Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pani mnie z kimś pomyliła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pani mnie z kimś pomyliła - ebook

Życie nie rozpieszcza Joanny. Samotnie wychowuje nastoletnią córkę i co miesiąc sprawdzając stan konta, obawia się, że znowu zabraknie jej pieniędzy na opłacenie wszystkich rachunków. Nie chce zawieść Misi, której obiecała wyjazd na kurs językowy w Londynie, więc przyjmuje dobrze płatne zlecenie jako tłumaczka na planie nowego programu telewizyjnego. Wkrótce nieoczekiwanie, trochę wbrew sobie, zostaje gwiazdą.

Paradoksalnie świat show-biznesu kompletnie Joanny nie interesuje. Nie śledzi portali plotkarskich, nie jest dla niej ważne, kto wywołał jaki skandal. Jest ostatnią osobą, która mogłaby marzyć, by znaleźć się na pierwszych stronach tabloidów. I przewrotnie to właśnie Joanna sięga szczytu sławy, staje się celebrytką i może sama przekonać się, jak wygląda życie w luksusie. Czy zdoła nie zatracić siebie wśród kolejnych sukcesów? Czy będzie szczęśliwa?  

Ilona Łepkowska, jak mało kto, zna kulisy świata show-biznesu i opisuje go z wielkim talentem, przenikliwością i humorem. ChoćPani mnie z kimś pomyliła to książka chwilami gorzka, jest w niej miejsce na miłość, ciepło rodzinnego domu i szczęście na przekór losowi.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0419-0
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JOANNA

5 GRUDNIA 2015

Jak to się, do cholery, stało? Jak do tego doszło?

Stoję przy panoramicznym oknie penthouse’u z widokiem na Warszawę. Apartament na osiemnastym piętrze nowego budynku zaprojektowanego przez światowej sławy architekta jest urządzony tak luksusowo, że to aż nieprzyzwoite. Mam na sobie długą suknię z jedwabnej tafty w kolorze burgunda, efektowny, designerski naszyjnik, który nieomal urywa mi szyję, niebotycznie wysokie wąskie szpilki, których obcasy wbijają mi się w mózg, a stylistka zapina mi właśnie na przegubie bajerancki zegarek. Żadnej z tych rzeczy bym sobie nie kupiła, bo mi się nie podobają, nie są w moim stylu, a do tego kosztują majątek, każda z osobna. A mimo to pozwoliłam je na siebie włożyć i udaję, że są moje. Fryzjerka jeszcze poprawia jakiś nieporządny kosmyk włosów i wreszcie zaczynamy.

Uśmiecham się, fotograf krzyczy z udawanym zachwytem, że tak, właśnie tak, o, doskonale z tą odchyloną głową, tak, świetnie, pani Joanno. Uśmiecham się jeszcze szerzej, zaczynam się głośno śmiać, zanosić wręcz śmiechem, chociaż chce mi się wyć i zrzucić szpilki, i zerwać zegarek, naszyjnik i taftę, ale tego nie robię, bo przecież jestem taka miła, taka kochana, tak się ze mną zawsze sympatycznie i bezkonfliktowo pracuje, i za żadne skarby nie chcę zrobić przykrości pani stylistce, makijażystce, fryzjerce, fotografowi i producentowi sesji, bo przecież oni są w pracy. A ja? Gdzie ja jestem? Mnie nie ma. Jest tylko lalka w sukni z jedwabiu, dopasowanej w biuście, a za luźnej w biodrach, więc stylistka spięła ją na moim tyłku klamerką do biurowych dokumentów. Kartonowa metka – pożyczona sukienka musi wrócić przecież do sklepu – drapie mnie w plecy, znów będę miała obtartą skórę, a do tego, kiedy gazeta pojawi się w kioskach, przeczytam w necie, że niby jak dorobiłam się takiego apartamentu? Tym pieprzeniem głupot w telewizji? Oraz dowiem się od niejednego życzliwego internauty, że jestem stara, głupia, gruba, brzydka kurwa i on by mnie nie przeleciał, nawet gdyby mu zapłacili…

Jak mogłam na to pozwolić?

Jeszcze chwila, krzyczy fotograf, prawie to mamy, jeszcze moment! I potem tylko ostatnie zdjęcie na tarasie z kieliszkiem szampana w ręku, bo przecież ta sesja zdjęciowa ma pokazać, że tak wygląda moje życie – taras z widokiem na Warszawę, szampan i pełen makijaż. Ale do tego ostatniego zdjęcia narzucimy na ramiona futrzaną etolę, bo jest w końcu grudzień, i zmienimy buty na jeszcze wyższe i jeszcze węższe, a ja jeszcze bardziej będę chciała rzucić się z osiemnastego piętra tego cudzego apartamentu, który jest niby to mój, ale tego nie zrobię, bo jestem przecież taka miła i tak się ze mną dobrze pracuje. I nawet nie próbuję płakać, bo makijaż robili mi przez godzinę, przecież rozumiem, że nie jest łatwo zrobić makijaż kobiecie, która ma czterdzieści sześć lat i źle spała ostatniej nocy, żeby mimo to wyglądała w miarę dobrze, więc na pewno nie poleci ani jedna łza, ale wszystkie będą cisnęły się tam, w środku, i poleją się, dopiero kiedy wrócę wreszcie do pustego domu.

ΞΞ

Rozdział pierwszy

Nie pamiętała daty. Jak można nie zapamiętać TAKIEJ daty? Tak ważnej daty? Przecież to był dzień, który odmienił jej życie. Pierwszy dzień nowego życia Joanny Malickiej. Ostatni dzień jej starego życia. Nie było takie znowu fantastyczne, ale było jej własne. Prawdziwe.

Pamiętała tylko, że to był czwartek, bo nie poszła na jogę z powodu pilnej pracy. Karnet znowu się prawie zmarnuje, jak co miesiąc – pomyślała. Ale co miała robić? Czekali na to tłumaczenie. Więc czwartek, na pewno, i też na pewno było zaraz po dziesiątym, bo do dziesiątego robi się przecież wszystkie stałe opłaty i do dziesiątego też miała zapłacić za wakacyjny kurs językowy Misi. To znaczy ona, Joanna, miała zapłacić połowę – wyliczone co do grosza, oszczędzone, odłożone cztery tysiące. Nie było jej łatwo wyskrobać te pieniądze, bo miesiąc wcześniej zepsuł się piecyk gazowy, a dwa miesiące wstecz – lodówka. Naprawa jednego i drugiego kosztowałaby prawie tyle, co kupno nowych sprzętów. Więc kupiła piec, kupiła lodówkę, potem jeszcze zapłaciła za podłączenie pieca i za dopasowanie drewnianych drzwiczek od starej lodówki do nowej, w której oczywiście był inny system mocowania, po to chyba, żeby wraz z lodówką człowiek musiał wymienić zabudowę całej kuchni. Misia nie komentowała, ale patrzyła na te inwestycje coraz smutniejsza, bo już od kilku lat wiedziała, że stan forsy na koncie nie odnawia się w cudowny sposób po jej wypłaceniu, że jak i piec, i lodówka, to pewnie nie starczy na Anglię…

Misia od kilku lat marzyła o kursie językowym w Londynie i Joanna obiecała córce, że w tym roku pojedzie na pewno. I powtórzyła to w dniu, kiedy drzwiczki do nowej lodówki zostały wreszcie dopasowane.

– Pojedziesz. Mimo lodówki i pieca. Bądź tego pewna. Obiecałam. Obiecaliśmy razem z tatą.

Twarz córki rozjaśniła się natychmiast i Joanna na moment przestała myśleć o tym, że znowu zostanie bez grosza oszczędności. Nie pierwszy raz i zapewne nie ostatni, trudno. Da radę. Ważne, że dziecko tak się cieszy, bo zrozumiało, że obietnica rodziców coś jednak znaczy.

Misia od kilku miesięcy kupowała z kieszonkowego książki o Londynie i miała już cały notes spisanych porządnie, sumiennie, jak to ona, miejsc, zabytków, muzeów – wszystkiego, co zobaczy, dokąd pójdzie i czym się zachwyci. Joanna żartowała, że córka właściwie nie musi jechać do Londynu, bo wie już o nim więcej niż wielu rdzennych mieszkańców. Misia, jak większość nastolatków, nie miała poczucia humoru na swój temat, zresztą generalnie była dość poważna, więc popatrzyła na Joannę bardzo serio i spytała z lekkim wyrzutem w głosie:

– To źle, że chcę pojechać dobrze przygotowana i jak najlepiej wykorzystać ten miesiąc i wasze pieniądze?

Nie, oczywiście, że to wspaniale, moja córciu, córeczko, córuniu, nie wiem, po kim taka poważna, solidna, sumienna i porządna, bo przecież nie po mnie, a już na pewno nie po swoim ojcu, który nigdy nie był sumienny i porządny, a przede wszystkim nie był solidny.

I dlatego że nie był solidny, zadzwonił w ten feralny czwartek rano i powiedział, że nie da, bo nie ma, i już. I na alimenty za ten miesiąc też nie ma i trudno, Joanna musi sobie jakoś poradzić bez tego, on ma ważne wydatki, a poza tym angielskiego można równie dobrze nauczyć się w Warszawie, jak w Londynie. A może w Warszawie nawet jeszcze lepiej, bo w Londynie Miśka na pewno wpadłaby w złe towarzystwo, chodziłaby po pubach i Bóg jeden wie, dokąd jeszcze. I czy Joanna zna tych ludzi, u których Misia miała mieć accommodation, czyli mieszkanie z wyżywieniem? Odpowiedziała mu, że nie zna, ale szkoła językowa zna i kwalifikuje.

– Jasne – skomentował Marek – pewnie jacyś kolorowi…

– A nawet jeśli kolorowi, to co?

– Czyli kolorowi, zgadłem?

– Nie, nie zgadłeś! Nie wiem, czy kolorowi, ale nawet jeśli, niech się Miśka uczy międzykulturowego współżycia i tolerancji! A jeżeli chodzi o puby i tracenie czasu, to chyba mówisz o jakimś innym dziecku, nie o naszej córce, która jest wyjątkowo solidna, sumienna i porządna.

Nie dodała, że nie wie, po kim, choć miała wielką ochotę. Ale dwanaście lat po rozwodzie rozsądna kobieta już rozumie, co można, a czego nie można mówić byłemu mężowi. To znaczy, oczywiście, można powiedzieć wszystko. Tylko po co? Bez sensu. Więc rozsądnie powstrzymała się i przypomniała mu jeszcze raz, jak Misia marzy o tym kursie i że przecież obiecali, że on obiecał dać połowę kasy i kieszonkowe.

– Owszem, obiecałem, bo wtedy myślałem, że będę miał, ale teraz nie mam. Miśka musi to zrozumieć. I owszem, jest porządna, sumienna i solidna, ale nigdy nie wiadomo, kiedy wreszcie dziecku odbije, bo odbić musi, prędzej czy później, a Londyn na pewno jest do tego doskonałym miejscem.

Joanna próbowała – Jezu, jakie to było żałosne – jeszcze negocjować, że Misia to już nie dziecko, że ma siedemnaście lat, że niech Marek zrozumie, jakie to będzie dla niej rozczarowanie…

– Skoro jest już prawie dorosła, to tym bardziej powinna zrozumieć sytuację i uczyć się, jak wygląda prawdziwe życie. Że to nie bajka i że bywa różnie. Raz na wozie, raz pod wozem. Wyjaśnię jej to przy najbliższej okazji. A alimenty wyrównam za miesiąc albo dwa. No, góra trzy. A teraz przepraszam, ale dłużej nie mogę rozmawiać. Zresztą przecież wszystko sobie wyjaśniliśmy, pa, miłego dnia. Miśce wyślę esemesa.

– Nie, nie, proszę, nie pisz do niej o odwołaniu Londynu! – zawołała Joanna, ale on już się rozłączył i nie wiedziała, czy usłyszał.

– Kurwa, kurwa, kurwa, niech cię szlag, sukinsynu! – wrzasnęła, choć tego na pewno nie mógł usłyszeć.

Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić, żeby powstrzymać łzy bezradności i wściekłości.

A wściekła była, jak zawsze w takich chwilach, przede wszystkim na siebie. Za to, że dwadzieścia lat temu dała się nabrać na te duże oczy w ciemnej oprawie mocnych brwi i długich rzęs. Żartowała wtedy, przed laty, że to beznadziejna marnacja, takie piękne rzęsy u faceta. Ale wpadła w te oczy głęboko, na amen, a do tego był takim erudytą, czytał tyle mądrych książek stertami wypełniających jego mały pokoik i umiał tak pięknie mówić o ambitnych filmach i offowych spektaklach teatralnych, które oglądali razem, siedząc w dusznych salkach na niewygodnych krzesłach lub brudnych schodach. Słuchała z podziwem, wpatrzona w niego jak w obraz… Potem okazało się, że książki tylko kupował, a wcale ich nie czytał, a mądre opinie o nich cytował z prasowych recenzji, bo miał doskonałą pamięć i akurat tyle aktorskiego talentu, żeby podawać cudze teksty jako swoje tak naturalnie jak laureat Oscara. Niestety, kiedy przejrzała na oczy, byli cztery lata po ślubie, Misia miała już trzy latka a on – kolejną kochankę…

Dlaczego mu dziś nie powiedziała, że jest beznadziejnym złamasem, który wrednie oszukuje własne dziecko, nie pierwszy, a setny czy nawet tysięczny raz? Wiedziała dlaczego. Bo było na to za późno o kilkanaście lat. Trzeba było mu to wykrzyczeć prosto w twarz wtedy, w pierwszych latach po rozwodzie, kiedy regularnie spóźniał się na spotkania z Misią, która stała godzinę z nosem przyciśniętym do szyby w drzwiach windy, bo przecież tata zaraz tą windą przyjedzie i zabierze ją na lody albo do kina. Bo obiecał! Obiecał! Czasem, spóźniony, przyjeżdżał, a czasem nie. Częściej nie. I wtedy Joanna brała Misię do domu, drobnymi przyjemnościami, żarcikami i czymś słodkim próbowała sprawić, żeby zapomniała o zawiedzionych nadziejach i zaczęła się wreszcie uśmiechać, a mała mimo to ciągle miała usta w podkówkę i mówiła, że jej nie kocha, nie chce z nią być i chce do taty. A Joanna spokojnie, po kilku głębszych oddechach, tak jak dzisiaj, mówiła, że rozumie, dlaczego Misia jest smutna, ale tata jest tak ważnym dyrektorem w swojej pracy, że czasem po prostu nie może przyjść, a nawet zadzwonić i uprzedzić, że nie przyjdzie. Ale na pewno było mu strasznie, strasznie przykro i na tym bardzo ważnym spotkaniu, które się przedłużyło, myślał cały czas o niej. Misia stopniowo się uspokajała i na koniec upewniała się jeszcze, czy tata naprawdę jest taki ważny. Oczywiście, kochanie. Bardzo ważny – potwierdzała Joanna z udawanym głębokim przekonaniem. No widzisz, tata jest ważny, a ty nie jesteś w ogóle ważna i dlatego możesz ciągle ze mną siedzieć w domu – stwierdzała córka, a Joanna tylko uśmiechała się jak najszczerzej i mówiła, że tak, dzięki temu może siedzieć z nią w domu i bardzo jej jest z nią w tym domu dobrze. Nie dodawała już – bo przecież trudno o tym rozmawiać z małym dzieckiem, w ogóle z dzieckiem – że nocami, kiedy Misia wreszcie spała, Joanna kilka godzin, a czasem prawie po świt tłumaczyła z włoskiego, żeby dokładać do niezbyt wysokich i nieregularnie płaconych alimentów…

Basia, przyjaciółka Joanny, a wtedy też sąsiadka z góry, najlepszy człowiek na świecie, jakiego znała, do której Joanna zawsze biegła, kiedy musiała się wyżalić, mówiła wtedy, że ma ochotę zamordować tego sukinsyna, a Joanna nie powinna go tak bronić w oczach dziecka. Ale zaraz przytulała Joasię i mówiła, że wie, dlaczego przyjaciółka to robi: Misia przecież nie jest niczemu winna, to tylko zranione dziecko, a Marek to jednak jej ojciec. I że Joanna jest święta. Ale ona wie, jak jej ciężko, i jeśli chce, to popilnuje dziś Misi, bo i tak siedzi przecież w domu razem z Jasiem, a Joanna wyskoczy sobie w tym czasie do kina czy kosmetyczki, bo jej się to należy jak mało komu. Joanna jednak wolała pić z Basią herbatę w jej kuchni, bo dzięki temu przestawała dużo szybciej płakać niż po wizycie u kosmetyczki czy nawet w kinie na komedii, i potem już się tylko śmiały, przypominając sobie, jak Jasiek ugryzł Misię do krwi, bo nie chciała mu ustąpić miejsca na huśtawce, a Joanna wtedy dostała białej furii i wrzeszczała na cały plac zabaw, że Basia wychowa kryminalistę, gdzie tam, on już jest kryminalistą i Baśka będzie mu za kilkanaście lat nosiła paczki do więzienia! Albo wspominały, jak to któregoś dnia w pokoju, gdzie bawiły się dzieci, coś za długo panowała cisza. Normalnie Miśka i Jasiek ciągle się kłócili, to znaczy Jasiek kłócił się z Misią. Więc stanęły w drzwiach cichutko i zobaczyły, że Misia, która miała wtedy jakieś cztery lata, leży na podłodze zupełnie goła, a Jasiek starym stetoskopem ojca lekarza sumiennie ją bada… Teraz Jasiek miał tę samą od lat dziewczynę, a Joanna żartowała, że wtedy, po tej zabawie w lekarza, powinna wymusić na Joannie obietnicę, że Jaś ożeni się z jej córką, skoro ją tak pohańbił, i znowu zanosiły się śmiechem… Teraz, niestety, Basia mieszkała pod Warszawą i nie można było do niej ot, tak pobiec. Ale Joanna wiedziała, że gdyby zadzwoniła, wyjąc w słuchawkę, Baśka rzuciłaby wszystko i przyjechała do niej. Tylko przecież nie mogła wzywać przyjaciółki na ratunek po każdej rozmowie z byłym mężem…

Dziś nie miała nawet czasu na wycie i rzucanie kurwami, nie mogła skoczyć do sklepu na dół i kupić jakiegoś niedrogiego winka, po którym świat wydałby się miejscem bardziej sprawiedliwym i przyjaznym i po którym łatwiej byłoby powiedzieć córce, że może schować głęboko w biurku przewodniki po Londynie i notes z pięknie wypisanym szczegółowym planem pobytu, bo niestety w tym roku na kurs nie pojedzie… Joanna na to wszystko nie miała dziś czasu, bo musiała przetłumaczyć kretyńską broszurę pewnej włoskiej firmy, w której zachwalała ona swoje absolutnie rewelacyjnie skuteczne specyfiki przeciwko cellulitowi. Termin oddania tłumaczenia upływał jutro, a Joannę czekało jeszcze grzebanie w słownikach i internecie, żeby posiąść trochę fachowej wiedzy farmaceutyczno-dermatologicznej w języku włoskim. Więc musiała się wziąć w garść i tyle. Wycie zostawi sobie na inną okazję, która na pewno się niebawem nadarzy, tego mogła być pewna, bo w dziedzinie doprowadzania jej do wycia i rzucania kurwami były mąż był bardzo skuteczny. Zawsze mogła na niego w tej sprawie liczyć. Szkoda, że tylko w tej.

Była już na ostatniej stronie folderu i zostało jej tylko parę zdań, najłatwiejszych akurat, bo reklamujących entuzjastycznie stan szczęścia i komfortu, jaki osiągnie klientka już kilka dni po pierwszym zastosowaniu kremu. Zalana tym entuzjazmem – po włosku brzmiał wręcz operetkowo – czekała z utęsknieniem na moment, kiedy będzie mogła dołączyć plik z tłumaczeniem do mejla i kliknąć w ikonę „wyślij”. I wtedy zadzwonił telefon.

Piotrek od lat był jej kolegą. Studiowali na jednym roku, byli w jednej grupie i także po zajęciach spędzali ze sobą mnóstwo czasu. Można było z nim konie kraść i gadać o wszystkim. Był dowcipny i empatyczny, lojalny i zabawny, umiał gotować i znał się na sztuce. Po prostu ideał. Ale nie byli razem, choć raz nawet poszli ze sobą do łóżka, po czym Piotrek powiedział Joannie, że ją bardzo przeprasza, on czuł, że to nie jego bajka, ale musiał sprawdzić. A z kim lepiej to sprawdzić niż z najlepszą koleżanką? I teraz jak sprawdził, to jednak nie ma się co dłużej oszukiwać i udawać. Jest gejem i kobiety go nie kręcą. Joanna nawet nie miała do niego pretensji ani żalu. Od dawna czuła, że jest zbyt fajny, żeby być hetero.

Kiedy poznała Marka i popadła w głębokie uczucie do jego długich rzęs i gładkiej wymowy, oczywiście natychmiast poznała go z Piotrem. Zależało jej na tym, żeby się polubili. Ba, była pewna, że się polubią! W czasie pierwszego spotkania Marek był uroczy, fantastyczny wręcz, skrzył się dowcipem i wdziękiem, i Joanna widziała, że Piotrek był tym oczarowany. Joanna oczywiście też. Jej facet i jej najlepszy kumpel zostaną przyjaciółmi! Jednak ledwo rozstali się z Piotrem i wsiedli do samochodu Marka, z jego twarzy spłynął uśmiech jak bita śmietana z tortu w upalny dzień. Ale ciota! – powiedział z pogardą.

Gdyby miała choć trochę rozumu i instynktu samozachowawczego, powinna wtedy otworzyć drzwiczki auta, wysiąść i więcej się z Markiem nie zobaczyć. Ale ona, kretynka, zaczęła przekonywać go, że gej też człowiek. I że naprawdę Piotrek jest super, mimo że gej. „Mimo że gej” – tak powiedziała, zdradzając w ten sposób paskudnie najlepszego kumpla. Marek łaskawie zgodził się z nią, owszem, Piotrek jest miły i niegłupi. I ma poczucie humoru. No widzisz? – powiedziała Joanna z zachwytem. Nie dodała znów na szczęście „mimo że gej…”, ale była tego bliska, tak się ucieszyła, że Marek, jej wspaniały, idealny Marek zobaczył jednak w jej najlepszym przyjacielu jakieś zalety.

Piotrkowi oczywiście nie powiedziała, jak o nim wyraził się jej ukochany. Za to jej najlepszy przyjaciel stwierdził, że Marek jest supergościem, że życzy im wszystkiego najlepszego i ma nadzieję, że jak już uwiją sobie gniazdko, to czasem go zaproszą na kolację i winko. Oczywiście, jasne, natychmiast! – zapewniała Joanna Piotrka, ale oczywiście go nie zapraszali, bo Joanna była co prawda głupia, ale nie tak bardzo, żeby nie wiedzieć, że Marek w końcu przestałby być dla Piotra miły, że teatr by się skończył i jej najlepszy kumpel nazwany ciotą, pedałem czy jeszcze gorzej na zawsze zniknąłby z życia Joanny dzielonego z paskudnym homofobem. Więc nawet jak już wynajmowali z Markiem wspólnie mieszkanie, to tak lawirowała, żeby widywać się z Piotrem bez Marka albo w bardzo dużym gronie, by jej ukochany mężczyzna miał wokół tyle osób, przed którymi mógłby rozkładać pawi ogon swojego wdzięku, że nie zauważałby jednego geja stojącego w milczeniu gdzieś w rogu z kieliszkiem wina w ręku.

Kiedy postanowiła wyjść za Marka, oczywiście powiedziała o tym natychmiast Piotrkowi. Wtedy wydawało jej się, że to Marek się oświadczył, ale teraz wiedziała, że tak naprawdę to ona wymyśliła ten ślub. Czego – słusznie! – nie omieszkał przypomnieć jej mąż na rozprawie rozwodowej. Uśmiechając się z przekąsem, powiedział do wysokiego sądu, że on miał poważne wątpliwości co do perspektyw tego związku, ale żonie tak zależało na ślubie… A on jest dżentelmenem, więc nie wypadało mu odmówić. No.

Była przeszczęśliwa, że idą do ołtarza, więc poleciała do Piotrka z tą nowiną jak na skrzydłach. Spotkali się w Telimenie na Krakowskim Przedmieściu (wtedy jeszcze była tam staroświecka kawiarnia połączona z galerią biżuterii, a nie bezosobowa sieciówka). Piotr popatrzył na Joannę, aż jej entuzjazm od tego spojrzenia trochę osłabł, i powiedział tylko:

– Jeśli tego naprawdę chcesz… To ja życzę ci szczęścia.

– Oczywiście, że chcę, i oczywiście, że będę szczęśliwa! Nadzwyczajnie, nieziemsko szczęśliwa!

– Jasne… – Piotr był nadal jakiś taki dziwny, aż ją poniosło i powiedziała wyjątkowo idiotyczne zdanie:

– Co, pies gnata nie ogryzie i drugiemu nie da?

I już jak mówiła ostatnie słowo, to wiedziała, że jest piramidalną idiotką. I świnią. A Piotr tylko uśmiechnął się lekko.

– Jak na gnat jesteś za pulchna. A poza tym jestem, jak wiesz, weganinem.

Próbowała go przepraszać, mówiła, że to przez to, że liczyła na jego większy entuzjazm i tak dalej, ale Piotr tylko pogładził ją po policzku, wstał, oznajmił, że musi iść, i jeszcze raz życzył Joannie smutnym głosem szczęścia. Na ślubie się nie pojawił. Twierdził, że musiał być na jakiejś rodzinnej imprezie w Radomiu.

A kiedy przyszła mu się wypłakać tego dnia, kiedy dowiedziała się o pierwszej kochance Marka, nie powiedział „A nie mówiłem?”, za co pokochała go setny raz i obiecała sobie, że już nigdy, ale to nigdy go nie zrani i się go nie wyprze.Ξ

Rozdział drugi

– Po prostu nie mogę – powiedział Piotr, kiedy Joanna spytała go, dlaczego on sam nie weźmie tej tak dobrze płatnej chałtury.

– Nie możesz, bo co?

– Bo nie mogę i tyle.

Bywał tajemniczy i Joanna nauczyła się wtedy nie naciskać. Pewnie jakieś sprawy osobiste, jak zawsze w życiu Piotra skomplikowane.

Wyjaśnił, co to za robota. Telewizja TVT kupiła format włoskiego programu rozrywkowego, który jest hitem w Italii i kilku innych krajach. Producent przyjechał do Polski wdrażać format. Nie gada po angielsku, to znaczy może i gada, ale woli po włosku. Teraz trwają castingi na prowadzącego czy prowadzącą i jakieś próby kamerowe. Włoski producent musi wszystko klepnąć, więc jest cały czas na planie i ciągle ma coś do powiedzenia. Trzeba tłumaczyć i łagodzić konflikty. Płacą tysiąc dziennie. Czas pracy, niestety, nienormowany, ale za to robota co najmniej na tydzień.

– Bierzesz?

Joannę zatkało. Tysiąc złotych dziennie? To znaczy, że starczą cztery dni pracy i będzie mogła wysłać Misię do Anglii bez konieczności proszenia o kasę byłego! A jak robota potrwa tydzień, to… Joanna już w myślach wydawała pozostałe trzy tysiące.

– Tak! Oczywiście! Jasne, że tak! Dzięki, kocham cię, uwielbiam, skąd wiedziałeś, że na gwałt potrzebuję kasy?

– Bo zawsze potrzebujesz – odpowiedział Piotrek spokojnie.

– Tego mogłeś nie mówić…

– To trzeba było nie pytać, kochana. Podaję ci koordynaty. Telefon do producentki z polskiej strony…

– Poczekaj, Piotr, zaraz zanotuję, ale mam pytanie, a raczej prośbę…

– Ile? – spytał tylko Piotrek.

– Cztery tysiące. Oddam, jak tylko zapłacą w tej telewizji. Wczoraj minął termin wpłaty pieniędzy na kurs językowy Misi, a…

– A jej ojciec nie dał ci obiecanej kasy, tak?

Joanna milczała. Ze wstydu milczała.

– Podrzucę ci forsę za godzinę, będzie okay?

– Jesteś aniołem.

– Przez skromność nie zaprzeczę. Na razie.

Dopiero kiedy Piotr się rozłączył, Joanna klapnęła ciężko na fotel. Minimum tydzień, czyli siedem tysięcy, nawet jak odejmie się podatek, to i tak zostanie jeszcze na kieszonkowe i będzie mogła coś kupić Miśce na wyjazd. Powinna dostać nowe dżinsy, porządny plecak… Joanna liczyła w myślach niezarobione jeszcze pieniądze, kiedy telefon zadzwonił znowu.

– A numeru do producentki nie potrzebujesz przypadkiem? Wysłałem ci esemesem. Odezwij się do niej jak najszybciej i powołaj się na mnie. Cześć.

I znów go nie było. Piotr, Piotrek, Piotruś. Najwspanialszy facet na tej planecie. Przed telefonem do producentki ogarnęły ją, jak zwykle, wątpliwości. Po pierwsze – Piotrek na pewno potrzebuje tej pracy, a odstąpił ją Joannie z dobrego serca albo wręcz z litości. Więc nie powinna jej brać. A jeśli już by ją wzięła, to następuje po drugie – zbłaźni się. Na pewno trzeba znać jakieś fachowe określenia związane z produkcją telewizyjną, których ona oczywiście nie zna, i da plamę. Ale wytłumaczyła sobie, że nawet jeśli zjawi się na planie jutro rano, to ma jeszcze cały dzień i co najmniej pół nocy na nadrobienie braków w terminologii. Nieraz tak robiła – samotnej matki z nieregularnymi alimentami nie stać na odmawianie, więc przyjmowała już tłumaczenia z takich dziedzin, że w głowie się nie mieściło. Chyba dotąd tylko tematyka podboju kosmosu i zbrojeń ją ominęła. No i produkcja programów telewizyjnych, ale to właśnie miała szansę dziś uzupełnić. Ale było jeszcze oczywiście po trzecie – włoski producent na pewno jej nie zaakceptuje i wyrzuci z planu po godzinie. Może i tak, jego prawo – pomyślała Joanna – ale w takim razie z żelazną konsekwencją wyegzekwuję należność za cały dzień potencjalnej gotowości do pracy. I będę tysiąc złotych do przodu. Zawsze to coś. Była jak widać mocno zdesperowana, ale nie na tyle, żeby nie wiedzieć, że istniało jeszcze po czwarte – jak się ubrać? Nieważne jak, na pewno nie ma w co – to wiedziała bez otwierania szafy. Tę ostatnią wątpliwość odłożyła do rozstrzygnięcia na jutro rano – najpierw jednak powinna zadzwonić do producentki i się umówić.

Tymczasem otworzyła Piotrowi, który wpadł jak po ogień z czterema tysiącami, ucałował ją, kopnął w tyłek na szczęście przed nową pracą i już go nie było.

No cóż, trzeba chwycić byka za rogi – stwierdziła Joanna. Dwa głębokie oddechy i wybrała numer wysłany jej esemesem przez Piotra. Było zajęte. Odczekała chwilę. Znów zajęte. I tak kilka razy w ciągu kwadransa. Po dziesiątej nieudanej próbie doszła do wniosku, że los właśnie daje sygnał: ta robota jest nie dla niej. Nie odbierają, nie można się dodzwonić, nie chcą jej. Postanowiła, że spróbuje jeszcze raz, ostatni, i da sobie spokój. Właściwie to nawet była prawie zadowolona, że nie udało jej się dodzwonić – czuła jakiś bliżej nieokreślony niepokój, coś jak rajzefiber, na który cierpiała w dzieciństwie. Coś ją powstrzymywało przed tym ostatnim telefonem, ale jednak skoro postanowiła, to uczciwie zadzwoniła. Zajęte!

Odczuła ulgę. Nie musiała już myśleć o po pierwsze, po drugie, po trzecie ani po czwarte.

Joanna w myślach zaczęła układać plan – wpłaci na Londyn Misi pieniądze pożyczone od Piotra. Potem będzie się zastanawiać, z czego odda. „Pomyślę o tym jutro” – jak mawiała Scarlett O’Hara. Brakuje jeszcze na kieszonkowe, ale to jakoś zdobędzie – może pomoże jej Basia, w ostateczności weźmie jakąś bandycką pożyczkę chwilówkę, co to ją reklamuje w telewizji uśmiechnięta babunia, która dzięki niej miała z czego kupić rowerek dla wnuczka… A potem będzie spłacać te długi do końca roku albo i dłużej. Ale co z tego – bo to pierwszy raz? I zawsze jakoś się udawało. Misi nie będzie trzy tygodnie – tyle miał trwać kurs – i wtedy Joanna odpracuje chociaż część długu, doba ma w końcu dwadzieścia cztery godziny, jeść w lecie się nie chce, starczy kefir z młodymi ziemniakami. Joanna już miała wszystko ułożone w głowie. Będzie po staremu, czyli bez kasy. Trudno, są tacy, do których pieniądze idą, i tacy, od których uciekają. Ona należała do tych drugich i zdążyła się już do tego – prawie – przyzwyczaić. Żartowała czasem – szczególnie po winie – że gdyby miała na koncie stałą nadwyżkę, powiedzmy dwadzieścia tysięcy, to chyba by ją oddała biednym, bo jakoś niepewnie by się czuła z takim majątkiem, jak z czymś, co jej się absolutnie nie należy. Były to wisielcze żarty rzucane zazwyczaj w te dni, gdy musiała wziąć kolejną pożyczkę. Ale to w końcu moja dobra cecha charakteru: umiem żartować nawet w takich momentach i z takich spraw – mawiała Joanna.

Ssanie w dołku, które pojawiło się, gdy wydzwaniała do producentki, zaczęło wreszcie mijać. Przeczucie, że stanie się coś niedobrego – osłabło. Joanna postanowiła więc zabrać się do sprzątania, bo zawsze dobrze jej to robiło w takich chwilach. Na tyle spraw nie miała wpływu – na psujące się lodówki, piece i suszarki do włosów. Na wyjątkowo drogie w tym roku nowalijki. Na podwyżkę wpłaty na fundusz remontowy i przekroczony limit połączeń na komórkę, co zaowocowało sporym rachunkiem. Na tego sukinsyna Marka i jego wieczne „nie dam, bo nie mam”. Na to wszystko Joanna wpływu nie miała, ale mogła mieć na stan podłóg w swoim mieszkaniu. Jak posprzątała, odkurzyła, powycierała i umyła, to przez moment czuła, że nad czymś panuje i coś od niej zależy. I robiło jej to dobrze na duszę. Wyciągnęła więc ze schowka odkurzacz, dokręciła rurę, ssawkę i już miała energicznie kopnąć we włącznik, kiedy zadzwonił telefon.

Po paru latach myślała czasem, że gdyby nie mocowała się z niedokładnie spasowaną rurą i wcześniej włączyła wyjątkowo głośny odkurzacz, nie usłyszałaby tej komórki i to wszystko, co stało się później, by się nie wydarzyło. Cholera, czemu nie włączyła tego odkurzacza szybciej?

Ale nie kopnęła wystarczająco szybko wyłącznika i dlatego usłyszała dzwonek telefonu. Nie patrząc na wyświetlacz, bo chciała szybko odebrać i zabrać się do terapeutycznego sprzątania, nacisnęła zieloną słuchawkę i powiedziała:

– Słucham?

Głos w słuchawce zabrzmiał całkiem miło. Kobieta zapytała, czy rozmawia z Joanną Malicką.

– Tak, to ja.

– Miałam kilka nieodebranych połączeń z tego numeru i pomyślałam, że to pani dzwoniła. Piotr mi powiedział, że jest pani wyjątkowo solidna i na pewno szybko się ze mną skontaktuje. Olga Dowitt, jestem producentką programu telewizyjnego Przy rodzinnym stole. Wiem, że zgodziła się pani z nami pracować, i bardzo się cieszę. To jak szybko mogłaby się pani u nas zjawić? Wystarczy pół godziny na wyjście z domu? Zaraz wysyłam po panią samochód, tylko proszę podać adres. Notuję…

Joannę zatkało.

– Może mi pani podać swój adres? – głos w słuchawce brzmiał nieco ponaglająco, ale nadal sympatycznie.

– Narbutta siedemnaście – powiedziała Joanna, bo po prostu niczego innego nie potrafiła z siebie wydusić, chociaż tak naprawdę wcale nie chciała podawać tego cholernego adresu.

– Samochód będzie pod pani domem za pół godziny. Granatowy mercedes. Czekamy.

I rozłączyła się. Joanna chwilę stała z telefonem w ręku, po czym odłożyła go powoli i jakby nic się nie wydarzyło, wcisnęła przycisk odkurzacza. Zaczęła sprzątać. Ale po kilku ruchach szczotką po podłodze gwałtownie wyłączyła maszynę i spojrzała na zegarek. Z pół godziny zostało już niewiele ponad dwadzieścia pięć minut. Złapała za telefon, wybrała szybko numer.

– Baśka? Jak mam się ubrać na casting?

Basię mało co dziwiło, ale tym razem jednak była zdumiona.

– Wybierasz się na casting? Do czego? Będziesz grała w reklamie?

– Grała? Oszalałaś?! Będę tłumaczyła! Na planie.

– Dżinsy, T-shirt, żakiet i mokasyny. Będziesz cały dzień na nogach, ma ci być wygodnie – wyrecytowała bez namysłu Basia.

– Na pewno nie kostium i czółenka? – upewniała się Joanna.

– Na pewno nie!

– Dzięki, zadzwonię wieczorem!

I Joanna rzuciła się do szafy wybierać ciuchy. Telefon zadzwonił. Basia.

– Może cię tam zawieźć? – zapytała niezawodna jak zawsze przyjaciółka.

– Dzięki, przysyłają po mnie samochód z kierowcą.

– O, fuck! Na bogato! Trzymaj się! I koniecznie pomaluj rzęsy!

Po dwudziestu dziewięciu minutach Joanna wyszła z bramy domu i wyglądała najlepiej jak mogła, zważywszy na błyskawiczne przygotowania. Mercedes już czekał. Kierowca otworzył przed Joanną drzwi tak energicznie, że aż odskoczyła. Nie była przyzwyczajona do takich uprzejmości. Wsiadła na tylne siedzenie, mercedes ruszył z kopyta. Kierowca odwrócił do niej głowę.

– Musimy się maksymalnie pospieszyć. Czekają na panią jak na zbawienie. Fabio wyjątkowo daje dzisiaj czadu.

I ruszył ostro, ryzykownie, acz pewnie włączając się do ruchu.

Joanna domyśliła się, że Fabio to włoski producent czy reżyser. Czekają jak na zbawienie? Czyli co? Od razu mam zacząć pracę? Bez żadnego wstępu, ogólnych informacji, wprowadzenia w zespół, tematykę? Tak z marszu?

Joanna poczuła, że z głowy wyparowały jej wszystkie włoskie słowa, jakie znała. Wiedziała, że to niemożliwe, w końcu pracowała w tym zawodzie od kilkunastu lat, ale mimo to miała stracha jak cholera. Bała się nie tylko o to, czy poradzi sobie ze specjalistycznym słownictwem, ale czy poradzi sobie w ogóle, po ludzku. Będzie tam pewnie mnóstwo nieznanych ludzi, czego nigdy nie lubiła, a do tego nie miała bladego pojęcia o specyfice pracy w telewizji. Raz na sąsiednim podwórku kręcili jakiś film i Joanna pamiętała z tego tylko to, że był tam dziki tłum ludzi, Bóg jeden wie, co robiących. Teraz pewnie będzie podobnie. Skąd mam wiedzieć, kto jest ważny, kto nieważny, kto za co odpowiada, kogo o co mogę pytać? W co ja się wpakowałam? Joanna czuła, że za chwilę ogarnie ją totalna panika. Zdołała tylko wydukać pytanie, dokąd jadą i czy daleko. Kierowca uprzejmie poinformował ją, że udają się pod Warszawę, gdzie na wyjeździe w stronę Krakowa stacja telewizyjna TVT ma swoje hale zdjęciowe i w jednej z nich będzie realizowany program. Tam właśnie trwają castingi i próby, stawiają też już dekoracje. No i właśnie o dekoracje dzisiaj poszło. Fabio ich nie chce zaakceptować, a jak nie zaakceptuje, to cały terminarz szlag trafi, bo zdjęcia miały się zacząć w piątek, a jeśli trzeba będzie stawiać nowy dekor, to na pewno się nie zdąży na piątek, w życiu. A jak się nie zdąży na piątek ze zdjęciami, to pani wie, co będzie…

Joanna nie wiedziała. Zupełnie nie wiedziała, co będzie. Czuła tylko, że będzie ciężko. Wizja poskramiania nerwowego Włocha, któremu nie podoba się dekor, wydawała się jej w tym momencie szalona, nawet za tysiąc złotych dziennie. Najchętniej wysiadłaby z auta, ale mercedes gnał za szybko na takie ewolucje. Joanna wzięła kilka głębokich oddechów, chcąc się uspokoić, i powtarzała sobie tylko w duchu: Misia… Londyn… Misia… Londyn… Właśnie, Misia! Wyjęła telefon i wystukała esemes do córki. „Wpadła mi nagła robota. Zamów sobie pizzę. Nie wiem, o której wrócę. Kocham cię”. Odpowiedź przyszła szybko. „Szkoda kasy na pizzę. Zrobię sobie makaron z serem. Też cię kocham. PS Pamiętasz, że dziś trzeba wpłacić kasę za Londyn?”. Pamiętała jak cholera. Nie myślała o niczym innym, bo tylko ten kurs językowy Misi trzymał ją jeszcze w mercedesie. „Oczywiście. Do zobaczenia wieczorem” – odpisała. Samochód właśnie gwałtownie skręcił na parking i zatrzymał się. Joanna wzięła jeszcze jeden głęboki oddech. Raz kozie śmierć – pomyślała. – Przecież mnie nie zabiją, nawet jak się zbłaźnię…

Było dokładnie tak, jak myślała. Tłum ludzi biegających w tę i we w tę, niektórzy z słuchawkami na uszach, a wszyscy z telefonami w dłoniach. Kierowca powiedział tylko, że zaraz ktoś po nią przyjdzie, on musi jechać coś załatwiać, i znikł. Stała jak kołek, nie wiedząc, dokąd iść. Zaczepiła jakiegoś faceta.

– Przepraszam, gdzie zastanę Olgę Dowitt?

– A chuj mnie obchodzi, gdzie ona jest, ja mam w każdym razie dość tego burdelu, tego pieprzonego makaroniarza i spierdalam!

I wyszedł, waląc drzwiami z całej siły. Po tej rozmowie Joanna nie miała ochoty zagadywać do nikogo więcej, nie miała ochoty tu być ani minuty dłużej. Nie chciała mieć z nimi wszystkimi nic wspólnego. Postanowiła więc też spadać.

Złapię na parkingu kogoś jadącego do Warszawy, jak nie, to na pewno kursuje tu jakiś autobus, poradzę sobie, byle dalej od tego małpiego cyrku – pomyślała.

Ale nie ruszyła do drzwi od razu. I to był błąd. Gdyby wtedy wyszła, to wszystko, co potem, by się nie stało. Myślała jednak o minutę za długo i kiedy właśnie zrobiła pierwszy krok w stronę drzwi, ktoś chwycił ją za ramię. I było już za późno na ucieczkę. Za późno na wszystko…

Olga Dowitt wyglądała nawet sympatycznie i w innej sytuacji Joanna pewnie pomyślałaby, że mogłaby się z nią zakolegować. Była – jak na liczbę dziwnych ludzi i kompletnych czubów, jacy kręcili się po hali – nadzwyczaj normalna. Krótkie włosy, okulary, dżinsy, mokasyny i dyndający na smyczy telefon zawieszony na szyi. Telefon dzwonił jak wściekły, ale Olga jakby tego nie słyszała. Wyciągnęła rękę do Joanny.

– Olga jestem, lepiej mówmy sobie po imieniu, zawsze to jeden wyraz mniej, a nam się cholernie spieszy. Dlaczego Patryk cię do mnie nie przyprowadził?

– Jaki Patryk?

Okazało się, że tak ma na imię kierowca mercedesa.

– Spieszył się.

– A kto tu się nie spieszy? – zaśmiała się Olga i pociągnęła Joannę korytarzem za rękę. Kiedy szły, terkotała szybko jak karabin maszynowy:

– Trzeba go uspokoić. Wytłumaczyć mu, że wszystko zrobimy tak jak chce, tylko niech zdecyduje wreszcie o kolorze ścian, bo jak będzie zmieniał zdanie co pięć minut, to nie ma mowy, żebyśmy się wyrobili.

– Dekor? – upewniła się Joanna.

Olga uśmiechnęła się.

– No, widzę, że Patryk powiedział ci, jaki mamy dziś główny konflikt dnia. Tak, dekor. On chce, żeby dekoracja była dokładną kopią tego, co oni mają we włoskiej wersji programu, a ja mu tłumaczę, że tu jest Polska, ludzie mają inny gust.

– Raczej, zazwyczaj, brak gustu – rzuciła Joanna, zanim zdążyła ugryźć się w język.

Olga parsknęła śmiechem.

– Dokładnie tak! Ale on tego nie chce zrozumieć i twoja w tym głowa, żeby mu to wytłumaczyć. Nie wiem, jak to osiągniesz, ale musisz, bo inaczej jesteśmy w czarnej dupie.

Joanna wydukała nieśmiało, że miała nadzieję na jakieś spokojne wprowadzenie, bo skoro się kompletnie nie orientuje w specyfice pracy, to trudno, żeby była w stanie pomóc, więc… Olga jej przerwała.

– Specyfika pracy jest taka, że zawsze jesteśmy ze wszystkim do tyłu. Więc nie ma żadnego wprowadzania, nawet niespokojnego, a o spokojnym to zapomnij, okay? Rozpoznanie bojem, generalnie rzecz biorąc. Złapiesz wszystko w mig, a jak nie złapiesz, to udawaj, że złapałaś. Najważniejsze, żeby ten furiat cię zaakceptował, bo jak nie, to jutro mnie tu nie ma.

– Zwolnisz się?

– Żartujesz? Szefostwo mnie wypierdoli szybciej, niż zdążę pomyśleć, że muszę szukać nowej roboty. Więc błagam, daj z siebie wszystko, jak pójdzie dobrze, to pomyślimy o zwiększeniu stawki. Hala jest tam, socjalny tu, tam jest ekspres do kawy, herbata, jedzenie, ale pewnie nie będziesz miała czasu nawet kichnąć. No i jak? Ready, steady, go!

Otworzyła drzwi do hali i zanim Joanna zdążyła zrobić czy powiedzieć cokolwiek, powstrzymać ją, błagać, żeby jeszcze nie – krzyknęła:

– Fabio! It’s Joanna, she speaks brilliant Italian!

I zaczęło się. Podbiegł do nich przystojny facet koło czterdziestki, brylantyna na czarnych włosach, kolczyk w uchu, jedwabna koszula, a do niej dżinsy, które – Joanna była pewna – kosztowały kupę kasy i były na pewno jakiejś znanej firmy, a wyglądały jak spodnie robotnika, który właśnie skończył malowanie mieszkania. Poza przetarciami – z pewnością wykonanymi według przemyślnego projektu – miały nieregularne plamy jak od białej olejnej farby. Spod rozpiętej pod szyją koszuli wyglądał tatuaż. To wszystko Joanna zarejestrowała kątem oka, bo natychmiast musiała się skupić, by zrozumieć, co do niej mówi, gestykulując zawzięcie. Zrozumiała, na szczęście, wszystko, także to, że facet pochodził zapewne z południa Włoch i miał nadzwyczajny zasób barwnych przekleństw, którymi obficie krasił swoją wypowiedź. Kolor ścian jest gówniany, meble koszmarne, taką lampę można było powiesić w domu jego starej ciotki, ale trzydzieści lat temu, jak on patrzy na tę dekorację, to chce mu się rzygać, podobnie jak po cateringu, którym go tu karmią… Wyrzucał z siebie słowa wściekły jak diabli i Joanna czekała tylko, aż komuś przydzwoni. Najpewniej jej, bo była najbliżej, a Olga przezornie znikła. Fabio wrzeszczał i wrzeszczał, a Joanna stała jak wmurowana w podłogę hali. W końcu jednak przestał. I wtedy Joanna głosem, który brzmiał całkiem spokojnie, choć w środku cała się trzęsła, zapytała, czy Fabio mógłby jej pokazać szczegółowo tę dekorację. Będzie jej dużo łatwiej przekazać producentce i scenografowi jego, na pewno głęboko słuszne, uwagi, kiedy zobaczy, o czym rozmawiają. Włoch wydawał się kompletnie zaskoczony. Nie wiedziała czym – tym, że się z nim nie kłóciła, nie mówiła, że zmiany są niemożliwe, czy może jej włoskim? Chyba jednak włoskim.

– Mówisz fantastycznie po włosku! Boże, dzięki ci, wreszcie ktoś, kto mówi po włosku!

– Jestem tłumaczką od dwudziestu lat – poinformowała Joanna skromnie, co zmusiło Fabia (w końcu był Włochem!) do euforycznych komplementów, że w takim razie musiała nauczyć się włoskiego w przedszkolu, że niemożliwe, by pracowała już dwadzieścia lat, skoro sama ma niewiele więcej, i że zaprasza ją dzisiaj na kolację, bo przecież nie będzie jadła tego gówna, które tu dają. On ma wynajęty apartament i ugotuje jej pastę według przepisu jego kochanej mamusi.

Joanna odprężyła się nieco. Jak Włoch zaczyna mówić komplementy i chce ci gotować makaron według przepisu mamusi, to znaczy, że znajomość jest na dobrej drodze. Nie był w jej typie (Boże, ten żel na włosach!), ale postanowiła nie protestować przeciwko atmosferze lekkiego flirtu, bo wiedziała, znając Włochów, że to pomoże w pracy.

Dekor był, zdaniem Joanny, całkiem udany. Duży dzienny pokój urządzony w ciepłych barwach, owalny stół na dwanaście osób, kanapa i dwa fotele, jakiś kredens… Joannie nie spodobały się tylko dwa landszafty wiszące na ścianach – nie pasowały do reszty wystroju. Lampa, na którą pomstował Fabio, też nie była udana – wariacja na temat tradycyjnego kandelabru, ale z plastiku. Pseudoglamour – pomyślała Joanna. Na kanapie siedział rozparty młody mężczyzna na oko zakochany w sobie z wzajemnością. Jezu, ona chyba nigdy w życiu nie miała tak dobrze zrobionego manikiuru. Joanna zauważyła to od razu, bo facet, który okazał się scenografem, polerował właśnie specjalnym gładzącym pilniczkiem powierzchnię płytki kciuka, która i tak już świeciła jasnym blaskiem. Kiedy się odezwał, nie było wątpliwości – gej. Joanna wyczuła, że to na pewno podstawowy powód konfliktu obu panów. Scenograf schował pilnik do kieszeni i przedstawił się Joannie.

– Kamil, scenograf. Podobno jesteś naszą ostatnią deską ratunku? No nie wiem, czy uda ci się wytłumaczyć temu idiocie, że jest idiotą… Ja w każdym razie niczego nie zamierzam zmieniać, póki on nie przestanie się na mnie wydzierać. Pracowałem z Wajdą, więc ten dupek może mi skoczyć.

– Jest pan pewien, że Fabio nie rozumie tego, co pan do mnie mówi? Wydaje mi się, że skoro jest jakiś konflikt, to takie obrażanie się nie pomoże w jego rozwiązaniu.

Joannie scenograf nie spodobał się od pierwszego wejrzenia.

– O, widzę, że kolejna nowicjuszka w zakonie miłośników uroczego Fabia… – skomentował Kamil ironicznie.

Joanna jednak nie zamierzała wdawać się z nim w pyskówki, zwłaszcza że Fabio wparował na środek salonu i zaczął szarpać ozdoby z wiszącego nad stołem żyrandola.

– Co to jest? Co to jest? – krzyczał przy tym po włosku.

– Ja wychodzę! Powiedziałem, że nie będę słuchać jego wrzasków – stwierdził Kamil.

– Nie! – Joanna nie wiedziała, skąd wzięło się w niej takie zdecydowanie. – Nigdzie nie pójdziesz, póki nie rozwiążemy tego konfliktu! I niech ktoś poprosi tu Olgę! – rzuciła za siebie i o dziwo, jakiś chłopak z imponującymi dredami zawołał, że już po nią leci, i znikł.

Joanna była bezbrzeżnie zdumiona. Posłuchał jej! Scenograf najwyraźniej też był tym zaskoczony, bo opadł z ciężkim westchnieniem na kanapę.

– Proszę bardzo. Rozwiązujmy. Przynajmniej próbujmy… Chociaż już teraz mogę ci powiedzieć, że nic z tego nie będzie.

– A to jeszcze zobaczymy – odszczeknęła mu się Joanna.

Fabio zamilkł, też najwyraźniej zdziwiony rozwojem wydarzeń.

– Zaraz wszystko załatwimy, Fabio, bądź spokojny, jestem po twojej stronie – powiedziała do Włocha Joanna.

– Jesteś darem z nieba!

Ξ

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: