Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pani Czajkowska - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pani Czajkowska - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 256 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PANI CZAJ­KOW­SKA.

Po śmier­ci męża, pani Czaj­kow­ska zna­la­zła się w po­ło­że­niu bar­dzo trud­nem. Mimo to da­wa­ła so­bie jako tako radę i nie tra­ci­ła wia­ry w lep­szą przy­szłość. Ka­zio był wów­czas uczniem dru­giej kla­sy, uczył się do­brze i to osła­dza­ło jej naj­cięż­sze chwi­le i do­da­wa­ło wy­trwa­nia do wal­ki z lo­sem i z nę­dzą, któ­rej wid­mo wiecz­nie ster­cza­ło u pro­gu. Pani Czaj­kow­ska mia­ła je­den cel W ży­ciu – wy­cho­wać swe­go chop­ca na po­rząd­ne­go czło­wie­ka, do celu tego dą­ży­ła wy­trwa­le, z nie­ugię­tą, roz­pacz­li­wą ener­gią. Była ge­nial­na w za­osz­czę­dza­niu ko­niecz­nych wy­dat­ków i od­ma­wia­niu so­bie tego, cze­go od­mó­wić mo­gła. Ka­zio, roz­wi­nię­ty nad wiek, czuł do­brze po­świę­ce­nie mat­ki i cza­sa­mi, gdy się bu­dził w nocy i wi­dział ją schy­lo­ną nad sto­łem, ostry ból, niby gry­zą­cy wy­rzut su­mie­nia, ści­skał go za ser­ce.

Naj­przy­jem­niej­sze­mi chwi­la­mi w ich ży­ciu były so­bot­nie po­po­łu­dnia. Ka­zio nie szedł na­za­jutrz do szko­ły, na­ukę lek­cyi od­kła­dał na nie­dzie­lę i wie­czo­rem, po her­ba­cie, roz­po­czy­na­li z mat­ką dłu­gie, ser­decz­ne ga­wę­dy, któ­re nie­raz prze­cią­ga­ły się do pierw­szej, dru­giej w nocy. Pani Czaj­kow­ska wspo­mi­na­ła daw­ne, lep­sze cza­sy, a on ma­rzył w głos o przy­szło­ści. Punk­tem wyj­ścia tych jego snów i ro­jeń była czwar­ta kla­sa. W czwar­tej kla­sie moż­na już zna­leźć ko­re­pe­ty­cyę – bę­dzie mogł tro­chę za­ra­biać i ulżyć mat­ce.

– A wte­dy ma­mu­sia od­pocz­nie – mó­wił, wy­pro­sto­wu­jąc się na krze­śle, jak gdy­by przez to chciał do­dać po­wa­gi swo­im za­pew­nie­niom.

Ją ogar­nia­ło roz­rzew­nie­nie. Ści­ska­ła chop­ca i tu­li­ła go do pier­si.

– Od­pocz­nę, syn­ku, od­pocz­nę, tyl­ko ty wy­ro­śnij na po­rząd­ne­go czło­wie­ka.

Zda­rza­ło się nie­kie­dy, że pani Czaj­kow­skiej, wspo­mi­na­ją­cej daw­ne cza­sy, łzy za­krę­ci­ły się W oczach. Ka­zio po­cie­szał ją, jak umiał, i sta­rał się prze­lać w jej du­szę cały swój hart dwu­na­sto­let­nie­go męż­czy­zny. Cza­sem i on nie mógł się oprzeć wzru­sze­niu, i pła­ka­li obo­je, ale łzy ich były jak rosa, któ­ra oświe­ża kwia­ty – zmy­wa­ły z ich serc wszy­stek brud ży­cia, złość, za­wiść, nie­chęć, zwąt­pie­nie, wszyst­ko, co się ro­dzi z nik­czem­nych, po­wsze­dnich trosk.

W nie­dzie­lę szli ra­zem do ko­ścio­ła, po­czem na obiad do chrzest­nych ro­dzi­ców Ka­zia, któ­rzy pła­ci­li za nie­go Wpis, i gdy wie­czo­rem za­sia­da­li obo­je zno­wu do pra­cy, byli zu­peł­nie szczę­śli­wi.

Pani Czaj­kow­ska, ma­jąc żywo W pa­mię­ci tę strasz­ną, bez­na­dziej­ną roz­pacz, jaka ogar­nę­ła ją po śmier­ci męża, ze łza­mi w oczach dzię­ko­wa­ła Bogu za to, że to już wszyst­ko mi­nę­ło, że zno­wu z wia­rą mo­gła spo­glą­dać w ży­cie.

Ale pew­ne­go dnia Ka­zio, po­wró­ciw­szy z gim­na­zy­um do domu, za­czął się uskar­żać na sil­ny ból gło­wy i gar­dła. Rze­czy­wi­ście miał tro­chę go­rącz­ki, lecz hu­mo­ru nie tra­cił, śmiał się i dow­ci­pa­mi sta­rał się roz­we­se­lić prze­ra­żo­ną i znę­ka­ną mat­kę. Pod wie­czór jed­nak go­rącz­ka się wzmo­gła, w nocy stra­cił przy­tom­ność i w ty­dzień po­tem – umarł.

Oj­ciec chrzest­ny spra­wił mu po­grzeb i, ob­li­czyw­szy, ile­by kosz­to­wa­ło pła­ce­nie wpi­sów szkol­nych, gdy­by Ka­zio nie był się prze­niósł do lep­szych świa­tów – sumę tę wrę­czył pani Czaj­kow­skiej. Przy­tem sta­rał się ją po­cie­szyć i, cy­tu­jąc Pi­smo świę­te, chciał ją prze­ko­nać, że nie­szczę­ście, któ­re na nią spa­dło, wła­ści­wie nie jest nie­szczę­ściem.

Ona przez ty­dzień po­sta­rza­ła się o kil­ka­na­ście lat, po­si­wia­ła i stra­ci­ła wszel­ką chęć i siłę do pra­cy. Od­tąd też za­czę­ło jej się wieść co­raz go­rzej. Po­wo­li opusz­cza­ło ją wszyst­ko i tyl­ko zdro­wie nie chcia­ło jej od­stą­pić. W tym sa­mym cza­sie chrzest­ni ro­dzi­ce Ka­zia, któ­rzy mie­li sklep na jed­nej z więk­szych ulic – zban­kru­to­wa­li i pani Czaj­kow­ska zni­kąd już spo­dzie­wać się nie mo­gła po­mo­cy. Były więc ta­kie chwi­le, kie­dy, mimo go­rą­cej swo­jej wia­ry – my­śla­ła o sa­mo­bój­stwie. I kto wie, czy te smut­ne my­śli, któ­re za­pa­la­ły się i ga­sły w jej mó­zgu na­gle, jak bły­ska­wi­ce, nie prze­zwy­cię­ży­ły­by jej mo­dlitw ser­decz­nych, gdy­by nie­spo­dzie­wa­ne szczę­ście nie wy­cią­gnę­ło ku niej rąk. Kie­dy zda­wa­ło się, że już wszyst­ko stra­co­ne, pani Czaj­kow­ska otrzy­ma­ła miej­sce damy do to­wa­rzy­stwa i wy­je­cha­ła do Włoch.

Obec­nie od lat sze­ściu miesz­ka sta­le we Flo­ren­cyi. Ży­cie jej pły­nie spo­koj­nie i, zda­je się, jest już za­bez­pie­czo­na od wzru­szeń i wstrzą­snień, któ­re w cią­gu jed­nej nocy okry­wa­ją gło­wę si­wi­zną. Nikt jej nie umrze, a na utrzy­ma­nie za­ro­bić może. Co­dzien­nie, mia­no­wi­cie od go­dzi­ny dzie­wią­tej do je­de­na­stej wie­czo­rem, gry­wa na for­te­pia­nie w pew­nej ma­lej ka­wiar­ni. Ka­wiar­nia ta, zbłą­ka­na w naj­brud­niej­szym za­uł­ku mia­sta, nosi na­zwę "Cafe – con­cer­to Ga­ri­bal­di" i cie­szy się wiel­kiem uzna­niem W ko­łach spra­gnio­nej za­ba­wy, a mniej za­moż­nej pu­blicz­no­ści. Jest to dłu­gi po­kój, nie­moż­li­wie brud­ny, w trzech czwar­tych swe­go ob­sza­ru za­sta­wio­ny sto­li­ka­mi i krze­sła­mi. Wzdłuż ścian cią­gną się ka­na­py, okry­te po­dar­tą ma­te­ryą dziw­ne­go ko­lo­ru. Wła­ści­ciel i służ­ba na­zy­wa­ją tę ma­te­ryę ak­sa­mi­tem. W rogu po­ko­ju jest mała es­tra­da, na któ­rej ko­mi­cy i śpie­wacz­ki wy­ko­ny­wa­ją swe uciesz­ne pro­duk­cye, a obok es­tra­dy stoi sta­ry, roz­stro­jo­ny for­te­pian.

I, dzień w dzień po­wta­rza się jed­no i to samo. O go­dzi­nie w pół do dzie­wią­tej Wie­czo­rem pani Czaj­kow­ska za­sia­da do for­te­pia­nu i ude­rza pierw­sze akor­dy, pierw­szych, tak zwa­nych, swo­ich nu­me­rów. Gra skocz­ne mar­sze, aże­by do­brze uspo­so­bić pu­blicz­ność. Po­tem na es­tra­dzie zmie­nia­ją się ko­lej­no: ko­mik i dwie sta­re śpie­wacz­ki, a ona im akom­pa­niu­je.

Zdar­ty­mi, bez­dź­więcz­ny­mi gło­sa­mi śpie­wa­ją pio­sen­ki, od któ­rych uszy więd­ną i wło­sy po­wsta­ją na gło­wie. Nie­raz bie­rze pa­nią Czaj­kow­ska chęć ze­rwać się od for­te­pia­nu i plu­nąć im w twarz za ich bez­wstyd, za cy­nicz­ne ru­chy, za wy­zy­wa­ją­ce, bez­czel­ne spoj­rze­nia – ale trud­no, trze­ba żyć, więc tyl­ko za­ci­ska zęby i oczy trzy­ma W kla­wia­tu­rę utkwio­ne, bo choć od trzech lat co wie­czór to wi­dzi i sły­szy, czu­je, że ni­ko­mu w twarz spoj­rzeć­by nie śmia­ła – ona, pani Czaj­kow­ska, żona pol­skie­go le­ka­rza.

Pu­blicz­ność, od­wie­dza­ją­ca ka­wiar­nię, jest or­dy­nar­na. Wszy­scy krzy­czą gło­śno, palą dłu­gie, cuch­ną­ce cy­ga­ra i plu­ją na wszyst­kie stro­ny. Cza­sem, gdy etru­ska krew za­gra w ży­łach, jacy tacy dwaj rzu­cą się ku so­bie, ale wów­czas star­szy kel­ner, po­nu­ry si­łacz, któ­ry sol­dy w pal­cach la­mie, roz­dzie­la za­pa­śni­ków i wy­rzu­ca ich na uli­cę. I znów jest spo­kój.

W chwi­lach przerw pani Czaj­kow­ska przy­my­ka oczy, gło­wę opie­ra o prze­pi­sy po­li­cyj­ne w czar­nych ra­mach, któ­re wi­szą tuż nad for­te­pia­nem i cze­ka dzwon­ka.

Wresz­cie o je­de­na­stej wra­ca do swe­go miesz­ka­nia. I te­raz do­pie­ro za­czy­na żyć. Na­wprost jej okien, po dru­giej stro­nie uli­cy, cią­gnie się wy­so­ki, żół­ty mur, któ­ry oka­la ogród i wil­lę bo­ga­te­go prze­my­słow­ca. Ogród jest bar­dzo ład­ny, za­drze­wio­ny, pe­łen lau­rów, pi­nij i róż­nych in­nych drzew, któ­rych pani Czaj­kow­ska nie zna. Ale lubi się im przy­pa­try­wać i w le­cie dłu­go za­wsze wy­sta­je w otwar­tem oknie, pa­trząc na ciem­ny splot ga­łę­zi, śród któ­rych za­pa­la­ją się i ga­sną drob­ne ogni­ki ro­bacz­ków świę­to­jań­skich. Wy­glą­da­ło tak, jak­by naj­mniej­sze gwiaz­dy po­spa­da­ły z nie­ba, a wiatr je no­sił po­mię­dzy drze­wa­mi. W mie­ście jest już ci­sza. Cza­sem tyl­ko prze­su­nie się przez uli­cę kil­ku za­póź­nio­nych Wło­chów, brzę­cząc na gi­ta­rach i man­do­li­nach słod­kie se­re­na­dy. W mia­rę, jak się od­da­la­ją i giną w cia­snych, śre­dnio­wiecz­nych za­uł­kach, dźwię­ki pio­se­nek mdle­ją, cich­ną co­raz bar­dziej… I tego pani Czaj­kow­ska lubi słu­chać naj­le­piej…

Ser­ce jej, za­mknię­te przez cały dzień, otwie­ra się wte­dy i snu­je ja­sne wi­zye, któ­rych treść jest wiecz­nie jed­na­ko­wa.Że kie­dyś, kie­dyś, bo­ga­ty prze­jezd­ny pan,

Po­lak, zaj­dzie do tej ka­wiar­ni, wie­dzio­ny nie­po­ję­tą cie­ka­wo­ścią, a do­wie­dziaw­szy się, że ona Po­lka, za­opie­ku­je się nią i ode­śle ją do kra­ju Ukła­da na­wet w my­śli roz­mo­wy swo­je z tym ja­snym pa­nem, kró­le­wi­czem z baj­ki, ob­my­śla sce­ny spo­tka­nia: Przyj­dzie ze swym przy­ja­cie­lem, usią­dą: w pierw­szych rzę­dach przy for­te­pia­nie i za­czną gło­śno po pol­sku roz­ma­wiać. Ona nie da zra­zu po so­bie po­znać, że ro­zu­mie, do­pie­ro aż nu­mer skoń­czy, bo, to cze­go się pod­ję­ła trze­ba su­mien­nie wy­peł­nić. Ale w an­trak­cie zbli­ży się do nich, ukło­ni i po­wie:

– Prze­pra­szam, że się wtrą­cam do pa­nów roz­mo­wy, lecz ja już tak daw­no pol­skie­go ję­zy­ka nie sły­sza­łam.

No i tak się za­cznie. Musi mó­wić z god­no­ścią. Przez całe ży­cie naj­głów­niej­szą tro­ską pani Czaj­kow­skiej było za­cho­wa­nie god­no­ści za­wsze i wszę­dzie.

Wte­dy za­pro­szą ją od­ra­zu do swe­go ho­te­lu, będą miesz­ka­li gdzieś nad brze­giem Arna, oczy­wi­ście, a ona opo­wie im szcze­gó­ło­wiej swe losy i w ja­kieś dzie­sięć dni po­tem bę­dzie już w kra­ju. A tam… o, tam da już so­bie radę. Po sze­ściu la­tach tę­sk­no­ty ten kraj, z któ­re­go pani Czaj­kow­ska przed nę­dzą mu­sia­ła ucie­kać, wy­da­wał jej się jak­by sło­necz­ną zie­mią obie­ca­ną, kędy rze­ki mle­kiem i mio­dem pły­ną, a ludz­kie ser­ca są tak bia­łe, jak go­łę­bie skrzy­dła. I nie mo­gła so­bie wy­obra­zić, żeby nie przy­ję­to jej tam z otwar­te­mi na oścież rę­ka­mi, z ra­do­ścią W du­szy, że wra­ca.

… Raz, dzia­ło się to w le­cie, pani Czaj­kow­ska czu­ła się dziw­nie osła­bio­na. Cały dzień prze­le­ża­ła w łóż­ku, mę­czo­na nie­zno­śnym bó­lem gło­wy, któ­ry jej oczu otwo­rzyć nie po­zwa­lał. Tej nocy śnił jej się Ka­zio. Zja­wił się przed nią, jak żywy, w czar­nej, uczniow­skiej bluz­ce, prze­sy­co­nej ostrym za­pa­chem ben­zy­ny, ale czy­stej – śmiał się ku niej i wo­łał na nią ci­chym, ra­do­snym gło­sem:

– Ma­mu­siu, ma­mu­siu, niech ma­mu­sia tu pój­dzie.

I po­szli ra­zem ja­kąś da­le­ką, dziw­ną dro­gą, po­dob­ną do "Via­le dei Col­li", ale ład­niej­szą – szli dłu­go, aż się wresz­cie zna­leź­li w nie­wiel­kim so­sno­wym le­sie, peł­nym słoń­ca, któ­re zło­te­mi pla­na­mi kła­dło się na ko­rze wy­cień­czo­nych drzew.

Przed kil­ku­na­stu laty – te­raz zda­je się pani Czaj­kow­skiej, że to był sen, albo baj­ka, któ­rą jej niań­ka w dzie­ciń­stwie opo­wia­da­ła – spę­dza­li lato na wsi pod War­sza­wą. Ka­zio miał wów­czas dwa lata. Miesz­ka­li w ma­łym dom­ku, w le­sie. Wła­ści­wie na­zy­wa­ło się to la­sem, w rze­czy­wi­sto­ści było tam tyl­ko kil­ka­dzie­siąt su­chot­ni­czych so­sen i jak okiem się­gnąć pia­chy. Do­oko­ła w ta­kich sa­mych dom­kach tło­czy­ły się ży­dow­skie ro­dzi­ny, któ­re tu zje­cha­ły na let­nie miesz­ka­nie z War­sza­wy.

Pani Czaj­kow­ska obu­dzi­ła się ze snu ze łza­mi w oczach. I już przez cały dzień nie mo­gła prze­zwy­cię­żyć tej strasz­nej, wy­ją­cej tę­sk­no­ty, któ­ra jak bu­rza roz­sza­la­ła się w jej ser­cu. Wciąż jej się zda­wa­ło, że sły­szy głos Ka­zia, wciąż ma­ja­czy­ły jej się przed ocza­mi so­sny, pia­sek i drew­nia­na buda na przy­stan­ku ko­le­jo­wym, gdzie ocze­ki­wa­ła przy­jaz­du męża w so­bo­ty. Po­tem przy­śni­ło jej się znów, że jest w War­sza­wie. Chłod­ny, je­sien­ny dzień, zmierzch, przed chwi­lą deszcz prze­stał pa­dać. Już za­pa­la­ją la­tar­nie. Na uli­cach bło­to, w po­wie­trzu wil­got­na mgła. Ona wra­ca do domu z Ka­ziem i wła­śnie za­trzy­ma­li się przed skle­pem, bo chcia­ła obej­rzeć ostat­nie fa­so­ny ka­pe­lu­szy.

Gło­wa bo­la­ła ją strasz­nie, ale wie­czo­rem zwlo­kła się z łóż­ka i po­szła do ka­wiar­ni, żeby za­rob­ku nie stra­cić.

W pierw­szym rzę­dzie przy es­tra­dzie sie­dzia­ło dwóch mło­dych lu­dzi. Pani Czaj­kow­ska nie wi­dzia­ła ich tu nig­dy przed­tem, zresz­tą na pierw­szy rzut oka moż­na było po­znać, że to cu­dzo­ziem­cy.

I jak­by jej kto ser­ce ukro­pem ob­lał. Ma­rze­nia dłu­gich lat, któ­re wol­niej od żół­wi wlo­kły się w nie­skoń­czo­ność, tę­sk­no­ta, ból, za­wo­dy, ten sen, kto wie, może pro­ro­czy, i wresz­cie, wła­śnie dzi­siaj, oni. Coś ro­ze­łka­to się w jej du­szy skroś łzy ci­chym, ra­do­snym szep­tem, któ­ry brzmiał jak ko­ściel­ne dzwon­ki, wi­ta­ją­ce wschód słoń­ca, coś wo­ła­ło, że Bóg się zmi­ło­wał, że ci nie­zna­ni mło­dzi lu­dzie to oni, to owi wy­śnie­ni zbaw­cy, owi Po­la­cy!…

Jesz­cze nig­dy pani Czaj­kow­ska nie gra­ła tak źle i nie­dba­le jak dzi­siaj, aż się sy­ka­nia po kil­ka­kroć roz­le­ga­ły. Ale jak­że mo­gła grać le­piej, kie­dy każ­dy jej nerw drżał jak liść, a ser­ce tłu­kło się w pier­siach jak wilk w psiej klat­ce.

Mło­dzi lu­dzie sie­dzie­li w mil­cze­niu. Pili kawę i bez za­cie­ka­wie­nia pa­trzy­li na es­tra­dę. Pani Czaj­kow­ska nie sły­sza­ła jesz­cze ani jed­ne­go sło­wa, ale już wie­dzia­ła, już czu­ła du­szą i ser­cem, że to Po­la­cy.

I każ­dy nu­mer zda­wał się dziś trwać cale lata. A kie­dy Wresz­cie nad­szedł an­trakt, szep­cząc pa­cierz w my­śli, żeby prze­czu­cie jej nie za­wio­dło – wy­tę­ży­ła słuch.

I na­gle.

– Spójrz­no na tę sta­rą, jaka cha­rak­te­ry­stycz­na twarz – praw­da? – mówi je­den.

– Aha, ale mu­sia­ła pa­nien­ka za mło­du ży­cia uży­wać.

Pani Czaj­kow­ska sie­dzi nie­ru­cho­ma, bla­da, z ocza­mi otwar­te­mi sze­ro­ko, jak u tru­pa. Lek­ce­wa­żą­ce wy­ra­zy spły­wa­ją w jej du­szę po­wo­li, niby dźwię­ki naj­słod­szej mu­zy­ki.

Mło­dzi lu­dzie mil­czą przez chwi­lę.

– Chodź­my… już mam dość tej za­ba­wy, a ty?

– Oczy­wi­ście.

Wsta­ją ale ten, któ­ry zwró­cił uwa­gę to­wa­rzy­sza na pa­nią Czaj­kow­ską, jesz­cze raz na nią spo­glą­da.

I mu­siał coś dziw­ne­go wy­czy­tać z jej twa­rzy, bo na­gle się za­trzy­mu­je.

– Sporz-no na tę sta­rą… co się z nią dzie­je… jak ona na nas pa­trzy…

– Wiesz ty… czy ona cza­sem po pol­sku nie ro­zu­mię?…

– Hm…

Szczu­pły mło­dzie­niec zbli­ża się do for­te­pia­nu i na­chy­la się ku pani Czaj­kow­skiej.

– Pani ro­zu­mie po pol­sku?

Pani Czaj­kow­ska już, już otwie­ra usta, gdy oto na­gle bły­ska­wi­ca no­wej my­śli za­pa­la się w jej mó­zgu i miaż­dży, dru­zgo­cze wszyst­ko i czer­wo­nym ogniem wsty­du krwa­wi jej po­licz­ki.

Ona, pani Czaj­kow­ska, żona pol­skie­go le­ka­rza, gra w tym szyn­ku na for­te­pia­nie… Ona!

Dziw­nym, ci­chym gło­sem – póź­niej za­wsze jej się zda­wa­ło, że ktoś za nią od­po­wie­dział, bo W dźwię­kach tych swe­go gło­su roz­po­znać nie mo­gła – szep­cze:

– No, Si­gno­re.

I sły­szy jesz­cze jak to­wa­rzysz tego, któ­ry ją za­cze­pił, od­cho­dząc mówi:

– Swo­ją dro­gą, to jest psie ży­cie.

Po­tem wi­dzi jak się od­da­la­ją po­wo­li i nik­ną W czar­nych drzwiach, chce się ze­rwać, rzu­cić za nimi, z pła­czem upaść im do nóg, jak pies ta­rzać się po ka­mie­niach, że­brać, żeby się tyl­ko nad nią zli­to­wa­li – ale jest jak­by przy­ku­ta do krze­sła. "Ona, pani Czaj­kow­ska, żona pol­skie­go le­ka­rza, gra w tym szyn­ku na for­te­pia­nie". Wszyst­ko krę­ci się jej przed ocza­mi, mózg ko­łu­je co­raz szyb­ciej, jak no­żem rznie czasz­kę, wy­do­by­wa się na ze­wnątrz i pło­ną­cym, utka­nym z iskier sznur­kiem, po­czy­na się okrę­cać koło jej gło­wy, szyi…

I na­gle pani Czaj­kow­ska ude­rza bez­myśl­nie W kla­wia­tu­rę i draż­nią­ce dźwię­ki kan­ka­na pły­ną na salę.

* * *

Pół­noc. Śród drzew mi­ga­ją srebr­ne świę­to­jań­skie ro­bacz­ki, niby okru­chy srebr­nej, roz­trza­ska­nej gwiaz­dy, któ­rą wiatr nad zie­mią uno­si.

W mie­ście ci­sza. Przed chwi­lą kil­ku Wło­chów prze­su­nę­ło się przez uli­cę. Szli zwol­na, gra­jąc na man­do­li­nach ża­ło­sną se­re­na­dę. A te­raz są już da­le­ko, może gdzieś na trze­ciej, czwar­tej uli­cy, ale wiatr nie­sie do uszu pani Czaj­kow­skiej nik­ną­ce dźwię­ki pio­sen­ki.

Tyl­ko, że ona nie słu­cha ich dzi­siaj. Jak zwierz po klat­ce, nosi się po swo­im cia­snym po­ko­ju, tam i na­po­wrót, na wpół obłą­ka­na, z ocza­mi za­czer­wie­nio­ne­mi od pła­czu, z go­rącz­ko­wy­mi wy­pie­ka­mi na za­pa­dłych po­licz­kach. Bez­dź­więcz­nym gło­sem szep­cze ja­kieś nie­zro­zu­mia­le wy­ra­zy i wy­cią­ga ręce przed sie­bie, jak­by do uści­sku.

… Świt stoi już w oknie. Gwiaz­dy zbla­dły, nie­bo po­sza­rza­ło, śród drzew w ogro­dzie ptac­two za­czy­na się bu­dzić i na­peł­nia po­wie­trze ra­do­snym świer­go­tem. Pani Czaj­kow­ska wciąż jesz­cze czu­wa. U słóp jej śpi mia­sto: lau­ro­we ogro­dy, bia­łe po­mni­ki, peł­ne skar­bów sta­ro­żyt­nych ko­ścio­ły i pa­ła­ce, w ho­te­lach śpią lu­dzie, któ­rzy się tu z ca­łe­go świa­ta po­zjeż­dża­li, aby te cuda oglą­dać – a ona, pa­trząc na ró­żo­wią­cą wschód nie­ba zo­rzę wło­skie­go słoń­ca, bije się po gło­wie wy­chu­dłe­mi, bez­sil­ne­mi rę­ka­mi, aże­by tyl­ko ten ból strasz­ny za­głu­szyć, pła­cze, i śni jej się – kil­ka wy­cień­czo­nych, mi­zer­nych so­sen, żół­ty pia­sek i ob­dra­pa­ne dom­ki, do któ­rych ży­dow­skie ro­dzi­ny z War­sza­wy zje­cha­ły na let­nie miesz­ka­nie.KWIA­TY.

Za­le­d­wie usze­dłem kil­ka­dzie­siąt kro­ków od domu i skrę­ci­łem W bocz­ną uli­cę, ze­rwa­ła się na­gle strasz­na ule­wa. W pierw­szej chwi­li mia­łem to wra­że­nie, że mi ktoś wy­lał peł­ne wia­dro wody na gło­wę i od­ra­zu prze­mo­kłem do ostat­niej nit­ki. O po­wro­cie do miesz­ka­nia nie moż­na było ani ma­rzyć. Na szczę­ście, tuż obok znaj­do­wał się sklep z kwia­ta­mi, któ­re­go wła­ści­ciel­kę mia­łem przy­jem­ność znać oso­bi­ście. Do niej się też schro­ni­łem.

– Dio mio – krzyk­nę­ła – chwy­ta­jąc się rę­ko­ma za gło­wę na mój wi­dok. – A to pan prze­mókł! Jak żyję nie pa­mię­tam ta­kiej ule­wy. Pięć lat temu, pan już był wów­czas we Flo­ren­cyi?… Nie jesz­cze? – Pięć lat temu raz strasz­ny deszcz pa­dał. I to ja­koś w tym sa­mym cza­sie, w kwiet­niu. Arno na­wet wez­bra­ło… Ale dziś więk­szy, znacz­nie więk­szy.

Po­da­ła mi krze­sło, ka­za­ła zdjąć pal­to, a sama krę­ci­ła się po po­ko­ju i usta nie za­my­ka­ły jej się ani na chwi­lę. Do­bry kwa­drans mi­nął, nim prze­sta­ła się dzi­wić wresz­cie.

Za­rzu­ci­ła mnie in­ne­mi py­ta­nia­mi.

– Pan szedł na prze­chadz­kę?

– Tak.

– Oczy­wi­ście, nie moż­na się było ta­kiej bu­rzy spo­dzie­wać. Przez całe rano słoń­ce tak ślicz­nie świe­ci­ło. Pan szedł pew­no na plac Mi – cha­ła Anio­ła? Praw­da, jaki stam­tąd cu­dow­ny Wi­dok? Pan pew­no czę­sto tam cho­dzi?

– Rze­czy­wi­ście.

– Wszy­scy cu­dzo­ziem­cy… Pan wciąż jesz­cze miesz­ka w tym sa­mym pen­sy­ona­cie obok? Bar­dzo po­rząd­ni lu­dzie wła­ści­cie­le. Znam ich do­brze.

Za­czę­ły mnie już te py­ta­nia tro­chę nu­żyć. Sie­dzia­łem smęt­ny, pa­trząc, że deszcz pada wciąż z jed­na­ko­wą siłą. A Włosz­ka była nie­zmę­czo­na. Na­le­ża­ła do rzę­du tych ko­biet, któ­re by­ły­by naj­szczę­śliw­sze, gdy­by mo­gły jed­no­cze­śnie po dwa wy­ra­zy wy­ma­wiać.

– Wie pan co? – ode­zwa­ła się na­gle – ten deszcz przy­po­mniał mi jed­ną cie­ka­wą hi­sto­ryę. Je­śli pan chce, to ją panu opo­wiem. 1 tak zresz­tą musi pan jesz­cze z pół go­dzi­ny u mnie sie­dzieć, bo wcze­śniej pa­dać nie prze­sta­nie. Chce pan?

I, nie cze­ka­iąc wca­le na moją od­po­wiedź, cią­gnę­ła da­lej:

– Wspo­mi­na­łam panu, że przed pię­ciu laty był taki strasz­ny deszcz. Tak samo po­po­łu­dniu. I tak samo, jak pan dzi­siaj, schro­ni­ło się do mo­je­go skle­pu dwo­je An­gli­ków. Zna­łam ich do­sko­na­le z wi­dze­nia. Z po­cząt­ku my­śla­łam na­wet, że to ro­dzeń­stwo, bo byli tro­chę po­dob­ni do sie­bie, ale nie. On bar­dzo przy­stoj­ny, wy­so­ki, szczu­pły, z ma­łe­mi czar­ne­mi wą­si­ka­mi, ona tak­że bru­net­ka w krót­kiej, sza­rej suk­ni, bar­dzo ele­ganc­ka. Znać było, że bo­ga­ci lu­dzie, któ­rzy o nic w ży­ciu nie po­trze­bu­ją się trosz­czyć i mogą so­bie jeź­dzić po świe­cie. Szczę­śli­wi!…

Wes­tchnę­ła głę­bo­ko i za­raz ro­ze­śmia­ła się we­so­ło.

– Ale w ten spo­sób to ja nig­dy mo­je­go opo­wia­da­nia nie skoń­czę. Otóż wpa­dli do skle­pu ze śmie­chem, trzy­ma­jąc się za ręce. Mó­wię panu, do­praw­dy coś mi się roz­ja­śni­ło w du­szy, kie­dym na nich spoj­rza­ła. Zda­wa­ło mi się, że ra­zem z nimi we­szło szczę­ście, ra­dość, wio­sna. Na pierw­szy rzut oka moż­na było po­znać, że się ko­cha­li. Nie wiem, co z sobą mó­wi­li, bo po an­giel­sku nie ro­zu­miem, ale tak wy­glą­da­ło, jak­by ona się o coś gnie­wa­ła, a on ją prze­pra­szał. Tyl­ko nie mu­sia­ło to być na­praw­dę, bo się wciąż śmie­li obo­je.

Umil­kła na chwi­lę dla na­bra­nia tchu.

– I cóż? – za­py­ta­łem, bo mnie jej opo­wia­da­nie za­czę­ło za­cie­ka­wiać.

– Deszcz prze­stał pa­dać, a oni wciąż jesz­cze sie­dzie­li. W koń­cu na­ku­pi­li kwia­tów za dzie­sięć li­rów i ode­szli.

– I to wszyst­ko?

– Za­raz!… jaki pan nie­cier­pli­wy! A nie chciał pan z po­cząt­ku mo­je­go opo­wia­da­nia słu­chać. Ja to wi­dzia­łem z pań­skiej miny. A te­raz pan cie­kaw.

Ro­ze­śmia­ła się try­um­fal­nie.

– Na dru­gi dzień on przy­szedł do skle­pu sam. Ku­pił bu­kiet kwia­tów. I od­tąd przy­cho­dził co­dzien­nie. Ra­zem ukła­da­li­śmy wią­zan­ki. Żeby go pan był wi­dział przy­tem! To trud­no so­bie wy­obra­zić do­praw­dy. Jak on się przej­mo­wał, jak każ­dy kwiat oglą­dał, jak je do­bie­rał! Nie, my Wło­si umie­my ko­chać, ale tak za­ko­cha­ne­go czło­wie­ka, jak on, nie wi­dzia­łam nig­dy w ży­ciu jesz­cze. Pew­ne­go razu, kie­dy przy­szedł jak zwy­kle po kwia­ty, za­py­ta­łam go na­gle:

– E, come sta­la si­gno­riua? Za­czer­wie­nił się, jak dziec­ko, i ro­ze­śmiał.

– Dzię­ku­ję, do­brze…

– I od­tąd za­wsze na po­wi­ta­nie po­da­wał mi rękę. A ja go wy­py­ty­wa­łam się za­wsze o na­rze­czo­ną. Wie­dzia­łam, że to jego na­rze­czo­na, bo no­sił pier­ścio­nek, któ­ry wi­dzia­łam u niej na pal­cu wte­dy, gdy się schro­ni­li do mnie przed desz­czem. Zwró­cił moją uwa­gę, bo był prze­ślicz­ny, praw­dzi­we ar­cy­dzie­ło sztu­ki.

Tak prze­szło kil­ka ty­go­dni. Tego roku była cu­dow­na wio­sna we Flo­ren­cyi. Naj­star­si lu­dzie mó­wi­li, że nie pa­mię­ta­ją ta­kie­go uro­dza­ju na róże. W ogro­dach za Ar­nem moż­na się było upić wo­nią. Po­szłam tam raz przed wie­czo­rem i spo­tka­łam ich obo­je. Szli po scho­dach do ko­ścio­ła San Mi­nia­to, trzy­ma­jąc się za ręce. Nie umiem panu opo­wie­dzieć, jak ślicz­nie wy­glą­da­li. Gdy­by ich jaki ma­larz na­ma­lo­wał tak ra­zem, toby się stał na cały świat sław­ny. Pan sły­szał, jak we Flo­ren­cyi dzwo­nią dzwo­ny?… Wła­śnie w tej chwi­li w ko­ścio­łach w mie­ście za­czy­na­no dzwo­nić na Anioł Pań­ski, a oni sta­li po­środ­ku tych bia­łych scho­dów, jak dwa po­są­gi mi­ło­ści. Moż­na się było mo­dlić do nich…

Po­tem spo­strze­gli mię. Kła­nia­li­śmy się so­bie, a ona ro­ze­śmia­ła się do mnie ser­decz­nie, jak gdy­by dzię­ku­jąc mi za kwia­ty.

– Wie pan, nie je­stem już prze­cież mło­da, wy­ko­cha­łam swo­ję w ży­ciu, lada czem się nie przej­mę, a wte­dy by­łam na­praw­dę wzru­szo­na.

Umil­kła.

– Na­za­jutrz cze­ka­łam go o zwy­kłej po­rze, ale nie przy­szedł. I nie wi­dzia­łam go przez cały ty­dzień. My­śla­łam, że może wy­je­cha­li z Flo­ren­cyi, i, przy­znam się panu, że by­łam tro­chę roz­ża­lo­na, że nie przy­szli po­że­gnać się ze mną. To może śmiesz­ne, ale ja ich po­ko­cha­łam pra­wie i wie pan – tak się przy­zwy­cza­iłam, że on co­dzien­nie przy­cho­dził i wy­bie­rał ra­zem ze mną kwia­ty, że mi póź­niej było pu­sto bez nie­go. Ha, trud­no my­śla­łam, zwy­kła rzecz… Cosi vail mon­do.

Ale po ty­go­dniu nie­spo­dzie­wa­nie przy­szedł. Ale nie o zwy­kłej po­rze, tyl­ko wie­czo­rem, dość póź­no na­wet. Mia­łam już wła­śnie sklep za­my­kać. Uj­rzaw­szy go, ucie­szy­łam się bar­dzo.

– Pan wy­jeż­dżał z Flo­ren­cyi? – za­py­ta­łam we­so­ło.

– Nie – mruk­nął.

Te­raz do­pie­ro za­uwa­ży­łam, że był bla­dy i zmie­nio­ny. Przy­szło mi na myśl, że może ze­rwa­li z sobą, ale w ta­kim ra­zie nie przy­cho­dził­by prze­cież po kwia­ty. Więc za­py­ta­łam go jak zwy­kle:

– E, come sta Ia si­gno­ri­na? Pod­niósł na mnie wzrok.

– Cho­ra jest – od­po­wie­dział.

I, sło­wo panu daję, wi­dzia­łam, że mu się łzy za­krę­ci­ły w oczach.

Od­tąd zno­wu przy­cho­dził co­dzien­nie po kwia­ty dla niej. Raz, kie­dy ku­pił wspa­nia­ły bu­kiet, ja uwi­łam nie­wiel­ką wią­zan­kę z naj­pięk­niej­szych róż, ja­kie mia­łam w skle­pie i po­da­łam mu ją, mó­wiąc:

– To ode­mnie dla si­gno­ri­ny. Po­ca­ło­wał mię w rękę na po­że­gna­nie.

Nie po­trze­bo­wa­łam go się o jej zdro­wie na­wet py­tać. Jak tyl­ko wcho­dził do mnie, po­zna­wa­łam po jego twa­rzy, czy jest go­rzej, czy le­pie/ I nie przy­pusz­cza­łam do­praw­dy, żeby czło­wiek tak się mógł w cią­gu ty­go­dnia zmie­nić. Schudł, po­chy­lił się, po­czer­niał, wy­glą­dał jak wid­mo, za­pew­ne mu­siał po ca­łych no­cach nie sy­piać.

Ale jak jej tyl­ko było tro­chę le­piej, to i jemu za­raz oczy się śmia­ły. Do­praw­dy, ja­kaś ja­sność biła mu z oczu. Wresz­cie ona za­czę­ła po­wo­li po­wra­cać do zdro­wia. I za­raz wpadł do mnie rano ura­do­wa­ny, szczę­śli­wy…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: