Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Parafijanka. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Parafijanka. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 275 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

X.

Mi­nę­ło kil­ka ty­go­dni.

Nad­cho­dzi­ła je­sień, ta strasz­na je­sień, naj­smut­niej­sza w chwi­li swe­go po­cząt­ku, gdy zżół­kłe li­ście drzew szpe­cą już w par­kach przed chwi­lą wy­gra­co­wa­ne uli­ce, gdy oko przez luki w klom­bach pla­ta­nów i świer­ków, do­strze­ga zło­te słoń­cem olśnio­ne, ale już pu­ste i jak zło­to bez­myśl­ne niwy, gdy wiatr bawi się pod­no­sze­niem tu­ma­nów ku­rzu, mie­sza­jąc proch z li­ść­mi i prze­no­sząc je z miej­sca na miej­sce.

A tej je­sie­ni wła­śnie, tego jej zwia­stun­ku wsród skwar­nych i sło­necz­nych dni, nie­na­wi­dził Ho­mel.

Twier­dził on, iż jak w ży­ciu tak w na­tu­rze przej­ścia tyl­ko były przy­kre­mi, iż jak je­sień głę­bo­ka, ster­czą­ca go­ły­mi drzew ko­na­ra­mi, prze­ra­ża­ją­co smut­na sza­ro­ścią zie­mi i nie­ba, była zno­śną, tak też i zno­śnem było ży­cie ludz­kie doj­rza­łe­go wie­ku.

Ale nie­na­wi­dził zmian pór roku. Nie­na­wi­dził szcze­gól­nie przej­ścia z lata w je­sień

Czyż­by dla tego, że mu ono przy­po­mi­na­ło wła­sne owo zbli­ża­ją­ce się przej­ście, któ­re go jak zmo­ra drę­czy­ło.

Chy­ba nie dla tego tyl­ko. Jego ar­ty­stycz­na du­sza nie lu­bi­ła wszyst­kie­go, co przy­po­mi­na­ło zni­ko­mość i mar­ność czło­wie­ka, wszyst­kie­go, co zmie­rza­ło do sta­ro­ści, do tego ostat­nie­go koń­ca, za­my­ka­ją­ce­go nie­raz tyle fan­ta­zyi py­chy, za­pa­łu, szu­mu w czte­rech de­skach dość sil­nie zbi­tych, by wy­trzy­mać przez ja­kie sto lat ci­śnie­nie pew­ne­go gu­an­tum pro­chu On nie lu­biał, gdy był jesz­cze mło­dym, gdy wid­mo doj­rza­ło­ści, bę­dą­cej zwia­stu­nem sta­ro­ści, jesz­cze go nie stra­szy­ło, nie lu­biał i wio­sny.

Sko­ro zwykł ją zwia­sto­wać kon­cert mi­li­jo­na in­stru­men­tów naj­świet­niej­szej na świe­cie or­kie­stry, wy­gry­wa­ją­cej pierw­szą od stwo­rze­nia świa­ta ope­rę – wio­snę, Ho­mel za­pa­dał w tak po­tęż­ną me­lan­cho­li­ję, iż dłu­go są­dził, że w jed­nym z jej pa­rok­sy­zmów bę­dzie miał dość siły, by ode­brać so­bie ży­cie.

Z cza­sem zmie­ni­ła się ta cho­ro­ba w wręcz prze­ciw­ną wiecz­ną tę­sk­no­tę za wio­sną. Ale nie ustą­pi­ła sama – prze­nio­sła tyl­ko swój Pa­rok­syzm na tę wła­śnie chwi­lę, któ­rą w na­tu­rze bo­cian tak wy­bor­nie chwy­ta i za znak od­lo­tu uwa­ża.

I gdy jesz­cze nie­raz żni­wa spóź­nio­ne zra – sza­ją po­tem czo­ła, gdy przed słoń­cem kry­ją się stwo­rze­nia, Ho­mel tę­sk­ni za la­tem jak­by go już nie byto i nie poj­mu­je więk­szo­ści lu­dzi, któ­rzy, jak on, nie tra­pią się fak­tem, że mimo lata czuć już je­sień.

I te­raz był­by może za­po­mniał o Ja­ni­nie, o tym "stu­denc­kim ro­man­sie", jak go na­zy­wa­ła hra­bi­na, gdy­by lato, lato peł­ne, zu­peł­ne trwać da­lej mo­gło.

Ale, gdy mu bo­cia­ny uci­chły z lipy, gdy w par­ku co­raz ro­bi­ło się wid­niej od luk przej­rzy­stych w klom­bach i szpa­le­rach, gdy przed jego czwór­ką, gdy po­wo­ził, wiatr igrał pod­no­sząc ja­kieś młyn­ki i trąb­ki ku­rzu, Ho­mel po­padł w swą cho­ro­bę.

A tej cho­ro­bie od lat to­wa­rzy­szy­ły go­dzi­ny za­du­my w fo­te­lu, błęd­ne wo­dze­nie wzro­kiem po nie­za­trzy­mu­ją­cych go ni­czem pej­za­żach, strasz­nie smut­ne my­śli w du­szy, two­rzą­ce wpraw­dzie po­wie­ści, ale też i two­rzą­ce co­raz głęb­szą prze­paść mię­dzy nim a świa­tem, ta­kim ja­kim był i ja­kie­go nic zmie­nić nie mo­gło

Wte­dy hra­bi­nę zwy­kle wy­sy­łał za gra­ni­cę by jej nie za­smu­cać swym wi­do­kiem, by, módz swo­bod­niej cier­pieć tem cier­pie­niem, na któ­re nie­ma le­kar­stwa, bo po­cho­dzi z za­sta­no­wie­nia nad tem, nad­czem na­tu­ra czło­wie­ko­wi za­bro­ni­ła się za­sta­na­wiać.

Ale Ho­mel pra­wom na­tu­ry się nie pod­dał.

I cier­piał też z po­wo­du głu­pich żółk­nie­ją­cych li­ści od mi­li­jo­nów lat o jed­nej i tej sa­mej po­rze na mi­li­jo­nach mi­li­jo­nów drzew.

Od­daw­na zba­dał le­kar­stwo na tę cho­ro­bę, któ­rą się po dy­le­tanc­ku zaj­mu­je me­dy­cy­na.

Od­daw­na wie­dział, iż tak jak na­tu­rze, trze­ba czło­wie­ko­wi, bę­dą­ce­mu jej cząst­ką, bez­u­stan­nie pra­co­wać, bez­u­stan­nie w sza­lo­nym, nie­usta­ją­cym na se­kun­dę wi­rze, bę­dą­cym pra­wem kuli ziem­skiej i każ­de­go ro­bacz­ka, ob­ra­cać się i mę­czyć.

Ale cóż go mo­gło? co mo­gło zmu­sić jego in­dy­wi­du­alizm do wzię­cia udzia­łu w sza­lo­nej, wi­ro­wej, bez­myśl­nej może, ale siłą praw na­tu­ry na­rzu­co­nej wszyst­kim i wszyst­kie­mu pra­cy?

Na­tu­ra śpie­szy­ła się do je­sie­ni, do któ­rej­by się może nie śpie­szy­ła, gdy­by jej nie było pil­no do wio­sny. Bo­cian dą­żył do Egip­tu, bez któ­re­go mo­że­by się ob­szedł, gdy­by swych dzie­ci dro­gi tej na­uczyć nie mu­siał. Chłop nie my­ślał o cu­dach, któ­re z la­tem tra­cił, bo siał zbo­że, do doj­rze­nia tych cu­dów jak naj­prę­dzej po­trze­bu­ją­ce.

– Ha, ha, ha!– za­śmiał się Ho­mel, bu­ja­jąc na roc­king – cha­ir'ze z ocza­mi wle­pio­ne­mi w su­fit we­ran­dy, przy­le­ga­ją­cej do jego sy­pial­ni.Śmiał się. On nie miał celu. On był w świe­cie ano­ma­li­ją, w na­tu­rze pa­so­ży­tem, w zdro­wych po­ję­ciach trut­niem. A na­tu­ra nie zno­si ta­kich bun­tow­ni­ków i ka­rze go za to cho­ro­bą, na któ­rą le­ka­rzom nie data le­kar­stwa, da­jąc im zio­ła na ski­ry i su­cho­ty, gan­gre­ny i roz­kła­dy.

On to ro­zu­miał. I du­maj, coby mogł wy­my­ślić ta­kie­go, coby go po­rwa­ło w sza­lo­ne ob­ro­ty kota, pę­dzo­ne­go świa­tem i każ­dym czło­wie­kiem, coby mu po­zwo­li­ło nie za­sta­na­wiać się co­dzień nad kro­kiem na­przód zro­bio­nym wszyst­kie­go, co go ota­cza­ło.

Gdy­by się nad tem nie za­sta­na­wiał, nie był­by cho­ry. Gdy­by wciąż nie sły­szał tego ci­che­go i tą ci­cho­ścią swo­ją po­tęż­ne­go ze­ga­ra, bi­ją­ce­go se­kun­dy nie­mal, ja­kim jest na­tu­ra, toby ozdro­wiał. Gdy­by pę­dzo­ny na­przód a zmor­do­wa­ny nie oglą­dał się co chwi­la za sie­bie, toby nie wie­dział, co tra­ci, a nie prze­wi­dy­wał, gdzie zaj­dzie, i nie ana­li­zo­wał, po co idzie.

Ale cóż­by go tak mo­gło na­przód gnać? Co? Za­śmiał się i za­raz spo­waż­niał

No! za­pew­ne! były rze­czy, któ­re ro­bi­ły z lu­dzi kół­ka, sza­le­nie się do­ko­ła osi ob­ra­ca­ją­ce i rów­no­cze­śnie, jak zie­mia i gwiaz­dy, okre­śla­ją­ce krę­gi,'mniej lub wię­cej fo­rem­ne owa­le i elip­sy. Były ta­kie rze­czy. Wal­ka o byt u tych, co ten byt nie uwa­ża­li, jak on, za fi­giel ol­brzy­miej po­tę­gi na­tu­ry, nie zna­ją­cy żad­ne­go in­ne­go celu, prócz tego, któ­ry każe mi­liar­dom mró­wek po­ru­szać od świ­tu do nocy mro­wi­skiem. Sła­wa, dla tych, któ­rzy so­bie nie zda­wa­li spra­wy, że ta choć­by byta tak wiel­ką, jak Ho­me­ra, nie zdo­ła prze­trwać wię­cej jak parę ty­się­cy lat, zna­czą­cych mniej niż se­kun­dę na ze­ga­rze wszech­świa­ta, nie ma­ją­ce­go koń­ca i po­cząt­ku.

………………………………….

Urwał. Już nie­raz te my­śli na wszyst­kie stro­ny ob­ra­cał, a za­wsze z tym sa­mym wy­ni­kiem. Za­czął bu­jać się na krze­śle To bu­ja­nie nie­zmier­nie utrud­nia­ło za­głę­bia­nie się du­cha w ce­lach i wy­ni­kach rze­czy.

Tak było i tak być mu­sia­ło. Wie­le rze­czy na świe­cie moż­na było zmie­nić, ale wię­cej nie ule­ga­ło ni­cze­mu, tyl­ko po­cho­do­wi wska­za­ne­mu przez pra­wa na­tu­ry. Do tych ostat­nich na­le­żał i cha­rak­ter czło­wie­ka.

Je­że­li co, to ten­że mógł być po­rów­na­ny z rwą­cą rze­ką, któ­rej ko­ry­to utwo­rzy­ły oko­licz­no­ści, po­to­ki, góry, łąki, a nie zmie­nia­ły żad­ne siły, żad­ne ka­ta­kli­zmy Cza­sem, cza­sem, bar­dzo rzad­ko sama rze­ka zmie­nia­ła to tu, to ów­dzie ło­ży­sko. Mia­ło to miej­sce z Wi­słą pod Kra­ko­wem, któ­ra raz, w pięt­na­stym wie­ku roz­gnie­wa­ła się na tamę, jaką baby so­bie ufun­do­wa­ły dla wy­god­niej­sze­go pra­nia bie­li­zny i zwró­ci­ła w bok swe wody, od­dzie­la­jąc od zam­ku, wil­le ma­gna­tów i dwo­ra­ków i ro­biąc im tem naj­nie­po­spo­lit­sze­go fi­gla.

Zda­rza­ło się coś ana­lo­gicz­ne­go i z cha­rak­te­ra­mi ludz­ki­mi. Ja­kaś bła­host­ka wy­rzu­ca­ła je z ko­ry­ta, gdy żad­na siła by­ła­by tego może nie do­ka­za­ła.

Bu­jał się co­raz wol­niej i my­slał da­lej w tym sen­sie.

…………………………….

– Ha! – wes­tchnął.

Ja­ni­na mu sta­nę­ła w oczach. Gdy­by ona tu była bli­sko, w Ujaz­do­wie, choć­by da­lej…

Ja­ni­na!

I bie­gu­ny fo­te­lu już nie ude­rza­ły o ka­mien­ną po­sadz­kę. Hra­bia za­du­ma­ny, roz­ma­rzo­ny nie czul, że po­chło­nię­ty cały my­śla­mi nie miał dość siły, by się huś­tać da­lej

Są­dził był nie daw­no, że może ob­raz tej ko­bie­ty za­trze się w jego wy­obraź­ni, że po­zo­sta­jąc w jego pa­mię­ci jak miłe, peł­ne wdzię­ku wspo­mnie­nie, zo­sta­wi w niej tyle śla­du, ile zo­sta­wi­ła w niej ślicz­na gło­wa Ma­don­ny Syk­styń­skiej, w któ­rej się, bę­dąc mło­dzi­kiem, po­pro­stu ko­chał i wy­sia­dy­wał przed nią dnia­mi ca­ły­mi.

Tym­cza­sem tę­sk­no­ta się wzma­ga­ła

…………………………….

Dłu­go du­mał, gdy na­gle znów bu­ja­nie krze­sła zdra­dza­ło na­wał gwał­tow­niej­szych my­śli.

Wszak­że on nie był stu­den­tem, by się pod­dać tej mi­ło­ści, by się zgo­dzić na ten pla­to­nicz­ny ro­mans, urwa­ny prze­są­da­mi pa­ra­fian­ski­mi.

Gdy mu mó­wi­ła o War­sza­wie, gdy wy­raź­nie zje­cha­nie się tam mia­ła w my­śli, czyż przy­pusz­cza­ła, że on bę­dzie na to ren­de­zvo­us grzecz­nie cze­kał sześć mie­się­cy lub wię­cej?

Uspo­ko­ił się nie­co. Ale czyż co in­ne­go było moż­li­wem? Gdy­by go była upro­si­ła do tej Bo­nar­ki, czy był­by tam po­je­chał? Nie!

Czuł, iż pierw­sze jego po Ujaz­do­wie spo­tka­nie się z Ja­ni­ną, mu­sia­ło być eta­pem w ich ro­man­sie, szcze­gól­nie, je­że­li­by to spo­tka­nie mia­ło cha­rak­ter schadz­ki. W Bo­nar­ce pod okiem mów­ne­go i ru­basz­ne­go Ta­de­usza, nie wi­dział moż­li­wo­ści pro­wa­dze­nia da­lej tego flir­tu

Nie znał tej Bo­nar­ki, ale zda­wa­ło mu się, że ją znał do­sko­na­le. Był pew­ny, że się nie my­lił. Otóż nie mogł so­bie wy­sta­wić mniej od­po­wied­nich do flir­tu de­sek, niż de­ski ta­kich Bo­na­rek wo­gó­le, a ta­kich Bo­na­rek z Ta­de­uszem Bo­na­rem w szcze­gó­le. Zresz­tą bał­by się na­wet Ja­ni­nę tam wi­dzieć. Któż wie, jak­by mo­gła tra­cić na nie­od­po­wied­nim jej tle. Raz wi­dział ar­cy­dzie­ło w dzi­wacz­nych ra­mach i wziął je za oleo­druk, on po­zna­ją­cy do­bry i ory­gi­nal­ny pę­dzel pod dzie­się­cio­ma war­stwa­mi wer­nik­swu i dzie­się­cio­ma po­kła­da­mi ku­rzu i bru­du.

Ja­ni­na w Bo­nar­ce mo­gła tra­cić, a po­cóż mia­ła tra­cić w jego wy­obraź­ni, dla jego choć­by te­raź­niej­szo­ści i wspo­mnień, ko­bie­ta, któ­ra mu może od­da­ła ostat­ni mę­ski na­mięt­ny po­ca­łu­nek. Taki po­ca­łu­nek, to klej­not.

Wik­tor Hugo mó­wił wszak­że, opi­su­jąc już star­ca, ży­ją­ce­go wspo­mnie­nia­mi. "Re­de­man­dez cet áge, on I'on ne do­rma­it pas. Se dire, qu'on éta­it bien mal­heu­reux, bien tri­ste, Bien fou, que ma­in­te­nant on re­spi­re, on exi­ste Et, plus vieux de dix ans, s'en­fer­mer tont un jour Pour re­li­re avec pleurs qu­elqu­es let­tres d'umonr!"

To był więc klej­not i war­to­ści jego on zmniej­szać nie my­ślał.

Ale czyż ona se­ryo są­dzi­ła, że on cze­kać bę­dzie sześć mie­się­cy, aż jej się uzbie­ra spra­wun­ków, opła­ca­ją­cych wy­jazd do War­sza­wy?

………………………………….

Ob­ru­szył się i nogi opu­ścił na zie­mię. Ob­li­cze jego wy­ra­ża­ło pra­cę mó­zgu.

Ale od cze­góż on był czło­wie­kiem in­tel­li­gent­nym, spryt­nym, je­śli­by nie po­tra­fił wy­my­ślić cze­goś, coby go z Ja­ni­ną po­łą­czy­ło, ot, te­raz, jak naj­prę­dzej, by prze­rwać tę cho­ro­bę, jaką z każ­dem zbli­że­niem się je – sie­ni, prze­by­wał. Ta­kie wi­dze­nie jej prze­rwa­ło­by ten sple­en i wy­le­czy­ło go może, ba jak te­raz, od Ujaz­do­wa do­tąd żył jej wspo­mnie­niem, tak­by da­lej po zo­ba­cze­niu jej, mógł znów żyć wra­że­niem pierw­sze­go, a na­dzie­ją przy­szłe­go spo­tka­nia.

Ude­rzył się po czo­le.

Gdzież on po­dział gło­wę, by nie wie­dzieć, że tyl­ko wi­dze­nie Ja­ni­ny mo­gło go utrzy­mać przy ży­ciu, jak go jej po­zna­nie qu­asi chwi­lo­wo do ży­cia po­wo­ła­ło.

Ale gdzież on po­dział swój spryt, by te­raz, ot, na po­cze­ka­niu, jak mu­zyk znaj­du­je wła­ści­we kla­wi­sze pod pal­ca­mi, nie zna­leść spo­so­bu wi­dze­nia Ja­ni­ny.

Czło­wiek rze­czy­wi­ście na­by­wa z wie­kiem jed­ne, a tra­ci dru­gie zdol­no­ści. Gdy­by miał lat dwa­dzie­ścia i dwa, czyż­by nie zna­lazł spo­so­bu wi­dze­nia się z Ja­ni­ną, on, któ­ry, pod ocza­mi mę­żów nie­raz…cze­góż on nie ro­bił? Dziś temu się sam dzi­wił.

Od kil­ku ty­go­dni się mor­do­wał nad wy­kom­po­no­wa­niem cze­goś, coby…Każ­dy stu­dent, zna­la­zł­by to, jak mu­zyk kla­wi­sze, daw­no był pod pal­ca­mi. A on…Po­bladł, po­bladł jak w prze­stra­chu.

A więc on się sta­rzał, sta­rzał nie­do­strze­gal­nie, ale sta­rzał bez wąt­pie­nia okrut­nie, tra­cił daw­ne zdol­no­ści, in­wen­tyw­ność, tra­cił sto­pień na­mięt­no­ści, któ­ry tęż ro­dził, tra­cił ory­gi­nal­ność po­my­słów. A gdy­by ją od­zy­skał, toby może się spo­strzegł, iż stra­cił od­wa­gę ich wy­ko­na­nia.

Sta­rzał się. – Oczy mu wy­su­nę­ły się ze źre­nic, brwi pod­nio­sły, noz­drze roz­war­ły, war­gi za­ci­snę­ły.

Po­sta­rzał się! – Po­ko­chał, był po­ko­cha­nym, ale już ko­chać nie umiał, już mi­jał ścież­ki i dro­gi, któ­re­mi mi­łość cha­dzać lubi, już nie do­strze­gał gwiazd, któ­re jej wśród nocy świe­cą.

– Po­sta­rza­łem…. szep­nął i bez­mier­ny smu­tek okrył jego ob­li­cze i bez­wład­nym ru­chem opu­ścił się na krze­sło, roz­bu­ja­łe pod zmia­ną po­ło­że­nia jego cia­ła

…………………………..

Wtem we­szła pani Wan­da. By­strem spoj­rze­niem ob­ję­ła męża. Zna­ła go, jak każ­da żona zna mał­żon­ka. Ona może go mniej zna­ła, bo cha­rak­te­ry w ro­dza­ju Hom­la usu­wa­ją się pod nie­jed­nym wzglę­dem dro­bia­zgo­wej, traf­nej, ale za­wsze zbyt re­ali­stycz­nej ob­ser­wa­cyi ko­biet. Od­ga­du­ją one wszyst­kie męż­czyzn sła­bo­ści i na­mięt­no­ści, ale nie chwy­ta­ją tych, któ­rych źró­dłem wy­obraź­nia. Ta bo­wiem u ko­biet rzad­ko się w peł­ni roz­wi­ja. Ar­ty­stycz­nych dusz one nig­dy nie po­zna­ją do dna, bo ich nig­dy nie zro­zu­mie­ją do­brze. Hra­bi­na czu­ła, iż spry­to­wi jej mał­żo­nek czę­sto się uchy­la. Uwa­ża­ła to za ro­dzaj "wy­pro­wa­dze­nia w pole". Winę tego przy­pi­sy­wa­ła nie wła­ści­wym oko­licz­no­ściom, tyl­ko pod­stęp­ne­mu spry­to­wi Hom­la i to sta­no­wi­ło jed­ną wię­cej, w da­nych chwi­lach, do nie­go ura­zę.

Ale tym ra­zem nie tkwi­ła ona w jej my­śli, bo ob­li­cze jej po­god­ne i spo­koj­ne, nie zdra­dza­ło naj­mniej­sze­go nie­po­ko­ju. Z chwi­lą wy­jaz­du pani Bo­nar, zu­peł­na har­mo­ni­ja po­wró­ci­ła mię­dzy mał­żon­ka­mi, a za­du­my były zbyt po­spo­li­ty­mi go­ść­mi na czo­le hra­bie­go, by mia­ły bu­dzić oba­wy lub za­zdrość pani Wan­dy. Przy­zwy­cza­iła się do nich, gdy spo­strze­gła iż wszel­ka z nie­mi wal­ka była bez­owoc­ną.

Usia­dła na swo­jem miej­scu, któ­re sta­no­wił duży fo­tel, umiesz­czo­ny w ką­cie we­ran­dy przy ścia­nie i płó­cien­nej por­tie­rze, ukry­wa­ją­cej jed­no przą­sło bocz­nej ko­lum­na­dy.

Po­ru­szy­ła kil­ka te­ma­tów, któ­re hra­bia zby­wał la­ko­nicz­ne­mi od­po­wie­dzia­mi, nie prze­sta­jąc się huś­tać i wy­tę­ża­ją­co nad tym sa­mym przed­mio­tem my­śleć.

– O czem że tak my­ślisz?

Ho­mel się obu­dził i po pau­zie do­pie­ro od­parł:

– O ni­czem…..

– O ni­czem? Nie ro­zu­miem, jak moż­na my­śleć o ni­czem.

– Jest to naj­przy­jem­niej­sza roz­ryw­ka my­śli, to jej od­po­czy­nek….. Zresz­tą….. lu­dzie, co nie umie­ją my­śleć o ni­czem, nie po­tra­fią my­śleć i o czem.

Pani Wan­da za­śmia­ła się we­so­ło.

– Dwa pa­ra­dok­sy w ku­pie… My­śleć o ni­czem jest ab­sur­dum, bo jest nie­moż­li­wem…

Hra­bia, któ­ry był­by w zwy­kłym try­bie ży­cia i uspo­so­bie­nia swe­go, przed­miot ten roz­mo­wy – pod­niósł i ob­szer­nie usi­ło­wał żo­nie udo­wod­nić, że o ni­czem my­śleć moż­na, tym ra­zem upu­ścił go

Huś­tał się da­lej.

Pani Wan­da po chwi­li wtrą­ci­ła.

– Mia­łam dziś list od Ko­loń­skiej.

– Od Ko…loń­skiej? – pod­chwy­cił Ho­mel zie­wa­jąc.

– Wzią­łeś dziś na zie­wa­nie…?

– Nie…..

– My­śla­łam. Od­kąd tu sia­dłam…

Ho­mel się otrzą­snął. On zie­wał i nie wie­dział o tem. On, pri­mo, zie­wać nie lu­bił, bo zie­wa­nie było rze­czą sta­rą i nie ar­ty­stycz­ną. Se­cun­do, nie lu­bił być zła­pa­nym na jed­nej z czę­stych swo­ich ab­sen­cyj umy­sło­wych.

– Wi­docz­nie… to po­wie­trze na mnie tak dzia­ła Tak nie zno­szę tej pory.

– Nie ro­zu­miem, jak moż­na nie zno­sić tak cu­dow­ne­go cza­su. Ci­cho, cie­pło…

– Ależ je­sień czuć.

– Ja jej nie czu­ję.

– Wi­dać ją!

– Nie wi­dzę… Hra­bia się zi­ry­to­wał.

– Nie wol­no tak być bez­czuj­ną oso­bie pew­nej sfe­ry…

– Czyż­by oso­by tej pew­nej sfe­ry mia­ły mieć wszyst­kie two­ją cho­ro­bę nie zno­sze­nia trzy­stu dni w roku. Ah! Daj­że mi po­kój. To wiatr, to par­no, to słoń­ce rzu­ca ja­kie uko­śne pro­mie­nie, to świa­tła, w któ­rych park tra­ci, to…

– Więc nie wi­dzisz, nie wi­dzisz na praw­dę – pod­chwy­cił Ho­mel – że słoń­ce o te po­rze in­a­czej oświe­ca wszyst­ko? Przy­patrz się temu klom­bo­wi brze­zi­ny! Wi­dzisz? W czerw­cu, lip­cu, śmie­je się on do słoń­ca i mie­ni, jak­by lita sre­brem na zie­lo­nej kan­wie ma­te­rya. Pa­trz­że dzi­siaj, jak cho­ra zie­lo­ność.. gdzie­nieg­dzie po­pstrzo­na srebr­ne­mi i czar­ne­mi pla­ma­mi, cała nie jak daw­niej drżą­ca, tyl­ko wia­trem po­tur­bo­wa­na.

Pani Wan­da przy­pa­try­wa­ła się uważ­nie mę­żo­wi. Czy on uda­wał, czy też jemu rze­czy­wi­ście ta róż­ni­ca w tej brze­zi­nie taka spra­wia­ła przy­krość?

– No za­pew­ne – rze­kła – musi być róż­ni­ca. Od tego są pory roku. Wszyst­ko się zmie­nia. Za­rę­czam ci, że i ja i ty, od maja zmie­ni­li­śmy się tak­że.

Ho­mel wes­tchnął i umilkł. Za­pę­dził się w tym opi­sie róż­ni­cy ko­lo­ry­tu brze­zi­ny i nie do­wie­dział się, co pi­sa­ła Ko­loń­ska. Py­tać o to nie mógł, bo ła­two­by obu­dził przy­pusz­cze­nie w ser­cu żony, że jesz­cze se­zo­nu Ujaz­dow­skie­go nie za­po­mniał. A wszak­że Mań­cia, pro­szo­na przez nie­go, by go uwia­do­mi­ła o wi­zy­tach pani Bo­nar w War­sza­wie, od­po­wie­dzia­ła była: "na­pi­szę w li­stach do Wan­dy…" Może i w tym li­ście co było?

– Wię­cej li­stów nie mia­łaś?

– Nie.

……………………….

– W dzien­ni­kach nic no­we­go nie było?

– Nic!

……………………….

Wstał zde­ner­wo­wa­ny. On prze­cież mu­siał ten list, treść jego mieć. Wszak­że Ko­loń­ska nie pi­sa­ła wia­do­mo­ści mu po­trzeb­nej w go­łych sło­wach. Mu­sia­ła ją zgrab­nie ukryć, do­myśl­ną dla nie­go tyl­ko zro­bić. Ta do­nio­sła dla nie­go, nad wy­raz in­te­re­su­ją­ca rzecz w li­ście Mań­ci, mo­gła się wy­dać jego żo­nie czemś nie­zro­zu­mia­łem lub ba­nal­nem.

Zwy­kle pocz­ta przy­cho­dzi­ła przy nim w hal­li, zwy­kle Wan­da zo­sta­wia­ła ją na sto­le przez dzień cały. Dziś wła­śnie dla tego, że on miał we wszyst­kiem sza­lo­ny pech przy­szła, gdy on brał spóź­nio­ną ką­piel, a nie wi­dział jej na sto­le. Za­bra­ła ją więc do sie­bie. Kie­dyż on się do­wie?

Hra­bi­na zaś rów­no­cze­śnie my­śla­ła tak. Nic nie pyta, co pi­sze Mań­cia. Więc jej nie da­wał zle­ce­nia tego? Czy za­po­mniał o niem? Więc to rze­czy­wi­ście mo­gło być to tyl­ko. Je­śli to tyl­ko to było, to win­ną była po­wtó­rzyć. Ale co jej trzy­ma­ło ję­zyk na wo­dzy? Dla cze­go po­wtó­rze­nie to przy­cho­dzi­ło jej po pro­stu trud­no. To mu­sia­ło mieć ja­kieś psy­chicz­ne zna­cze­nie. Oh! ona mia­ła in­stynkt, któ­ry ją nig­dy nie my­lił. Ko­bie­tom nic nie moż­na wie­rzyć.

"On n'est tra­bie que par­ses amies." A kie­dyś w tych dniach, prze­czy­ta­ła wy­bor­ny afo­ryzm: "Nig­dy ci tyle nie zro­bią złe­go dzie­się­ciu nie­przy­ja­ciół, co je­den przy­ja­ciel. " Zresz­tą przy­jaźń Mań­ci? Cóż to było? Wszak­że ona samo jej opo­wia­da­ła, jak ukry­wa­ła przed księż­ną Gu­cia fre­de­ny księ­cia Fry­de­ry­ka. Chwa­li­ła się: "Gdy­by nie ja daw­no­by się byli roz­wie­dli… "

Mań­ci nic wie­rzyć nie mo­gła. Zresz­tą, wszel­kie zle­ce­nia tak były nie­wła­ści­we jej mę­żo­wi.

Nig­dy ich ni­ko­mu nie da­wał. Szcze­gól­nie Ko­loń­skiej. Co to więc było?……

No do­brze! Ale, je­śli go nie po­wtó­rzy, to się nic nie do­wie. A tak, może coś z miny jego wy­miar­ku­je, może……?

– Ah! – za­wo­ła­ła – Mań­cia pi­sze, że książ­ka, o któ­rą ją pro­si­łeś, bę­dzie do­pie­ro w koń­cu tego mie­sią­ca w War­sza­wie.

Hra­bie­mu krew do gło­wy ude­rzy­ła, a nogi pod nim za­drża­ły. Czem­prę­dzej rzu­cił się w fo­tel i spoj­rzał w oczy żo­nie, któ­ra nie spusz­cza­ła zeń wzro­ku.

– Książ­ka.… – bąk­nął głu­chym od wzru­sze­nia gło­sem.

– Cóż to za książ­ka?

Hra­bia cier­piał, kła­mać nie umiał, a uspo­so­bie­nie jego, wol­ne przedew­szyst­kiem, nie zno­si­ło przy­mu­su.

– Nie pa­mię­tam. O ia­kąś książ­kę ją pro­si­łem.. Mu­sie­li­śmy mó­wić o ja­kiejś… – ją­kał się.

Pani Wan­da pra­wie była pew­ną, iż tu nie o książ­kę cho­dzi. Try­um­fu­ją­ca z uda­ne­go for­te­lu, po­wo­dze­niem tak­ty­ki uszczę­śli­wio­na, wy­krzyk­nę­ła:

– Un li­vre qui vous fait ro­ugir! ha! ha! Hom­la oczy za­iskrza­ły od wście­kło­ści. Chciał wy­buch­nąć. Cóż za my­śli, przy­pusz­cze­nia bez­lo­gicz­ne? Chciał­by zdru­zgo­tać ko­bie­tę, któ­ra……

Prze­cież nie był stu­den­tem… Pur­pu­ro­wy już otwie­rał usta. Opa­no­wał się. Je­śli po­ka­że złość w nim się go­tu­ją­cą, był stra­co­ny, a przy­najm­niej stra­co­ną była ta dro­ga ko­mu­ni­ka­cyi.

Ode­tchnął głę­bo­ko, uśmiech­nął się.

– Ba­wisz mnie! Od­kąd prze­mie­ni­łaś się w ko­bie­tę za­zdro­sną, je­steś nie­po­rów­na­na, pi­ra­mi­dal­na! ha! ha! Byle co jest ci po­bud­ką, bu­dzą­cą cię ze spo­koj­ne­go do­lce far­nien­te. By­ła­byś nie­zrów­na­ną żoną męż­czy­zny, któ­ry­by ci da­wał przy­czy­ny za­zdro­ści. Prze­ści­gnę­ła­byś pod tym wzglę­dem wszyst­kie naj­hi­sto­rycz­niej­sze do­tąd oka­zy nie­wie­ście… ha! ha! ha!… c'est co­los­sal…

Zmie­nił ton i koń­czył.

– Ależ przy­po­mi­nam so­bie! Cho­dzi o dru­gą część ro­man­su, któ­ry mi po­ży­czy­ła i któ­ry nosi ty­tuł.

– Ja­ni­na! ha! ha!

Hra­bia po­bladł i zdu­miał. To ostat­nie ura­to­wa­ło go, że nie wpadł w fu­rye.

On za­wsze czo­łem bił przed wszyst­kiem, co było ol­brzy­mie. A ta do­myśl­ność wy­da­wa­ła mu się ol­brzy­mią. Chwi­lę za­sta­no­wił się nad po­tę­gą uczu­cia za­zdro­ści u ko­biet. Nad tym przed­mio­tem po­sta­no­wił po­my­śleć. To było stu­dium. Ale stu­dium scho­dzi­ło na dru­gi plan w obec ka­ta­stro­fy, któ­ra go spo­ty­ka­ła. Zo­stał od­gad­nię­ty. Pierw­sza wia­do­mość, przy­cho­dzą­ca tą dro­gą, nisz­czy­ła sama dro­gę. Mniej­sza o to, ale po­tem jak on z tej wia­do­mo­ści sko­rzy­sta? I to mu­siał odło­żyć na po­źniej. Tu trze­ba było od­po­wie­dzieć, za­cząć od­po­wie­dzią mo­zol­ną pra­cę oba­le­nia przy­pusz­czeń, któ­re jak­by gmach w jed­nej chwi­li sta­nę­ły w wy­obraź­ni żony.

To­nem ła­god­nym, mo­du­la­cyi ge­nial­nej i po­li­to­wa­nia peł­nym rzekł:

– Tu de­viens fo­lie, ma chère amie.

Było to naj­częst­sze za­koń­cze­nie, gdy Ho­mel po­sta­na­wiał nie mó­wić wię­cej w da­nym wy­pad­ku.

Pani Wan­da zna­ła je. To też, jak gdy­by nic mię­dzy nimi nie za­szło, pod­chwy­ci­ła:

– Ale da­lej pi­sze…

– Kto?

– Ko­loń­ską. Że­byś jej do­trzy­mał to, coś jej obie­cał. Có­żeś ty jej obie­cał?

– Ach! nie­szczę­ście! – od­parł Ho­mel – Be­li­za­ra!

Na­stą­pi­ło mil­cze­nie. Obo­je się za­to­pi­li w za­du­mie, trwa­ją­cej z pół go­dzi­ny. Hra­bia zda­wał się my­śleć wy­tę­ża­ją­co. To przy­po­mnie­nie Be­li­za­ra oca­la­ło go. Be­li­zar wy­da­wał mu się być de­ską ra­tun­ku, któ­rej się chwy­cić był po­wi­nien, chcąc so­bie za­pew­nić nową dro­gę po ka­ta­stro­fie znisz­cze­nia jed­nej za pierw­szem jej uży­ciem. Gdy­by po­tra­fił Be­li­za­ra skło­nić do że­niacz­ki, toby się umo­ty­wo­wa­ły i wy­jaz­dy do War­sza­wy i wia­do­mo­ści dlań w li­stach od Mań­ci. I otwo­rzy­ły­by się może i nowe dro­gi…. Je­śli nie oże­nie­nie Be­li­za­ra, to że­nie­nie go, sta­wa­ło się ko­niecz­no­ścią. Sta­wa­ło się ko­niecz­no­ścią ze wszyst­kich wzglę­dów, ze wzglę­du jego sto­sun­ków do Ja­ni­ny, do żony, do Mań­ci, do War­sza­wy, do Bo­na­ra, do wszyst­kie­go. Be­li­zar, że­nią­cy się z Ko­loń­ską, od­na­wiał qu­asi Ujaz­dów, prze­no­sząc jego are­nę do sto­li­cy. Mo­ty­wo­wał jego wy­jaz­dy, znaj­do­wa­nie się jego mię­dzy Mań­cią a Ja­ni­ną, ścią­ga­nie tej ostat­niej do mia­sta. Be­li­zar, że­nią­cy się, ro­bił nie­moż­li­we rze­czy moż­li­we­mi, naj­dzi­wacz­niej­sze kom­bi­na­cye i po­stęp­ki, na­tu­ral­ny­mi.

Wy­pie­ki po­ja­wi­ły się na po­licz­kach Hom­la. Ga­lo­po­wał wy­obraź­nią, któ­ra two­rzy­ła po­wie­ści i któ­ra w tej chwi­li roz­wi­ja­ła ro­mans o bo­ha­te­rach mu zna­nych, o sce­nach kon­se­kwent­nych. Już, już z nie­prze­par­tą lo­gi­ką po­wie­ścio­pi­sa­rza wi­dział wszyst­ko uło­żo­ne. Be­li­za­ra skło­nio­ne­go, je­sień i zimę za­ję­te, wszyst­ko rzu­co­ne w roz­pęd wy­pad­ków, ma­ją­cych przy­nieść za sobą i sprzy­ja­ją­ce mu oko­licz­no­ści, któ­rych dziś by nie od­gadł.

Ze­rwał się i za­wo­łał:

– Ja dziś jadę do Be­li­za­ra.

Hra­bi­na wy­trzesz­czy­ła zdzi­wio­ny, a za­ra­zem roz­ba­wio­ny wzrok. Ona nie po­zna­wa­ła męża chwi­la­mi

– Cóż się sta­ło?

– No! obie­ca­łem to Mań­ci!

– Co obie­ca­łeś?

– Że Be­li­zar się oże­ni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: