­na au­to­ro­ma­ni­ją z któ­rą po­dob­no i do gro­bu pójść przyj­dzie – Wie­le na to le­ków uży­wa­łem, ale to de­fekt nie­ule­czo­ny, mu­sia­łem pi­sać. Może też ja pi­sząc, na­pi­sać­bym kie­dy po­tra­fił nud­ną Tra­ge­dją, lub Ko­me­dją bez celu i sen­su – ale wo­la­łem zro­bić złą po­wieść, bo w tym ro­dza­ju i mier­ność ja­ko­kol­wiek po – pła­ca – Nie­chże­bym tyl­ko na­pi­sał jaką uczo­ną ro­spra­wę!! na­przód: nikt­by jej nie czy­tał, po­wtó­re: kto­by się do­tknął, nie­omiesz­kał­by do­wieść, że jej au­tor źle zro­zu­miał o co idzie, źle na­pi­sał, i źle przed­miot ob­rał – a to wszyst­ko dla lego, że się u nie­go nie ra­dził; a ko­niec koń­com zbu­twia­ła­by cięż­ka pra­ca w ko­rzen­nym skle­pie.

Na­pi­sać książ­kę dy­dak­tycz­ną! żaki tyl­ko gry­zmo­lić będą na niej i czy­tać, same nie­poj­mu­jąc co czy­ta­ją – to nie naj­po­chleb­niej­szy za­wód:

Po­emat bo­ha­ter­ski! – na to trze­ba do­bre­go za­pa­su ima­gi­na­cji, któ­ra te­raz bar­dzo po­dro­ża­ła, bo jej mało gdzie zna­leść, a ja le­d­wie na opę­dze­nie co­dzien­nych po­trzeb do­stać jej mogę, nie że­bym nią sza­fo­wał roz­rzut­nie! Kto się Ho­me­rem ro­dził, niech pro­bu­je – go­tów je­stem po­bło­go­sła­wić go na dro­gę – bło­go­sła­wień­stwa dziś sta­nia­ły!

Być po­etą!– ży­czył­bym so­bie, ale to lat ze sto i wię­cej wprzó­dy, ni­mem się miał ho­nor uro­dzić – Te­raz nad­to już kle­ci­wier­szów, że­bym ja był po­trzeb­ny do ich gro­na; trud­no też tak­że czer­pać z Ka­stal­skie­go źró­dła, a ja so­bie nie ży­czę jak ów co się na­pił z ka­łu­ży lub rynsz­to­ka, uda­wać na­tchnio­ne­go. Nie­bosz­czyk ś… p. Ho­ra­cy­usz nie po­zwo­lił mier­nym lu­dziom, z po­ezją mieć do czy­nie­nia!

Pi­sać Bal­la­dy? być Ro­man­ty­kiem?– Otóż spo­sób po­zy­ska­nia sła­wy, w dzi­siej­szym cza­sie. Te czu­łe wier­sze, któ­rych nie­ro­zu­mie­jąc tyle lu­dzi uwiel­bia, te po­do­bień­stwa, te po­sta­cie, te czu­cia go­rą­ce – chwy­ta­ją za ser­ce! Mło­de pa­nien­ki w kąt­ku, nie­wi­dzia­ne, ukry­te lu­bią czy­tać te bez­ład­ne za­pa­ły i za­le­wać się Iza­mi, któ­rych przy­czy­ny nie wie­dzą. Gdzie in­dziej mło­dzie­niec po­ry­wa książ­kę, uczy się ko­chać, za­po­mi­na de­kli­na­cii, a wzdy­cha jak na­ję­ty do pierw­sze­go czu­pi­ra­dła, któ­re mu się przed oczy na­wi­nie. Sta­rzec czy­ta rów­nie, czu­je moc­niej bi­ją­ce ser­ce, zda­je mu się że ko­chał, że jesz­cze ko­cha, mu­ska wy­ły­sia­łą gło­wę przed zwier­cia­dłem, pro­stu­je nogi, cho­wa sta­ran­nie ta­ba­kier­kę i oku­la­ry, śpie­szy w nie­wcze­sne za­lo­ty, ku­pu­je so­bie żonę i dwo­je lu­dzi nie­szczę­śli­we­mi robi. Oj nie chcę być Ro­man­ty­kiem!

– Więc pisz Hi­stor­ją, po­wie mi któś za­pew­ne – Upa­dam do nóg – Szpe­rać mię­dzy sta­re­mi szpar­ga­ła­mi; dla naj­mniej­sze­go szcze­gó­łu ty­sią­ce ksiąg prze­wró­cić – a do tego i sta­rych i in fo­lio! Stra­cić czas, oczy i ro­zum! od­bie­rać ulu­bio­ną pa­stwę mo­lom, my­szom i szczu­rom, szu­kać tam praw­dy gdzie i jej nig­dy nie było?– to nie każ­dy po­tra­fi.

Więc pi­sać sa­ty­ry, ob­lec się po­zo­rem su­ro­we­go po­strze­ga­cza, na wszyst­ko się krzy­wić, wszyst­ko ni­co­wać, za­miast wad ma­lo­wać oso­by – nie mogę. Niech kto chce pi­sze Ko­me­dje lub Tra­ge­dje, dłu­gie, nie­na­tu­ral­ne roz­mo­wy; niech się zdo­by­wa na kar­czem­ne kon­cep­ta lub tra­gicz­ne susy i nud­ne mo­no­lo­gi – i to nie dla mnie.

Więc­by mię kto może chciał zro­bić Ro­man­ty­kiem – o nie, nie, po­my­li­łem się – Gram­ma­ty­kiem chcę mó­wić? – Spie­rać się o z lub s, o kre­ski i punk­ci­ki??– nad­to mam ro­zu­mu, że­bym to zro­bił. – Jesz­cze tu brak tyl­ko żeby mi kto do­ra­dził pi­sać ro­man­se – ale o tem to nie­ma co i mó­wić.

Już tedy prze­bra­łem wszyst­kie pra­wie ro­dza­je, a do­tąd nic prócz po­wie­ści, do­brom być nie uzna­łem; kry­tyk już wi­dzę marsz­czy czo­ło, brwi ści­ska i go­tu­je się na nowe zda­nie: – Po­wie­ści, mówi on, po­chle­bia­ją próż­no­wa­niu, żad­nej nie przy­no­szą ko­rzy­ści, świe­cą a nie grze­ją, sło­wem na nic się nie zda­ły. – Nie śmiem tak waż­nych zbi­jać za­rzu­tów; kto ten ro­dzaj pi­sma po­tę­pia, niech go nie czy­ta, to naj­lep­szy spo­sób – Komu jed­nak do­tąd nic złe­go nie zro­bi­ły, może i Pana Wa­le­re­go prze­rzu­cić. Nie kosz­tu­je on mi wie­le cza­su, nie ży­czę też so­bie, aby kto chwi­le pra­cy po­świę­co­ne, na jego czy­ta­nie miał ob­ró­cić.

Lecz, co za los cze­ka moją po­wieść! Ty­siąc ob­ra­zów oczom się moim na­su­wa: pół­ki w skle­pach, pa­pil­lo­ty na go­to­wal­niach! Tam sro­żyć się zda­je na Pana Wa­le­re­go oty­ły ku­piec ko­rzen­ny, gdzie­in­dziej su­ro­wo po­glą­da in­tro­li­ga­tor, jak­by z nie­go chciał kle­ić tek­tur­ki – Ale nic łap­my ryb przed nie­wo­dem, a za­cznij­my opo­wia­da­nie.II. PLE­BA­NI­JA.

Kto tak mą­dry ze zgad­nie, Co nam ju­tru przy­pad­nie? Ko­cha­now­ski.

– Po­cze­kaj no Waść, po­cze­kaj, rzekł do mnie je­den z mo­ich zna­jo­mych, któ­re­mu za­bie­ra­łem się czy­tać tę po­wieść od­chrząk­nąw­szy i splu­nąw­szy – po­cze­kaj, po­wiedz wprzó­dy w ja­kim to ro­dza­ju ta po­wieść?

– W moim wła­snym ro­dza­ju, to jest we­dług mo­ich pra­wi­deł i uro­jeń, je­śli ci się po­do­ba – na­pi­sa­na.

– To cóś szcze­gól­ne­go, od­po­wie­dział słu­chacz, krzycz tyl­ko gło­śno, że­bym nie za­snął.

Za­cho­dzi­ła brycz­ka w ni­ską bra­mę ple­ba­nii, któ­rą le­d­wie do­strzedz było moż­na na boku dzie­dziń­ca, wśród krza­ków gę­stych bzu i lesz­czy­ny, pod­je­chaw­szy kil­ka kro­ków da­lej, uy­rzał Pan Wa­le­ry do­mek, nie wiel­ki, na wpół w zie­mię za­pa­dły, po­chy­lo­ny wie­kiem, na któ­re­go da­chu zie­le­nił się mech tu i ów­dzie, chcąc niby sta­rość jego ozna­czyć – Przed­tem schro­nie­niem świą­to­bli­wo­ści wy­su­nię­ty był tro­chę na przód ga­nek, z dwo­ma, ce­głą pod­par­te­mi, ław­ka­mi. Spoj­rzaw­szy na to miej­sce, mi­mo­wol­ne wes­tchnie­nie z ust wę­drow­ni­ka się wy­rwa­ło, nie ta­kie­go się bie­dak dzie­dzic­twa spo­dzie­wał – Cóż jed­nak ro­bić? po­my­ślał so­bie, nie my lo­sem, los nami rzą­dzi. W tej chwi­li po­jazd sta­nął przed drzwia­mi, z któ­rych kro­kiem po­wol­nym wy­szedł Ks. Ple­ban. Oba­dwa so­bie nie­zna­jo­mi, choć się w ży­ciu nig­dy nie wi­dzie­li; jed­nak, z tego co o so­bie sły­sze­li, po­zna­li się do razu, i po kil­ku sło­wach bez związ­ku, któ­re dla ko­goś trze­cie­go ca­łe­by były nie­zro­zu­mia­le, we­szli ra­zem przez małe i źle przy­sta­ją­ce drzwicz­ki do po­ko­ju, któ­re­go dwa okna nad samą pod­ło­gą umiesz­czo­ne, zło­żo­ne z szyb sta­ro­ścią po­ma­to­wa­nych i drze­wa­mi osło­nio­nych, nie wie­le sło­necz­ne­go przy­pusz­cza­ły świa­tła; tak, ze w tym za­ką­cie nie wie­le dzień od nocy i wie­czór od po­łu­dnia się róż­nił. Zda­je się tedy, iż by­najm­niej z tego po­wo­du Ks. Ple­ba­na ob­wi­niać nie moż­na, je­że­li się kładł spać o po­łu­dniu, lub wsta­wał ku wie­czo­ro­wi.

Opusz­czam tu uwa­gi nad po­nu­ro­ścią miej­sca, i uczu­cia­mi ja­kie wzbu­dza­ła, a za­cznę od opi­su pierw­szej izby; bo lu­bię rzecz każ­dą szcze­gól­nie i ogól­nie, ze wszyst­kich stron opa­trzyć, jak się o tem czy­tel­nik w dal­szym cią­gu prze­ko­na.

Pod­ło­ga więc tej pierw­szej izby, chwie­ją­ca się i nad­psu­ta, peł­na była dziur i szcze­lub, wko­ło ścian spa­czo­nych cze­pia­ło się sta­re, wy­bla­kłe, nie­gdyś żół­te­go ko­lo­ru obi­cie, słu­żą­ce za scho­wa­nie na li­sty i tym po­dob­ne szpar­ga­ły. Nie­da­le­ko ode­drzwi wzno­sił się piec sta­ro­żyt­ny go­tyc­ką ar­chi­tek­tu­rą z nie­bie­sko upstrzo­nych ka­fel, z wierz­chu tyl­ko nie­co nad­we­rę­żo­ny. Na ścia­nach wśród owe­go obi­cia po­przy­le­pia­ne były li­sty Pa­ster­skie i Bul­le, upstrzo­ne i za­ku­rzo­ne, tak, ze się tyl­ko zda­la Loco Si­gil­li po­ka­zy­wa­ło. Na sto­li­ku przy jed­nym z okien, stał ogrom­ny czar­ny ka­ła­marz, wy­da­ją­cy się zu­peł­nie jak źró­dło wszyst­kie­go złe­go, w któ­rym wiecz­nie pęc­nia­ly trzy nie­szczę­śli­we pió­ra, obok le­żał bre­wiarz bez okła­dek za­czy­na­ją­cy się od środ­ka, je­den tom Ży­wo­tów świę­tych strasz­nie po­ka­le­czo­ny, Agen­da, Ewan – ge­li­je i sta­re ja­kieś Ka­za­nia – U drzwi na brud­nym sznur­ku wi­siał ka­len­darz z wy­strzy­żo­nym w okład­kach blan­kie­tem, przez któ­ry rok z ża­lo­śną min­ką wy­glą­dał – Otóż i cala bi­blio­te­ka prze­wie­leb­ne­go, bo nie li­czę dzieł asce­tycz­nych, ła­ciń­skich, któ­re­mi sto­ły po­pod­sta­wia­no – Ksiądz Ple­ban po­wia­dał, że się na nic wię­cej nie zda­ły. Po dru­giej stro­nie drzwi sta­lą szaf­ka miesz­czą­ca w so­bie kre­dens, szy­by za­stę­po­wa­ło obi­cie w kwia­ty, przez któ­re­go otwo­ry wi­dział Wa­le­ry, pół­mi­ski, ta­le­rze, bu­tel­ki licz­nie jak­by na kon­sy­lium zgro­ma­dzo­ne, i ogrom­ne szkle­ni­ce i kie­li­chy. Na naj­niż­szej a prze­to pra­wie próź­nej po­lce, spo­czy­wał drze­miąc ko­tek, stu­liw­szy łap­ki i uszy, okry­ty lśnią­cem fu­ter­kiem. Dwa więd­nie­ją­ce ser­ki z kmi­nem do­wo­dzi­ły sta­ran­no­ści go­spo­da­rza. Na lewo na­ko­niec były drzwi wpół otwar­te do dru­gie­go po­ko­ju – Przy­cho­dząc wresz­cie do głów­ne­go przed­mio­tu, po­wie­dzieć mu­szę, że w sa­mym środ­ku pierw­szej izby sie­dział Pan Wa­le­ry i Ks. Ple­ban, mało mó­wiąc, lecz spo­zie­ra­jąc po so­bie dość szcze­gól­nie – Prze­wie­leb­ny się krzy­wił, po­dróż­ny nie wie­dział w co za­dać, jak to po­wia­da­ją, sło­wem oba byli w naj­przy­krzej­szem po­ło­że­niu. Roz­mo­wa wlo­kła się jak naj­po­wol­niej i prze­ry­wa­nie, i już tak do­bry kwa­drans wy­sie­dzie­li, gdy myśl szczę­śli­wa przy­szła do świę­tej gło­wy: za­py­tał, czy­by Pan Wa­le­ry nie chciał przy­szłe­go swe­go obej­rzeć miesz­ka­nia?– trud­no było od­mó­wić, po­szli więc oba, i ja czy­tel­ni­ka po tym domu opro­wa­dzę. Ze wspo­mnio­nych drzwi na lewo, we­szli do ma­łe­go po­ko­iku z al­ko­wą, w któ­rej sta­ło łóż­ko po­kry­te, wy­pło­wia­łą i po­dar­tą atla­so­wą koł­drą, nad niem wi­sia­ło kil­ka ob­raz­ków oto­czo­nych zwię­dły­mi wian­ka­mi i zio­ła­mi, z boku było okno rów­nie ciem­ne jak inne z wi­szą­cą na jed­nej tyl­ko za­wia­sie, przed laty zie­lo­ną okien­ni­cą. Tuż bli­sko sta­ła ko­mod­ka, obok przej­ście do trze­cie­go po­ko­ju się uka­zy­wa­ło, któ­re­go drzwi szklar­nie w czę­ści za­kle­jo­ne były kan­cy­ona­łem na wspól­kę od my­szy i ple­ba­na uży­wa­nym. Ztąd zno­wu wyjść było moż­na do dru­giej czę­ści domu, gdzie się znaj­do­wa­ła kuch­nia i dwa po­ko­iki prze­zna­czo­ne dla go­ścia – Były one ogo­ło­co­ne z naj­po­trzeb­niej­szych na­wet sprzę­tów, a za­rzu­co­ne mnó­stwem nie­uży­tecz­nych gra­tów. W jed­nym po­sta­wio­no na­pręd­ce ka­nap­kę bez nogi i krze­sło bez po­rę­cza, w dru­gim sto­lik nie­mo­gą­cy ustać na no­gach, małą ła­wecz­kę ko­ściel­ną i dla ozdo­by ob­raz fun­da­to­ra w pą­so­wym żu­pa­nie, z ogrom­nym czar­nym wą­sem. Przez małe okien­ko wi­dok opusz­czo­ne­go i za­ro­słe­go ogro­du się uka­zy­wał, a prze­rze­dzo­ne krza­ki do­zwa­la­ły w od­da­le­niu ko­rzy­stać z wi­do­ku go­ściń­ca i od­da­lo­ne­go za­cho­du – Słoń­ce już się było ukry­ło za czar­ną chmu­rą ocze­ku­ją­cą go nad za­cho­dem, bla­da tyl­ko czer­wo­ność i za­ru­mie­nio­ne w gó­rze ulot­ne ob­łocz­ki oka­zy­wa­ły miej­sce, w któ­rem znik­nę­ło.

Każ­dy się do­my­śla, ze mój Wa­le­ry jest tro­chę ro­man­so­wy, a gdzie są tyl­ko za­pa­lo­ne gło­wy, znaj­dą się za­wsze ptasz­ki, otoż le­d­wie się bo­ha­ter przy­siadł na chwie­ją­cej ka­na­pie, z po­bli­skie­go krza­ku ode­zwa­ły się z har­mo­nij­nym pi­skiem wró­ble, tak mi­ło­śnie, tak przy­jem­nie i nar­ko­tycz­nie, ze go uśpi­ły.

– A to pięk­nie! prze­rwał mi zno­wu wśród czy­ta­nia mój przy­ja­ciel, tyl­ko co­śmy go zo­ba­czy­li na sce­nie, już i śpi, to ja­kiś nie­do­łę­ga! ale czy­taj tyl­ko da­lej.

Dłu­ga po­dróż, zmar­twie­nie i znu­dze­nie przy­czy­ni­ły się tak­że do do­bre­go snu, z któ­re­go tyl­ko wy­ry­wa­ły go jędr­ne i do­bit­ne, sa­mo­wład­nie pa­nu­ją­cej go­spo­si, wy­ra­że­nia, i zwa­dy z or­ga­ni­stą bar­dzo po­tul­ne­go cha­rak­te­ru. Jesz­cze się była ko­la­cja do po­ło­wy nie przy­rzą­dzi­ła, gdy tur­kot za­jeż­dża­ją­ce­go po­jaz­du, obu­dził go­ścia, zmie­szał Ple­ba­na, wy­trą­cił rą­del z rąk ku­char­ki, a or­ga­ni­ste­go roz­śmie­szył i roz­we­se­lił. Głos po­dróż­ne­go moc­no za­sta­no­wił Wa­le­re­go – to on! za­wo­łał z ra­do­ścią, i z wy­cią­gnio – nemi rę­ko­ma po­biegł po­wi­tać przy­ja­cie­la, a po ty­sią­cz­nych uści­skach i ra­do­ści zo­bo­pól­nej wpro­wa­dził go do go­spo­da­rza, któ­ry po­pra­wu­jąc su­tan­nę, wy­glą­dał przez drzwicz­ki z miną za­kło­po­ta­ną. Na­stą­pi­ły zwy­kle grzecz­no­ści i proś­ba o noc­leg, któ­rej nie mógł od­mó­wić na po­zór uczyn­ny, a w du­szy bar­dzo za­smu­co­ny, z prze­rwa­nia mu spo­koj­no­ści do­mo­wej Ksiądz Ple­ban. Na­wy­kły do sa­mot­no­ści, ja­kiej uży­cza stan du­chow­ny, do tej gnu­sno­ści nie­czyn­ne­go ży­cia, nie­przy­zwy­cza­jo­ny do utrzy­my­wa­nia roz­mo­wy i za­cho­wa­nia się bez nudy w to­wa­rzy­stwie dwóch, le­piej wy­cho­wa­nych osób, prze­wie­leb­ny uszedł ko­rzy­sta­jąc z ży­wej przy­ja­ciół roz­mo­wy, do zwy­kłej swo­jej kom­pa­nii – ku­char­ki i or­ga­ni­ste­go.

– Po­czci­wy mój An­to­ni! rzekł Wa­le­ry, czy­żem za­słu­żył na przy­jaźń, któ­rą tak do­bit­nie mi oka­zu­jesz?

– Przy­jaźń nie pa­trzy na za­słu­gi, ale na ser­ce – od­po­wie­dział przy­by­ły, a wszyst­ko co ci czy­nię jest dla mnie obo­wiąz­kiem.

– Nad­to je­steś do­bry; ja te­raz – wie­le po­trze­bo­wać będę od cie­bie: po­mo­cy w są­dzie prze­ciw stry­jo­wi, któ­ry zwłó­czy od­da­nie mego ma­jąt­ku, pie­nię­dzy na­wet, bo ostat­ni we­ksel wra­ca­jąc z po­dró­ży mo­jej w Wied­niu roz­mie­ni­łem, i na­ko­niec, do­dał ści­ska­jąc go za rękę –

twe­go wsta­wie­nia się i zna­cze­nia u ad­wo­ka­tów i sę­dziów, bo bez tego na sąd­nym dniu chy­ba, roz­strzy­gnię­to­by moję spra­wę.

– A cóż so­bie my­śli ten Wa­gle­er, że nie chce ci od­dać na­le­ży­to­ści, prze­cież, ten ma­ją­tek nie­za­prze­cze­nie do cie­bie tyl­ko sa­me­go na­le­ży, prze­cież on był tyl­ko do­tych­czas jego rządz­cą, po śmier­ci two­ich ro­dzi­ców, prze­cież masz już od­daw­na pra­wo nim za­rzą­dzać.

– Prze­klę­ty sza­chraj! od­po­wie­dział Wa­le­ry ru­sza­jąc ra­mio­na­mi, ja nie wiem, co mu się w gło­wie ubz­drzy­ło, zwo­dzi mnie jak dziec­ko, zwle­ka, od­sy­ła na­ko­niec z mo­jej wła­snej ma­jęt­no­ści do tego księ­dza, któ­ry jest jego bra­tem, za­pew­ne dla tej przy­czy­ny, że­bym nie mógł nad­to bli­sko śle­dzić jego czyn­no­ści.

– Do cza­su dzban wodę nosi, skoń­czy się pręd­ko jego pa­no­wa­nie; ale czy znasz ty do­brze stan swe­go ma­jąt­ku, żeby cię, od­da­jąc go, nie oszu­kał?

– Jak­że mam znać, kie­dy już lat czte­ry, jak w domu nie by­łem, a w tym cza­sie moi ro­dzi­ce umar­li, i jemu tym­cza­so­wo od­da­li w rzą­dy moje dzie­dzic­two!

– W pięk­ne się też łap­ki do­sta­ło! rzekł z miną po­ża­ło­wa­nia An­to­ni, i nim dru­gi z od­po­wie­dzią po­śpie­szył, otwo­rzy­ły się drzwi z pi­skiem, uka­zał się go­spo­darz po­ły­sku­ją­cy od ognia, przy któ­rym sie­dział, za nim or­ga­ni­sta ze świe­cą spo­czy­wa­ją­cą na le­wym boku w prze­stron­nym lich­ta­rzu, i chło­piec w ob­dar­tej ka­po­cie na wy­rost zro­bio­nej, nio­sąc ta­le­rze cy­no­we, wi­del­ce i inne do wie­cze­rzy przy­go­to­wa­nia.

Pod­nie­sio­no, od cza­su dzie­kań­skiej wi­zy­ty nie­ty­ka­ną, kla­pę sto­łu, na­kry­to ob­rus świą­tecz­ny – i dano je­dze­nie. Spo­dzie­wam się, że czy­tel­ni­cy wy­ma­gać ode­mnie nie będą, opi­su skrom­nej wie­cze­rzy skła­da­ją­cej się z ka­szy ze szwe­da­mi i zra­zów za­wi­ja­nych, nie cie­ka­wym jest tak­że dla ni­ko­go, ape­tyt go­ści i go­spo­da­rza, któ­ry przy po­da­nej oko­licz­no­ści nie za­po­mniał o so­bie i swo­im żo­łąd­ku, a co do dal­szych szcze­gó­łów ty­czą­cych się hi­sto­ryi Pana Wa­le­re­go, te ła­two było z roz­mo­wy dwóch przy­ja­ciół wy­ro­zu­mieć.III. I DESZCZ SIĘ CZA­SEM PRZY­DA.

Pół­mi­sków nie­mam bo­ga­tych;

Sliw a kasz­ta­nów ko­sma­tych,

Wło­żę przed oso­bę two­ję,

A przy tem wszyst­kę chęć moję,

Orze­chy, jabł­ka, ja­go­dy,

I li­pie­nie z by­strej wody,

Me­lon słod­ki, gro­no wina,

Le­śne ry­dze i ma­li­na

Grusz­ki, brzo­skwi­nie, ogrod­ne.

Mle­ko świe­że, piwo chłod­ne,

I co jed­no wieś ubo­ga ro­dzi,

Tem czcić będę usta two­je.

And.. Zby­li­tow­ski. Poem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: