Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

PL-BOY do kwadratu - ebook

Data wydania:
30 listopada 2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,25

PL-BOY do kwadratu - ebook

PL-BOY, czyli dziewięć i pół tygodnia z życia pewnej redakcji to debiut i równocześnie ogromny sukces autora. Sensacyjno-satyryczna książka opisuje kulisy działania ludzi mediów widzianych z perspektywy dwudziestoparolatka zatrudnionego w luksusowym miesięczniku dla mężczyzn. Książka bawi, wywołując u czytelnika paroksyzmy śmiechu, ale i przeraża w chwilach, gdy uświadamiamy sobie, że to nie groteska, lecz świetnie podpatrzona i brawurowo opisana rzeczywistość. Marcin Szczygielski przez kilka lat był dyrektorem artystycznym polskiej edycji „Playboya”, dzięki czemu swoim obserwacjom nadał piekący walor śmiechu, uderzającego niczym gogolowskie: „Z czego się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie!”. Zygmunt Kałużyński po lekturze PL-BOYA napisał: „Powieść Szczygielskiego jest triumfem humoru, obserwacji i złośliwości. Ale nie tylko: przynosi sensacyjny demaskatorski obraz kulisów redakcji współczesnego miesięcznika dla panów. Moja najbardziej pikantna lektura od lat!”.

Sukces książki zachęcił Szczygielskiego do napisania kontynuacji – w ten sposób powstała Wiosna PL-BOYA, czyli Życie seksualne oswojonych.
Śledzimy w niej losy znanych już bohaterów: idącej po trupach, niedouczonej PR-ówki Zeni, bezdusznej i kabotyńskiej pani prezes Bety oraz buntujących się – wewnętrznie – pracowników redakcji, którzy na co dzień wybierają konformizm. Pojawiają się nowe postacie: Alicja, prawa ręka nowego, zagranicznego prezesa firmy, specjalistka od human resources oraz wiecznie głodny nowych seksualnych podbojów ojciec narratora. I znowu jest śmiesznie i strasznie zarazem.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63841-09-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Marcin Szczygielski

Pi­sarz, dzien­ni­karz i gra­fik. Jest Au­to­rem po­wie­ści PL-BOY, Wio­sna PL-BOYA, Na­stur­cje i ćwo­ki oraz Far­foc­le na­mięt­no­ści. W paź­dzier­ni­ku 2007 roku wy­dał swo­ją pią­tą po­wieść za­ty­tu­ło­wa­ną Be­rek, któ­ra w cią­gu kil­ku ty­go­dni osią­gnę­ła sta­tus be­st­sel­le­ra. Rok póź­niej Au­tor do­ko­nał jej ad­ap­ta­cji te­atral­nej. Pre­mie­ra sztu­ki za­ty­tu­ło­wa­nej Be­rek, czy­li upiór w mo­he­rze, z Ewą Ka­sprzyk i Paw­łem Ma­ła­szyń­skim w ro­lach głów­nych, od­by­ła się 28 lu­te­go 2009 roku w war­szaw­skim Kwa­dra­cie, a sztu­ka we­szła na sta­łe do re­per­tu­aru tego te­atru. Od kwiet­nia 2009 roku ru­szy­ły przy­go­to­wa­nia do ekra­ni­za­cji Ber­ka. Szczy­giel­ski jest tak­że au­to­rem sztu­ki Wy­dmusz­ka, któ­rej pre­mie­ra prze­wi­dy­wa­na jest na luty 2010 roku. Je­sie­nią 2009 roku uka­za­ła się jego szó­sta po­wieść Ome­ga - pierw­sza w do­rob­ku Au­to­ra skie­ro­wa­na do młod­sze­go czy­tel­ni­ka.

Mar­cin Szczy­giel­ski w swo­jej za­wo­do­wej ka­rie­rze zwią­za­ny był z mie­sięcz­ni­kiem Play­boy Edy­cja Pol­ska (dy­rek­tor ar­ty­stycz­ny), ty­go­dni­kiem Wprost (dzien­ni­karz), por­ta­lem in­ter­ne­to­wym Ahoj.pl (dy­rek­tor kre­atyw­ny), wy­daw­nic­twem Gru­ner+Jahr Pol­ska (dy­rek­tor kre­atyw­ny), mie­sięcz­ni­kiem Moje Miesz­ka­nie (re­dak­tor na­czel­ny). Jego ilu­stra­cje pu­bli­ko­wa­ły ma­ga­zy­ny New­swe­ek, Pani, Oli­via, Auto Plus, Play­boy, VoY­AgE, Ro­dzi­ce i Nowa Fan­ta­sty­ka. Na prze­ło­mie lat 2006 i 2007 Szczy­giel­ski współ­pro­wa­dził w te­le­wi­zji TVN pro­gram Po­ko­jo­we re­wo­lu­cje, a w 2009 zo­stał go­spo­da­rzem pro­gra­mu Chło­pa­ki z ta­śmy w TV 4.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Je­żo­zwierz Kró­lew­ski nig­dy ni­cze­go nie zo­sta­wił w spo­ko­ju.

Mar­ga­ret Atwo­od „Pani Wy­rocz­nia”

Fi­zycz­na de­ge­ne­ra­cja Iwo­ny i jak temu za­ra­dzić • O doj­rze­wa­niu Bety i moim awan­sie • Prze­ra­ża­ją­ce przy­pad­ki Cesi • Kim jest Ju­sty­sia? • Fran­ken­ste­in fo­re­ver • Strasz­li­wa moc uza­leż­nie­nia od in­ter­ne­tu

– Cał­kiem sfla­cza­łam! Zo­bacz mój brzuch.

Iwo­na pod­cią­ga T-shirt i zgi­na się wpół. Nie wi­dzę nic sfla­cza­łe­go. Ostat­nio ma ob­se­sję wie­ku – skoń­czy­ła wła­śnie dwa­dzie­ścia czte­ry lata i uwa­ża, że za­czę­ła się roz­la­ty­wać w eks­pre­so­wym tem­pie. Po­sta­na­wiam być bez­li­to­sny.

– Cóż, do­bie­gasz trzy­dziest­ki – okres naj­lep­szej for­my masz już za sobą.

O dzi­wo, wy­da­je się usa­tys­fak­cjo­no­wa­na.

– Chy­ba za­cznę bie­gać, ale nie wiem gdzie. Mam już di­sc­ma­na – do­da­je. Spo­glą­dam na nią i przez chwi­lę nie poj­mu­ję, co ma jed­no do dru­gie­go.

– Czy­li chcesz słu­chać, bie­ga­jąc?

– Prze­cież bym się nu­dzi­ła. No, ale gdzie mam bie­gać? Obok mnie nie ma nic zie­lo­ne­go…

Iwo­na miesz­ka przy Że­la­znej. Rze­czy­wi­ście nie ma tam zie­le­ni.

– Mo­żesz bie­gać po Anie­le­wi­cza – tam na środ­ku ro­śnie parę drze­wek.

– Eeee, no wiesz, mu­szę mieć ja­kiś cel. Jak nie, to się znu­dzę.

– No to bie­gaj do Hali Mi­row­skiej i z po­wro­tem.

– Nie­eee, za dużo lu­dzi – psy mi się po­plą­czą.

Nie spo­dzie­wa­łem się, że ze­chce bie­gać ze swo­imi psa­mi. Ma czte­ry ba­sen­ji – tę­pa­we, choć peł­ne wdzię­ku afry­kań­skie pie­ski. Sys­te­ma­tycz­nie po­że­ra­ją jej czas oraz do­by­tek.

– To bie­gaj przy Oko­po­wej do Kli­fa – tam jest sze­ro­ki chod­nik i nie ma lu­dzi.

– Eeee, spa­li­ny. Co to za przy­jem­ność? Py­li­cy do­sta­nę.

Tak jest za­wsze. Ge­ne­ral­nie mam wra­że­nie, że ona nig­dy nie chce mo­jej rady, tyl­ko dys­ku­sji. Jest świet­na w kon­wer­sa­cyj­ne dwa ognie, to jej mu­szę przy­znać. Bio­rę byka za rogi:

– Mo­żesz bie­gać po Po­wąz­kach – bli­sko masz.

– No, co ty, wy­rzu­cą mnie! I z psa­mi…

– O rany, za­wsze mo­żesz uda­wać roz­pacz – wiesz, czar­na wo­al­ka, ci­chy szloch – au­to­ma­tycz­ny przy za­dysz­ce. Bie­gniesz z roz­pa­czy, nikt się nie przy­cze­pi.

Iwo­na pa­trzy na mnie przez chwi­lę bez mru­gnię­cia.

– Ja ci ra­dzę – mówi – ty to za­pi­suj…



Iwo­na i ja pra­cu­je­my w re­dak­cji PL-BOYA, jed­ne­go z naj­sil­niej­szych mie­sięcz­ni­ków dla fa­ce­tów w Pol­sce. Ja je­stem dy­rek­to­rem ar­ty­stycz­nym, a Iwo­na moją pod­wład­ną, choć ona nie do koń­ca ak­cep­tu­je ten fakt. Uda­je­my więc, że nie jest.

Sie­dzi­my na pod­ło­dze w ką­cie pra­cow­ni, sy­mu­lu­jąc se­gre­go­wa­nie pre­nu­me­ro­wa­nych dla na­sze­go dzia­łu cza­so­pism.

– Już są! – wy­krzy­ku­je Ce­sia z fo­to­ser­wi­su, któ­ra wpa­da do na­sze­go stu­dia, nio­sąc przed sobą kar­ton ze zdję­cia­mi. Zdję­cia są spóź­nio­ne, pra­wie cały nu­mer już zo­stał za­mknię­ty, a se­sja Ga­bry­si ma być gwoź­dziem mie­sią­ca. Po­dob­no jest wcie­lo­ną re­we­la­cją, ale to opi­nia dzia­łu foto – do­ty­czy każ­dej se­sji, któ­rą or­ga­ni­zu­ją, a nie do­ty­czy zaś żad­nej, któ­rą ku­pu­je­my na ze­wnątrz.

Na­sze stu­dio nie jest duże – trzy biur­ka, ska­ner, dru­kar­ka, sza­fa na ory­gi­na­ły ilu­stra­cji. Po­nie­waż po­kój jest na­roż­ny, mamy całe mnó­stwo okien. Je­den kąt pra­cow­ni, mniej wię­cej trzy na trzy me­try, jest wy­dzie­lo­ny prze­szklo­ną ścia­ną – to ga­bi­net dy­rek­to­ra ar­ty­stycz­ne­go PL-BOYA. Czy­li mój. Są chwi­le, kie­dy nie mogę w to uwie­rzyć, że uda­ło mi się zro­bić taką ka­rie­rę – mam w koń­cu do­pie­ro 25 lat. Ale cza­sa­mi my­ślę, że po pro­stu da­łem się wro­bić.

Mój ga­bi­net ma zie­lo­ne ścia­ny ob­wie­szo­ne ob­raz­ka­mi i dwa okna. Kie­dy w nim sie­dzę, czu­ję się jak Mur­phy Brown. Albo jak kio­skarz – to przez tę prze­szklo­ną ścia­nę, któ­ra od­dzie­la mnie od mo­je­go ze­spo­łu. Mój ze­spół to dwie oso­by. Pierw­sza to Ma­ria, któ­ra jest swo­je­go ro­dza­ju in­sty­tu­cją, bo pra­cu­je w PL-BOYU od sa­me­go po­cząt­ku i pa­mię­ta jesz­cze pio­nier­skie cza­sy pi­sma, kie­dy re­dak­cja mie­ści­ła się w nie­du­żej wy­na­ję­tej wil­li na Żo­li­bo­rzu. To była zło­ta era, coś jak­by eden, tak to przy­najm­niej przed­sta­wia. Wszy­scy byli szczę­śli­wi, owiecz­ki pa­sły się z wil­ka­mi w peł­nej zgo­dzie i ge­ne­ral­nie za­wsze się chcia­ło. Ma­ria jest tro­chę gra­fi­kiem, tro­chę ma­szy­nist­ką, a tro­chę ope­ra­to­rem DTP, ale przede wszyst­kim jest anio­łem. Dru­gą oso­bą jest Iwo­na. Przy­ją­łem ją do pra­cy za­raz po mo­jej no­mi­na­cji, przy­szła do nas z agen­cji re­kla­mo­wej – je­ste­śmy więc wy­ro­zu­mia­li. Iwon­cia jest gra­fi­kiem.

Roz­kła­dam zdję­cia Ga­bry­si na pod­ło­dze. Rze­czy­wi­ście są cał­kiem nie­złe. Bar­dzo spryt­nie pod­świe­tli­li ją od dołu, dzię­ki cze­mu na fot­kach ma ogrom­ne bu­fo­ry – cen­na i uni­kal­na rzecz jak na na­sze se­sje. Ale poza nimi nic nie po­ka­zu­je. Beta bę­dzie zła. Beta to na­sza ca­ry­ca – jest pre­ze­sem PL-BOYA. To pięk­na, po­zor­nie de­li­kat­na ko­bie­ta, któ­ra ko­cha no­wo­cze­sny de­sign, feu­da­lizm i po­zo­ry. Z więk­szo­ścią lu­dzi w fir­mie jest na ty, ale to się zmie­nia. Ochrzci­li­śmy ją Betą, po­nie­waż trud­no okre­ślić ją mia­nem alfy i ome­gi.

– Faj­ne – orze­kam, pa­trząc na zdję­cia.

– Faj­ne? Są z a j e b i s t e! – wy­krzy­ku­je Ce­sia en­tu­zja­stycz­nie. Peł­ni funk­cję fo­to­edy­to­ra i bar­dzo się tym przej­mu­je, ale ogól­nie jest w po­rząd­ku. Zde­cy­do­wa­nie na­bra­łem dla niej sza­cun­ku po tym, gdy pa­dła ofia­rą na­pa­du we wła­snym miesz­ka­niu. Dwóch go­ści wła­ma­ło się przez bal­kon, przy­wią­za­ło ją do ka­lo­ry­fe­ra i do­kład­nie ob­ro­bi­ło miesz­ka­nie. A na dru­gi dzień, po uwol­nie­niu, ta bie­dacz­ka przy­szła do pra­cy jak­by nig­dy nic. Na do­brą spra­wę nie za bar­dzo wiem, jak po­win­na się za­cho­wać – za­ła­mać ner­wo­wo, spek­ta­ku­lar­nie na­wró­cić lub, czy ja wiem, rzu­cić wszyst­ko i wy­je­chać w Ty­bet… Nie mam po­ję­cia, ale to, że po pro­stu po­ja­wi­ła się w re­dak­cji, jest dla mnie nie­sa­mo­wi­te.

– Nic nie wi­dać – za­zna­czam. Wzru­sza ra­mio­na­mi.

– Wiesz, ja­kie z nią były kło­po­ty?! Na nic nie chcia­ła się zgo­dzić, cały czas był na pla­nie jej fa­cet i wszyst­ko chciał kon­tro­lo­wać. A poza tym strasz­nie wsty­dzi­ła się bli­zny, któ­rą ma na udzie.

Ma­ria z za­in­te­re­so­wa­niem po­chy­la się nad zdję­cia­mi.

– Ależ ja tu nie wi­dzę żad­nej bli­zny!

– Moja dro­ga! – do mo­je­go po­ko­ju wkra­cza Ju­sty­na, dy­rek­tor foto, któ­ra usły­sza­ła koń­ców­kę na­szej roz­mo­wy, ale nie­zbyt wy­raź­nie. – To jest GWIAZ­DA! Ona ci piz­dy nie po­ka­że!

Za­pa­da mil­cze­nie, a Ma­ria ob­le­wa się ru­mień­cem. Za­ci­skam zęby, żeby nie par­sk­nąć śmie­chem, ale jest za póź­no. Po chwi­li, za­pła­ka­ni, do­cho­dzi­my do sie­bie. Ju­sty­sia nie ro­zu­mie, o co cho­dzi, ale śmie­je się ra­zem z nami.



Dy­rek­to­rem ar­ty­stycz­nym PL-BOYA zo­sta­łem wła­ści­wie z przy­pad­ku. Przede mną był Ję­drzej, któ­ry stwo­rzył ma­kie­tę pi­sma i do­pro­wa­dził do tego, że wśród na­szych ilu­stra­to­rów za­czę­li po­ja­wiać się naj­sław­niej­si pol­scy gra­fi­cy i ma­la­rze. Po­nie­waż jed­nak jego oso­ba za­czę­ła za bar­dzo wy­bi­jać się na pierw­szy plan, Beta do­szła do wnio­sku, że jest to dla niej nie­wy­god­ne. Pew­nie czu­ła się przy nim mała i głu­pia, a ona na pew­no nie lubi tak się czuć, bo choć w pierw­szych la­tach ist­nie­nia pi­sma była tyl­ko uro­czą i spryt­ną pa­nien­ką z pro­win­cji, to w mia­rę upły­wu cza­su za­czę­ła doj­rze­wać. Po­ma­lut­ku ro­sły jej wie­dza na te­mat re­da­go­wa­nia mie­sięcz­ni­ka, zna­jo­mość ję­zy­ków ob­cych oraz ego. Ego wy­gra­ło, Ję­drzej prze­grał. Po dłu­go­trwa­łych po­szu­ki­wa­niach jego na­stęp­cy i kil­ku nie­uda­nych pró­bach wy­bór padł na mnie. By­łem wy­star­cza­ją­co mło­dy, by być do­zgon­nie wdzięcz­ny Be­cie za nie­oce­nio­ną szan­sę, wy­star­cza­ją­co nie­do­świad­czo­ny, by dać sobą po­wo­do­wać, i wy­star­cza­ją­co zdol­ny, by za­pew­nić ja­kość, któ­rej ocze­ki­wa­ła. Do­sta­łem więc ogrom­ną kieł­ba­chę, czy­li sta­no­wi­sko dy­rek­to­ra ar­ty­stycz­ne­go pi­sma. Po­nie­waż jed­nak Beta po na­my­śle uzna­ła, że to za dużo jak na mnie, po­dzie­li­ła funk­cję na dwie oso­by. Ja mia­łem być od­po­wie­dzial­ny za gra­fi­kę, a opie­kę nad zdję­cia­mi Beta po­wie­rzy­ła nowo przy­ję­tej oso­bie. Oso­bą tą oka­za­ła się Ju­sty­na.

Ju­sty­na jest dziw­na – raz faj­na, a raz nie. Kie­dy po­ja­wi­ła się w re­dak­cji, wy­wo­ła­ła sen­sa­cję i ży­wio­ło­wą nie­chęć na­szej ów­cze­snej sty­list­ki Zu­zan­ny, któ­rej mia­ła być bez­po­śred­nią prze­ło­żo­ną. Swo­ją dro­gą Ju­sty­sia sama nie­co jej się bała – zda­je się, że jesz­cze nig­dy w ży­ciu nie była czy­jąś prze­ło­żo­ną. Pierw­sze­go dnia w kuch­ni uda­ła na­wet przed Zu­zan­ną, któ­ra jej jesz­cze nie po­zna­ła, że ona to nie ona. Sen­sa­cja spo­wo­do­wa­na była na­to­miast fak­tem, że Ju­sty­sia do pra­cy przy­szła w czymś wście­kle tur­ku­so­wym, co było skrzy­żo­wa­niem kom­bi­ne­zo­nu nar­ciar­skie­go ze stro­jem do ae­ro­bi­ku, a na wierzch za­ło­ży­ła weł­nia­ną mi­ni­spód­nicz­kę w ko­lo­rze brą­zo­wym, osią­ga­jąc w ten spo­sób wy­gląd eg­zo­tycz­ne­go hot doga.

Faj­ność Ju­sty­ny po­le­ga na tym, że jest in­te­li­gent­na i za­baw­na. Jej nie­faj­ność po­le­ga na tym, że po­tra­fi być wred­na. Ge­ne­ral­nie jed­nak nie jest szko­dli­wa, a cza­sa­mi wręcz po­ży­tecz­na, bo ma pe­cha. Pech ob­ja­wia się tym, że Ju­sty­sia po­tra­fi zo­gni­sko­wać na so­bie uwa­gę oto­cze­nia w sy­tu­acjach, gdy ta­kiej uwa­gi po­win­na się wy­strze­gać. Tym sa­mym jed­nak po­zwa­la in­nym, czy­li mnie, ta­kie­go zo­gni­sko­wa­nia uwa­gi na so­bie unik­nąć. Na przy­kład trwa re­dak­cyj­ne ko­le­gium. Beta wdzięcz­nie upo­zo­wa­na u szczy­tu sto­łu usi­łu­je prze­for­so­wać swój ko­lej­ny, ge­nial­ny wręcz po­mysł. Wy­dy­ma­jąc ustecz­ka i ko­kie­te­ryj­nie ba­wiąc się ró­żo­wym gu­zicz­kiem spi­na­ją­cym jej ró­żo­wy de­kol­cik, usi­łu­je wy­łu­skać z na­sze­go gro­na ofia­rę – pro­me­tej­skie­go po­słań­ca, któ­ry dźwi­gnie na swych bar­kach cię­żar jej zło­tej idei i po­nie­sie – hej ho – ku świe­tla­nej przy­szło­ści pi­sma i na­sze­mu bó­lo­wi dupy. I kie­dy Beta już, już ma prze­szyć mnie szty­le­tem swe­go błę­kit­ne­go spoj­rze­nia i swym ró­żo­wym pa­lusz­kiem ze­słać na mnie klą­twę, od­zy­wa się Ju­sty­sia. Praw­do­po­dob­nie na­pię­cie prze­kro­czy­ło po­ziom jej od­por­no­ści lub po pro­stu się za­ga­pi­ła i nie bar­dzo wie, o co cho­dzi. I Ju­sty­sia mówi, lek­ko na­dę­tym i ob­ra­żo­nym to­nem: „Eee, to nie­eeemoż­li­we­eee” albo: „To się nie uda” i wte­dy sy­tu­acja dia­me­tral­nie się zmie­nia. Ze­bra­ne gro­no wy­raź­nie się od­prę­ża, ska­mie­nia­łe po­wie­trze po­wo­lut­ku od­na­wia swo­ją cyr­ku­la­cję, a Beta ni­czym bu­dow­la­ny żu­raw, wol­niut­ko, nie­sły­cha­nie po­wo­li zwra­ca swo­ją kształt­ną blond głów­kę i nie­co mniej kształt­ny, kro­gul­czy no­sek w stro­nę Ju­sty­ny. Ju­sty­sia nie wie jesz­cze tego, co już wie­dzą wszy­scy inni – wpa­dła – i już za chwi­lecz­kę, już za mo­men­cik zo­sta­nie roz­sma­ro­wa­na po sto­le, krze­słach i ścia­nach sali kon­fe­ren­cyj­nej. I wła­śnie za to lu­bi­my Ju­sty­nę.



Teo­re­tycz­nie moim za­da­niem jako dy­rar­ta jest pro­jek­to­wa­nie pi­sma. Ale tyl­ko teo­re­tycz­nie. Tak na­praw­dę pra­ca nad ukła­dem gra­ficz­nym mie­sięcz­ni­ka, czy­li ła­ma­nie pi­sma, to naj­wy­żej 20 pro­cent cza­su pra­cy. Moim pod­sta­wo­wym za­da­niem jest ob­ra­bia­nie la­sek – jak­kol­wiek pi­kant­nie by to brzmia­ło.

Kie­dy pa­trzysz na na­sze dziew­czy­ny, za­sta­na­wiasz się, jak to moż­li­we, że co mie­siąc uda­je nam się do­trzeć do tak cu­dow­nych istot i dla­cze­go ty nig­dy nie spo­ty­kasz, choć­by na uli­cy, po­dob­nych anio­łów. Od­po­wiedź jest pro­sta – nie masz dość do­bre­go kom­pu­te­ra i nie ży­jesz w wir­tu­al­nym świe­cie.

Nie ma ide­al­nych dziew­czyn. Każ­da ma więk­sze lub mniej­sze wady. Tej zwi­sa­ją cyc­ki, tam­ta nie ma ich wca­le. Ta ma roz­stę­py jak Rów Ma­riań­ski, inna krót­kie nogi. Ale każ­da, na­wet naj­gor­szy pasz­tet, może wy­glą­dać re­we­la­cyj­nie. Wy­star­czy odro­bi­na wpra­wy i po­jem­ny RAM.

Ge­ne­ral­nie nie było chy­ba jesz­cze se­sji zdję­cio­wej, nad któ­rą nie mu­siał­bym po­pra­co­wać. Wy­gła­dza­nie zmarsz­czek, usu­wa­nie plam, po­praw­ki ma­ki­ja­żu, usu­wa­nie blizn po im­plan­tach – ru­ty­na, trud­no to na­wet na­zwać skom­pli­ko­wa­nym re­tu­szem. Ale zda­rza­ją się rze­czy włos je­żą­ce na gło­wie.

Kie­dyś tra­fi­ła się nam se­sja dziew­czy­ny po pro­stu aniel­skiej. Fi­gu­rę mia­ła bo­ską, prze­ślicz­ną bu­zię i wspa­nia­łe wło­sy. Pro­blem w tym, że nie­uważ­na mama w za­mierz­chłych la­tach wy­la­ła na dziec­ko gar­nek wrząt­ku. Dziew­czy­na wy­ro­sła na pięk­ność, opo­rów nie mia­ła i chęt­nie ob­ja­wia­ła świa­tu swo­je wdzię­ki. W re­dak­cji zy­ska­ła przy­do­mek „orzech wło­ski”, gdyż od biu­stu po ko­la­na przy­po­mi­na­ła mon­stru­al­ną sko­rup­kę wło­skie­go orze­cha. Albo od­sło­nię­ty mózg. Ist­na na­rze­czo­na Fred­dy’ego Krüge­ra. Pra­ca była ka­torż­ni­cza – mu­sia­łem stwo­rzyć jej brzuch, prze­szcze­pia­jąc skó­rę z in­nych, po­dob­nie oświe­tlo­nych par­tii cia­ła. Naj­bar­dziej przy­dat­ne było przed­ra­mię. Pro­ble­mem oka­zał się pę­pek – od­szu­ka­nie go mię­dzy bli­zna­mi i szra­ma­mi było wręcz nie­moż­li­we – zre­zy­gno­wa­łem z re­kon­struk­cji i po pro­stu gwizd­ną­łem od­po­wied­nią część ana­to­mii ja­kiejś in­nej dziew­czy­nie mie­sią­ca.

Ta­kie kom­pu­te­ro­we „prze­szcze­py” zda­rza­ły się czę­ściej. Kie­dyś w dwóch ko­lej­nych nu­me­rach uka­za­ły się te same pier­si, do­le­pio­ne trzem róż­nym dziew­czy­nom. In­nym ra­zem pew­na pan­na, moc­no owło­sio­na, zo­sta­ła tak nie­szczę­śli­wie oświe­tlo­na na se­sji, że jej pod­brzu­sze wy­glą­da­ło jak ide­al­nie gład­ki czar­ny trój­kąt. Za­cho­dzi­ło wręcz po­dej­rze­nie, że sfo­to­gra­fo­wa­no ją w ga­lo­tach. Chcąc nie chcąc, mu­sia­łem spre­pa­ro­wać jej muf­kę. Sta­nę­ło na tym, że pan­na po­szła do dru­ku z do­kle­jo­ną ana­to­mią ko­le­żan­ki. Zresz­tą nie był to maj­stersz­tyk i ele­ment oka­zał się nie­co przy­du­ży, za co obe­rwa­łem od Bety.

Ge­ne­ral­nie na­wet lu­bię taką dłu­ba­ni­nę, do­brze się przy niej my­śli, bo je­dy­ne, co mam za­ję­te, to ręce. Od cza­su do cza­su, gdy bar­dzo mi się nu­dzi, zmie­niam coś ot tak so­bie. Na przy­kład wsta­wiam gdzieś swo­je zdję­cie – jed­na z na­szych gwiazd kie­dyś mia­ła na szyi me­da­lion z moją gębą.

Cza­sa­mi zmie­nia­my z Ma­rią i Iwo­ną dla roz­ryw­ki ja­kieś szcze­gó­ły w in­nych zdję­ciach niż roz­bie­ra­ne. Przez pe­wien czas ro­bi­li­śmy to tak na­gmin­nie, że po­tem, na­wet gdy zdję­cie nie było prze­ra­bia­ne, nikt w re­dak­cji nie chciał w to uwie­rzyć. Do­pro­wa­dzi­ło to do tego, że kie­dy raz do­bie­ra­li­śmy fot­ki, któ­re mia­ły zna­leźć się w dru­ko­wa­nej pre­zen­ta­cji pra­cow­ni­ków PL-BOYA, wszyst­kie dziew­czy­ny z dzia­łu re­kla­my ob­ra­zi­ły się na nas śmier­tel­nie, twier­dząc, że zło­śli­wie znie­kształ­ci­li­śmy im twa­rze.

Taki re­tusz to pro­sta spra­wa – zdję­cie w kom­pu­te­rze trak­tu­jesz tro­chę jak olej­ny ob­raz, na któ­rym far­ba jest jesz­cze bar­dzo świe­ża. Oczy­wi­ście nie po­słu­gu­ję się pędz­lem. Pod­sta­wo­wym na­rzę­dziem jest stem­pe­lek do klo­no­wa­nia. Dzię­ki nie­mu mogę prze­no­sić gład­kie frag­men­ty skó­ry i za­stę­po­wać nimi inne, mniej pięk­ne. W ten sam spo­sób do­da­ję wło­sy tam, gdzie jest ich za mało, a usu­wam z ta­kich miejsc, gdzie ich być nie po­win­no.

Pier­si naj­pro­ściej jest po­więk­szać pin­chem – taką jak­by so­czew­ką, któ­ra po­więk­sza stop­nio­wo ele­men­ty od brze­gu wy­bra­ne­go ob­sza­ru zdję­cia aż do środ­ka. Skó­ra tro­chę się znie­kształ­ca, ale to moż­na wy­gła­dzić. Od cza­su do cza­su zda­rza­ją się oczy­wi­ście sy­tu­acje, w któ­rych ża­den pinch nie po­mo­że – wte­dy albo do­le­piam obce ba­lo­ny, albo sam je pre­pa­ru­ję. Nogi wy­cią­gam na­rzę­dziem do ska­lo­wa­nia, drob­ne zmarszcz­ki i od­bar­wie­nia fil­trem blur, czy­li roz­mięk­cza­czem. Fał­dy tłusz­czu się stem­plu­je i od­kra­wa po bo­kach, to samo do­ty­czy róż­nych ob­wi­sów. Po­więk­szam oczy, usta, zmie­niam i wy­rów­nu­ję ko­lor skó­ry, za­gęsz­czam wło­sy, wy­bie­lam zęby.

Bar­dzo waż­nym ele­men­tem fo­tek pu­bli­ko­wa­nych w na­szym ma­ga­zy­nie jest szcze­gó­ło­wość i ilość bo­brów. To za­le­ży od Bety, któ­ra ma w tej kwe­stii róż­ne na­sta­wie­nie – wy­chy­la się jak wska­zów­ka me­tro­no­mu raz w stro­nę czy­tel­ni­ków: „Wię­cej po­każ! I żeby były wło­sy ło­no­we! I szcze­gó­ły!”, a raz w stro­nę re­kla­mo­daw­ców: „Mniej po­każ! Mniej por­no! Zli­kwi­duj war­gi sro­mo­we! Roz­miękcz to, roz­miękcz!”. Ge­ne­ral­nie ta­kie okre­sy trwa­ją oko­ło dwóch, trzech mie­się­cy w jed­ną i tro­chę kró­cej w dru­gą stro­nę, choć by­wa­ją nie­co gwał­tow­niej­sze wah­nię­cia – kie­dyś jed­na pa­nien­ka bar­dzo od­waż­nie po­zo­wa­ła ze środ­ko­wym pal­cem wsu­nię­tym w pe­wien szcze­gół wła­snej ana­to­mii i dla wy­ja­śnie­nia do­dam, że nie był to nos. Przez dwa ty­go­dnie dzień po dniu zda­nie Bety na ten te­mat się zmie­nia­ło – w po­nie­dzia­łek pa­lu­szek mógł być we­wnątrz, ale we wto­rek dzwo­ni­ła sko­ro świt, oko­ło 10.00, w lek­kiej hi­ste­rii, krzy­cząc w słu­chaw­kę: „Wy­cią­gnij go, wy­cią­gnij, tak?”.

To „tak?” jest bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ną od­zyw­ką Bety – koń­czy nim więk­szość swo­ich wy­po­wie­dzi, na przy­kład:

– Wczo­raj tego nie wie­dzia­łam, tak? – przy czym zda­nie jest stwier­dze­niem fak­tu, a nie py­ta­niem. Albo:

– Wy­je­cha­łam na dwa ty­go­dnie, tak?

Nie na­le­ży wte­dy od­po­wia­dać „TAK!”, bo się zde­ner­wu­je – trze­ba na­to­miast się uśmiech­nąć. Ge­ne­ral­nie Beta lubi, gdy się uśmie­chasz i nie przy­spa­rzasz kło­po­tów po­sia­da­niem swo­je­go zda­nia. Oczy­wi­ście po­sia­da­nie wła­sne­go zda­nia jest punk­to­wa­ne, byle tyl­ko było to zda­nie zbież­ne z jej punk­tem wi­dze­nia. W su­mie z Betą da się żyć, tym bar­dziej że w re­dak­cji po­ja­wia się mniej wię­cej dwa razy w ty­go­dniu. Resz­tę swe­go pa­ste­lo­we­go ży­cia wie­dzie w ro­dzin­nym mie­ście na pro­win­cji, bę­dąc nie­ko­ro­no­wa­ną kró­lo­wą oko­licz­nej eli­ty bu­ti­ko­wo-fit­nes­so­wo-sma­żal­nia­nej.



Dziś mamy spo­kój. Jest po­nie­dzia­łek, Bety moż­na spo­dzie­wać się oko­ło śro­dy. Nu­mer jest pra­wie skoń­czo­ny, zresz­tą i tak wy­tę­żo­na pra­ca zwią­za­na z ła­ma­niem mie­sięcz­ni­ka zaj­mu­je z grub­sza ty­dzień w cią­gu mie­sią­ca. Resz­ta to ży­cie to­wa­rzy­skie, a ostat­nio – in­ter­net, któ­re­go roz­ryw­ko­wy cha­rak­ter wła­śnie od­kry­li­śmy.

In­ter­net po­wo­li sta­je się na­szym na­ło­giem. Iwo­na i Ma­ria pod dzie­siąt­ka­mi pseu­do­ni­mów na­wią­zu­ją pie­prz­ną ko­re­spon­den­cję z ja­ki­miś fa­ce­ta­mi. Wy­pi­su­ją do nich ist­ne epi­sto­ły – nie mam po­ję­cia o czym.

– Po­pa­trz­cie, jak ła­two wy­rwać fa­ce­ta przez in­ter­net – po­pa­da w za­du­mę Ma­ria – i po­my­śleć, że jesz­cze dwa mie­sią­ce temu nie wie­dzia­łam, że mogę mieć ja­kąś inną skrzyn­kę ma­ilo­wą niż ta, któ­rą za­ło­żył mi w pra­cy nasz ad­mi­ni­stra­tor. A tu pro­szę. Ile ra­do­ści może nieść chęć po­zna­nia no­wo­cze­snej tech­no­lo­gii.

– Po­wie­dzia­ła­bym ra­czej: nuda czy­ni cuda – oświad­cza Iwo­na.

Ma­ria z wy­pie­ka­mi wczy­tu­je się w ogło­sze­nia.

– Po­słu­chaj­cie tego: „De­li­kat­na i spra­gnio­na mi­ło­ści chęt­nie cię w ser­cu ugo­ści. Lu­bię spa­cer, kino i li­te­ra­tu­rę oraz two­je oczy i mu­sku­la­tu­rę. Cze­kam, tę­sk­nię, wy­pa­tru­ję. Po­znaj mnie – nie po­ża­łu­jesz”. A tu chy­ba ja­kieś dane czy wy­mia­ry… No, nie wiem… 13/99/2000?

– Są­dząc z tre­ści, pierw­sze to wiek, dru­gie IQ, a trze­cie waga – ob­ja­śniam uczyn­nie.

Nie bar­dzo mnie te ogło­sze­nia i cza­ty po­cią­ga­ją, szcze­gól­nie od chwi­li, gdy uświa­do­mi­łem so­bie, że tak na­praw­dę nie mam naj­mniej­szej gwa­ran­cji, czy po dru­giej stro­nie jest dziew­czy­na, fa­cet, czy po­wiedz­my moja pro­fe­sor­ka z li­ceum. A lu­dzie mie­wa­ją naj­dziw­niej­sze po­my­sły – wiem o tym, od­kąd raz na czat wsze­dłem jako Do­mi­nu­ją­ca Xe­nia. Mia­łem gi­gan­tycz­ne po­wo­dze­nie.

– Może coś zła­mie­my? – py­tam dla czy­ste­go su­mie­nia.

– Ale co? Pra­wie wszyst­ko go­to­we. Zo­sta­ło parę rze­czy, ale do tego nie ma tek­stu, do tam­te­go nie ma zdjęć. Może babę…

– Baba zła­ma­na, cze­ka­my na tekst. Nic nie ma… – Ma­ria wzdy­cha te­atral­nie.

– Ewen­tu­al­nie prze­gląd sek­scy­ta­cji roku – mó­wię nie­pew­nie.

– Tekst jest?

– Nie ma….

– A zdję­cia?

– Zwa­rio­wa­łaś?!

– No to jak mamy ła­mać? – Ma­ria sze­ro­ko otwie­ra oczy.

– Moż­na by po­szu­kać w sie­ci – spo­glą­dam nie­win­nie i za­czy­na się. Przez go­dzi­nę bu­szu­je­my w in­ter­ne­cie, tra­fia­jąc na co­raz bar­dziej świń­skie stro­ny. Ma­ria sze­ro­kim łu­kiem ob­cho­dzi ste­reo­ty­po­we „sex”, „hard­co­re” i „fuck” – za­czy­na szu­kać po na­zwi­skach.

– Moja dro­ga, w ten spo­sób nic nie znaj­dziesz – Iwo­na wy­dy­ma war­gi. – Wpisz „pus­sy”.

– Ale sek­scy­ta­cje mają przed­sta­wiać zna­ne oso­by w sy­tu­acjach ero­tycz­nych, a „pus­sy” do­pro­wa­dzi mnie do osób nie­zna­nych w sy­tu­acjach por­no­gra­ficz­nych.

– Trud­no od­mó­wić ra­cji – przy­zna­ję.

– Kto jest na to­pie?

– Ju­lia Ro­berts albo Zeta-Jo­nes.

– Wpi­szę Ryan Phil­lip­pe.

– E?! Kto to jest?

– Za­ufaj mi, bo­żysz­cze tłu­mów, ku­zyn­ka mi mó­wi­ła. Chy­ba grał w Kosz­ma­rze mi­nio­ne­go lata.

Rze­czy­wi­ście, pod ha­słem „Ryan Phil­lip­pe” wy­świe­tla się całe mnó­stwo site’ów.

– Eeee – mówi Iwo­na peł­nym zwąt­pie­nia gło­sem. – No, po­każ…

Chło­pak, a wła­ści­wie fa­cet, bo na oko do­bie­ga trzy­dziest­ki, oka­zu­je się odę­to­ustym che­ru­bin­kiem z cho­ro­bli­wie błysz­czą­cy­mi oczka­mi i łysą jak ty­łek sło­nia klat­ką pier­sio­wą. O dzi­wo, ga­le­rie z jego fot­ka­mi nad­zwy­czaj czę­sto łą­czą się z Po­ke­mo­na­mi i Ku­bu­siem Pu­chat­kiem.

– To do­pie­ro dzie­cię­ca por­no­gra­fia…

– Zo­bacz­my tę.

Ma­ria kli­ka w link. Po­ja­wia się ża­ło­śnie ubo­ga stro­na – na­głó­wek, czte­ry od­sy­ła­cze do pod­stron oraz hi­ste­rycz­nie pod­ska­ku­ją­cy, zie­lo­no­żół­ty Pu­cha­tek.

– Uuuu, wi­dzę, maj­stersz­tyk… A gdzie ten go­guś?

– Jest tu.

Po klik­nię­ciu na ekra­nie po­ja­wia się wca­le po­kaź­na ko­lek­cja lek­ko roz­ne­gli­żo­wa­nych zdjęć cher­la­we­go aman­ta.

– Ty, wła­ści­ciel­ka tej stro­ny ma czter­na­ście lat!

– Zaj­rzyj do księ­gi go­ści.

– Jest księ­ga go­ści?

– No, ma na­wet 2457 wpi­sów.

– Na Boga!

Rze­czy­wi­ście, pra­wie dwa i pół ty­sią­ca osób, głów­nie na­sto­la­tek, wpi­sa­ło się nie­ja­kiej Ani, gra­tu­lu­jąc jej stro­ny i prze­cu­dow­nych fo­tek…

– O, tu ja­kaś rów­no­lat­ka – Ma­ria prze­su­wa stro­nę.

– Prze­czy­taj!

– Mo­nia pi­sze, lat trzy­na­ście. Czy­tam: „Chcia­łam ci bar­dzo moc­no po­dzię­ko­wać za tę stro­nę, bo jest wy­je­ba­na w ko­smos.”.

– Rany bo­skie…

Śmie­je­my się w naj­lep­sze, gdy wcho­dzi Krzy­cho, nasz re­dak­tor na­czel­ny.

– A cóż tu tak we­so­ło?

– Ma­ria coś zna­la­zła w sie­ci.

– A Ma­ria nie ma nic do ro­bo­ty?

– Wie­dzia­łam – ję­czy Ma­ria.

– Jed­na dziew­czyn­ka na­pi­sa­ła dru­giej dziew­czyn­ce, że moc­no jej dzię­ku­je za stro­nę in­ter­ne­to­wą, bo jest „wy­je­ba­na w ko­smos”.

– No, ład­nie – mówi Krzy­cho, od­wra­ca się na pię­cie i wy­cho­dzi.

– Oj, czu­ję, że wkrót­ce ja też taka będę – wzdy­cha Ma­ria.

– To zna­czy, jaka?

– Wy­je­ba­na w ko­smos.ROZDZIAŁ TRZECI

Pani się roz­gnie­wa­ła, ude­rzy­ła li­nij­ką w stół (…) i za­gro­zi­ła, że pierw­sze­go, któ­ry się ode­zwie, każe wy­rzu­cić ze szko­ły.

Więc nikt już nic nie mó­wił, oprócz Pani.

Sem­pé i Go­scin­ny „Mi­ko­ła­jek i inne chło­pa­ki”

Za­gro­że­nia mi­nia­tu­ry­za­cji • Rzut oka na bu­dow­nic­two ko­mu­nal­ne • Sub­li­mi­nal a sens ist­nie­nia ga­tun­ku ludz­kie­go • Wpływ Bety na hi­gie­nę oso­bi­stą • Siła per­swa­zji • Dzien­ni­kar­stwo to trud­ny fach

Ucie­kam przed gi­gan­tycz­nym ko­ma­rem, prze­ska­ku­ję z jed­nej zie­lo­nej ta­fli na dru­gą. Za­raz, to chy­ba li­ście. To nie ko­mar jest wiel­ki, tyl­ko ja ma­lut­ki. Cien­kie prze­ni­kli­we brzę­cze­nie jest co­raz bli­żej. Głę­bo­ko za­cią­gam się dy­mem z trzy­ma­ne­go w gar­ści gi­gan­tycz­ne­go pa­pie­ro­sa i wy­dmu­chu­ję dym za sie­bie. Jesz­cze raz. Ale brzę­cze­nie jest co­raz bli­żej. Bli­żej, bli­żej… Bu­dzę się, obok mo­je­go ucha jak wście­kła pod­ska­ku­je ko­mór­ka.

– Jezu, halo.

– No, co tam? Wsta­łeś? – to Iwo­na. Je­stem nie­przy­tom­ny, nie mam po­ję­cia, któ­ra jest go­dzi­na, gło­wa mi pęka. – Mogę się z tobą za­brać?

– Nie wiem. Któ­ra go­dzi­na?

– Pra­wie 10.00.

– Cho­le­ra.

– To co, za­bie­rzesz mnie, plis?

– No.

– To po an­giel­sku czy po pol­sku?

– Za­bio­rę.

– OK, to za czter­dzie­ści mi­nut na pla­cu Za­wi­szy, papa.

O Boże, wy­pi­łem całe mar­ti­ni i chy­ba ja­kieś piwo. Albo dwa, są­dząc po bu­tel­kach. Może ktoś u mnie był? Nic nie pa­mię­tam.

Sczoł­gu­ję się z ma­te­ra­ca i wlo­kę do kuch­ni. Nie mam zbyt da­le­ko, bo całe moje miesz­ka­nie li­czy 30 me­trów kwa­dra­to­wych. Przed woj­ną był to je­den po­kój ogrom­ne­go apar­ta­men­tu, któ­ry zaj­mo­wał całe pię­tro. W la­tach czter­dzie­stych po­dzie­lo­no go na trzy miesz­ka­nia, na szczę­ście każ­de ma nie­za­leż­ne wyj­ście na klat­kę scho­do­wą. Ro­bię so­bie her­ba­tę, po­ły­kam trzy ma­gicz­ne ta­blet­ki z krzy­ży­kiem i wy­cho­dzę na bal­kon – naj­więk­szy luk­sus tego lo­kum. Moje okna wy­cho­dzą na po­dwór­ko mię­dzy Chmiel­ną a Wi­dok. To samo, na któ­re wy­cho­dzą wi­dzo­wie z kina Atlan­tic po za­koń­cze­niu se­an­su fil­mo­we­go. Miesz­ka­nie do­sta­łem psim swę­dem – po­przed­ni lo­ka­tor miał tu za­re­je­stro­wa­ną ja­kąś dzia­łal­ność i kie­dy zmarł, gmi­na wy­sta­wi­ła ka­wa­ler­kę na prze­targ jako lo­kal użyt­ko­wy. Do­wie­dzia­łem się o tym przy­pad­kiem i prze­targ wy­gra­łem bez tru­du, bo ja­koś nikt się nie kwa­pił, aby za­ło­żyć sklep czy ka­fej­kę na trze­cim pię­trze bez win­dy. Czynsz jest bar­dzo ni­ski i ge­ne­ral­nie jest OK, poza tym że pod­ło­ga lek­ko się za­ry­wa. Drew­nia­ne stro­py o dzi­wo prze­trzy­ma­ły woj­nę i nie były wy­mie­nia­ne od oko­ło stu lat. Nie na­le­ży za­tem sta­wiać nic cięż­kie­go na środ­ku po­ko­ju i nie na­le­ży za­pra­szać na­raz wię­cej niż tro­je go­ści. Wiem o tym od cza­su, kie­dy raz przy­szły czte­ry oso­by i u są­siad­ki pię­tro ni­żej od­padł z su­fi­tu stiuk wraz ży­ran­do­lem.

O dzi­wo, szyb­ko uda­je mi się dojść do sie­bie i wy­cho­dzę po pół­go­dzi­nie. Iwo­na cze­ka pod ho­te­lem So­bie­ski.

– Mój dro­gi, ja tu CZE­KAM! Spóź­ni­łeś się dwa­dzie­ścia mi­nut. Por­tier dziw­nie mi się przy­glą­dał.

– O! Po­dob­no za mun­du­rem pan­ny sznu­rem?

– Nie wiem, żad­nych tam nie wi­dzia­łam.

Do­jeż­dża­my do Żwi­rek – ko­rek za­czy­na się już przed po­mni­kiem Lot­ni­ka. Iwo­na prze­ry­wa mil­cze­nie:

– Wczo­raj oglą­da­łam bar­dzo faj­ny film o re­kla­mie sub­li­mi­nal­nej. Wiesz, co to jest?

Wiem oczy­wi­ście i świę­cie w nią wie­rzę, szcze­gól­nie po do­świad­cze­niach z pre­pa­ro­wa­niem zdjęć w PL-BOYU.

– Wiesz, to bar­dzo cie­ka­we, ale jed­ne­go nie ro­zu­miem – Iwo­na marsz­czy czo­ło – je­że­li cho­dzi o sub­li­mi­nal, jak to jest moż­li­we, że naj­czę­ściej wy­ko­rzy­sty­wa­nym sym­bo­lem jest mę­ski czło­nek?

Spo­glą­dam na nią nie­co roz­ko­ja­rzo­ny.

– To zna­czy?

– No, po­tra­fię zro­zu­mieć, że za­dzia­ła on na ko­bie­ty, choć nie na mnie – za­zna­cza – ale w jaki spo­sób może wpły­nąć na fa­ce­ta?

– Hm, to tyl­ko sym­bol. Kie­dy pa­trzysz na re­kla­mę pod­świa­do­mą, nie wi­dzisz prze­cież na pierw­szy rzut oka ukry­tych tre­ści. – Usi­łu­ję ze­brać my­śli. – Pierś, czło­nek, tru­pia czasz­ka czy po­wiedz­my, wa­gi­na są ukry­te w ry­sun­ku lub kom­po­zy­cji i tra­fia­ją bez­po­śred­nio do mó­zgu. Tak jak ukry­te sło­wa.

– To ro­zu­miem, ale jak ku­tas może być atrak­cyj­ny dla fa­ce­ta?

– O rany, nie cho­dzi o atrak­cyj­ność – cho­dzi o prze­kaz. Tru­pia cza­cha nie jest prze­cież atrak­cyj­na – to sym­bol śmier­ci, pod­świa­do­me­go lęku i tak da­lej – dzia­ła na pod­świa­do­mość. Ta­kie czer­wo­ne świa­tło.

– Tru­pia cza­cha – zgo­da. Tra­fia do każ­de­go, bo każ­dy ja­koś tam my­śli o śmier­ci, ale prą­cie?

– No, czło­nek jest sym­bo­lem wła­dzy, mę­sko­ści, hmmm, siły. Każ­dy o nim my­śli, a męż­czyź­ni chy­ba na­wet czę­ściej niż ko­bie­ty. Roz­miar, duży sa­mo­chód i tak da­lej.

– Ale dla­cze­go?

Za­czy­nam się nie­cier­pli­wić. Nie je­stem pew­ny, czy nie ro­zu­mie na­praw­dę, czy tyl­ko mnie pod­pusz­cza, a poza tym mo­zol­nie usi­łu­ję prze­pchnąć się na są­sied­ni pas.

– Moja dro­ga, mę­ski czło­nek jest jed­nym z naj­waż­niej­szych sym­bo­li na świe­cie. – Iwo­na grzecz­nie wy­cze­ku­je, te­raz już wiem, że mnie pod­pusz­cza. – Po­słu­chaj, ujmę to tak: mę­ski ku­tas jest osią, na któ­rej wi­ru­je dupa, wo­kół któ­rej krę­ci się cały świat, OK?

– Wiesz – Iwo­na spo­glą­da na mnie z nie­ukry­wa­nym uzna­niem – ty to masz…

Je­dzie­my przez chwi­lę w mil­cze­niu, tra­wiąc nie­ocze­ki­wa­ną głę­bię spo­strze­że­nia Iwo­ny. Wresz­cie py­tam:

– A cóż tam Bar­tosz?

– Nie ga­dam z nim.

– Co się sta­ło?

– Osła­bia mnie.

– Hm?

– Przy­lazł do mnie w nocy, a kie­dy nie chcia­łam go wpu­ścić, po­wie­dział, że przy­szedł po swo­ją mi­kro­fa­lów­kę.

– I wpu­ści­łaś go… – oczy­wi­ście wiem, co było da­lej.

– Nie ga­dam z nim.

– OK, ale… – gry­zę się w ję­zyk. Obie­ca­łem so­bie, że nie będę nic mó­wił na te­mat Bar­to­sza. Po­cząt­ko­wo ja­sno wy­ra­ża­łem swo­je zda­nie na te­mat ko­lej­nych jego po­my­słów i spo­so­bu, w jaki trak­tu­je Iwo­nę. Za­owo­co­wa­ło to tym, że kie­dyś jeź­dził za mną przez cały wie­czór, a na dru­gi dzień po­ciął mi opo­ny pod pra­cą. Przy­sło­wie: gdzie dwóch się bije, tam trze­ci ko­rzy­sta, nie ma nic wspól­ne­go z praw­dą w sy­tu­acji, gdy tam­ci dwo­je się po­go­dzą. Wręcz prze­ciw­nie.

Par­ku­ję pod pra­cą. Rzecz nie­ła­twa, bo po pierw­sze, par­king ma za mało miejsc, a po dru­gie, mam strasz­nie wiel­ki ame­ry­kań­ski sa­mo­chód. Jest wspa­nia­ły, ale ra­czej na­le­ży go oglą­dać, niż nim jeź­dzić. Pali 16 li­trów na set­kę, a wy­mia­na kloc­ków ha­mul­co­wych to wy­da­tek rów­ny nie­mal kup­nu no­we­go ma­lu­cha. W koń­cu uda­je mi się sta­nąć pod śmiet­ni­kiem – blo­ku­ję do­jazd, ale co tam.

W re­dak­cji wiel­kie oży­wie­nie. Beta bę­dzie tu lada mo­ment. Wszy­scy wy­szo­ro­wa­ni do czy­sta i wy­stro­je­ni jak stró­że w Boże Cia­ło. Ze­nia oczy­wi­ście już grze­je krze­sło pod drzwia­mi po­ko­ju Bety. Ale to w su­mie do­brze – za­nim skoń­czy li­zać sze­fow­ski ty­łek, mi­nie przy­najm­niej go­dzi­na. Może ko­le­gium się opóź­ni.

– Cześć – do na­sze­go stu­dia wcho­dzi na­czel­ny – jak tam? Wszyst­ko go­to­we?

– To zna­czy? – py­tam zim­no.

– Nu­mer i tak da­lej. Beta bę­dzie chcia­ła oglą­dać.

Wiem o tym do­sko­na­le od ty­go­dnia, wszy­scy wie­dzą. Krzy­cho ma wy­jąt­ko­wo iry­tu­ją­cy dar wy­gła­sza­nia oczy­wi­sto­ści w taki spo­sób, jak­by oznaj­miał naj­śwież­szą no­win­kę. Bu­dzi to we mnie ta­kie uczu­cia, jak do­sta­wie­nie du­że­go zna­ku za­py­ta­nia na koń­cu zda­nia „in­te­li­gen­cja Mar­ci­na” – lek­kie wkur­wie­nie.

Krzy­cho zo­stał mia­no­wa­ny przez Betę za­raz po odej­ściu Stasz­ka, twór­cy PL-BOYA, któ­ry po­dob­nie jak Ję­drzej w pew­nym mo­men­cie stał się dla Bety nie­wy­god­ny. Krzy­cho to na­praw­dę faj­ny fa­cet, bar­dzo in­te­li­gent­ny, wraż­li­wy itd. Jed­nak ta sy­tu­acja po pierw­sze prze­ro­sła nie­co próg jego kom­pe­ten­cji (o czym świad­czą do krwi ob­gry­zio­ne pa­znok­cie), jak rów­nież ob­na­ży­ła pew­ną sła­bość cha­rak­te­ru. Beta wy­ko­rzy­stu­je to bez par­do­nu – po­wo­lut­ku go prze­żu­wa i po­ły­ka. Za­czę­ła od gło­wy i na ra­zie chy­ba nie po­su­nę­ła się ni­żej, bo Krzy­cho wciąż jesz­cze nie prze­pu­ści żad­nej no­wej dziew­czy­nie mie­sią­ca.

– Hej, ty, no jak ci tam…

– Ma­ria – mówi Ma­ria.

– A tak, Ma­ria – idę o za­kład, że do­sko­na­le wie­dział, jak jej na imię – przy­nieś tu ja­kieś krze­sło, OK?

Al­le­lu­ja, wresz­cie jest. Kro­czy ko­ry­ta­rzem, ła­ska­wie roz­dzie­la­jąc uśmie­chy i ki­wa­jąc łeb­kiem jak plu­szo­wy spa­niel za szy­bą sa­mo­cho­du. Po pra­wej su­nie przy­gar­bio­na Ze­nia, za­cie­ra­jąc pla­mia­ste łap­ki. Przy­po­mi­na mi nie­co Igo­ra – asy­sten­ta dok­to­ra Fran­ken­ste­ina z fil­mu Bro­ok­sa Mło­dy Fran­ken­ste­in. Po le­wej Krzy­cho. Kie­dyś cho­dził po pra­wej.

– Dzień do­bry – mówi Beta i ele­ganc­ko sa­do­wi się obok mnie. Po tym, jak bar­dzo bli­sko sia­da, mogę oce­niać, jak wy­so­ko sto­ją moje ak­cje. Nie jest źle, choć kie­dyś, w apo­geum za­chwy­tu moją oso­bą, prze­sie­dzia­ła całe oglą­da­nie nu­me­ru z rącz­ką na moim udzie. Dziw­ne do­zna­nie. Kie­dy wy­szła, po­le­cia­łem do ki­bla ścią­gnąć por­t­ki i spraw­dzić, czy nie po­zo­sta­wi­ła na mo­jej skó­rze wy­pa­lo­ne­go pięt­na.

Oglą­da­my stro­na po stro­nie go­to­we do dru­ku ma­te­ria­ły. Na ra­zie bez ko­men­ta­rza. Do­cho­dzi­my do Ga­bry­si.

– No, nie wiem – Beta lek­ko marsz­czy no­sek – mało coś wi­dać… Po­każ da­lej – prze­su­wam stro­ny.

– Ona nic nie po­ka­za­ła!

– O, tu jest – po­ka­zu­ję kur­so­rem jed­ną fot­kę, na któ­rej wi­dać kil­ka wło­sów ło­no­wych na­szej gwiaz­dy. Chy­ba to jed­nak za mało, bo Beta za­czy­na po­sa­py­wać.

– Za­wo­łaj Ju­sty­nę – rzu­ca przez ra­mię Zeni, któ­ra zwi­sa nad nami ni­czym sę­ka­ta i po­krę­co­na wierz­ba pła­czą­ca – za­bra­kło krze­seł, nie­do­bra Ma­ria… Mu­szę jej póź­niej po­dzię­ko­wać.

Z szyb­ko­ścią świa­tła Ju­sty­sia zja­wia się w moim ga­bi­ne­cie. Jest bla­da jak ścia­na – wi­dać tyl­ko licz­ne pie­gi i sze­ro­ko otwar­te oczy – Ze­nia mu­sia­ła nie­źle ją na­stra­szyć.

– Wiesz, to w ogó­le nie wcho­dzi­ło w grę, ona za nic nie chcia­ła po­ka­zać cipy! – za­czy­na bez wstę­pu. – No, w ogó­le, jak się ro­ze­bra­ła, to cały czas cho­dzi­ła przy ścia­nach, nie mo­gli­śmy jej roz­luź­nić. I ten jej fa­cet był cały czas na pla­nie, ona nie po­zwa­la­ła go wy­rzu­cić, on wszyst­kie­go pil­no­wał – Ju­sty­sia po­wo­lut­ku wspi­na się na spi­ra­lę hi­ste­rii, a Ze­nia wpa­tru­je się w nią jak sęp swo­imi błysz­czą­cy­mi oczka­mi. Wi­dać, że ma­ga­zy­nu­je w zwo­jach mó­zgo­wych każ­dy szcze­gó­lik tej chwi­li ni­czym nor­ni­ca za­pa­sy na dłu­gą i mroź­ną zimę.

– To w ogó­le nie wcho­dzi­ło w grę, za nic nie chcia­ła nic po­ka­zać. Ja jej mó­wię, że prze­cież się zgo­dzi­ła, a ona nie i nie – Ju­sty­sia na­bie­ra tchu:

– NO­ZA­NIC­NIECH­CIA­ŁA­PO­KA­ZAĆ­PIZ­DY!!!

Beta nie spusz­cza nie­ru­cho­me­go wzro­ku z jej twa­rzy. Po­wo­lut­ku tyl­ko za­czy­na ro­bić usta­mi coś ta­kie­go, jak­by ssa­ła drop­sa, pró­bu­jąc jed­no­cze­śnie prze­słać ko­muś ca­łu­sa. Być może sy­cy­lij­ski po­ca­łu­nek śmier­ci. Zły znak, za­wsze tak robi, kie­dy za­czy­na się wku­rzać. Na wszel­ki wy­pa­dek pró­bu­ję nie­zau­wa­żal­nie wcią­gnąć się w sie­bie jak te­le­skop i zmniej­szyć – co tam krwio­żer­cze ko­ma­ry.

– Ju­sty­siu – Beta uśmie­cha się sło­dziut­ko – ta se­sja nie pój­dzie, je­że­li nie do­ro­bisz roz­bie­ra­nych zdjęć. ROZ­BIE­RA­NYCH zdjęć. I chcę na nich wi­dzieć coś wię­cej niż tyl­ko łok­cie, tak?

– Tak, tak – jak echo do­po­wia­da Ze­nia.

– Nie­eee, to się nie uda – ję­czy Ju­sty­na.

– Ju­sty­siu! – mówi Beta.

– Eeeeee – wije się Ju­sty­sia.

– No wie­cie pań­stwo! – Ze­nia wie, kie­dy do­lać oli­wy do ognia. Beta po­wo­li wsta­je, po­pra­wia swój pa­ste­lo­wy bliź­nia­czek i mówi:

– Ju­sty­siu, pro­szę do mnie przyjść za pięć mi­nut.

Wy­su­wa się pierw­sza, a za nią jak cień Ze­nia – Jin i Jang. Nie wiem, po co jej to pięć mi­nut. Albo chce ochło­nąć, albo opra­co­wać z Ze­nią plan pra­nia mó­zgu Ju­sty­ny. A może chce po pro­stu sko­czyć jesz­cze do klo­pa, kto wie.

– Ale kur­wa – mówi Ju­sty­sia. – Daj mi pa­pie­ro­sa.

Przy­glą­dam się jej uważ­nie. W su­mie je­stem po jej stro­nie, ale jed­no­cze­śnie od­czu­wam pe­wien ro­dzaj ucie­chy. Ju­sty­na pali z szyb­ko­ścią od­ku­rza­cza i od­da­la się, po­włó­cząc no­ga­mi. Ist­na Ma­ria Stu­art.

Dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej dzwo­ni te­le­fon na moim biur­ku.

– Ko­le­gium – krzy­czy Ba­jecz­ka w słu­chaw­kę. Zbie­ram ma­te­ria­ły, ze­szyt i ostat­ni nu­mer PL-BOYA. OSTAT­NI NU­MER PL-BOYA!!!

Nie prze­czy­ta­łem! A może prze­czy­ta­łem? No, na­wet je­śli, to nic nie pa­mię­tam przez to mar­ti­ni. Naj­waż­niej­sze to usiąść gdzieś w środ­ku, wte­dy nie za­cznie ode mnie.

Na­sza sala kon­fe­ren­cyj­na to dłu­ga ki­cha z prze­szklo­ną jed­ną ścia­ną. La­tem moż­na tu sma­żyć jaja sa­dzo­ne wprost na cze­re­śnio­wym bla­cie kon­fe­ren­cyj­ne­go sto­łu. Więk­szość lu­dzi już jest, ale na szczę­ście uda­je mi się za­jąć w mia­rę do­god­ne miej­sce. Nie za bli­sko Bety, ale i nie za da­le­ko. Czę­ścio­wo na­wet prze­sła­nia mnie fi­lar.

Beta sia­da u szczy­tu sto­łu, po le­wej Krzy­cho, po pra­wej Ze­nia. Ju­sty­ny nie wi­dać – może już po­le­cia­ła ścią­gać ga­cie z Ga­bry­si. Na­sza ca­ry­ca w do­brym na­stro­ju – wy­lu­zo­wa­na i po­god­na. Pew­nie coś wzię­ła. W re­dak­cji cho­dzą plo­ty, że bie­rze kokę w ze­sta­wie z si­gno­pa­mem. Je­den niuch koki dla ener­gii i do­bre­go na­stro­ju, a po­tem jed­na ta­blet­ka si­gno­pa­mu, żeby nią nie te­le­pa­ło. Sku­tecz­ne.

Beta roz­po­czy­na po­ga­dan­kę – coś dla po­krze­pie­nia. Je­ste­śmy świet­ni, wszy­scy nas czy­ta­ją, sprze­daż ro­śnie, jest cu­dow­nie itp. Same bzde­ty, zero fak­tów – już ona to po­tra­fi. Jak chce, po­tra­fi z sie­bie wy­pro­du­ko­wać wię­cej waty niż prze­cięt­na owca weł­ny. Na­stęp­nie eu­fo­rycz­ne prze­mó­wie­nie na te­mat „pluj­bo­ja 2000”, czy­li ge­nial­nej re­for­my pi­sma, któ­rą prze­pro­wa­dzi­my z oka­zji no­we­go ty­siąc­le­cia. Kryp­to­nim PL-BOY 2000. Bę­dzie to zu­peł­nie nowy ma­ga­zyn: no­wo­cze­sny, efek­tow­ny, efek­tyw­ny, no i w ogó­le su­per. My to zro­bi­my, a jak ład­nie, to do­sta­nie­my pre­zent. Może pre­mię albo dłu­go­pi­sy w bar­te­rze. W ze­szłym roku były dłu­go­pi­sy, bo pew­na fir­ma, któ­ra za­bu­ko­wa­ła u nas po­wierzch­nie re­kla­mo­we, zban­kru­to­wa­ła. Pro­du­ko­wa­li dłu­go­pi­sy, ta­kie bar­dziej ele­ganc­kie, i Beta do­sta­ła ich z pół wa­go­nu. Pew­nie jesz­cze je gdzieś tam opy­cha nad mo­rzem. Każ­dy z nas do­stał po dwa.

No, za­czy­na się kla­sów­ka. Le­ci­my stro­na po stro­nie. Czy­tam le­ady, czy­li kil­kuz­da­nio­we „oko­łap­ki” na po­cząt­kach ar­ty­ku­łów, i uważ­nie słu­cham, co mó­wią ci przede mną. Oka­za­ło się, że pra­wie nikt poza Anką nie prze­czy­tał wy­wia­du. Plo­tę, co mi śli­na na ję­zyk przy­nie­sie, ja­koś idzie. Naj­wię­cej do po­wie­dze­nia ma Ze­nia, ale chy­ba też nie czy­ta­ła, bo bre­dzi nie na te­mat. Do­cho­dzi­my do mody – po­gro­bow­ca Zu­zan­ny, więc pew­nie trze­ba kry­ty­ko­wać. Tak, mia­łem ra­cję.

– Są­dzę – mówi Ma­rek, za­stęp­ca Krzy­cha – że ca­su­al nie ma sen­su w tak ele­ganc­kim pi­śmie jak PL-BOY. Ca­su­al nie.

– Zgro­za – mówi Ze­nia.

– Ale dla­cze­go nie? Ca­su­al jest jak naj­bar­dziej OK, ale oczy­wi­ście se­sja ca­su­al musi być pięk­na, a nie taka jak ta.

– Strasz­ne, wstyd – mówi Ze­nia.

– Ca­su­al jak ca­su­al – wzdy­cha Jol­ka. Ani­ta na­chy­la się w moją stro­nę i szep­cze do mnie czu­le:

– Ja ska­żu­al tie­bie.

Chi­cho­li­my ci­cho, jak dwie wie­wió­ry Chip i Dale. W re­wan­żu ry­su­ję dla niej ka­ry­ka­tu­rę Zeni. Chi­cho­li­my da­lej.

– Mar­cin, a ty, co o tym są­dzisz? – gło­śno zwra­ca się do mnie Beta. Nie mam po­ję­cia, o co pyta, bo moda już chy­ba zo­sta­ła zje­cha­na. W po­pło­chu rzu­cam okiem na nu­me­ry są­sia­dów, ale każ­dy ma pi­smo otwar­te w in­nym miej­scu.

– Tak – ry­zy­ku­ję – nie je­stem pe­wien, ale chy­ba w po­rząd­ku. – Jezu, nie mam po­ję­cia, o co cho­dzi.

– W po­rząd­ku? No to świet­nie. Umów się z Ze­nią, to ją za­bie­rzesz. – Spo­glą­dam bły­ska­wicz­nie na Ze­nię; rany bo­skie, do­kąd? Może do pro­sek­to­rium? – Ju­tro ma­cie tam być o 11.00.

– Do­brze – uśmie­cham się wa­ze­li­niar­sko do Bety. Wy­py­tam póź­niej Ankę, o co cho­dzi­ło.

Ko­le­gium cią­gnie się jak zwul­ka­ni­zo­wa­na guma do żu­cia. Prze­cho­dzi­my do pla­nu pię­ciu.

– Chcia­ła­bym wy­wiad z Ty­mem, tak? – mówi Beta.

– Ale kto go zro­bi? To trud­ny roz­mów­ca – Krzy­cho sku­bie kra­wat.

– Nie ro­zu­miem – ce­dzi Ze­nia – prze­cież na­pi­sa­nie do­bre­go tek­stu czy zro­bie­nie do­bre­go wy­wia­du nie po­win­no prze­kro­czyć moż­li­wo­ści zwy­kłe­go dzien­ni­ka­rza. Wy­star­czą stu­dia wyż­sze i odro­bi­na do­świad­cze­nia. Cóż w tym trud­ne­go? Wśród mo­ich zna­jo­mych mam dzie­siąt­ki dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy zro­bią coś ta­kie­go z po­ca­ło­wa­niem w rękę. Wy­star­czy je­den te­le­fon. Ale nie po to chy­ba trzy­ma­my lu­dzi na eta­tach, żeby ta­kie rze­czy za­ma­wiać na ze­wnątrz, praw­da? – uśmie­cha się słod­ko do Kryś­ki, na­sze­go naj­lep­sze­go re­dak­to­ra. Beta ma roz­anie­lo­ną minę, jak­by jej ktoś jeź­dził ry­żo­wą szczo­tą po krę­go­słu­pie.

– Pro­szę te­raz, aby każ­dy na­pi­sał na kart­ce czte­ry swo­je pro­po­zy­cje zna­nych osób, któ­re mo­gły­by po­zo­wać do na­szych pic­to­ria­li. I bar­dzo pro­szę, bez żar­tów. Ze­niu, roz­daj, pro­szę, kart­ki.

Ze­nia bły­ska­wicz­nie kła­dzie przed każ­dym kart­kę, na któ­rej wid­nie­je jego na­zwi­sko. Wi­dzę, że idzie­my na ca­łość – to nie bę­dzie już ano­ni­mo­wa an­kie­ta. Zer­kam na li­stę Ani­ty, któ­ra pra­co­wi­cie wy­pi­su­je pod nu­me­rem je­den „Ma­ry­lia Roz­ro­do­wicz”. Z ca­łej siły sta­ram się nie śmiać. W koń­cu wy­du­szam z sie­bie czte­ry na­zwi­ska – dwie ak­tor­ki, jed­ną pio­sen­kar­kę i pre­zen­ter­kę te­le­wi­zyj­ną. Wy­bie­ram je ra­czej pod ką­tem mniej­sze­go wy­sił­ku przy ob­rób­ce zdjęć niż więk­szej po­pu­lar­no­ści. W mar­twej ci­szy od­da­je­my kart­ki i au­dien­cja do­bie­ga koń­ca. Beta ma­je­sta­tycz­nie opusz­cza salę, za nią cią­gnie Ze­nia, jak mar­kie­tan­ka za ar­mią.

– Słu­chaj, do­kąd ja mam ją za­brać? – py­tam Ankę.

– Za­bierz ją nad Wi­słę i za­kop w ła­sze – ra­dzi Ani­ta.

– No jak to? Ju­tro jest dru­ga se­sja Ga­bry­si – ma­cie tam być wszy­scy, żeby się cał­kiem ob­na­ży­ła.

– My­ślisz, że obec­ność więk­szej licz­by osób ją do tego skło­ni?

– Może cho­dzi o to, żeby ją przy­trzy­mać, pod­czas gdy Ju­sty­sia bę­dzie z niej zdzie­ra­ła maj­ty?

– Mam do­syć. Kry­siu, a ty masz do­syć?

– Ja to mam już do­syć. I ta Ze­nia! Tej lar­wy nikt nie prze­bi­je!

– Tak! – przy­ta­ku­ję i do­da­ję: – No, chy­ba żeby koł­kiem.ROZDZIAŁ PIĄTY

Miesz­kań­cy domu lub go­ście, ukry­ci przed wzro­kiem cie­kaw­skich, mo­gli tu­taj, pod osło­ną (…) ja­poń­skie­go pa­ra­so­la, po­pi­jać her­ba­tę i po­dzi­wiać do woli (…) srebr­ne szka­tuł­ki.

John Gal­swor­thy „Saga rodu For­sy­te’ów”

Śnia­da­nie waż­na rzecz • Woj­ny śmiet­ni­ko­wych po­szu­ki­wa­czy skar­bów • Burz­li­we ży­cie Ma­rzen­ki a re­laks na bal­ko­nie • Bla­ski i cie­nie pra­cy w re­kla­mie • Ta­jem­ni­ca szkla­ne­go sym­bo­lu • Czy sa­mo­za­płon może być bul­wer­su­ją­cy? • Ta­jem­ni­ca cen­trum pa­ty­cza­ków • De­tek­ty­wi­stycz­ne zdol­no­ści pani J.

Budzę się wy­jąt­ko­wo wcze­śnie, do­cho­dzi do­pie­ro dzie­wią­ta. Leżę przez chwi­lę bez ru­chu, pa­trzę w okno, za któ­rym wi­dać da­chy ka­mie­nic przy Chmiel­nej za­la­ne po­ran­nym słoń­cem. Cze­kam, aż włą­czy się mój po­bud­ko­wy kom­pakt. Za­po­mia­łem, jaką wczo­raj wło­ży­łem pły­tę. Zresz­tą w ogó­le nie­wie­le pa­mię­tam z wie­czo­ru, głów­nie bu­tel­kę mar­ti­ni. O, już…

I say go­od­ni­ght – ni­ght

I tuck him in ti­ght.

But things are not ri­ght –

What is this? An in­fant kiss.

Aha, Kate Bush. Może być. Wy­ła­żę z łóż­ka i wci­skam się do mo­jej ła­zien­ki, któ­ra ma mniej wię­cej metr kwa­dra­to­wy. Ale za­nim co­kol­wiek z sobą ro­bię, roz­le­ga się na­tar­czy­wy dzwo­nek ko­mór­ki – mu­szę zmie­nić ten sy­gnał, moż­na od nie­go umrzeć na ser­ce.

– He­lou! To ja, Iwon­cia. Wsta­waj!!!

– Wsta­łem.

– Oooo, je­steś cho­ry?

– Nie bar­dziej niż zwy­kle.

– Za­bie­rzesz mnie?

– Yhm. Ale mam lep­szy po­mysł. Przy­jedź do mnie na śnia­da­nie – na pew­no jesz­cze nic nie ja­dłaś.

– Nie, tyl­ko red bul­la. Ale nie wiem… spóź­ni­my się.

– Daj spo­kój. Cze­kam.

Od­kła­dam słu­chaw­kę i za­czy­nam się spie­szyć. Skła­dam łóż­ko – tak na­praw­dę to nie łóż­ko, tyl­ko dwa ma­te­ra­ce sprę­ży­no­we, po po­ło­że­niu jed­ne­go obok dru­gie­go po­wsta­je bar­łóg dwa na dwa me­try. Bar­dzo przy­jem­nie się śpi, a poza tym skra­ca to dy­stans do ła­zien­ki, bo ma­te­ra­ce zaj­mu­ją pra­wie całą po­wierzch­nię po­ko­ju i koń­czą się pół me­tra od drzwi. Upy­cham bu­tel­ki po mar­ti­ni w ku­ble i na­sta­wiam kawę. Iwo­na przy­jeż­dża w cią­gu dwu­dzie­stu mi­nut.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: