Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z papierów po nieboszczyku czwartym - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z papierów po nieboszczyku czwartym - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 217 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Panu

Mak­sy­mi­lia­no­wi

Bia­ło­wiej­skie­mu

Drob­nost­kę tę ofia­ru­je

Au­tor.

War­sza­wa 1896 r.

Roz­dział pierw­szy: o tem, zkąd się wzię­ły pa­pie­ry i kto byt nie­bosz­czyk „czwar­ty”?

Prze­glą­da­jąc sta­re książ­ki u an­ty­kwa­ry­usza, zna­la­złem rę­ko­pis. Był to gru­by ze­szyt opraw­ny w tek­tur­kę, okle­jo­ną czar­nem płót­nem.

Ka­jet za­pi­sa­ny był bar­dzo sta­ran­nie i czy­tel­nie, wi­docz­nie przez czło­wie­ka, któ­ry lu­bił sys­te­ma­tycz­ność i po­rzą­dek, a za­ra­zem miał dużo wol­ne­go cza­su. Każ­da li­te­ra była wy­koń­czo­na, wy­cie­nio­wa­na pra­wie, wier­sze wy­cią­gnię­to rów­no, jak pod sznur, mar­gi­nes na wszyst­kich stro­ni­cach miał jed­na­ko­wą sze­ro­kość, kar­ty po­nu­me­ro­wa­ne były czer­wo­nym atra­men­tem.

Usiadł­szy na ku­la­wem krze­seł­ku, za­czą­łem prze­rzu­cać kar­ty rę­ko­pi­smo­wej księ­gi, an­ty­kwa­ry­usz zaś, za­pa­liw­szy cy­ga­ro, od któ­re­go za­pa­chu mo­gły struć się wszyst­kie mole w jego książ­ni­cy, oto­czył się kłę­ba­mi dymu, v… po za któ­re­go wspa­nia­ła jego bro­da wy­glą­da­ła niby pła­czą­ca wierz­ba z po za mgły wie­czor­nej.

Mil­cze­li­śmy przez ja­kiś czas oba­dwaj; ja prze­rzu­ca­łem kar­ty ma­nu­skryp­tu, han­dlarz z po za ob­ło­ku dymu śle­dził wra­że­nie, ja­kie czy­ta­nie na mnie spra­wia.

Schy­li­łem gło­wę, jak naj­ni­żej, w słusz­nem prze­ko­na­niu, że mą­dry bę­dzie ten mąż, je­że­li z ły­si­ny mo­jej po­tra­fi co­kol­wiek wy­czy­tać.

Przej­rzaw­szy ma­nu­skrypt, po­ło­ży­łem go na pół­ce i za­czą­łem tar­gu wać ja­kąś sta­rą bro­szu­rę, nie­po­trzeb­ną mi wca­le.

Bu­ki­ni­sta ce­nił ją pięć ru­bli, ja ofia­ro­wa­łem zło­tów­kę i tak ba­wi­li­śmy się, on w odej­mo­wa­nie, ja w do­da­wa­nie, aż targ szczę­śli­wie na pól ru­bel­ku sta­nął i bro­szu­ra przy mnie zo­sta­ią.

– No, a co pan po­wia­da o tym rę­ko­pi­śmie? – za­py­tał an­ty­kwa-ry­usz.

– Nic.

– Dla­cze­go nic?

– Bo nie wiem, co to jest…

– To bar­dzo, bar­dzo sta­ro­żyt­ny in­te­res, ja za nie­go gru­bo za­pła­ci­łem.

– Szko­da, ka­jet wca­le nie sta­ro­żyt­ny.

– Na moje su­mie­nie on jest cał­kiem sta­ro­żyt­ny. Dość jest tro­chę po­wą­chać okład­kę….

– Wspo­mi­na o woj­nie fran­cu­sko-pru­skiej i ma na so­bie date roku 1679.

– No, to co? To też nie było wczo­raj, ani oneg­daj. Kie­dy była fran­cu­ska woj­na? Ja wiem, żem się wten­czas do­pie­ro co oże­nił… mo­jej żony oj­ciec wten­czas umarł, a trze­ba panu wie­dzieć, że to był bar­dzo, bar­dzo sta­ro­żyt­ny czło­wiek. Daj mi Boże tyle ty­się­cy w ma­jąt­ku, ile on miał lat ży­cia ten mój teść! Daw­ne cza­sy, bar­dzo daw­ne cza­sy–do­dał, zdej­mu­jąc z po­lki rę­ko­pism.–Patrz pan, czy te­raz kto tak pi­sze? To jest nie pi­sa­nie, ale sztych, to ko­persz­tych jest! Niech pan uwa­ża, żad­na li­te­ra nie sfu­sze­ro­wa­na, wszyst­kie ro­bio­ne na urząd. Nie po­wie pan do­bro­dziej, że to nie sta­ro­żyt­ne, bo choć data jest, choć o woj­nie jest, to jesz­cze ża­den do­wód. Data może być omy­lo­na, a woj­na… Co zna­czy woj­na? Albo jed­na woj­na była na świe­cie? Aku­rat może to nie ta, o któ­rej pan ma po­my­śle­nie.

– Zkąd pan ma ten rę­ko­pism? Py­ta­nie tego ro­dza­ju za­wsze od­zy­wa­ło się nie­mi­łym zgrzy­tem w uchu i w ser­cu mego bu­ki­ni­sty. Do cze­go W ogó­le pro­wa­dzić może taka nie­po­trzeb­na cie­ka­wość? Jako czło­wiek bar­dzo draż­li­wy na punk­cie ho­no­ru, wi­dział w za­py­ta­niu mo­jem po­dej­rze­nie i wąt­pli­wość. Przy­pusz­czał ja­kiś zły za­miar. Sta­ra­łem się uspo­ko­ić jego oba­wy, za­pew­nia­jąc, że do tego py­ta­nia skło­ni­ła mnie pro­sta cie­ka­wość.

– Albo ja wiem?–od­rzekł, ra­mio­na­mi wzru­sza­jąc–ja ten rę­ko­pis ku­pi­łem. Cza­sem się ku­pu­je książ­ki na li­cy­ta­cyę cza­sem z wol­nej ręki; nie­kie­dy sprze­da­je je na wagę wy­daw­ca, któ­ry się źle ob­ra­cho­wał, albo au­tor, co dla roz­gło­su, za­ba­wił się w wy­daw­cę. Wia­do­mo panu prze­cież, że się róż­nie tra­fia, a i to panu rów­nie wia­do­mo, że po po­dwó­rzach cho­dzą bied­ne żyd­ki i wo­ła­ją „han­del, han­del!” Cze­go taki ży­dek nie kupi? Sta­rą gar­de­ro­bę, łóż­ko że­la­zne, po­psu­te lam­py i książ­ki też.

Jak kupi, to każ­dą rzecz od­no­si, gdzie po­trze­ba: ze sta­rą gar­de­ro­bą idzie na Wo­łów­kę, z że­laz­twem na Po­cie­jów, a książ­kę nie­sie do mnie, albo do mo­je­go szwa­gra, albo do mo­je­go zię­cia. On nie może trzy­mać to­wa­ru dłu­żej jak kil­ka go­dzin. Rano ku­pił, wie­czo­rem sprze­dał. Ta­kie jest jego ży­cie. Czy ja mam się py­tać, gdzie taki bie­dak książ­kę ku­pił, z ja­kie­go po­dwór­ka ją przy­niósł? On sam tego spa­mię­tać nie może, bo cią­gle han­dlu­je, a ja też nie pa­mię­tam, bo tak­że cią­gle han­dlu­ję… Ten ka­jet jest ku­pio­ny od han­dla­rza od któ­re­go, nie wiem, bo ro­zu­mie pan prze­cież, że z ta­ki­mi łap­ser­da­ka­mi nie trzy­mam kom­pa­nii.

– Wiec nie przy­po­mi­nasz pan so­bie.

– Że­bym przy­po­mi­nał, to­bym od­ra­zu po­wie­dział; zresz­tą, na co panu ta wia­do­mość? Ma pan chęć, niech pan kupi, nie ma pan chę­ci, niech pan nie kupi. Może so­bie le­żeć na pół­ce, jak le­żał. Swo­ją dro­gą, ja panu ra­dzę ku­pić, ja panu na­wet każę ku­pić. Po­dług mego zda­nia, to jest ka­wa­łek bia­łe­go kru­ka. Nie lę­kaj się pan; ja się dro­żyć nie będę, od­dam ze stra­tą, aby han­del szedł. Dziś, niech mi pan wie­rzy, że ze wszyst­kich złych in­te­re­sów, nasz jest naj­gor­szy. Kto dziś ku­pu­je bia­łe kru­ki? Sta­rzy ama­to­ro­wie po­wy­mie­ra­li, a mło­dych ama­to­rów wca­le nie ma. Oni wolą, za prze­pro­sze­niem, bia­łe lal­ki, ani­że­li bia­łe kru­ki… Na moje su­mie­nie. Co się dziś sprze­da­je? Tro­chę uczniow­skich ksią­żek i tro­chę sta­rych ro­man­sów do czy­tel­ni na pro­win­cyę, czę­ściej na wagę, ani­że­li na tomy. To jest cały nasz ruch w te­raź­niej­szych cza­sach.

Wło­żył cy­ga­ro do ust i po­cią­gnął dym tak gwał­tow­nie, że aż skwier­czeć za­czę­ło. Wi­docz­nie go­rycz w ser­cu chciał go­ry­czą ty­to­niu za­głu­szyć i struć w so­bie żal, niby mola, to­czą­ce­go naj­pięk­niej­sze kar­ty wiel­kiej księ­gi fa­chu an­ty­kwar­skie­go.

Ubo­le­wa­li­śmy oba­dwaj nad upad­kiem za­mi­ło­wa­nia do ksiąg daw­nych, wspo­mi­na­li­śmy z ża­lem zmar­łych już, a zna­nych nam nie­gdyś zbie­ra­czy rzad­ko­ści bi­blio­gra­ficz­nych, wspo­mi­na­li­śmy daw­nych han­dla­rzy ksią­żek, han­dla­rzy spo­czy­wa­ją­cych już w wiel­kiej an­ty­kwa­mi… pod zie­mią.

– Oni zna­li smak–mó­wił roz­ża­lo­ny bu­ki­ni­sta–a my? Co my zna­my? My już nic nie zna­my! Co jest, to nic nie jest i, na moje su­mie­nie, pa­nie do­bro­dzie­ju, le­piej dziś wód­ką han­dlo­wać, niż ta­kim szla­chet­nym to­wa­rem.

Te wy­nu­rze­nia przy­krych uczuć prze­pla­ta­li­śmy cy­fra­mi, bo roz­mo­wa szła swo­im to­rem, a tar­go­wa­nie się o rę­ko­pism swo­im i jed­no dru­gie­mi! nie prze­szka­dza­ło by­najm­niej.

Osta­tecz­nie rę­ko­pism stał się moją wła­sno­ścią.

Przed odej­ściem, mu­sia­łem jesz­cze wy­słu­chać wy­kła­du o róż­nych ro­dza­jach ama­to­rów daw­nej daty i pseu­do-ama­to­rach dzi­siej­szych, któ­rych wła­ści­wie wca­le nie­ma; bo i taki ga­tu­nek, co go nie ma, jest prze­cie tak­że ga­tun­kiem.

Dłu­go mi opo­wia­dał ten smut­nie na­stro­jo­ny han­dlarz uży­wa­nej li­te­ra­tu­ry o praw­dzi­wych bi­blio­ma­nach, któ­rzy no­wem zło­tem za zbu­twia­łe pa­pie­ry pła­ci­li, któ­rzy roz­ko­szo­wa­li się cha­rak­te­ry­stycz­ną wo­nią daw­nych szpar­ga­łów.. A dziś… dziś przy­cho­dzi ama­tor i za rzad­kość praw­dzi­wą, za an­tyk, ofia­ru­je trzy ru­ble! Taki ama­tor! za trzy ru­ble ama­tor! Tfy!…

Prze­czy­ta­łem rę­ko­pis od po­cząt­ku do koń­ca, jesz­cze raz i jesz­cze raz i za­sta­no­wi­łem się nad py­ta­niem, kto był jego au­to­rem?

Nie­ste­ty, ze­szyt, o któ­rym mowa, nie był pa­mięt­ni­kiem skoń­czo­nym, lecz tyl­ko frag­men­tem pa­mięt­ni­ka; nie całą księ­gą sza­re­go ży­cia au­to­ra, ale kil­ko­ma kar­ta­mi jej tyl­ko…

Scho­wa­łem rę­ko­pism do sza­fy, w prze­ko­na­niu, ze nic z nie­go wy­ci­snąć nie zdo­łam, aż naj­nie­spo­dzie­wa­niej, w ja­kiś czas póź­niej, za­szły oko­licz­no­ści nie­prze­wi­dzia­ne, dzię­ki któ­rym mia­łem spo­sob­ność po­znać oso­bi­ście pana Mel­chio­ra.

Był to mały, szczu­pły, nie­po­zor­ny czło­wie­czek, scho­ro­wa­ny i kasz­lą­cy; wspo­mi­nał czę­sto o śmier­ci i w rze­czy sa­mej umarł w pół roku po za­zna­jo­mie­niu się ze mną.

Z jego opo­wia­da­nia i jesz­cze z kil­ku ze­szy­tów, ja­kie mi z wła­sno­ręcz­ną de­dy­ka­cyą ofia­ro­wał, od­bu­do­wa­łem tę opo­wieść i za­ty­tu­ło­wa­łem ją: Z pa­pie­rów po nie­bosz­czy­ku czwar­tym.

Je­że­li czy­tel­nik cie­ka­wy, dla­cze­go ten nie­bosz­czyk byl czwar­ty i do tego czwar­ty przez male coto niech, wzbu­dziw­szy w so­bie du­cha cier­pli­wo­ści i wy­trwa­nia, od­czy­ta ni­niej­sze kart­ki do koń­ca, a znaj­dzie w nich wy­ja­śnie­nie.

Roz­dział dru­gi: za­wie­ra­ją­cy w so­bie cząst­kę au­to­bio­gra­fii nie­bosz­czy­ka czwar­te­go i bę­dą­cy za­ra­zem wstę­pem do dal­sze­go cią­gu.

Czy czło­wiek–pi­sze w swo­im pa­mięt­ni­ku ś… p… czwar­ty – może mieć o to pre­ten­syę do losu, że nie dano mu stą­pać po ró­żach? Mo­jem zda­niem–nie. Czy ma pra­wo na­rze­kać, że nie po­sia­da ma­jąt­ku Kot­szyl­da?–tak­że nie; czy wresz­cie go­dzi mu się sar­kać, że nie zaj­mu­je bar­dzo wy­so­kie­go szcze­bla na dra­bi­nie spo­łecz­nej?–i to nio. Stą­pać moż­na po tra­wie lub po bru­ku, i to nie jest nie­szczę­ściem: po­trze­by ży­cia opę­dzać umiar­ko­wa­nym za­rob­kiem i to jest pra­wie szczę­ściem; peł­nić obo­wiąz­ki, przy­wią­za­ne do skrom­ne­go sta­no­wi­ska uczci­wie, i io jest, mo­że­cie wie­rzyć, lub nie wie­rzyć, ca­łem szczę­ściem.

Za­wsze sta­ra­łem się wpa­jać ta­kie prze­ko­na­nie w mych uczniów. Nie­któ­rzy zro­zu­mie­li mnie i źle na­tem nie wy­szli: więk­sza część słu­cha­ła slów do­brej rady, niby baj­ki o że­la­znym wil­ku; jed­nem uchem chwy­ta­ła, wy­pusz­cza­ła dru­giem i, nie dziw, że w ży­ciu zna­la­zła go­rycz i roz­cza­ro­wa­nie.

Jed­no jest tyl­ko naj­więk­sze, mo­jem zda­niem, nie­szczę­ście–nie być ni­czem, zo­stać po dłu­gich la­tach pra­cy i uczci­we­go ży­cia isto­tą na nic ni­ko­mu nie­przy­dat­ną i nie­po­trzeb­ną.

To, za­iste, jest nie­szczę­ściem praw­dzi­wem.

Uro­dzi­łem się na wsi, w dzień Trzech Kró­li, temu lat pięć­dzie­siąt z okła­dem.

Oj­ciec mój byt ofi­cy­ali­sta fol­warcz­nym; na­zy­wa­li go pa­nem rząd­cą, za­pew­ne dla­te­go, że spra­wo­wał rzą­dy nad kil­ko­ma for­na­la­mi, ty­lo­maż pa­rob­ka­mi i pa­stu­chem.

Pierw­szy dar, jaki otrzy­ma­łem od ojca po przyj­ściu na świat, było imię, a po­nie­waż uro­dzi­łem się w dzień Trzech Kró­li, więc wy­pa­da­ło mnie ochrzcić na Kac­pra, Bal­ta­za­ra lub Mel­chio­ra…

Oj­ciec dat mi to ostat­nie, dla­te­go, że imię Kac­pra no­sił nasz pa­stuch, więc ja­koś nie wy­pa­da­ło nada­wać je sy­no­wi pana rząd­cy; Bal­ta­zar, ko­wal wiej­ski, byt to pi­jak sław­ny na całą oko­li­cę, więc tak­że nie–zo­sta­łem tedy Mel­chio­rem. Prócz tego imie­nia i uczci­we­go na­zwi­ska Kur­kie­wicz, nic mi ro­dzi­ciel mój wię­cej nie dat, nie dla­te­go, że nie chciał, lecz z po­wo­du, że nie mogł, a na­wet szcze­rze mó­wiąc, i chcieć bie­dak nie mogł, gdyż umarł w trzy lata po mo­jem uro­dze­niu.

W rok póź­niej za oj­cem po­szła i mat­ka i zo­sta­łem na świe­cie sam je­den.

Nie moge po­wie­dzieć, że­bym był bez opie­ki. Owszem, krew­ni mnie bra­li do sie­bie, tro­chę by­łem u stry­ja, tro­chę u wuja, to znów u bab­ki ja­kiejś, u ciot­ki, aż wresz­cie, ma­jąc lat dzie­sięć ży­cia, za­ją­łem sta­no­wi­sko ucznia przy or­ga­ni­ście w Pa­ty­kach.

Nie utrzy­mu­ję, że było mi tam źle; owszem, ile razy po­pę­dli­wa z na­tu­ry or­ga­ni­ści­na wy­tar­ga­ła mnie za uszy, tyle razy or­ga­ni­sta, ła­god­ny czło­wie­czy­sko, gła­dził mię po gło­wie i tak to ja­koś szło jed­no w dru­gie i jed­no za dru­gie.

Na­uczy­łem się czy­tać, pi­sać i ra­cho­wać, tro­chę po ła­ci­nie i li­zną­łem co­kol­wiek wy­kształ­ce­nia mu­zycz­ne­go, któ­re za­czą­łem był sys­te­ma­tycz­nie, od abe­ca­dła, to jest od po­ru­sza­nia mie­chem i ob­cie­ra­nia or­ga­nów z ku­rzu – po­tem, stop­nio­wo, po­zna­łem ta­jem­ni­ce klu­czów, kla­wi­szów i pe­da­łów, tak, że pod­czas nie­obec­no­ści or­ga­ni­sty, mo­głem go, bez wiel­kiej krzyw­dy dla uszów pa­ra­fian, za­stą­pić, co zresz­tą, jak mnie­mam, po­tra­fił­bym i dziś jesz­cze uczy­nić–i com też uczy­nił na ślu­bie pan­ny Wan­dy, o czem na wła­ści­wem miej­scu po­da­na bo­dzie szcze­gó­ło­wa re­la­cya.

Kie­dym do­szedł do czter­na­stu lat ży­cia, w lo­sie moim za­szła duża zmia­na.

Pro­bosz­czem pa­ra­fii w Pa­ty­kach, w któ­rej, we­dle sił i uzdol­nie­nia mego, Bogu, or­ga­ni­ście i lu­dziom słu­ży­łem, był ksiądz Eu­sta­chy Ma­cie­jow­ski, ka­no­nik, czło­wiek na­po­zór su­ro­wy, ale w grun­cie rze­czy, jak to te­raz zwłasz­cza oce­nić mogę, mąż nie­prze­bra­nej do­bro­ci.

To mu tyl­ko do pew­ne­go stop­nia mam za złe, że acz­kol­wiek wie­dział, iż moje imię jest Mel­chior, na­zy­wał mnie za­wsze smy­kiem, skur­czy pał­ka, stra­chem na wró­ble, żbi­kiem, a kie­dy był w wy­jąt­ko­wo złym hu­mo­rze–ob­wie­siem.

Było mi to nie­co przy­kro, ale z cza­sem przy­zwy­cza­iłem sic tak da­le­ce, że jak tyl­ko za­wo­łał „smy­ku!”, przy­bie­ga­łem na­tych­miast z py­ta­niem: co roz­ka­że?

Otoż jed­ne­go dnia za­wo­łał mnie ksiądz ka­no­nik do sie­bie i rzekł su­ro­wo'

– Dość już zbi­jasz bąki, skur­czy­pał­ko! Trze­ba się uczyć. „Di­sce puer, ego te fa­ciam mo­ści pa­nie.” Wiesz, kto to po­wie­dział?

– Wiem. – A zkąd?

– Uczy­łem się.

– No, no! To do­brze. Otoż szko­da cię, żbi­ku, że­byś przy tu­tej­szym dła­wi­du­dzie zmar­niał. Nie na­uczy on cię wię­cej nad to, co sam umie, a sam umie tyle, co i ty. Trze­ba iść do szko­ły, pój­dziesz?

– Pój­dę.

– A cóż tam bę­dziesz jadł, ba­sa­ły­ku?

– Nic wiem.

– A, chęć do na­uki masz?

– Mam, księ­że ka­no­ni­ku.

– Otoż wi­dzisz, ob­wie­siu, masz tu trzy rze­czy: pri­mo, list do księ­dza pre­fek­ta, se­cun­do, list do na­uczy­cie­la ła­ci­ny, ter­tio, dwa zło­te na dro­gę. Ro­zu­miesz?

– Ro­zu­miem.

– By­łeś kie­dy w X?

– Nie by­łem, ale tra­fię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: