Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piękna pani i brzydki pan - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
20 lutego 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Piękna pani i brzydki pan - ebook

Do jakich granic może posunąć się skąpa gospodyni domowa? Jakie niebezpieczeństwo grozi zapalonym fotografom amatorom? Co zrobić, kiedy synek uparcie chce się bawić lalkami? Od mistrzyni polskiej satyry nie oczekujcie recept na wszelkie możliwe bolączki. Pisarka rozprawia się z całym katalogiem ludzkich wad i kapryśnymi modami epoki. Nikt nie jest bezpieczny - ani próżna matka, ani łamacz damskich serc, o udręczonym poecie grafomanie nie wspominając. Magdalena Samozwaniec w krótkich anegdotach naigrawa się z przywar arystokratów, mieszczan, służących, artystów. Hołduje głoszonej przez siebie zasadzie, że „tylko prawda jest śmieszna". I choć przedwojenne obyczaje różnią się od dzisiejszych, ironiczne pióro wydobywa wszystko, co ponadczasowe.

Chodząc po mieście i obserwując kobiety, które wyszły na wycieczkę eksploracyjną po sklepach, nie mogę się dosyć nadziwić, dlaczego taszczą one ze sobą męża. Czy potrzebują jego bezcennej rady? Przecież przeciętny polski mąż zna się na damskich fatałaszkach tyle, co pies lub koń. Pieniądze i tak już dał swojej babie na owe stroiki, odżałował i przebolał już ów nieraz ciężko zapracowany grosz, więc po cóż, ach, po cóż? Czy jest to tak właściwy kobietom sadyzm? A może boją się pozostawić męża samego w domu? Mąż pozostawiony samotnie w mieszkaniu może widocznie nabroić tak samo, jak małe dziecko. Będzie bawił się nożem i nagle utnie kawał przygotowanej na niedzielę kiełbasy.

(fragment)

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-015-5
Rozmiar pliku: 617 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZNAW­CZY­NI MĘŻ­CZYZN

Pew­na mło­da na­rze­czo­na przy­szła do do­świad­czo­nej przy­ja­ciół­ki mę­żat­ki i roz­mo­wę roz­po­czę­ła głę­bo­kim wes­tchnie­niem.

– Szczę­śli­wa na­rze­czo­na nie po­win­na tak cięż­ko wzdy­chać – za­uwa­ży­ła z uśmie­chem mę­żat­ka.

– Czy ja wiem, czy ja je­stem „szczę­śli­wą na­rze­czo­ną” – od­par­ła pan­na. – Cza­sem mi się zda­je, że Fre­dek mnie już nie ko­cha… Cza­sem w moim to­wa­rzy­stwie jest taki smut­ny i mil­czą­cy…

– Pew­nie miał wów­czas nowe, nie­wy­god­ne buty. Je­stem pew­na, że wie­le mał­żeństw nie do­szło do skut­ku przez nie­wy­god­ne bu­ci­ki. Wiem sama z wła­sne­go do­świad­cze­nia, ja­kim się wów­czas jest nie­przy­jem­nym i cierp­kim dla dru­gich. Po­zwo­lisz, że za­dam ci kil­ka py­tań, na któ­re mu­sisz mi szcze­rze od­po­wie­dzieć – cią­gnę­ła da­lej mę­żat­ka. – A więc czy pod­czas wspól­nej wy­ciecz­ki, gdy jest zim­no i deszcz pada, za­czy­na gwał­tow­nie ścią­gać ma­ry­nar­kę?

– Co ty masz w gło­wie, prze­cież nie jest wa­ria­tem!

– To źle, za­ko­cha­ny pod­czas oka­zji tego ro­dza­ju ścią­ga z sie­bie co może, aże­by uko­cha­ną ochro­nić przed zmok­nię­ciem. To jest ob­jaw bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ny. Wpa­da wów­czas w taki szał, że zda­je mu się, że jego buty będą na cie­bie w sam raz, że ma gło­wę mniej­szą od two­jej i że w ni­czym nie bę­dzie ci tak do twa­rzy jak w jego zmo­czo­nym ka­pe­lu­szu!

– Przy­po­mi­nam so­bie – za­wo­ła­ła pan­na. – Zro­bił to raz, na sa­mym po­cząt­ku na­szej zna­jo­mo­ści!

– A wi­dzisz, to już do­brze. Te­raz tak: czy nie po­wta­rzał ci kil­ka­krot­nie, że je­steś blon­dyn­ką?

– Skąd, prze­cież je­stem ciem­ną sza­tyn­ką…

– To nie­do­brze, praw­dzi­wy za­ko­cha­ny za­wsze uwa­ża, że jego ubó­stwia­na jest blon­dyn­ką, na­wet gdy­by mia­ła wło­sy ciem­no­kasz­ta­no­wa­te. Pa­mię­taj, że mi­łość nie­do­wi­dzi i że ide­ałem mę­skim za­wsze bę­dzie „nie­bez­pie­czeń­stwo blond” (mó­wiąc sty­lem re­klam fil­mo­wych). – Czy mówi dużo z tobą o swo­jej mat­ce?

– …Bar­dzo rzad­ko.

– To nie­do­brze. Cięż­ko za­ko­cha­ny musi za­wsze roz­ma­wiać z uko­cha­ną o swo­jej mat­ce. To jest trosz­kę nud­ne, ale trze­ba to znieść i uda­wać sza­lo­ne za­in­te­re­so­wa­nie jej oso­bą. Za to mo­żesz mieć pew­ność, że tak samo jak z tobą mówi wciąż o swo­jej mat­ce – tak z nią mówi cią­gle o to­bie. O oso­bach, któ­re się na­praw­dę ko­cha, nie spo­sób nie roz­ma­wiać.

– On jest w ogó­le bar­dzo dys­kret­ny – rze­kła pan­na. – Może na­wet za­nad­to… Kie­dyś, po dłuż­szym nie­wi­dze­niu, gdy mnie tak­sów­ką od­wo­ził z dwor­ca do domu, rzu­ci­łam mu się na szy­ję. „Co ty ro­bisz! – krzyk­nął. – Lu­dzie zo­ba­czą!… Prze­cież nie mamy wy­pi­sa­ne­go na czo­le, że je­ste­śmy parą na­rze­czo­nych…”. – I po­pra­wił ka­pe­lusz.

– Oj to nie­do­brze – jęk­nę­ła mę­żat­ka. – Boję się, że wa­sze mał­żeń­stwo nie doj­dzie do skut­ku. – Za­ko­cha­ny, któ­ry się oba­wia, że „lu­dzie zo­ba­czą”, nie jest na­praw­dę za­ko­cha­nym. Praw­dzi­wy sza­le­niec-za­ko­cha­niec zwy­kle ca­łe­mu świa­tu pra­gnął­by ob­wie­ścić swo­ją mi­łość, wraz z jej wszyst­ki­mi ob­ja­wa­mi. Sta­tek, któ­ry przy­bi­ja do por­tu, też gwiż­dże i ję­czy „sy­re­nim gło­sem”, ogła­sza­jąc wszyst­kim na milę, że na­resz­cie do­bił. Dys­kret­ny za­ko­cha­ny, we­dług mnie, nie ma tak zwa­nych po­waż­nych za­mia­rów. Wiesz co, daj go na ja­kiś czas do „lo­dow­ni”, bądź ta­jem­ni­cza, obo­jęt­na i zim­na. Tego ro­dza­ju lo­dow­nia ma to do sie­bie, że albo utrwa­li i za­kon­ser­wu­je uczu­cie, albo też je za­mro­zi na śmierć. A wów­czas nie ma cze­go ża­ło­wać…NA WY­STA­WIE OB­RA­ZÓW

Wiel­ki przy­rod­nik i fi­lo­zof dr Car­rel po­wia­da, że zmysł es­te­tycz­ny i po­czu­cie ar­ty­stycz­ne ist­nie­je tak samo u istot naj­pry­mi­tyw­niej­szych, jak i u naj­bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­nych. Być może. W każ­dym ra­zie pu­blicz­ność zwie­dza­ją­ca wy­sta­wy ob­ra­zów nie na­le­ży wi­docz­nie ani do naj­pry­mi­tyw­niej­szych oka­zów, ani też do naj­bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­nych, po­nie­waż zda­nia, któ­re o owych dzie­łach wy­gła­sza, by­wa­ją wprost hor­ren­dal­ne!

Pu­blicz­ność zna tyl­ko dwa okre­śle­nia ty­czą­ce się sztu­ki ma­lar­skiej, a mia­no­wi­cie sło­wa: „per­spek­ty­wa” i „treść”.

– Ten por­tret nie ma żad­nej per­spek­ty­wy – mówi, wy­dy­ma­jąc usta, ja­kaś znaw­czy­ni.

– Ten pej­zaż nie ma żad­nej treści… – zwie­rza się swo­jej to­wa­rzysz­ce ja­kiś pan. – Bra­ku­je mu fa­bu­ły, pa­nie!

Pe­wien „kul­tu­ral­ny” An­glik z naj­lep­sze­go to­wa­rzy­stwa, sta­nąw­szy przed zna­nym płót­nem Sie­mi­radz­kie­go z Li­dią i by­kiem, za­sło­nił ręką oczy.

– Ach, it’s hor­ri­ble! – jęk­nął. – Dre­aful! Aw­ful! (To strasz­ne, ohyd­ne, po­twor­ne!)

– Jak to? Nie po­do­ba się panu ten ob­raz? – wy­krzyk­nę­łam zdu­mio­na. – Prze­cież to jed­no z ar­cy­dzieł ma­lar­stwa pol­skie­go!

An­glik jed­nak ję­czał da­lej i od­wra­ca­jąc oczy od ob­ra­zu, po­cią­gnął mnie w inną stro­nę.

– Ta­kie okru­cień­stwo – mru­czał do sie­bie. – Bar­ba­rzyń­stwo! Bied­na dziew­czy­na! Że też wszy­scy dżen­tel­me­ni nie rzu­ci­li się od razu na jej ra­tu­nek… Nie mogę na to pa­trzeć!

Dr Car­rel, któ­ry ma o czło­wie­ku zbyt do­bre mnie­ma­nie, twier­dzi, że po­trze­ba pięk­na jest u czło­wie­ka bez­in­te­re­sow­na. Na wy­sta­wie ob­ra­zów moż­na się ła­two prze­ko­nać, że tak nie jest.

Pu­blicz­ność ma w sto­sun­ku do ob­ra­zów tyl­ko jed­no kry­te­rium, a mia­no­wi­cie, czy to by się dało w miesz­ka­niu po­wie­sić, czy nie?

– To może i zręcz­nie wy­ko­na­ne, ale ja bym tego u sie­bie nie po­wie­sił! – po­wia­da je­den z dru­gim.

Kie­dyś na jed­nej wy­sta­wie ob­ra­zów by­łam świad­kiem sce­ny, któ­ra ro­ze­gra­ła się mię­dzy mi­strzem, au­to­rem wie­lu pięk­nych płó­cien, a kimś z pu­blicz­no­ści.

Nie­szczę­sny mistrz dłu­go i cier­pli­wie słu­chał wy­nu­rzeń owe­go wi­dza, któ­ry wy­cią­ga­jąc łapę w kie­run­ku każ­de­go z jego płó­cien, twier­dził z całą sta­now­czo­ścią, że tego by u sie­bie nie po­wie­sił.

– Ta, ja bym, pani, zwa­rio­wał, gdy­bym miał co dzień na to pa­trzeć! – zwie­rzał się swo­jej to­wa­rzysz­ce.

– Nie, tego bym też u sie­bie nie po­wie­sił! – itd…

Mistrz w koń­cu nie wy­trzy­mał i przy­stą­pił do nie­zna­ne­go znaw­cy sztu­ki:

– Chciał­bym wie­dzieć – rzekł uprzej­mym to­nem. – Jaka jest pań­ska cena?

– Jak to: moja cena? – prze­ra­ził się „znaw­ca”.

– No tak, bo gdy­by pan nie za­ce­nił sie­bie zbyt wy­so­ko, to­bym so­bie pana ku­pił i… po­wie­sił w swo­im miesz­ka­niu!TYL­KO PRAW­DA JEST ŚMIESZ­NA

Seul le vrai est aima­ble¹ – po­wie­dział ja­kiś mą­dry Fran­cuz. Nie tyl­ko to, ale je­dy­nie praw­da jest na­praw­dę śmiesz­na i wzbu­dza u lu­dzi ata­ki śmie­chu. Naj­za­baw­niej­sza zmy­ślo­na aneg­dot­ka nig­dy nie roz­śmie­szy nas tak, jak au­ten­tycz­na za­baw­na przy­go­da, praw­dzi­we qui pro quo, ri­po­sta, któ­rą w na­szej obec­no­ści ktoś wy­po­wie, lub bar­dzo ży­cio­we po­wie­dze­nie. Po­kój dzie­cin­ny jest ko­pal­nią ta­kiej praw­dy, któ­ra nas śmie­szy, tyl­ko nie­ste­ty, ro­dzi­ce, wcho­dząc do nie­go, na­stro­je­ni są ra­czej na ton po­waż­no-men­tor­ski i przez to oczy ich nie chwy­ta­ją prze­za­baw­nych sy­tu­acji, któ­rych bo­ha­te­ra­mi są „te nie­zno­śne smar­ka­cze”, nie do­strze­ga­ją oni za­baw­nych kon­flik­tów, ja­kie się mię­dzy ro­dzeń­stwem roz­gry­wa­ją itd.

Pew­na mama ob­da­rzo­na przez szczo­dry los czte­re­ma cór­ka­mi i jed­nym sy­nem, w po­waż­nym i ra­czej smut­nym to­nie opo­wie­dzia­ła mi sza­le­nie za­baw­ną hi­sto­rię, któ­ra roz­gry­wa­ła się w jej domu:

– Je­stem wdo­wą, jak pani wia­do­mo – za­czę­ła – i po­sia­dam czte­ry cór­ki oraz jed­ne­go syna, cała służ­ba w moim domu jest ro­dza­ju żeń­skie­go. Już od ja­kie­goś cza­su za­uwa­ży­łam, że mój sied­mio­let­ni sy­nek cho­dzi ja­kiś smut­ny i sku­pio­ny.

– Do­syć tego! – rzekł but­nie któ­re­goś dnia. – Całe ro­dzeń­stwo nosi ko­kar­dy we wło­sach, tyl­ko ja nie, dla­cze­go ma­mu­sia robi na mnie oszczęd­no­ści? Pro­szę bar­dzo, aże­by mi też ku­pić do wło­sów dużą, czer­wo­ną ko­kar­dę. Jak wszy­scy mają, to dla­cze­go ja nie mam mieć?

– Bo ty je­steś chłop­czyk! – od­par­łam.

– To dla­te­go mam być po­krzyw­dzo­ny! Bab­cia mó­wi­ła, że nie wol­no mię­dzy dzieć­mi ro­bić róż­ni­cy!

Któ­re­goś dnia znów wy­stą­pił do mnie z pre­ten­sja­mi, że cały dom mówi o so­bie w licz­bie żeń­skiej („po­szłam”, „zja­dłam”, „nie umia­łam lek­cji”… etc.), a on je­den ma mó­wić in­a­czej niż wszy­scy.

– Ja nie chcę być in­nym od „wszyst­kich” – wy­buch­nął. – Ja nie będę mó­wił „po­sze­dłem”, kie­dy cały dom mówi „po­szłam”. Ja się na to nie go­dzę! – Cie­ka­wam, co by pani zro­bi­ła w tym wy­pad­ku? Mieć znie­wie­ścia­łe­go syna to prze­cież strasz­ne!

– Naj­pierw śmia­ła­bym się przez kil­ka dni – od­par­łam uba­wio­na – a po­tem nie wiem… może wy­szła­bym dru­gi raz za mąż, żeby mój syn miał mę­skie to­wa­rzy­stwo w domu!

– Pani żar­tu­je, jesz­cze jed­ne­go smar­ka­cza brać so­bie na kark, nie, na to je­stem za roz­sąd­na i… trosz­kę za sta­ra. Po­szłam, pro­szę pani, po ro­zum do gło­wy i wy­my­śli­łam rzecz o wie­le roz­sąd­niej­szą. Na­ka­za­łam, aże­by wszyst­kie ko­bie­ty w domu, łącz­nie z mo­imi cór­ka­mi, mó­wi­ły o so­bie w licz­bie mę­skiej, poza tym ob­cię­łam cór­kom krót­ko wło­sy i ska­so­wa­łam ko­kar­dy. Te­raz jest spo­kój. Le­piej aże­by dziew­czę­ta na­bra­ły mę­skich cech, niż żeby chło­piec miał być znie­wie­ścia­ły. A te­raz mu­szę już pa­nią po­że­gnać, śpie­szę się na po­sie­dze­nie Związ­ku Ochro­ny Ko­biet.GRA­FO­MAN

Pe­wien mul­ti­mi­lio­ner ogło­sił ory­gi­nal­ny kon­kurs. Wa­run­ki owe­go kon­kur­su brzmia­ły na­stę­pu­ją­co: „Po­da­je się w dro­dze lo­so­wa­nia dwie do­ży­wot­nie pen­sje, w su­mie pięć ty­się­cy do­la­rów mie­sięcz­nie, dla li­te­ra­tów i po­etów, któ­rzy wy­rzek­ną się na całe ży­cie wzię­cia pió­ra do ręki. Na­gro­dze­ni będą sta­le prze­by­wa­li pod ści­słą kon­tro­lą za­ufa­ne­go czło­wie­ka, wy­bra­ne­go przez ofia­ro­daw­cę na­gro­dy”.

Jak ła­two się do­my­ślić, kan­dy­da­tów zgło­si­ło się mul­tum. Mię­dzy nimi znaj­do­wa­ły się i zna­ne na­zwi­ska zdol­nych, ale sła­bo za­ra­bia­ją­cych pi­sa­rzy.

Do­ży­wot­nią pen­sję za nie­pi­sa­nie otrzy­ma­li dro­gą lo­so­wa­nia dwaj mło­dzi pi­sa­rze, Mr Brown i Mr Smith. Do obu na­gro­dzo­nych przy­dzie­lo­no dwu li­te­ra­tów jako su­mien­nych kon­tro­le­rów, któ­rzy mie­li za za­da­nie ba­czyć nad tym, aby owi pi­sa­rze nie bra­li pió­ra do ręki. Z chwi­lą gdy­by któ­ryś z kon­tro­le­rów za­uwa­żył u jed­ne­go z na­gro­dzo­nych po­dej­rza­ne ge­sty, na­gro­da na­tych­miast mia­ła być cof­nię­ta.

Mr Brown ku­pił so­bie do­mek z ogród­kiem, w któ­rym pra­co­wał cały dzień, na week­en­dy wy­jeż­dżał nad mo­rze z mło­dą żoną i nie­odzow­nym anio­łem stró­żem. Stróż ów był wię­cej anio­łem niż stró­żem i ogrom­nie ubo­le­wał nad dolą swo­je­go pu­pi­la.

– Szko­da pań­skie­go ta­len­tu, Mr Brown – ma­wiał z wes­tchnie­niem. – Tak się szcze­rze moż­na było uśmiać z pań­skich fe­lie­to­ni­ków w „Echu”. Czy­ty­wa­łem je za­wsze z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią.

– Re­dak­to­rzy jed­nak pła­ci­li mi tak nie­wie­le, że trud­no mi było z tego wy­żyć wraz z pa­nią Brown. Mogę panu za­rę­czyć, że te­raz, gdy nie po­trze­bu­ję pi­sać, a mimo to mam uczci­wą pen­sję mie­sięcz­ną, czu­ję się naj­zu­peł­niej szczę­śli­wy.

– Gdy­by pan jed­nak nie mógł wy­trzy­mać i coś so­bie na­pi­sał ukrad­kiem, tyl­ko dla wła­snej przy­jem­no­ści, to ja przy­rze­kam, iż nie zro­bię z tego użyt­ku…

Pi­sarz ro­ze­śmiał się sze­ro­ko:

– Jaki pan jest za­baw­ny, Mr Kon­tro­ler. To tyl­ko nie­pi­szą­cym może się wy­da­wać, że pi­sarz pi­sze „dla wła­snej przy­jem­no­ści”. Pi­sa­nie to cięż­ki ka­wa­łek chle­ba, cze­go naj­lep­szym do­wo­dem brak na świe­cie li­te­ra­tów-mi­lio­ne­rów, któ­rzy by pi­sy­wa­li ot tak so­bie, „dla wła­snej przy­jem­no­ści”.

– Ależ ta­lent…

– Ta­lent – prze­rwał kon­tro­le­ro­wi li­te­rat – je­śli jest praw­dzi­wy, może się prze­lać na inny dział sztu­ki, tak jak rze­ka, któ­rej zmie­ni­li ko­ry­to. Nie jest wca­le po­wie­dzia­ne, czy z cza­sem nie za­cznę ma­lo­wać lub kom­po­no­wać foks­tro­ty…

Dru­gi na­gro­dzo­ny, Mr Smith, bar­dzo cięż­ko zno­sił swój do­bro­byt oku­pio­ny… wy­rze­cze­niem się pra­cy li­te­rac­kiej. Czę­sto po­pa­dał w me­lan­cho­lię, co nie­zmier­nie ra­do­wa­ło przy­dzie­lo­ne­go mu kon­tro­le­ra o zło­śli­wym cha­rak­te­rze. Raz chciał spró­bo­wać na­pi­sać list do sio­stry, ale wów­czas ów dia­beł stróż sta­nął przy nim z groź­nie wy­cią­gnię­tym pal­cem.

– Aaaaa, ład­nie! Co to ma być?

– To tyl­ko list do sio­stry…

– Może go pan mnie po­dyk­to­wać. A je­śli się to jesz­cze raz po­wtó­rzy, to na­tych­miast do­nio­sę o tym mo­je­mu sze­fo­wi!

Nie­szczę­sny pi­sarz, idąc kie­dyś wie­czo­rem do ła­zien­ki, zdo­łał prze­my­cić przed groź­nym wzro­kiem swo­je­go cer­be­ra kie­szon­ko­wy ołó­wek. Pa­pier był pod ręką, na­tchnie­nie też, więc wkrót­ce pięk­na po­ezja, skre­ślo­na go­rącz­ko­wym pi­smem, ujaw­ni­ła się na ma­łym świst­ku pa­pie­ru. Po­ezja ta wy­glą­da­ła na­stę­pu­ją­co:

Bosą sto­pą bro­dzę w mgle po pas

w mgle, któ­ra jest tobą…

Tęt­ni we mnie tęt­no pra­cu­ją­cych mas

Mas, któ­re ży­cie win­ne gro­bom.

Tyl­ko je­den je­dy­ny raz trze­ba

być tak z wszech­rze­czą ze­spo­lo­nym

Nade mną bar­ło­żą się zwo­je nie­ba

Zwar­te za­pa­chem chle­ba sło­nym.

Na­za­jutrz za­te­le­fo­no­wał do mul­ti­mi­lio­ne­ra, że zrze­ka się swo­jej do­ży­wot­niej pen­sji na rzecz ta­len­tu, któ­ry, jak się wy­ra­ził, roz­pie­ra go.CATCH AS CATCH CAN²

Moja zna­jo­ma, bę­dą­ca w po­sia­da­niu przy­stoj­ne­go mło­de­go męża, chło­pa­ka ła­god­ne­go i peł­ne­go tem­pe­ra­men­tu jak go­łą­bek, a przy tym trosz­kę na­iw­ne­go i nie­do­świad­czo­ne­go, otwo­rzy­ła raz przede mną swo­je ser­ce peł­ne, jak ko­szy­czek do ro­bo­ty, igieł, szpi­lek, a na­wet szy­deł.

– Chwi­la roz­po­czę­cia się wa­ka­cji mo­je­go męża – za­czę­ła – i wy­jaz­du na let­ni­sko jest dla mnie za­wsze mo­men­tem peł­nym tro­ski i nie­po­ko­ju. Nie jest to zwy­kle ani wy­tchnie­nie, ani wy­po­czy­nek. Nie ma Rab­ki, Kry­ni­cy lub in­ne­go kra­jo­we­go uzdro­wi­ska, gdzie by nie czy­ha­ło kil­ka­set na­zbyt zdro­wych, tra­gicz­nie zdro­wych, roz­pacz­li­wie zdro­wych pięk­no­ści, rzu­ca­ją­cych się jak re­ki­ny na przy­by­łe­go męż­czy­znę.

Żona przed­sta­wia tam coś rów­nie zby­tecz­ne­go i mało waż­ne­go, jak na przy­kład łu­pi­na od po­ma­rań­czy. Męż­czy­zna w tej me­ta­fo­rze wy­stę­pu­je jako owoc, a jego żona jako łu­pi­na, któ­rą się – jako rzecz zby­tecz­ną – od­rzu­ca po­przez ra­mię. Na­le­ży więc dać jej to jak naj­prę­dzej do zro­zu­mie­nia, a po­ma­rań­czę roz­par­ce­lo­wać. O tym, aże­by cały owoc za­trzy­mać dla sie­bie, nie ma­rzy ów de­mon Ela albo wam­pir Ko­cia. Dzie­lą się więc cząst­ka­mi po­ma­rań­czy oraz go­dzi­na­mi dnia cu­dze­go męża. Wie­czo­ry de­mon Ela za­cho­wu­je dla sie­bie, Ko­cia za­gar­nia jego po­ran­ki, Jaga po­po­łu­dnia. Sa­mo­cho­dem zaś, o ile cu­dzy mąż go po­sia­da, dzie­lą się wszyst­kie trzy.

Ale od cze­go za­cząć, aże­by cu­dze­go męża na­kło­nić do speł­nie­nia jego wa­ka­cyj­nych obo­wiąz­ków? Nie jest to ła­twe za­da­nie. Sie­dzi jak przy­głu­pek z wła­sną żoną (po co ona tu jest w ogó­le?) i czy­ta ga­ze­tę.

Pierw­szy chwyt pani Eli po­le­ga na zu­peł­nie nie­win­nym ma­new­rze. Wy­cią­ga z pa­pie­ro­śni­cy pa­pie­ro­sa i uda­je, że szu­ka po so­bie za­pa­łek. Szu­ka­jąc za­pa­łek, nie spusz­cza oczu z czy­ta­ją­ce­go. Hip­no­ty­zo­wa­ny w ten spo­sób męż­czy­zna po chwi­li wsta­nie i po­dej­dzie do hip­no­ty­zer­ki, na po­do­bień­stwo wie­wiór­ki ule­ga­ją­cej su­ge­styw­ne­mu spoj­rze­niu węża.

– Pani nie ma za­pa­łek? Słu­żę za­pal­nicz­ką…

– Och, jaki pan do­myśl­ny. Dzię­ku­ję…

Pod­czas funk­cji za­pa­la­nia pa­pie­ro­sa wpi­ja ogni­sty wzrok w oczy za­pa­la­ją­ce­go. Nie może tra­fić do pło­my­ka za­pal­nicz­ki.

– Och, jaka nie­zgra­ba ze mnie!

Męż­czy­zna uśmie­cha się i od­cho­dzi, ale pani Eli zda­je się, że pierw­sze za­rze­wie, rzu­co­ne do cu­dze­go ogni­ska do­mo­we­go, roz­nie­ci z cza­sem buj­ny pło­mień grzesz­nej na­mięt­no­ści.

Dru­gie po­cią­gnię­cie jest już śmiel­sze. Znie­nac­ka za­trzy­mu­je któ­re­goś dnia cu­dze­go męża na ko­ry­ta­rzu.

– Czy nie ze­chciał­by pan być na­szym „czwar­tym”? – Bry­dży­ści po­ro­zu­mie­wa­ją się ze sobą jak ja­kaś ta­jem­na sek­ta, zro­zu­mia­ły­mi tyl­ko dla wta­jem­ni­czo­nych po­wie­dze­nia­mi.

– Cze­mu nie – od­po­wia­da cu­dzy mąż. – Deszcz pada, moż­na po­grać w kar­ty…

– Cud­nie! Więc li­czy­my na pana z całą pew­no­ścią – i na­gle chwy­ta go gwał­tow­nie za ra­mię. – Ci­cho! żona pań­ska nad­cho­dzi. O Boże! Co ona so­bie o nas po­my­śli! Sami… w pen­sjo­na­to­wym ko­ry­ta­rzu… Więc o ósmej!

Cu­dzy mąż trosz­kę się dzi­wi, skąd ten alarm i co to złe­go roz­ma­wiać o bry­dżu z obcą pa­nią, ale mimo woli za­czy­na czuć się wspól­ni­kiem ja­kiejś kon­spi­ra­cji, bo czyż ta pani Ela nie za­zna­czy­ła wy­raź­nie, że są na świe­cie „my”, czy­li ona i pan Ju­rek, i „ona”, bu­rzą­ca każ­dą chwi­lę spo­ko­ju, pod­pa­tru­ją­ca, pod­słu­chu­ją­ca, wę­szą­ca zdra­dę… żona!

Na cu­dze­go męża czy­ha nie tyl­ko pani Ela. Łow­czyń jest w owym pen­sjo­na­cie aż trzy i wszyst­kie wy­sta­wia­ją na nie­go świe­cą­ce lufy swo­ich za­bój­czych oczu. I wszyst­kie trzy za­czy­na­ją być dla bied­nej żony nie­moż­li­wie im­per­ty­nenc­kie. Kła­nia­ją jej się, jed­na za­dzie­ra­niem nosa do góry, dru­ga marsz­cze­niem go, trze­cia zaś uda­je, że fo­tel, na któ­rym spo­czy­wa żona, jest pu­sty i gwał­tem chce na nim usiąść.

Do­pro­wa­dza­ją ją tym do pa­sji, za­czy­na być dla tych pań rów­nie nie­uprzej­ma i ma­rzy o prze­nie­sie­niu się wraz z mę­żem do in­ne­go pen­sjo­na­tu.

– Żona pana taka za­zdro­sna – skar­ży się Ela. – Ma do mnie żal… niech pan ją oszczę­dza, to bie­dac­two… Mimo woli psu­je­my jej wa­ka­cje… Wczo­raj nie od­kło­ni­ła się Koci… Wła­ści­wie po co pan się z nią oże­nił?

Cu­dzy mąż re­agu­je oschłą od­po­wie­dzią, ale w jego du­szy po­wsta­je po­wo­li prze­świad­cze­nie, że Ma­ry­sia rze­czy­wi­ście za­czy­na być za­zdro­sną żoną i chce krę­po­wać jego swo­bo­dę. Przy­po­mi­na so­bie książ­kę, któ­rą kie­dyś czy­tał o Chi­nach, opi­su­ją­cą, że chiń­skie pra­wo obo­wią­zy­wa­ło tyl­ko ko­bie­tę do bez­względ­nej wier­no­ści wo­bec męża, męża zaś – tyl­ko do wier­no­ści wo­bec ce­sa­rza.

Ma­ry­się trze­ba by tam za­wieźć na ja­kiś czas – my­śli zło­śli­wie – od­uczy­ła­by się ro­bie­nia min, dla­te­go tyl­ko, że mi tu­taj pa­nie tro­chę asy­stu­ją! W do­dat­ku Ela skar­ży się:

– Czym ja so­bie za­słu­ży­łam na to, że pań­ska żona od­wra­ca się ode mnie na pla­ży?

– Może chcia­ła so­bie ple­cy osło­nić?

– Od mo­je­go bla­sku! Czy ja na­praw­dę tak błysz­czę wśród in­nych bab?

„Cu­dza wła­sność” za całą od­po­wiedź kła­dzie cięż­ką, opa­lo­ną łapę na wą­ziut­kiej rą­czy­nie Eli.

– Och! Nie tak moc­no, brzyd­ki chło­pa­ku! – Lek­ki klap­sik, spoj­rze­nie za­wo­alo­wa­ne mgieł­ką i już po chwi­li po­waż­nie: – Pro­szę niech pan dziś do mnie zaj­dzie po ko­la­cji i ra­zem ura­dzi­my, w jaki spo­sób ją uspo­ko­ić i wy­tłu­ma­czyć jej, że nie je­stem pań­ską ko­chan­ką…

Cu­dzy mąż zdzi­wił się. Pod­da­wa­no mu śmia­łe moż­li­wo­ści, o któ­rych mu się nie śni­ło na­wet. Dziel­na ama­zon­ka bra­ła prze­szko­dę z bra­wu­rą, bez mru­gnię­cia, pa­trząc mu śmia­ło w oczy. Za­czer­wie­nił się i z wiel­kie­go zmie­sza­nia przy­jął za­pro­sze­nie na wie­czór. Na­stęp­ne­go dnia pani Ela wy­zy­wa­ją­co pa­trzy­ła na żonę.

Przed ko­la­cją Ela po­czę­ła coś za­wzię­cie szep­tać z Ko­cią:

– Jak wiesz, jadę za ty­dzień, od­stą­pię ci Ju­ra­ska, o ile mi po­ży­czysz na mo­del twój pa­ry­ski płaszcz wie­czo­ro­wy. In­a­czej, ko­tecz­ku, będę mu śpie­wa­ła hym­ny po­chwal­ne na cześć Jagi.

Przy ko­la­cji Ela była ja­kaś dziw­nie czu­ła dla pani „Ju­ra­sko­wej”.

– Co się pani sta­ło? Taka cze­goś ład­na. Skąd ta zmia­na? Kry­ni­ca za­czy­na słu­żyć… – I na­gle: – O, ja­kaś nie­świe­ża ta­sie­mecz­ka wy­glą­da zza de­kol­tu!

– Już ją scho­wa­łam!

Mąż sły­szał, za­wsty­dził się za swo­ją żonę, a tym­cza­sem żad­nej ta­sie­mecz­ki w ogó­le nie było. Ot, chwyt. Catch as catch can!

Pani Ela wy­je­cha­ła i ze Lwo­wa na­pi­sa­ła list. Po­le­ca­jąc cu­dze­mu mę­żo­wi Ko­cię.

„Pan się tak nu­dzi – ona tak­że, po­win­ni­ście się ra­zem spik­nąć”. List był poza tym ogrom­nie po­etycz­ny. „Pi­szę, le­żąc (ko­kie­to­wa­ła li­stow­nie) – okry­ta je­dwab­ną żół­tą koł­drą, my­ślę o to­bie, Ju­ras, i słu­cham śpie­wu sło­wi­ków…” (Był to już ko­niec sierp­nia, ale gdzież­by sło­wik nie za­śpie­wał dla pani Eli!)

Ko­cia była mniej po­etycz­na od Eli, ale za to taki „dzie­ciak”. W or­bi­cie jej „in­te­li­gen­cji” i we­so­ło­ści czło­wiek się czuł, jak­by miał dzie­sięć lat.

– Ona dla pana za sta­ra! – ma­wia­ła o żo­nie Ju­ra­ska.

A opusz­czo­na żona my­śla­ła tak:

„O, let­nicz­ki buj­ne, któ­re w wal­ce o byt z męż­czy­zną uży­wa­cie wszyst­kich do­zwo­lo­nych i nie­do­zwo­lo­nych chwy­tów. W isto­cie uro­ki ską­pe, po­zba­wio­ne ser­ca i mó­zgu, znu­dzo­ne to­wa­rzy­stwem wła­sne­go «do­zgon­ne­go», czy­ha­cie, aże­by wejść mię­dzy mał­żeń­stwa. Wiedz­cie więc, że to rów­nie brzyd­ko, jak skraść dru­giej pani to­reb­kę i pa­ra­do­wać z nią, mó­wiąc: – Pani mia­ła po­dob­ną to­reb­kę, nie­praw­daż? Co, zgu­bio­na? Ach, w tym pen­sjo­na­cie tak wszyst­ko gi­nie… Mu­szę uwa­żać, je­śli ten ro­dzaj to­re­bek jest taki «zgub­ny»”.

Pani Jaga mia­ła swój wła­sny sys­tem: a mia­no­wi­cie pię­cio­let­nią có­recz­kę wy­tre­so­wa­ła na dzie­cię „apor­tu­ją­ce”. Dzie­ci­na pod­cho­dzi­ła do ob­cych pa­nów na let­ni­skach, sia­da­ła im na ko­la­nach lub, re­cho­cząc, po­ry­wa­ła im la­skę czy ka­pe­lusz – wów­czas ma­mu­sia z wdzię­kiem pod­cho­dzi­ła, prze­pra­sza­jąc:

– Ona tak pana ko­cha, że nie wi­dzę in­nej rady, jak po­pro­sić pana do na­sze­go sto­li­ka… Dziu­dzio­wa je­stem z Kielc. Baś­ko, jak ty się za­cho­wu­jesz! Nie, do­praw­dy, co ten pan so­bie o nas po­my­śli!

Co po­my­śli? „Baby-jagi” nie dba­ją o to. Grunt, aby po­wie­dzia­no: „Pa­trz­cie, ta Jaga za­wsze jest oto­czo­na! Na­wet na ta­kim «bez­chło­piu» jak tu po­tra­fi­ła so­bie zna­leźć fa­ty­gan­ta”.

Jaga wie, że tyl­ko pierw­szy krok jest trud­ny. Męż­czy­zna ma ser­ce jak wosk, w za­sa­dzie twar­de, ale je­śli się je roz­to­pi go­rą­cy­mi spoj­rze­nia­mi i cie­pły­mi kom­ple­men­ta­mi, to wnet się roz­pły­wa. A poza tym so­lan­ki, bo­ro­win­ki, na­try­ski i zu­br­ki dają tyle zdro­wia. Z kimś prze­cież trze­ba się po­dzie­lić ra­do­sną no­wi­ną, że, jak po­wia­da Bal­zac: Ma­da­me a une san­té féro­ce!³

Więc: – Idź, Ba­siuch­na, idź, ko­cha­nie, Lala caca! Lala, tam przy sto­li­ku, da Ba­siu­ni cu­kiel­ta! – A gdy dziec­ko nie po­słu­cha, to z in­ne­go tonu: – No, co ja ka­za­łam zro­bić! Marsz, do tego pana!

Gdy zaś nie­wi­niąt­ko po­słusz­nie wy­ko­na roz­kaz, roz­le­ga się gło­śne wo­ła­nie: – Ba­sień­ko, co ro­bisz! Baś­ka! O Boże, ja­kie to dziec­ko nie­po­słusz­ne! Bar­dzo pana prze­pra­szam. To te pań­skie nie­bie­skie oczy tak ją ośmie­la­ją… Pan musi być strasz­nie do­bry! Do do­brych lu­dzi tak się dzie­ci gar­ną…

Żony atrak­cyj­nych mę­żów, znaj­du­ją­ce się z nimi na let­ni­skach, roz­ma­icie re­agu­ją na za­ku­sy bab: Jag, El i Koć. Jed­ne chcą się ze­mścić i pró­bu­ją też flir­to­wać, ale zwy­kle, nie­ste­ty, nie ma żad­ne­go męż­czy­zny „ko­cha­ble” na pla­cu. Inne wal­czą o swój skarb i sta­ją się śmiesz­ne, inne znów cier­pią w mil­cze­niu, mó­wiąc póź­niej, że wody kry­nic­kie, tru­ska­wiec­kie czy cie­cho­ciń­skie szko­dzą zdro­wiu. Naj­wła­ściw­szą me­to­dę ob­ra­ła pew­na dama, któ­ra, zmiar­ko­waw­szy sy­tu­ację, na­pi­sa­ła do dwóch pięk­no­ści, in­te­re­su­ją­cych się żywo jej mę­żem, na­stę­pu­ją­cy list:

Dzię­ku­ję pa­niom z góry za do­sko­na­łą za­ba­wę, któ­rą pa­nie mają za­miar do­star­czyć mo­je­mu mę­żo­wi. Do­bro­czyn­ność pań god­na jest po­chwa­ły. Chło­pi­sko, znu­dzo­ne ku­ra­cją, chęt­nie się ro­ze­rwie, mnie zaś bę­dzie miał co opo­wia­dać, co zresz­tą za­wsze w po­dob­nych wy­pad­kach czy­ni. Za­zna­czam, że nie mam za­mia­ru bro­nić mu tej tak ma­łej, sto­sun­ko­wo, przy­jem­no­ści. – Z sza­cun­kiem etc…MISS CHA­PLIN

Pe­wien dżen­tel­men roz­ma­wiał kie­dyś w to­wa­rzy­stwie z jed­ną mło­dą pan­ną.

O czym­że przy­zwo­ity dżen­tel­men może roz­ma­wiać z pa­nien­ka­mi, jak nie o fil­mach? Boy­er, Bodo i Bog­da – oto po­sta­cie, z któ­ry­mi mło­de pan­ny są świet­nie obe­zna­ne. Nig­dy nie po­my­lą imie­nia z na­zwi­skiem, co je­śli cho­dzi o ak­to­rów ame­ry­kań­skich by­ło­by tak wy­tłu­ma­czal­ne, nie po­wie­dzą więc: Ro­gers Gin­ger, Jana La, Wi­thers Grant lub Co­oper Gary, tyl­ko tak jak na­le­ży. Uma­wia­ją się z mło­dzień­ca­mi na ka­jak lub na ba­sen pły­wac­ki, a po­tem chcą mieć „pięć mi­nut dla du­szy”, czy­li krót­ką dy­ser­ta­cję na te­ma­ty fil­mo­we.

– Jaki film zro­bił na pani wra­że­nie? – za­py­tał ów dżen­tel­men.

– Film z Cha­pli­nem Świa­tła wiel­kie­go mia­sta – od­par­ła bez wa­ha­nia mło­da pan­na. – Szko­da, że tego fil­mu nie wzno­wią, po­szła­bym na nie­go chęt­nie jesz­cze raz. Jest to chy­ba naj­bar­dziej ży­cio­wy film, jaki mi się kie­dy­kol­wiek zda­rzy­ło oglą­dać – cią­gnę­ła da­lej, z wy­pie­ka­mi na twa­rzy.

– Do­praw­dy? – zdzi­wił się dżen­tel­men. – A mnie się zda­je, że wła­śnie ob­fi­tu­je on w fan­ta­stycz­ne, nie­praw­do­po­dob­ne sy­tu­acje.

– Pan wi­docz­nie nie zna ży­cia – od­par­ła z po­wa­gą pa­nien­ka. – Niech pan so­bie przy­po­mni ów po­wta­rza­ją­cy się w tym fil­mie mo­tyw bo­ga­cza, któ­ry tyl­ko po pi­ja­ne­mu po­zna­je Cha­pli­na, gra­ją­ce­go tam rolę bied­ne­go włó­czę­gi, za­pra­sza go do sie­bie, trak­tu­je jak swo­je­go naj­więk­sze­go przy­ja­cie­la, go­ści wspa­nia­le, ob­wo­zi wła­snym au­tem, a na trzeź­wo nie po­zna­je go wca­le. Ten film po­wi­nien do­stać zło­ty me­dal!

– Więc pani uwa­ża, że tego ro­dza­ju wy­pad­ki mogą się w ży­ciu ła­two zda­rzyć? Nie wy­da­je mi się to praw­do­po­dob­ne. Wi­dzia­łem już za­la­nych dżen­tel­me­nów, ca­łu­ją­cych ko­nia do­roż­kar­skie­go i mó­wią­cych do szo­fe­ra tak­sów­ki: „Dzio­becz­ku”, ale żeby ktoś po pi­ja­ne­mu za­pra­szał kil­ka­krot­nie do swo­je­go miesz­ka­nia bied­ne­go włó­czę­gę, uwa­ża­jąc go za swo­je­go naj­więk­sze­go przy­ja­cie­la, a wy­trzeź­wiaw­szy, nie wie­dział zu­peł­nie, co to za je­den i skąd się u nie­go wziął, to może się zda­rzyć tyl­ko na fil­mie!

– Może pan mi wie­rzyć, że nie tyl­ko na fil­mie – wes­tchnę­ła pa­nien­ka – a na do­wód, że mam ra­cję, opo­wiem panu przy­go­dę, któ­ra spo­tka­ła moją naj­więk­szą przy­ja­ciół­kę…

(To zna­czy, chce mó­wić o so­bie! – po­my­ślał dżen­tel­men, któ­ry był znaw­cą ko­biet.)

– Otóż owa przy­ja­ciół­ka po­zna­ła na jed­nym balu świet­ne­go mło­dzień­ca, o bar­dzo do­brym na­zwi­sku i pięk­nym ma­jąt­ku. Mło­dzie­niec ten asy­sto­wał jej przez cały wie­czór, po czym za­pro­po­no­wał jej prze­jażdż­kę wła­snym wo­zem do Wi­la­no­wa. Pod­czas owej za­wrot­nej jaz­dy mo­jej przy­ja­ciół­ce zu­peł­nie za­wró­ci­ło się w gło­wie, a on oświad­czył jej, że ją ko­cha i że całe ży­cie chce z nią jeź­dzić do Wi­la­no­wa. „Jak mam to zro­zu­mieć?” – za­py­ta­łam, to zna­czy za­py­ta­ła moja przy­ja­ciół­ka. „Jak naj­po­waż­niej” – od­parł mło­dzie­niec i zło­żył na jej ustach na­rze­czeń­ski po­ca­łu­nek. „Ju­tro przyj­dę do ro­dzi­ców pani oświad­czyć się o jej łap­kę…” I wie pan, co się sta­ło? Nie tyl­ko, że się nie zja­wił, ale na na­stęp­nym balu po­pro­sił jed­ne­go ze swo­ich ko­le­gów, aże­by go owej pan­nie przed­sta­wił.

W ja­kiś czas póź­niej w to­wa­rzy­stwie, gdzie po­da­wa­no whi­sky, à di­scrétion⁴ znów jej się oświad­czył. Przy­ję­ła owe oświad­czy­ny, po­nie­waż zdą­ży­ła się już w nim za­ko­chać…

– No i na czym się skoń­czy­ło?

– Na tym, że jej na dru­gi dzień na uli­cy nie po­znał, mimo że mu się pierw­sza ukło­ni­ła… Mó­wię panu, że ów film z Cha­pli­nem to naj­bar­dziej ży­cio­wy film, jaki kie­dy­kol­wiek zo­stał wy­świe­tlo­ny…ŻYWE BU­DZI­KI

Mu­chy, ka­ra­ko­ny i pa­ją­ki ze swo­ją ole­istą czar­no­ścią za­wsze mi ro­bią wra­że­nie ma­łych, pre­cy­zyj­nie wy­ko­na­nych ma­szy­nek z ja­kie­goś nie­zna­ne­go nam bli­żej me­ta­lu. Zda­wa­ło­by się, że nie po­my­sło­wa, lu­bu­ją­ca się w ko­lo­rach przy­ro­da jest twór­czy­nią tych ma­szy­nek, ale że stwo­rzy­ła je gar­dziel lo­ko­mo­ty­wy, że­la­zny dźwig lub ma­szy­na ro­ta­cyj­na.

Nie­na­wiść much do czło­wie­ka jest spra­wą, nad któ­rą war­to by się za­sta­no­wić. Co za­wi­nił im czło­wiek, któ­ry prze­cież z więk­szą pa­sją tępi my­szy, ka­ra­ko­ny i inne „noc­ne mar­ki” – nie wia­do­mo! Ole­isty, dość wstręt­ny ka­ra­kon, któ­ry na wi­dok czło­wie­ka pierz­cha, wzbu­dza w nim o wie­le więk­szy wstręt niż mu­cha, ten nie­ubła­ga­ny wróg, żywy bu­dzik, nie­mo­gą­cy znieść wi­do­ku śpią­ce­go smacz­nie czło­wie­ka. Mu­cha jest sa­dyst­ką, roz­bu­dzo­ny czło­wiek prze­sta­je ją mo­men­tal­nie in­te­re­so­wać, jej naj­więk­szą pa­sją, wprost na­mięt­no­ścią, jest wleźć śpią­ce­mu pod koł­drę, na swo­ich dru­cia­nych nóż­kach prze­biec po­przez po­most ra­mie­nia i gło­śno, w sam nos, za­cząć mu opo­wia­dać naj­róż­niej­sze brzda­ły. Za­czy­na się wów­czas wal­ka za­spa­ne­go, cięż­kie­go Go­lia­ta, z ma­łym uskrzy­dlo­nym Da­wid­kiem. Paf! Go­liat pe­wien jest, że mu­cha ugo­dzo­na mach­nię­ciem ręcz­ni­ka pa­dła mar­twa, a tym­cza­sem bzzzzz! Już jest na no­sie, żeby pro­sto­pa­dle lą­do­wać na uchu nie­szczę­śni­ka. Czło­wiek, nie­ob­da­rzo­ny przez na­tu­rę na­tu­ral­ną mu­cho­łap­ką, w czym stoi ni­żej od eg­zo­tycz­nych, owa­do­żer­nych kwia­tów, ma jako je­dy­ną obro­nę prze­ciw­ko tego ro­dza­ju wro­gom swój świet­nie funk­cjo­nu­ją­cy mózg. Mózg ten po­zwo­lił mu wy­na­leźć lep na mu­chy, któ­ry w ma­łym stop­niu po­mścił wszyst­kich przed­wcze­śnie obu­dzo­nych. Z jaką sza­tań­ską sa­tys­fak­cją, iście bol­sze­wic­ką, spo­glą­da­my, jak wróg bo­ry­ka się na le­pie z wła­sny­mi no­ga­mi i skrzy­dła­mi. Za­cho­wu­je się jak tu­ry­sta, któ­ry do­stał się w lep­ki, głę­bo­ki śnieg. Chce wy­cią­gnąć jed­ną nogę, ale tym­cza­sem dru­ga za­pa­da się w śnieg głę­bo­ko. Za­czy­na go ogar­niać pa­ni­ka i w koń­cu pada ze zmę­cze­nia.

„Czło­wie­kiem-mu­chą” zwy­kli­śmy na­zy­wać nie­bez­piecz­nych dla sie­bie wa­ria­tów, któ­rzy łażą po pro­sto­pa­dłych ścia­nach, włó­czą się po gzym­sach wie­lo­pię­tro­wych ka­mie­nic itd. Ta na­zwa od­po­wia­da­ła­by jesz­cze le­piej wszyst­kim tym, któ­rzy bliź­nich swo­ich bu­dzą o świ­cie, uwa­ża­jąc, że cu­dzy sen nie po­wi­nien się w ogó­le li­czyć. Kto­kol­wiek wy­bie­ra się la­tem nad pol­skie mo­rze, po­wi­nien się do­bro­wol­nie i za­wcza­su wy­bić ze snu, po­nie­waż o nor­mal­nym spa­niu z wie­czo­ra do rana nie może tam być mowy.

W Ja­star­ni Ka­szu­bi, z któ­rych co dru­gi na­zy­wa się sym­bo­licz­nie Bu­dzisz, już o świ­cie prze­cho­dząc koło dom­ków ry­bac­kich na­pcha­nych let­ni­ka­mi, ostry­mi, wrza­skli­wy­mi gło­sa­mi oznaj­mia­ją o swo­im ist­nie­niu. W Ju­ra­cie nie ma wpraw­dzie Ka­szu­bów, ale są za to mło­de ko­bie­ty lu­bią­ce się ba­wić, po­wiew­ne ga­ze­le, któ­re tu­po­tem swo­ich nó­żek po ho­te­lo­wych scho­dach bu­dzą co noc nie­szczę­snych let­ni­ków. W jed­nym z tam­tej­szych luk­su­so­wych ho­te­li, w któ­rym moż­na do­stać wszyst­ko, prócz spo­ko­ju, ro­ze­gra­ła się nie­daw­no na­stę­pu­ją­ca sce­na:

Pew­na miesz­ka­ją­ca w owym ho­te­lu dama była o trze­ciej w nocy zbu­dzo­na przez gło­sy po­wra­ca­ją­cych z za­ba­wy. Roz­złosz­czo­na otwo­rzy­ła okno i krzyk­nę­ła groź­nie:

– Pro­szę być ci­cho!

Zbu­dzo­na jej krzy­kiem są­siad­ka otwo­rzy­ła rów­nież okno, wo­ła­jąc:

– Co to za krzy­ki, ja chcę spać!

Prze­ra­żo­ny jej wrza­skiem dżen­tel­men, miesz­ka­ją­cy na par­te­rze, otwo­rzył z trza­skiem okno:

– Pro­szę o spo­kój! – ryk­nął na cały ho­tel.

Owa „to­wa­rzy­ska za­ba­wa” trwa­ła do rana i nikt tej nocy nie zmru­żył oka.

Na żywe bu­dzi­ki, mu­chy, wy­na­lazł czło­wiek sku­tecz­ne lepy, na „lu­dzi-mu­chy” nie wy­na­le­zio­no do­tych­czas od­po­wied­nie­go środ­ka.

A zda­wa­ło­by się, że jest on tak pro­sty: tro­chę kul­tu­ry i sza­cun­ku dla cu­dze­go snu i wy­po­czyn­ku. Ta­kie pro­ste, a tak wi­docz­nie trud­ne do wy­ko­na­nia!SPO­SÓB NA CEL­NI­KÓW

Lu­dzie lu­bią się szwen­dać. Mają to we krwi jesz­cze z cza­sów sław­nej wę­drów­ki lu­dów. Roz­bi­ja­ją się po świe­cie, choć­by bez ja­kich ta­kich wy­gód, nie­kie­dy sy­pia­jąc na twar­dych po­dusz­kach wła­sne­go ra­mie­nia lub wca­le. A wszyst­ko po to, aże­by wró­ciw­szy do domu, po­wie­dzieć z ulgą: „Wszę­dzie do­brze, ale w domu naj­le­piej!”.

Wy­ciecz­ki za­gra­nicz­ne są wła­śnie dla owych ama­to­rów włó­cze­nia się po świe­cie. Owe wy­jaz­dy moż­na by na­zwać „jaz­dą na gapę”. Po­dróż­ni­cy ci – to przede wszyst­kim człon­ko­wie wiel­kiej ro­dzi­ny ga­piów, od któ­rych na świe­cie się roi. Są to ci sami, któ­rzy bio­rą na wi­do­wi­ska sto­ją­ce miej­sca, któ­rzy pod­czas wiel­kich uro­czy­sto­ści i po­cho­dów sto­ją w tłu­mie od rana, „aże­by tyl­ko coś zo­ba­czyć”. Któ­rzy pod­czas ulicz­nej ka­ta­stro­fy po­zo­sta­ją jesz­cze chwi­lę po od­jeź­dzie ka­ret­ki po­go­to­wia, bo „a nuż się jesz­cze coś zda­rzy…”.

Bo­ha­te­rom uga­nia­ją­cym się po świe­cie gro­zi za­wsze nie­ubła­ga­na po­stać cel­ni­ka! Cel­ni­cy już w cza­sach bi­blij­nych nie mie­li do­brej opi­nii. Uczest­ni­cy za­gra­nicz­nych wy­cie­czek mają cały po­byt za gra­ni­cą za­tru­ty tym kosz­ma­rem, któ­ry ich w po­wrot­nej dro­dze nie omi­nie. Ku­po­wa­nie za gra­ni­cą ta­nich dro­bia­zgów sta­ło się grze­chem. Ale któż z nas nie lubi grze­szyć? Bied­ne „ga­pie” za­wią­zu­ją so­bie więc dam­skie poń­czo­chy za­miast kra­wat­ki, przed cłem prze­bie­ra­ją się od stóp do głów w nowe, na­by­te za gra­ni­cą, przed­mio­ty. Mę­czą się, de­ner­wu­ją i na gwałt wy­pi­ja­ją z bu­tel­ki reszt­ki „ku­ra­cji wi­no­gro­no­wej”. Cel­ni­cy jed­nak cza­sem by­wa­ją ja­koś po­błaż­liw­si. Pe­wien cel­nik, gdy z za­mknię­te­go oclo­ne­go ku­fer­ka za­pisz­cza­ła na­gle przy­ci­śnię­ta za­baw­ka, ukry­ta wśród bie­li­zny, ro­ze­śmiał się tyl­ko. Inny, gdy mu dama po­wra­ca­ją­ca z Pa­ry­ża dała do ocle­nia tyl­ko pa­pier li­sto­wy, rzekł z wes­tchnie­niem: „Więc nic in­ne­go nie wie­zie pani z Pa­ry­ża, co za cza­sy!”.

Ta­kich jed­nak jest mało, na ogół są to pa­no­wie twar­dzi, po­zba­wie­ni ser­ca i su­mie­nia, któ­rych nie wzru­szy na­wet mat­ka pła­czą­ca gorz­ko nad za­bra­nym jej niedź­wie­dziem z plu­szu.

Pe­wien po­dróż­nik zna­lazł jed­nak, jak mi opo­wia­da­no, na cel­ni­ka wła­ści­wy spo­sób.

– Co to jest? – za­sy­czał cel­nik, wy­cią­ga­jąc z jego wa­liz­ki skó­rza­ną dam­ską to­reb­kę.

– Dam­ska to­reb­ka.

– Musi pan ów przed­miot dać do ocle­nia. Bę­dzie to kosz­to­wa­ło oko­ło dwu­dzie­stu zło­tych.

– Nie mam tyle, prze­cież wol­no nam mieć przy so­bie tyl­ko trzy zło­ci­sze…

– To w ta­kim ra­zie bę­dzie pan zmu­szo­ny po­zo­sta­wić ten przed­miot na cle!

– Pa­nie! – wy­krzyk­nął w na­tchnie­niu ów pa­sa­żer. – Ja zo­sta­wię tę to­reb­kę na cle, ale ży­czę panu, aże­by pan, wra­ca­jąc kie­dyś z za­gra­ni­cy, nic swej żo­nie nie przy­wiózł.

Prze­kleń­stwo to po­dob­no tak prze­ra­zi­ło cel­ni­ka, któ­ry był żo­na­ty, że wło­żył z po­wro­tem to­reb­kę do wa­liz­ki i bez sło­wa wy­szedł z prze­dzia­łu…ZDRO­WA PRZY­JEM­NOŚĆ

…Pew­na dama z dwo­ru Lu­dwi­ka XIV obie­ca­ła wy­rzec się raz na za­wsze naj­więk­szej ra­do­ści, to zna­czy… ob­ga­dy­wa­nia bliź­nich. Kie­dyś w to­wa­rzy­stwie, w któ­rym się znaj­do­wa­ła, po­czę­to krę­cić na roż­nie jej naj­więk­szą ry­wal­kę. Każ­dy si­lił się, aże­by zdy­stan­so­wać swo­je­go po­przed­ni­ka jesz­cze więk­szą zło­śli­wo­ścią na te­mat nie­obec­nej. Owa dama, pa­mię­ta­jąc o zło­żo­nej przy­się­dze, mil­czy przez ja­kiś czas, po czym za­czy­na brać w obro­nę swą ry­wal­kę. Jej po­chwa­ły skła­da­ją się jed­nak z tylu „ale”, „gdy­by”, „tyl­ko”, „nie­ste­ty” i tak da­lej, że w koń­cu z owych po­chwał wy­cho­dzi ob­mo­wa sto­kroć zło­śliw­sza niż wszyst­kie po­przed­nie.

*

Ob­mo­wa jest bez­sprzecz­nie złym na­ło­giem i nie­zdro­wym przy­zwy­cza­je­niem, ale tyl­ko dla tego, któ­re­go się ob­ma­wia, dla tego zaś, któ­ry lu­bu­je się w ob­ma­wia­niu, jest to pew­ne­go ro­dza­ju nar­ko­tyk. Ile razy wi­dzie­li­śmy lu­dzi cho­rych i po­zba­wio­nych sił, któ­rzy za­po­mi­na­li o wła­snych cier­pie­niach, gdy się przy nich za­czę­ło roz­ma­wiać w spo­sób zło­śli­wy o ich zna­jo­mych. Głu­si za­czy­na­ją wów­czas do­sko­na­le sły­szeć, me­lan­cho­li­cy lub oso­by do­tknię­te cięż­kim cier­pie­niem mo­ral­nym za­czy­na­ją śmiać się ocho­czo i tak da­lej.

Dwie przy­ja­ciół­ki szły kie­dyś z wi­zy­tą do trze­ciej, miesz­ka­ją­cej na pią­tym pię­trze.

– Czu­ję, że nie doj­dę – rze­kła pierw­sza, sa­piąc.

– Tę wi­zy­tę opła­cę ata­kiem ser­ca – rze­kła dru­ga.

– Bo któż wi­dział miesz­kać tak wy­so­ko w domu, gdzie nie ma win­dy…

– I to w do­dat­ku bę­dąc oso­bą za­moż­ną…

– Czy to praw­da, że ona jest taka ską­pa?

– Sza­le­nie! Jak na przy­kład urzą­dza u sie­bie przy­ję­cie, to za­wsze z wes­tchnie­niem pyta się, czy ktoś jesz­cze nie po­zwo­li her­ba­ty?

– Ha, ha, ha. Do tego stop­nia?

– Albo czę­stu­je w for­mie ne­ga­tyw­nej: „Już nie bę­dziesz pił wię­cej kawy?” lub: „To­bie wino szko­dzi, praw­da?”, albo: „Jaś nie chce wię­cej pie­cze­ni?”. Ską­pi­ra­dło ja­kich mało…

– Czy ona dla cie­bie jest ład­na?

– Ład­na w żad­nym wy­pad­ku, co naj­wy­żej in­te­re­su­ją­ca…

– Nie ro­zu­miem, jak moż­na być in­te­re­su­ją­cą, ma­jąc ta­kie nogi…

– Gdy­bym była sło­niem, za­in­te­re­so­wa­ła­bym się nią, ale gdy­bym była męż­czy­zną, nie spoj­rza­ła­bym na­wet na nią…

– Ja to samo. Poza tym nie umie się ubrać…

– Po­patrz! Już je­ste­śmy na gó­rze. Nie ro­zu­miem, ja­kim spo­so­bem do­szły­śmy tak pręd­ko na pią­te pię­tro?

– I to bez naj­mniej­sze­go zmę­cze­nia…

– Ja się na­wet nie za­sa­pa­łam…

– Gdy szłam tu kie­dyś sama, to mu­sia­łam od­po­czy­wać na każ­dym pię­trze…

– No bo tak się miło ga­wę­dzi­ło, że się za­po­mnia­ło o zmę­cze­niu…„KWA­KWA­DU”

„Kwa­kwa­du” nie ma nic wspól­ne­go z pa­pu­gą ka­ka­du – „kwa­kwa­du” to w ję­zy­ku tro­briandz­kim (patrz: książ­ki prof. Ma­li­now­skie­go) wy­ciecz­ka dwoj­ga mło­dych na łono przy­ro­dy. Za­ko­cha­na tro­briandz­ka par­ka ubra­na w stro­je „mi­mi­krza­ste” (od sło­wa mi­mi­kra), czy­li w li­ście, sło­mę i kwia­ty, uda­je się na zło­ci­sto-zie­lo­ne wy­brze­że Wysp Tro­briandz­kich gwo­li nie­win­nym igrom i uciecz­ce przed ludź­mi.

Tro­briand­czy­cy w wie­lu oby­cza­jach róż­nią się od nas za­sad­ni­czo, przede wszyst­kim uwa­ża­ją je­dze­nie za akt nie­este­tycz­ny i przy wspól­nych bie­sia­dach ucie­ka­ją z ja­kimś tłu­stym kę­sem w krza­cza­ste gę­stwi­ny, po­dob­nie jak psy, gdy zdo­bę­dą sma­ko­wi­tą kość. Je­dze­nie jako funk­cja czy­sto fi­zjo­lo­gicz­na, a za tym po­zba­wio­na wszel­kiej po­ezji, nie po­win­no być we­dług nich wy­ko­ny­wa­ne na oczach ludz­kich. Uczest­ni­cy uro­cze­go „kwa­kwa­du” nie za­bie­ra­ją ze sobą żad­nych za­pa­sów i tyl­ko ukrad­kiem, wy­ko­rzy­stu­jąc mo­ment, kie­dy jed­no z nich wej­dzie do wody, mó­wią so­bie: „A, B, C – wi­ta­min chcę!” – i zry­wa­ją szyb­ko ba­na­ny, ana­na­sy lub świe­ży „gra­ha­mek” z chle­bo­we­go drze­wa. „Kwa­kwa­du”, czy­li uciecz­ka w przy­ro­dę dwoj­ga za­ko­cha­nych, ist­nie­je rów­nież w Eu­ro­pie, choć­by w Kra­ko­wie, gdzie dzi­kie brze­gi Wi­sły sta­no­wią dla za­ko­cha­nych nie­sły­cha­nie od­po­wied­ni te­ren. Kra­kow­skie „kwa­kwa­du” od­by­wa­ją się za­zwy­czaj na ka­ja­ku, któ­re­go dziób za­nu­rza się w wo­dzie z po­wo­du prze­ła­do­wa­nia za­pa­sa­mi. W prze­ci­wień­stwie do przy­zwo­itych Tro­briand­czy­ków Eu­ro­pej­czy­cy uwa­ża­ją je­dze­nie za punkt kul­mi­na­cyj­ny każ­dej wy­ciecz­ki:

– Je­śli nie ma od­po­wied­nich za­pa­sów, to po co je­chać na wy­ciecz­kę?

Po dłuż­szym ty­ra­niu w górę rze­ki zmę­cze­ni „za­pa­śni­cy” roz­kła­da­ją się wraz ze swo­imi za­pa­sa­mi na dzi­kiej pla­ży i nie roz­glą­da­jąc się na­wet wo­ko­ło sie­bie, po­czy­na­ją „wci­nać” z za­pa­łem: kieł­ba­sę, jaja na twar­do, ka­nap­ki, po­pi­ja­jąc to wszyst­ko rzę­si­ście kawą lub her­ba­tą. Po wy­koń­cze­niu za­pa­sów kła­dą się i słod­ko drze­mią, śniąc o za­sob­nej ko­la­cji, któ­ra na nich cze­ka w domu. Kra­kow­skie „kwa­kwa­du” mia­ło­by mimo to sza­lo­ny urok, gdy­by lu­dzie na­resz­cie zro­zu­mie­li, że praw­dzi­we „kwa­kwa­du” nie może się od­by­wać w czwór­kę lub w trój­kę, a je­dy­nie w dwój­kę.

– Two is com­pa­ny – three is a crowd – po­wia­da­ją mą­drzy An­gli­cy, co po pol­sku brzmia­ło­by: „Par­ka to kom­pa­nia – trój­ka… tłum”.

Cie­ka­we jest, że lu­dzie nie chcą zro­zu­mieć, że mło­da mał­żeń­ska para może się w so­bie ko­chać i pra­gnąć sa­mot­ne­go „kwa­kwa­du” w sło­necz­ną, let­nią nie­dzie­lę.

Jed­ni moi zna­jo­mi są wła­śnie w tej sy­tu­acji, obo­je pra­cu­ją cały ty­dzień, cie­sząc się na nie­dzie­lę, któ­rą pra­gną spę­dzić w wo­dzie i na słoń­cu. Czy my­śli­cie, że ich zna­jo­mi da­dzą im po­je­chać ka­ja­kiem we dwój­kę? Nic po­dob­ne­go, już od piąt­ku za­mę­cza­ją ich te­le­fo­na­mi, uma­wia­ją się z nimi, przy­go­to­wu­ją za­pa­sy. Szcze­gól­nie jed­na mło­da pan­na nie daje im spo­ko­ju:

– O któ­rej go­dzi­nie wy­ru­sza­my? – pyta przez te­le­fon.

– Gdzie punkt zbor­ny?

– Co­ście przy­go­to­wa­li za za­pa­sy? i tak da­lej.

Mło­de mał­żeń­stwo, prze­kli­na­jąc w du­chu uprzy­krzo­ną „ki­bic­kę”, przez li­tość i uprzej­mość za­bie­ra ją ze sobą na trze­cie­go.

– Czy już nig­dy nie po­je­dzie­my sami? – skar­ży się mło­da mę­żat­ka swo­je­mu mę­żo­wi.

– Trze­ba było od po­cząt­ku po­sta­wić kwe­stię ja­sno! – zło­ści się po­ślu­bie­niec.

I tak jest co nie­dzie­la (oczy­wi­ście o ile deszcz nie pada). Któ­re­goś nie­dziel­ne­go po­ran­ka te­le­fon:

– Nie­ste­ty, nie będę mo­gła z wami je­chać, je­stem taka za­zię­bio­na… Strasz­nie was prze­pra­szam za ten za­wód, wczo­raj jesz­cze my­śla­łam, że mi ten ka­tar przej­dzie…

Mło­da mę­żat­ka uda­je zmar­twio­ną.

– Jaka szko­da… – po­wia­da fał­szy­wie.

– Cóż, trud­no – od­po­wia­da przez za­ję­ty nos „ki­bic­ka”. – Mu­si­cie się do tego przy­zwy­cza­ić, że nie za­wsze będę mo­gła wam na wy­ciecz­kach asy­sto­wać. Daw­niej prze­cież nie­raz jeź­dzi­li­ście sami i do­brze było, a te­raz na­gle nie mo­że­cie się beze mnie obejść. Ja ro­zu­miem, że ze mną jest wam za­baw­niej, ale na­praw­dę dziś nie mogę! Wie­cie co, odłóż­cie tę wy­ciecz­kę na przy­szłą nie­dzie­lę, bo cóż to dla was za za­ba­wa tak we dwój­kę je­chać!Mag­da­le­na Sa­mo­zwa­niec (1894–1972, właśc. Mag­da­le­na Kos­sak) – pi­sar­ka, sa­ty­rycz­ka, au­tor­ka po­wie­ści, ba­jek i wier­szy. Przy­szła na świat w ar­ty­stycz­nej ro­dzi­nie Kos­sa­ków. Wnucz­ka Ju­liu­sza, cór­ka Woj­cie­cha Kos­sa­ka, młod­sza sio­stra po­et­ki Ma­rii Paw­li­kow­skiej-Ja­sno­rzew­skiej, stry­jecz­na sio­stra Zo­fii Kos­sak-Szczuc­kiej. Za­de­biu­to­wa­ła po­wie­ścią Na ustach grze­chu (1922) – pa­ro­dią Trę­do­wa­tej – co dało po­czą­tek jej ogrom­nej po­pu­lar­no­ści. Na­pi­sa­ła po­nad trzy­dzie­ści ksią­żek, m.in. Tyl­ko dla ko­biet (1946), Tyl­ko dla męż­czyzn (1958), Kry­sty­na i chło­py (1969) czy Za­lot­ni­ca nie­bie­ska (1973) – por­tret sio­stry, Ma­rii Paw­li­kow­skiej-Ja­sno­rzew­skiej. W 2009 roku w Wy­daw­nic­twie W.A.B. uka­za­ła się nie­pu­bli­ko­wa­na wcze­śniej książ­ka Z pa­mięt­ni­ka nie­mło­dej już mę­żat­ki, a w na­stęp­nych la­tach wzno­wio­ne zo­sta­ły Kart­ki z pa­mięt­ni­ka mło­dej mę­żat­ki (1926) oraz Tyl­ko dla dziew­cząt (1966).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: