Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Papusza - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
Październik 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Papusza - ebook

Bronisława Wajs. Po cygańsku Papusza, czyli lalka. Poetka odkryta przez Jerzego Ficowskiego i wynoszona na piedestał przez Juliana Tuwima. Jej wiersze, proste piosenki pełne tęsknoty za przyrodą, są do dzisiaj chlubą cygańskiego dziedzictwa.

Popularność, która przyniosła jej rozgłos, szybko okazała się przekleństwem. Posądzenie o zdradę plemiennego kodeksu złamało Papuszy życie. Latami żyła w odosobnieniu i pogardzie. Ostracyzm odbił się głęboko na jej zdrowiu, również psychicznym. Gdy w 1987 roku umarła, pochowano ją z dala od cygańskich mogił.

Angelika Kuźniak dotarła do bezcennych materiałów archiwalnych, które rzucają nowe światło na los legendy cygańskiej poezji. Pamiętnik Papuszy, jej listy do Jerzego Ficowskiego czy korespondencja z Julianem Tuwimem to także nieocenione źródło informacji dotyczących realiów życia polskich Cyganów. Wędrówki z taborami, rzeź na Wołyniu, przymusowe osiedlanie, nieufność Polaków, a nade wszystko przywiązanie do przyrody i wolności.

Papusza to znakomita opowieść reporterska o świecie, którego już nie ma. I cenie, jaką płaci się za inność.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-654-9
Rozmiar pliku: 5,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Zdję­łam z gło­wy czar­ne, bo to już rok, jak umarł.

W domu umi­rał, pod pie­rzy­ną, na du­żej po­dusz­ce. Zej­szła się cała ro­dzi­na z Go­rzo­wa: Waj­sy, Dę­bic­cy. Trzę­słam się wte­dy, jak­bym nogi w lo­dzie sku­te mia­ła. A jak śmierć sta­nę­ła przy jego łóż­ku, nie było mnie przy nim, bo po­szłam do kuch­ni na­pić się her­ba­ty. Usły­sza­łam krzyk, przy­bie­głam szyb­ko i zo­ba­czy­łam, kto sie­dzi przy sta­rym Cy­ga­nie. Nikt jej nie wi­dział, a ja wi­dzia­ła. Za­wo­ła­łam, tak roz­pacz­li­wie, tak na cały dom: „Daj­cie mu mle­ka, ra­tuj­cie!”.

Ale wszyst­ko na nic. Tyl­ko zim­ny wiatr się ze­rwał i już Dyź­ko do in­ne­go świa­ta na­le­żał.

Pa­trzy­łam mu na twarz. Po­marsz­czo­na była jak wy­su­szo­na słoń­cem zie­mia, ust nie miał wca­le, tyl­ko otwar­tą dziu­rę. I cał­kiem był do sie­bie nie­po­dob­ny.

Od tam­te­go dnia je­stem phi­vli, wdo­wa.

Z tego domu Dyź­ko umarł, z ni­cze­go wię­cej, bo dwie woj­ny ca­lu­sień­kie prze­żył, nie raz na go­łej zie­mi spał, we mchu, we bło­cie, i był zdro­wy. A tu jak się po­ło­żył, tak nie wstał.

W cho­ro­bie zmie­nił się bar­dzo. Mę­czył mnie po­dejrz­li­wo­ścia­mi, miał gry­ma­sy i ner­wy. Psy­chi­ki do­sta­wał, jak­by go co na­wie­dza­ło, rzu­cał ta­le­rzem albo szklan­ką. Nie­mo­żeb­nie było tak żyć. Razu jed­ne­go sam dok­tór po­wie­dział: „Dziw­ne, że pani nie za­bił”. A ja na to: „Niech pan bie­rze ode mnie, co chce, ale męża ra­tu­je, on czło­wiek do­bry, tyl­ko cho­ry, a kto cho­ry, ten do­broć gubi”.

Chcia­łam się sama po­ło­żyć w po­ście­li, ale Dyź­ko gor­szy ka­li­ka, sta­ru­teń­ki był, na dwa­dzie­ścia czte­ry lata star­szy ode mnie. Sta­wy miał po­wy­krę­ca­ne, trze­ba mu było usłu­żyć. Jak sam nie mógł cho­dzić, to go na ple­cach no­si­łam. I do po­ko­ju, i do kuch­ni, i na po­dwó­rek. Zli­czyć te wszyst­kie kro­ki, to ja so­bie my­ślę, że z pół świa­ta obej­szłam.

Edzio Dę­bic­ki z na­szej ro­dzi­ny po­wie­dział póź­niej przy wszyst­kich: „Dzię­ku­ję cio­ci, że wuj miał do­gląd”. A prze­cież kto miał dać Dyź­ko­wi sta­ra­nie jak nie ja?

Ko­bie­ty umy­li go, ubra­li, mu­sie­li się śpie­szyć, nim cia­ło nie ochłó­dło. Na gło­wę na­rzu­ci­li chu­s­tę z dziu­rą. Tą dziu­rą du­sza mia­ła do nie­go wró­cić, jak­by chcia­ła. Do kie­sze­ni każ­den Cy­gan we­pchał mu pi­nią­dze. Żeby z gołą ręką nie pusz­czać na tam­ten świat. Igłę, pa­pie­ro­sy i grze­bień też ze sobą za­brał.

Nad trum­ną nie ma pie­śni. I nie ma or­kie­stry. Pa­li­my świ­ce, tyle, żeby w pa­rze nie szło zra­cho­wać. I jak nie­bosz­czyk leży, nic ro­bić nie wol­no. Ani myć się, ani cze­sać. Cy­ga­ny na­wet bro­dy nie golą. Tyl­ko sie­dzą, śmie­ją się, piją wód­kę i opo­wia­da­ją strasz­ne hi­sto­rie, na przy­kład o wę­żach, co lu­bią wy­sy­sać mle­ko z pier­si ma­tek. Że nocą wśli­zga­ją się do łóż­ka i piją aż do krwi. Jak jeź­dzi­li­my jesz­cze w ta­bo­rze, sama ro­bi­łam dy­mem krąg za­klę­ty, żeby się gad nie prze­ci­snął, do­ko­lut­ka z za­pa­lo­ną szma­tą cho­dzi­łam po obo­zie.

Wąż to zły znak, tak jak sowa, ptak umar­łych. Jak sły­chać jej krzyk, już wszyst­kie Cy­ga­ny wie­dzą, że śmierć jest bli­sko. Przy­się­gam Bogu, że chwi­lę przed tam­tym też hu­cza­ła. Może gdy­by ja ją zła­pa­ła i do ognia żyw­cem wrzu­ci­ła, Dyź­ko do te­raz by tu w dru­giej izbie lagą o pod­ło­gę stu­kał, żeby mu co przy­nieść. Ale umarł. Le­żał dzień, dru­gi, a na trze­ci za­nie­śli go na cmen­tarz. Było wia­do­me, że się nie roz­my­ślił. Kop­czyk ukle­pa­li, krzyż we­tknę­li i zo­stał sta­ry Cy­gan w zie­mi.

Wró­ci­łam do domu, usia­dłam na pro­gu i po­pa­trzy­łam po pu­stej izbie. Po­tem po­ściel, co w niej umi­rał, spa­li­łam po­dług oby­cza­ju.

Pa­pu­sza w miesz­ka­niu w Go­rzo­wie Wiel­ko­pol­skim. Lata sie­dem­dzie­sią­te

Krót­ko się taka po­ściel pali.

Mó­wią mi te­raz lu­dzie: „Nie płacz, pani, pła­czem męża nie obu­dzisz”. Ale ja nie mogę się od tego żalu ode­rwać. Ile ja ślo­zów wy­la­ła, mój Boże, mo­gła­bym się ską­pać jak we wo­dzie. Bo to jest tak: kie­dy umi­ra sta­re drze­wo – pła­cze cały las, kie­dy umi­ra sta­ry Cy­gan – pła­czą wszyst­kie gwiaz­dy. Jedź, mężu, tra­de, w obcą kra­inę, spo­tka­my się na księ­ży­cu albo na krza­ku ja­gód, a może wca­le, kto wie.

Jak umi­rał, o jed­no tyl­ko pro­sił: „Ka­mie­nia mi na grób nie kładź. Tam i bez tego będę miał cięż­ko, le­piej kwia­ty po­sadź. Jak nie do mnie, to choć do tych kwia­tów przyj­dziesz, żeby je pod­lać”.

Cho­dzę co nie­dzie­la i no­szę mu świe­że ga­łąz­ki. W Za­dusz­ki też by­łam, ubra­łam się lek­ko, a na mo­gił­kach taki mnie mróz chwy­cił, że su­chą tra­wę rwa­łam i w rę­kach pa­li­łam. Nie mo­głam się ru­szyć z miej­sca, jak­by mi kto ja­kie cza­ry za­dał. Nie wiem, skąd to na­gle. Czy kto dla mnie źle chciał? Lu­dzie pa­trzy­li i mó­wi­li: „Bied­na Wajs”. Go­rącz­ki ta­kiej do­sta­łam, że po­tem trzy razy na dzień, za prze­pro­sze­niem, bie­li­znę zmie­nia­łam, siły cał­kiem odej­szły i jak pierw­sze­go li­sto­pa­da się po­ło­ży­łam, tak do­pie­ro wczo­raj, a to już trzy mie­sią­ce, wsta­łam, bo ksiądz po ko­lę­dzie cho­dził.

I żeby nikt z Cy­ga­nów nie przy­szedł…? A ja tak lu­bię swo­ich. Jak cho­re, to ku­pu­ję cze­ko­la­dę, po­ma­rań­cze, do szpi­ta­la idę. U mnie taki cha­rak­ter, że lu­bię dać bied­niej­sze­mu. Py­tam: „Może trze­ba za­nieść cu­kier­ka dla dziec­ka? A może kto głod­ny? Może nie ma na chleb?”. Idę do nich, po­ni­żam się, prze­pra­szam. A za co, to sama nie wiem.

Czte­ry dni umi­ra­łam z gło­du. Nikt do mnie nie przy­szedł.1

Tego roku, kie­dy zdej­mu­je z gło­wy czar­ne, ma chy­ba sześć­dzie­siąt trzy lata, sama nie jest pew­na. Czas w tej opo­wie­ści to czas cy­gań­ski i trud­no mu ufać. Za­py­taj Cy­ga­na o kwie­cień, od­po­wie: „To jak kwit­ną ja­błon­ki”. Wrze­sień? „Jak ko­pa­li kar­to­fle”. O lata py­tać nie war­to. Nikt ich w ta­bo­rze nie li­czył.

Krą­ży opo­wieść, że chło­pi koń­czy­li zbie­rać zbo­że z pól w dniu, w któ­rym się ro­dzi­ła, po­dob­no 17 sierp­nia. Po­dob­no, bo po­ja­wia się rów­nież inna data: 10 maja.

Nie­pew­ny jest też rok tego zda­rze­nia. Jed­ni mó­wią, że był to 1910. Inni – że dzie­wią­ty. A w an­kie­cie człon­kow­skiej do Związ­ku Li­te­ra­tów Pol­skich na­pi­sa­no: Bro­ni­sła­wa Wajs, 1908. Gdzie się uro­dzi­ła? Dziś już nikt nie po­wie. Może w le­sie, pod gwiaz­da­mi, bo tam się dzie­ci ro­dzi­ło. Może na­wet praw­dą jest, że nie­da­le­ko Płoń­ska. W do­ku­men­tach po­da­wa­no: Lu­blin albo Si­ta­niec. Nie ma tam jed­nak żad­nych śla­dów.

Jej przy­szłość zde­cy­do­wa­ła się trze­ciej nocy po na­ro­dzi­nach. Cy­ga­nie opo­wia­da­ją, że wte­dy zja­wił się duch. Wy­li­czył do­bro, któ­re ją spo­tka, zło, któ­re prze­ży­je. Ostrzegł. Mat­ka dziec­ka spo­dzie­wa­ła się wi­zy­ty, bała się, więc tej nocy była z nią sta­ra Cy­gan­ka. Słów du­cha ni­ko­mu nie mo­gły po­wtó­rzyć. Szep­ta­ły tyl­ko mię­dzy sobą: „Albo bę­dzie z niej wiel­ka duma, albo wiel­ki wstyd”.

Z lasu za­nie­śli dziew­czyn­kę do wsi i ochrzci­li.

Ale w ta­bo­rze nikt nie wo­łał: „Bron­ka!”. Mó­wi­li: „Prze­ślicz­na!”.

Przez tę uro­dę na­zy­wa­li ją Pa­pu­sza, co po cy­gań­sku zna­czy „lal­ka”.

– Mama mó­wi­ła do mnie „la­lu­nia”. A zdro­wa by­łam, te ręki ta­kie, pier­siąt­ka ta­kie! Szczu­pła by­łam. Ta bu­zia taka ru­mia­na, wło­sy duże, jak dzie­dzicz­ka ja­kaś, plo­tłam je w war­ko­cze. (Nie obe­tnie ich do koń­ca ży­cia). Lu­bi­łam tań­czyć, śpie­wać, we­so­ła by­łam bar­dzo. Za­wsze w spód­ni­cy jak z kwia­tów uszy­tej, w ko­lo­rze cze­re­śni, zwin­na jak wi­wiór­ka le­śna, po­mi­mo że czar­na.

Raz na­wet, je­śli wie­rzyć temu, co za­pi­sa­ła w pa­mięt­ni­ku (za­cho­wa­ło się pra­wie dwie­ście stron), zo­sta­ła kró­lo­wą za­ba­wy. Była już żoną Dyź­ka. Za­brał ją ze sobą, bo grał w or­kie­strze („Miał swój ze­spół, pięt­na­ście lu­dzi”).

Byle kto nie mók pszyjść. Tyl­ko gru­ba ryba, bo za­ba­wa była po za­pro­sze­niu. Bar­dzo pięk­na sa­lo­wa mó­zy­ka. Je­den Pan dy­rek­tor szko­ły, ka­wa­lier w śred­nim wie­ku, bar­dzo pszy­stoj­ny był król, a ja kró­lo­wą zo­sta­łam. Do­sta­łam żywe kwia­ty i po­ma­rań­czy dzie­sięć, czte­ry dóże cze­ko­la­dy, per­fó­my trzy fla­ko­ni­ki, a sto­lik był za­ło­żo­ny róż­nym trón­kiem i tor­ta­mi. Szyb­ko roz­sła­wi­ło się po ca­łym mie­ście i cy­gan­ki były bar­dzo za­zdro­sne i złe na mnie. A sta­re cy­ga­ny pat­szy­li jak wil­ki, a ja Bogu du­cha nie win­na.

Oj­ciec. W jej opo­wie­ściach nie ma na­zwi­ska ani imie­nia. Był z Cy­ga­nów Pol­ska Roma, z War­mi­ja­ków i z Ber­ni­ków. Pa­pu­sza pi­sa­ła, że z ojca lep­sza ro­dzi­na, ale nie spo­sób zro­zu­mieć dla­cze­go. Sami Cy­ga­nie plą­czą się w wy­ja­śnie­niach. Zmarł na Sy­be­rii (po­noć tra­fił tam za kra­dzie­że). W pa­mięt­ni­ku jest jesz­cze jed­no zda­nie: Mia­łam pięć lat i oj­ciec pszy­szedł, a ja się go ba­łam, bo nie rzył z nami. Nic wię­cej.

Czę­sto, znacz­nie czę­ściej Pa­pu­sza mówi o mat­ce. Ka­ta­rzy­na, z domu Zie­liń­ska. Po­cho­dzi­ła z ga­li­cyj­skich Cy­ga­nów, ale wę­dro­wa­ła z wo­łyń­ski­mi. Kil­ka lat po śmier­ci ojca Pa­pu­szy wy­szła dru­gi raz za mąż. Za Jana Waj­sa, stry­jecz­ne­go bra­ta Dyź­ka. Bie­dę z nim mia­ła, bo był pi­jak i w kar­ty grał. Tra­cił wszyst­ko, co przy­no­si­ła ze wsi. Je­śli nie star­cza­ło pie­nię­dzy na wód­kę, ciął jej ple­cy ba­tem. Aż po­wie­trze ję­cza­ło, aż żmi­je jej na ple­cach po­ro­sły. I nikt sło­wa nie po­wie­dział w obro­nie. Bo Cy­gan może zro­bić z żoną wszyst­ko, co mu do gło­wy strze­li. Prze­grać w fer­bla. Mor­dę otłuc. Przy­du­sić nogą gar­dło. Spo­nie­wie­rać jak ścier­wo ja­kieś.

Mat­ka Pa­pu­szy chcia­ła męża dzieć­mi uła­go­dzić. „Dużo dzie­ci – dużo szczę­ścia”, mówi cy­gań­skie przy­sło­wie. Ro­dzi­ła je z upo­rem. Naj­pierw Prze­mka, a po­tem jesz­cze czwo­ro: Ja­ni­nę, Ju­lię, Ta­de­usza i Win­cen­te­go. Nie po­mo­gło. Rany na ple­cach go­iły się ty­go­dnia­mi.

Pa­pu­sza pa­mię­ta mat­kę, jak sie­dzi w kuc­ki przy ogni­sku. Mię­dzy ko­la­na­mi trzy­ma kurę. Krew z od­rą­ba­nej gło­wy jesz­cze ka­pie, kie­dy ostrym, szpi­cza­stym no­żem wy­dłu­bu­je z niej oczy. Chwy­ta je w dwa pal­ce i ostroż­nie zszy­wa w jed­no, „na płask”. Od­ci­na so­bie tro­chę wło­sów z war­ko­cza na ogon, po­tem szyb­kim ru­chem wy­ła­mu­je ku­rze pa­zu­ry i robi z nich rogi. Szy­ku­je ben­go­ro, dia­beł­ka, wró­żeb­ny re­kwi­zyt.

Scho­dzą się inne Cy­gan­ki. Jed­na się śmie­je i na­śla­du­je chłop­kę z koń­ca wsi. Że­gna się trzy razy krzy­żem, splu­wa za sie­bie i krzy­czy: „Zgiń, prze­pad­nij, siło nie­czy­sta!”. I opo­wia­da, jak jej wrzu­ci­ła do szklan­ki z wodą mu­ło­ro, trup­ka z wo­sku. Bla­dy, jak to umar­ły, wy­pro­sto­wa­ne nogi i ręce skrzy­żo­wa­ne na pier­si.

– „Ktoś ma umrzeć w tym domu”, mó­wię chłop­ce. „To jest woda od zmar­łe­go, śmierć wam ona nie­sie. Trze­ba ją wy­lać na cmen­ta­rzu. Dom ten jest w mocy cza­rów, mogę zło wy­pę­dzić, ale po­łóż, pa­niu­siu, pie­niąż­ki albo je­dze­nie”. Dwa peł­ne to­boł­ki od niej przy­nio­słam. Dla głu­pie­go nie mam li­to­ści. Wszyst­ko mu we­zmę i tyl­ko po­śmie­ję się z jego bie­dy.

Mat­ka skoń­czy­ła już ro­bić pierw­sze­go dia­bła. Małą Pa­pu­szę ob­la­tu­je strach, za­sła­nia oczy, bo on jak­by ży­wym wzro­kiem spo­glą­da. W garn­ku topi się oga­rek świe­cy, ko­bie­ta roz­cie­ra w pal­cach zwę­glo­ne drew­no i mie­sza je z wo­skiem. Po­da­je Pa­pu­szy ta­lię po­dar­tych kart. Dziew­czyn­ka wy­dzie­ra czer­wo­ne ser­ca i robi z nich kul­ki na oczy dla czar­ne­go dia­bła. Tro­chę nie­chluj­nie. Zbyt jej się śpie­szy, cze­ka na nią Adaś, pierw­sza mi­łość.

1963 rok

Był w mo­ich la­tach, mie­li­śmy po dzie­sięć, kie­dy­śmy się ba­wi­li, że­śmy niby mąż i żona. On mnie bił, niby wy­sy­łał na wróż­by na wieś, ja coś pszy­no­si­łam w to­boł­kach, na­wet so­bie ro­bi­li­śmy miesz­ka­nie, ta­kie małe bót­ki sta­wia­li­śmy.

Bie­gną przed sie­bie, omi­ja­ją ścież­ki w le­sie. Nocą cho­dzi po nich dia­beł. Le­piej li­cha nie ku­sić. Sły­szą za ple­ca­mi, jak sta­ra Cy­gan­ka zło­rze­czy. Wy­ma­chu­je no­żem, bo ja­kaś mło­da mę­żat­ka prze­szła przed dy­sz­lem wozu. (Cy­ga­nie wie­rzą, że to przy­no­si nie­szczę­ście).

Nad je­zio­rem bia­ło, jak­by śnieg spadł. Na ga­łę­ziach su­szą się ko­szu­le, wo­kół lata puch z po­du­szek. Przed każ­dą Cy­gan­ką co naj­mniej trzy mi­ski: na bab­skie szma­ty, na mę­skie i jed­na do płu­ka­nia. W je­zio­rze woda nie pły­nie, więc prać w nim nie wol­no. Gdy­by tak się zda­rzy­ło, wy­star­czy póź­niej łyk i jest się ma­ger­do, ska­la­nym. A wte­dy ani jeść wśród swo­ich nie moż­na, ani, jak to w cy­gań­skim zwy­cza­ju, pić z jed­ne­go kie­lisz­ka. Jak­by za­ra­za przy­lgnę­ła. Nikt na­wet ręki nie poda. Wszyst­ko usta­lo­ne w ma­ge­ri­pen. Tak na­zy­wa się ich nie­pi­sa­ne pra­wo. Dzie­ci nie do­ty­czy, ale w ta­bo­rze za­sa­dy wdy­cha się z po­wie­trzem.

Cy­gan­ki pio­rą w mi­skach i ga­da­ją. Po­dob­no wczo­raj trzy­sta kro­ków stąd lu­dzie ze wsi zna­leź­li ob­ce­go Cy­ga­na. Le­żał twa­rzą do zie­mi, na szyi ślad po ko­sie. Mała Pa­pu­sza zna te hi­sto­rie o nie­bosz­czy­kach. Że wy­ła­żą z ką­tów, z pa­mię­ci, z wy­obraź­ni. Po­ka­zu­ją się lu­dziom. Ale nig­dy w swo­jej wła­snej po­sta­ci.

Czło­wiek musi się bro­nić. Kła­dą więc Cy­ga­nie przed snem pod po­sła­nie, pod mech sie­kie­rę, wi­de­lec albo nóż.

*

Od śmier­ci Dyź­ka Pa­pu­sza miesz­ka sa­mot­nie. W Go­rzo­wie Wiel­ko­pol­skim, przy ru­chli­wej uli­cy Ko­sy­nie­rów Gdyń­skich. W domu z ce­gły, jed­no­pię­tro­wym, nu­mer dwa­dzie­ścia. W miesz­ka­niu nu­mer dwa. Na par­te­rze. Drzwi po pra­wej stro­nie, sko­bel za­miast zam­ka.

Ma po­kój i nie­du­żą ko­mór­kę. Ła­zien­ki Pa­pu­sza nie ma, ale – jak mówi – to mała bie­da, bo gdy Cy­ga­nie żyli w le­sie, tam żad­nych ła­zie­nek nie było.

Z ko­ry­ta­rza wcho­dzi się od razu do kuch­ni na sta­ry, jesz­cze po­nie­miec­ki piec. Strasz­nie kop­ci. W środ­ku pół­mrok. W oknie na gwoź­dziach su­szą się pęki traw, ga­łę­zie i zio­ła. Jest by­li­ca, boże drze­wo, mat­ka wszyst­kich ziół. Bie­drze­niec prze­ciw za­ra­zie. Bab­ka na rany. Od za­uro­cze­nia po­de­rwa­niec. So­ba­cza li­li­ja, naj­lep­sza na ku­rzaj­ki. Lub­czyk – zie­le mi­ło­śni­cze, łza tę­czy, ku­rzy­ślad na me­lan­cho­lię. Ży­wo­kost od zła­mań i po­tłu­czeń (wy­star­czy zmie­szać z ku­rzym tłusz­czem i okła­dać bo­lą­ce miej­sca). Skrzyp na pa­dacz­kę, czo­snek na za­wro­ty gło­wy, ka­tar, od­ci­ski i ból uszu. Są i po­krzy­wy.

– Jak świe­że, pcham w nie ręce – mówi Pa­pu­sza. – Ale jak po­ma­ga, to tyl­ko na chwi­lę. Na sło­tę tak mnie rwie, że wy­trzy­mać nie mogę. Pró­bu­ję pal­cy zgi­nać, a one jak mar­twe. Do bani cho­dzi­łam, tu, w Go­rzo­wie, go­rą­ce ką­pie­le bra­łam. Po szy­ję aż. Nic nie po­ma­ga.

Ma zmę­czo­ną twarz, lek­ko się gar­bi. Wło­sy, wciąż jesz­cze ciem­ne, za­pla­ta w war­ko­cze i zwią­zu­je z tyłu gło­wy. Kie­dy się uśmie­cha, za­wsze smut­no, prę­ży się bli­zna na jej twa­rzy. Bie­gnie od oka, przez cały po­li­czek, na ukos, aż do szyi.

Ślad po sa­mo­są­dzie.

Przed woj­ną na Wo­ły­niu Pa­pu­sza spo­ty­ka­ła się za ple­ca­mi Dyź­ka z in­nym Cy­ga­nem (By­łam trosz­kę kó­kiet­ka. Czy to moja wina, że by­łam?). Miał żonę Lolę i dzie­ci. To wła­śnie Lola ciach­nę­ła ją brzy­twą.

Uchy­la­ją się drzwi do po­ko­ju. A tam jak w ta­bo­ro­wym wo­zie. Roz­grze­ba­ne łóż­ko, ster­ty pie­rzyn i po­duch. Stół na­kry­ty chu­s­tą z ko­ron­ki. Kil­ka krze­seł. Ko­mo­da, lu­stro. Na ścia­nie ko­lo­ro­wy dy­wan, ob­ra­zek z Mat­ką Bo­ską Cy­gań­ską, pta­sie pió­ra. Od daw­na nikt tu nie re­mon­to­wał.

– Cza­sem ktoś przyj­dzie i pyta: „Jak to było, pa­mię­tasz, pani Pa­pu­sza?”. Pa­mię­tam. Pa­mięć, dzię­ki Bogu, nie za­tar­łam.

*

Z kil­ku ta­kich spo­tkań, rów­nież przy Ko­sy­nie­rów, za­cho­wa­ły się na­gra­nia: fil­mo­we i ra­dio­we. Wie­le ama­tor­skich. Ra­zem kil­ka­na­ście go­dzin. Z róż­nych lat (ostat­nie z 1986, rok przed jej śmier­cią).

Pra­wie za­wsze za­czy­na­ją się tak samo. Od zdzi­wie­nia.

– Ze mną po­roz­ma­wiać przy­szli? Są po­ety, są wier­sze ślicz­ne, ba­śnie za­chwy­ca­ją­ce, ale ja ni­czym nie je­stem. Na­uki żad­nej nie po­sia­dam, żad­nej szko­ły. Co może po­wie­dzieć sta­ra Cy­gan­ka po­dob­na do praw­dziw­ka za­po­mnia­ne­go w je­sien­nym le­sie? Je­stem dziew­czy­na bied­na, spod krza­ku. Ner­wo­wa, du­szę mam ma­lut­ką. Je­stem zwy­czaj­ny czło­wiek, może gor­szy od wszyst­kich. – Pa­pu­sza mówi to szep­tem i szep­tem do­da­je: – Za­chodź­cie.

Go­ści lubi. Jak Dyź­ko żył, to by­wa­ło, że dwa­dzie­ścia osób na­raz go­ści­li. Dziś (1973) „zło­śna” jest tyl­ko, gdy pu­ka­ją bez za­po­wie­dze­nia. Tyle razy pro­si­ła, żeby uprze­dzać, a tak nie ma czym przy­jąć. Pół bie­dy, je­śli z obia­du zo­sta­ło kil­ka ziem­nia­ków. Pa­pu­sza pod­sma­ża je na mar­ga­ry­nie i po­da­je na bla­sza­nym ta­le­rzu.

Mil­czy przez chwi­lę. A póź­niej „otwie­ra całe swo­je wnę­trze z praw­dzi­wą uf­no­ścią dziec­ka. Mówi po pol­sku pięk­ną, śpiew­ną pro­zą po­etyc­ką, sil­nie zme­ta­fo­ry­zo­wa­ną” – wspo­mi­nał dzien­ni­karz Zdzi­sław Mo­raw­ski.

– A wszyst­ko z ta­kim wschod­nim za­śpie­wem – do­da­je Ja­nusz Ko­niusz, pro­za­ik i po­eta.

Tyl­ko raz jej opo­wieść się ła­mie. Gdy ktoś pyta o „cy­gań­skie ko­dek­sy”. Pa­pu­sza wzdy­cha na to i mówi:

– Z tego za­po­mnie­nia tak wzdy­cham.

Nic ga­dziom (nie-Cy­ga­nom) nie zdra­dzi.

Miej­sca. Twa­rze. Hi­sto­ria jak w bły­skach. Zwo­dzi ją pa­mięć, szcze­gól­nie sła­ba do dat. To, co mówi, wy­wo­łu­je nowe py­ta­nia. Nie na wszyst­kie znaj­dę od­po­wiedź. Są więc w mo­jej opo­wie­ści o Pa­pu­szy zda­rze­nia praw­do­po­dob­ne, praw­dzi­we i wie­le zna­ków za­py­ta­nia. Nie zdą­ży­łam z nią po­roz­ma­wiać. Mia­łam trzy­na­ście lat, gdy umar­ła.

*

Do wie­czo­ra jesz­cze ze czte­ry go­dzi­ny (na­gra­nie jest sta­ran­nie opi­sa­ne: „Maj 1973, go­dzi­na czter­na­sta”). Sły­chać, jak Pa­pu­sza na­le­wa wodę do garn­ka. Od­su­wa fa­jer­ki, do­kła­da drwa pod kuch­nię. Woda już wrze. Jest her­ba­ta. Być może po­ziom­ko­wa, jej ulu­bio­na. Kasz­le. Prze­pra­sza:

– Wy­star­czy, że wiatr po­wie­je w złą stro­nę i już dym gry­zie gar­dło. – Otwie­ra okno. Żali się: – W ad­mi­ni­stra­cji by­łam, pro­si­łam, żeby kto przy­szedł, za­ra­dził na ten piec, ale nikt nie przy­szedł. Może dla­te­go, że ja nie do­ku­czam? Inne Cy­ga­ny cho­dzą, wy­kłó­ca­ją się. A mnie po co? My­ślę so­bie: może tam cza­su nie mają, może pra­cu­ją. – Za­my­ka okno. – Mnie – ści­sza głos – ten Go­rzów zjadł. Ben­zy­na dusi, po­wie­trze złe. Do­bre lu­dzi dali miesz­ka­nie, ale wziąć sło­wi­ka w klat­kę za­mknąć, to on wszyst­ko tra­ci. Choć pięk­nie śpie­wa, to jemu jest smut­no. I te ścia­ny ta­kie cięż­kie nade mną. A ja cy­gań­ska cór­ka, las mi zdro­wie daje. Je­cha­łam ta­bo­rem, to czu­łam się jak kró­lo­wa Bona. Do mnie na­le­że­li per­ły ran­nej rosy. Moje były gwiaz­dy zło­te. Dziś co we wło­sy wplo­tę?

Nuci: „My, Cy­ga­ny, my, ma­gna­ty, za­zdro­ści nam ten bo­ga­ty, za­zdro­ści nam nie­ba, wody i na­szej czar­nej uro­dy”.

1963 rok

– W ma­jo­wym słoń­cu ja­go­dy zbi­ra­łam, czar­ne jak łzy cy­gań­skie. Na ga­łąz­kach się huś­ta­łam. Ży­łam wod­nym szu­mem i jego sre­brzy­stym dźwię­kiem. Śpie­wać na­uczył mnie wiatr, ru­cza­je pła­kać. A jak lipy kwi­tły, to aż mnie za­ty­ka­ło, tak miód było czuć. W gó­rach też cud­nie. Je­cha­li­my po­to­kiem, pie­nił się, ska­kał, cho­dził po ka­mie­niach, w desz­czu groź­niał, roz­le­wał się, wszyst­kich nas po­to­pić chciał. Cy­gan­ka zej­szła z wozu na dro­gę i tań­czy­ła. Cze­mu? Bo jej ra­dość była. Ka­wa­łek chle­ba su­che­go ugry­zła, wody się na­pi­ła i była szczę­śli­wa. Z go­ły­mi rę­ca­mi je­chał czło­wiek po świe­cie. Cza­sem tyl­ko coś po­mie­niał, parę gro­szy wziął. Wy­wró­żył. I szedł da­lej za tym chle­bem że­bra­czym. Po pięć­dzie­siąt wo­zów jeź­dzi­ło u nas. Pol­skę znam od koń­ca do koń­ca.

To wszyst­ko nie moż­na wy­drę­żyć ze ser­ca.

Ale kto to zro­zu­mi? Może tyl­ko ci, co lu­bią przy­ro­dę, świat, sta­re daw­ne ży­cie prze­pa­mię­tu­ją w so­bie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: