Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Po czerwonym zwycięstwie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po czerwonym zwycięstwie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 321 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Przy­stro­iła się War­sza­wa, jak kwit­ną­cy łan, za­sia­ny po­lny­mi ma­ka­mi. Z wszyst­kich okien i bal­ko­nów, ze słu­pów te­le­gra­ficz­nych, z dru­cia­nej siat­ki tram­wa­jów elek­trycz­nych i z wież ko­ścio­łów zwie­sza­ły się fla­gi czer­wo­ne. Do­kąd­kol­wiek zwró­ci­ło się oko, wszę­dzie olśnie­wał je blask czer­wo­no­ści. Bu­kie­ty czer­wo­nych róż zdo­bi­ły okna skle­pów i skle­pi­ków; czer­wo­ne ko­kar­dy, czer­wo­ne kra­wa­ty, czer­wo­ne wstąż­ki i pió­ra po­pstrzy­ły krwa­we­mi pla­ma­mi sza­re tło ro­bo­cze­go ludu… któ­ry za­jął zbi­tą, gę­stą masą chod­ni­ki uli­cy Mar­szał­kow­skiej, od Sa­skie­go ogro­du po­cząw­szy aż do pla­cu przed dwor­cem War­szaw­sko-Wie­deń­skiej ko­lei.

Na ko­góż to cze­kał ten lud ro­bo­czy, zmie­sza­ny z pro­le­tar­ja­tem in­te­li­gent­nym i pół­in­te­li­gent­nym, w ci­szy, w sku­pie­niu wy­tę­żo­nej cie­ka­wo­ści? Ko­góż chciał po­wi­tać, czy od­dać mu cześć ostat­nią? Tyl­ko przy­jazd ja­kiejś nie­zwy­kłej oso­bi­sto­ści lub po­grzeb ja­kie­goś dla kra­ju wiel­ce za­słu­żo­ne­go męża wy­wa­biał do­tąd na uli­ce War­sza­wy ta­kie tłu­my nie­prze­li­czo­ne.

Wtem do­le­ciał od Sa­skie­go ogro­du prze­ni­kli­wy świst, któ­ry ude­rzył prą­dem elek­trycz­nym w nie­ru­cho­my, żywy szpa­ler. Tłum drgnął, po­ru­szył się; nad czer­wo­ne­mi ko­kar­da­mi, pió­ra­mi, kra­wa­ta­mi, prze­pły­nął szmer stłu­mio­nych gło­sów:

– Idą!

Szli pie­szo ksią­żę­ta, księż­ne, ksią­żąt­ka, szli hra­bio­wie, hra­bi­cze, hra­biąt­ka, szli pa­no­wie i pa­nie z to­wa­rzy­stwa, uty­tu­ło­wa­ni i nie­uty­tu­ło­wa­ni, a każ­dy z pa­nów, każ­da z pań, każ­de z dzie­ci nio­sło, wlo­kło ja­kąś wa­liz­kę, ja­kiś wę­ze­łek. Co kil­ka­na­ście kro­ków przy­sta­wa­li, ocie­ra­jąc pot z czo­ła, chwy­ta­jąc po­wie­trze zmę­czo­ne­mi płu­ca­mi.

Ba­wi­ło to ogrom­nie to­wa­rzy­sza Dyn­da­łę, tra­ga­rza ko­le­jo­we­go. Co­dzien­nie, kil­ka razy na dzień od lat dwu­dzie­stu, dźwi­gał on ku­fry i ko­sze po­dróż­nych, wa­żą­ce dwa, trzy pudy. Z po­cząt­ku za­ła­my­wał się pod ich cię­ża­rem, po­cił się, mę­czył, z cza­sem jed­nak wło­żył się w cięż­ką ro­bo­tę i te­raz za­rzu­ca na ple­cy naj­cięż­szy ku­fer i ma­sze­ru­je z nim do po­wo­zu, do do­roż­ki z taką swo­bo­dą, jakg­dy­by niósł dwu­rocz­ne dziec­ko.

– An­giel­skie pie­ski – pe­ro­ro­wał. – Mar­nej ku­fer­czy­ny dźwi­gnąć nie umie­ją, z wa­liz­ką za­ta­cza­ją się, jak pi­ja­ni, a chcie­li roz­ka­zy­wać, rzą­dzić, uczyć ro­bot­ni­ka ro­zu­mu. Ny­gu­sy, zde­chla­ki! Skoń­czy­ło się wa­sze pań­stwo, fora ze dwo­ra, te­raz my górą.

Wło­żył dwa pal­ce po­mię­dzy zęby i świ­snął prze­raź­li­wie. Za­wtó­ro­wał mu cały le­gjon ulicz­ni­ków, roz­no­si­cie­li ga­zet i an­dru­sów z nad Wi­sły. Lo­ka­je wy­su­nę­li się z tłu­mu na śro­dek uli­cy i dmu­cha­li swo­im by­łym pa­nom, swo­im by­łym pa­niom pod sam nos kłę­by dymu ty­tu­nio­we­go; stan­gre­ci, wziąw­szy się pod boki, śmia­li się na całe gar­dło: ha, ha, ha! mod­niar­ki, pra­so­wacz­ki, pracz­ki chi­cho­ta­ły: hi, hi, hi!…

Cała za­wiść wy­dzie­dzi­czo­nych, od­trą­co­nych od peł­ne­go, bie­siad­ne­go sto­łu roz­ko­szy zmy­sło­wych, do uprzy­wi­le­jo­wa­nych ży­cia, do bo­ga­tych, gwiz­da­ła, śmia­ła się, chi­cho­ta­ła w tej ko­ciej mu­zy­ce.

– Pie­chot­ką dra­łu­je­cie, sami ku­fe­recz­ki nie­sie­cie? Sma­ku­je wam, ja­śnie oświe­ce­ni, ja­śnie wiel­moż­ni, wiel­moż­ni? – drwił to­wa­rzysz Skow­ron, stan­gret ksią­żę­cy – wa­sze ka­re­ty i po­wo­zy będą te­raz wy­wo­zi­ły z mia­sta śmie­cie i nie­czy­sto­ści, wa­sze pa­ra­dje­ry będą słu­ży­ły na­szym ma­ga­zy­nom. Krzy­żyk na dro­gę, wał­ko­nie!

Chło­sta­ni gwiz­da­niem, drwi­na­mi, obe­lga­mi i śmie­chem urą­gli­wym, przy­spie­sza­li ary­sto­kra­ci kro­ku. Wy­do­stać się jak­naj­prę­dzej z tego pie­kła, prze­ci­snąć się jak­naj­prę­dzej przez to jarz­mo kau­dyń­skie… Jesz­cze kwa­drans tej Kal­war­ji, a za­sią­dą w bez­piecz­nych wa­go­nach i ru­szą w świat, gdzie ich strach po­nie­sie, byle jak­naj­da­lej od tej swa­wo­li.

Jesz­cze ary­sto­kra­ci nie zdą­ży­li do­trzeć do dwor­ca, kie­dy się tłum za­ko­ły­sał, jak fala mor­ska, trą­co­na skrzy­dłem wi­chru, i prze­biegł nad nią, jak­by głu­chy po­mruk zbli­ża­ją­cej się bu­rzy.

Oto po­stę­po­wa­li za ary­sto­kra­ta­mi dłu­gim sze­re­giem: fa­bry­kan­ci, ban­kie­rzy, spe­ku­lan­ci gieł­do­wi i bu­dow­la­ni, hur­tow­ni­cy róż­ne­go ga­tun­ku, wy­daw­cy, bo­ga­ci kup­cy, li­chwia­rze, ka­mie­nicz­ni­cy, wsze­la­kie­go ro­dza­ju żar­li­wi słu­dzy zło­te­go ciel­ca, ra­bi­ni w jego świą­ty­ni. I oni ucie­ka­li przed zwy­cięz­kim so­cja­li­zmem, a ucie­ka­li w trwo­dze z dy­go­cą­ce­mi ser­ca­mi, z drżą­ce­mi łyd­ka­mi, nie­pew­ni do ostat­niej chwi­li ży­cia, wie­dzie­li bo­wiem, że na ich to gło­wy prze­klę­te spa­da­ła głów­nie cała nie­na­wiść pro­le­tar­ja­tu do ka­pi­ta­łu.

– Zło­dzie­je, wy­zy­ski­wa­cze, pi­jaw­ki, na ludz­kiej krwi, na ludz­kim po­cie utu­czo­ne pa­so­rzy­ty, nie pu­ścić ich, na la­tar­nię z nimi, wy­pruć z nich be­be­chy! – ry­czał tłum.

Już pod­wi­ja­ły twar­de, spra­co­wa­ne ręce rę­ka­wy, od­sła­nia­jąc ży­la­ste ra­mio­na. Już do­by­wał ten i ów z za ka­mi­zel­ki po­stron­ka – bur­żu­je zble­dli, mo­dli­li się po raz pierw­szy w ży­ciu szcze­rze, go­rą­co do Boga – ulicz­ni­cy pod­rzu­ca­li w górę dziu­ra­we czap­ki, pod­ska­ki­wa­li bo­se­mi no­ga­mi, cie­sząc się z zaj­mu­ją­ce­go wi­do­wi­ska – kie­dy się przed ścia­ną tłu­mu uka­za­li wo­dzo­wie so­cja­li­zmu, prze­pa­sa­ni czer­wo­ną szar­fą.

– To­wa­rzy­sze, to­wa­rzysz­ki – wo­ła­li. – Hań­ba temu, kto spla­mi zbrod­nią pierw­szy dzień try­um­fu na­szych świę­tych za­sad. Nie na to zwy­cię­żył so­cja­lizm, aby za­bi­jał, jeno na to, aby zdu­sił raz na za­wsze hy­drę, ludz­kiej pod­ło­ści. Pań­stwo, ra­czej spo­łe­czeń­stwo po­wszech­nej szczę­śli­wo­ści, cno­ty i praw­dy mamy zbu­do­wać, a któż roz­po­czy­na ta­kie wiel­kie, świę­te dzie­ło, ja­kie­go do­tąd świat nie wi­dział, od czy­nów nie­na­wi­ści? Wy­puść­cie tych nędz­ni­ków, ten tru­ją­cy chwast ludz­ko­ści, z całą gło­wą. Dla żar­li­wych sług Zło­te­go Ciel­ca do­syć kary, że za­bie­ra­my im warsz­ta­ty wy­zy­sku.

Twar­de, spra­co­wa­ne ręce za­kry­wa­ły nie­chęt­nie ży­la­ste ra­mio­na, cho­wa­ły z gniew­li­wym po­mru­kiem po­stron­ki. Ulicz­ni­cy, wy­na­gra­dza­jąc so­bie stra­tę zaj­mu­ją­ce­go wi­do­wi­ska, ob­rzu­ca­li bur­żu­jów bło­tem rynsz­to­ków, plu­li im w twarz, a tłum ry­czał, jak opę­ta­ny:

– Zło­dzie­je, pi­jaw­ki, ra­bu­sie!

Na­gle ode­zwa­ły się wszyst­kie sy­re­ny fa­bryk war­szaw­skich. Warsz­ta­ty prze­my­sło­we że­gna­ły swo­ich wła­ści­cie­li prze­cią­głym świ­stem, wy­gwiz­dy­wa­ły z mia­sta swo­ich wczo­raj­szych pa­nów.

Ale oto nad­cią­ga­ła jesz­cze gro­ma­da emi­gran­tów. Któż to taki? Tyl­ko ary­sto­kra­tów i bur­żu­jów ska­zał zwy­cięz­ki so­cja­lizm na ba­ni­cję, bo tyl­ko ich zie­mie, pa­ła­ce, domy, fa­bry­ki i pie­nią­dze są mu po­trzeb­ne do zbu­do­wa­nia wspa­nia­łe­go gma­chu po­wszech­nej szczę­śli­wo­ści, praw­dy i cno­ty.

Ku wiel­kie­mu zdzi­wie­niu so­cja­li­stów szli po­eci, li­te­ra­ci i ucze­ni, nio­sąc z sobą książ­ki i pió­ra; szli ma­la­rze, dźwi­ga­jąc sta­lu­gi, pa­le­ty i pędz­le; rzeź­bia­rze z dłu­ta­mi i mło­ta­mi; kom­po­zy­to­ro­wie ze zwo­ja­mi nut.

Zdzi­wi­li się so­cja­li­ści, nie mo­gąc po­jąć, dla­cze­go dzia­twa Apol­li­na i Ate­ny ucie­ka przed ró­żo­wą ju­trzen­ką no­wej ery, z przed sa­mej bra­my raju po­wszech­nej szczę­śli­wo­ści. Bo prze­cież i one, te ka­pry­śne, swa­wol­ne dzie­ci Apol­li­na i Ate­ny, cier­pia­ły, były wy­zy­ski­wa­ne w po­ko­na­nym po­rząd­ku ka­pi­ta­li­stycz­nym.

Odzie­ra­li ich ze skó­ry wy­daw­cy, księ­ga­rze, han­dla­rze ob­ra­zów, przed­się­bior­cy za­kła­dów ka­mie­niar­skich i bud te­atral­nych, wy­zy­ski­wał ich, oszu­ki­wał, okra­dał każ­dy, kto chciał i nie chciał – ich, nie­prak­tycz­nych fan­ta­stów, ży­ją­cych dla swo­ich ja­kichś tam ide­ałów, chi­mer, gar­dzą­cych spry­tem i fi­li­ster­stwem ży­cia, – tu­czy­ło się na ich mó­zgu, na ich na­tchnie­niu, na ich krwa­wi­cy wsze­la­kie ro­bac­two bur­żu­jow­skie.

Dla­cze­goż oni opusz­cza­ją kraj w chwi­li, kie­dy nowy po­rzą­dek zdej­mu­je z ich ra­mion nie­zno­śne brze­mię bez­u­stan­nej wal­ki o byt, ohyd­ną, po­ni­ża­ją­cą, upo­ka­rza­ją­cą tro­skę o chleb po­wsze­dni, bo­lą­cą ich, dzie­ci fan­ta­zji, wię­cej ani­że­li sza­ry tłum ro­bo­czy, przy­wy­kły do jarz­ma? Po­rzą­dek so­cja­li­stycz­ny da im dach nad gło­wą bez awan­tur z ka­mie­nicz­ni­ka­mi, da im do­stat­ni wikt i opie­ru­nek, ubie­rze ich od góry do dołu w swo­ich ma­ga­zy­nach, do­star­czy im ksią­żek, piór, atra­men­tu, pa­pie­ru, farb, pędz­li, gli­ny, dłut, na­rzę­dzi mu­zycz­nych. Po­pra­cu­ją so­bie osiem go­dzin dzien­nie w warsz­ta­tach spo­łe­czeń­stwa, jak każ­dy oby­wa­tel raju so­cja­li­stycz­ne­go, a po­tem będą mo­gli ro­bić, co im się tyl­ko bę­dzie po­do­ba­ło.

– Hej, pa­nie Sło­wik – wo­łał to­wa­rzysz Po­cię­giel, szewc z pro­fe­sji, do jed­ne­go z po­etów – dla­cze­go to pusz­cza nas je­go­mość w trą­bę? Skład­ne pio­sen­ki do­bro­dziej kle­ci, miło było cza­sem po­słu­chać tego świer­go­ta­nia. Któż panu bro­ni świer­go­tać pod czer­wo­nym sztan­da­rem?

– O czem­że będę śpie­wał? – od­po­wie­dział po­eta. – O wa­szych sy­tych żo­łąd­kach, ca­łych ka­po­tach i bu­tach? Bo tyl­ko na to sfa­bry­ko­wa­li­ście re­bel­ję, żeby so­bie brzu­chy na­pchać. Wró­cę, gdy so­bie przy­po­mni­cie, że czło­wiek nie­tyl­ko dla brzu­cha żyć po­wi­nien, a tym­cza­sem pisz­cie do mnie na Ber­dy­czów.

– Mo­że­by­ście chcie­li, że­bym ze­lo­wał osiem go­dzin dzien­nie buty, ła­tał pan­ta­lo­ny, za­mia­tał uli­ce, albo uczył wa­szych bęb­nów abe­ca­dła, gdy się tak panu za­rzą­do­wi wa­sze­go raju so­cja­li­stycz­ne­go bę­dzie po­do­ba­ło? Mil­sza mi moja bie­da w swo­bo­dzie od wa­sze­go do­stat­ku w nie­wo­li – mó­wił je­den z po­wie­ścio­pi­sa­rzów. – Eks­pe­ry­men­tuj­cie so­bie na swo­ich skó­rach. I ja wró­cę, ale do­pie­ro wte­dy, kie­dy się za łby weź­mie­cie, a na­stą­pi to bar­dzo pręd­ko, co prze­po­wia­da wam po­wie­ścio­pi­sarz, któ­ry zna się le­piej od wa­szych przy­wód­ców na psy­cho­lo­gji ludz­kiej. He, he, he, wol­ność, rów­ność, bra­ter­stwo, mi­łość, zgo­da, szczę­ście na zie­mi… A jak­że! Do wi­dze­nia, kiep­skie war­ja­ty.

– A mnie to­by­ście ka­za­li ma­lo­wać na czer­wo­no całe pań­stwo so­cja­li­stycz­ne, po­cząw­szy od drzwi i okien ma­ga­zy­nów, aż do pew­nych miejsc, aby­ście się i tam czu­li w raju po­wszech­nej szczę­śli­wo­ści, a ja nie cier­pię cy­no­bru – po­drwi­wał mło­dy ma­larz.

Z hu­mo­rem, we­so­ło, z ka­pe­lu­sza­mi na ba­kier, śmie­jąc się, dow­cip­ku­jąc, po­su­wa­ła się dru­ży­na ar­ty­stycz­na zdu­mio­nym szpa­le­rem ludz­kim.

– Ja­kie to ju­chy py­ska­te – obu­rzał się to­wa­rzysz Dyn­da­ła. – Wi­dzi mi się, że nam te gol­cy urą­ga­ją. War­to­by ich na dro­gę po­ma­cać krzyn­kę po że­brach.

– Daj­cie im po­kój – ode­zwał się to­wa­rzysz Li­te­ra, ze­cer, mąż wiel­ce uczo­ny, bo skła­dał same uczo­ne dzie­ła. – Bar­dzo do­brze dla nas, że ci za­ro­zu­mial­cy opusz­cza­ją kraj. To ży­wio­ły prze­ciw­spo­łecz­ne, nie­spo­koj­ne, na­rwa­ne, sfor­no­ści nie zno­szą, lu­bią żyć bez żad­nych pęt, jako te pta­ki po­lne i le­śne. Gdy­by zo­sta­li w kra­ju, za­czę­li­by wkrót­ce mi­no­wać nowy po­rzą­dek, pod­bu­rzać prze­ciw nam nie­uświa­do­mio­nych, nie­utr­wa­lo­nych jesz­cze do­sta­tecz­nie w świę­tych za­sa­dach so­cja­li­zmu. Za­miast po­ma­gać, szko­dzi­li­by nam, bo umie­ją pod­nie­cać wy­obraź­nię ła­two­wier­nych i sła­bych. Niech so­bie te ary­sto­kra­ty in­te­li­gent­ne ru­sza­ją, gdzie pieprz ro­śnie. Bo to są ary­sto­kra­ty, któ­rym śmier­dzi po­wszech­na rów­ność praw­dzi­wej de­mo­kra­cji. Obę­dzie­my się bez ich świer­go­ta­nia, bez ich ba­zgra­ni­ny, ma­za­ni­ny i brzdą­ka­nia. So­cja­lizm stwo­rzy wła­sną na­ukę i sztu­kę.

Za dzia­twą Apol­li­na i Ate­ny szli dy­rek­to­ro­wie fa­bryk, star­si in­ży­nie­ro­wie, che­mi­cy, me­cha­ni­cy, cały sztab za­kła­dów prze­my­sło­wych, znie­na­wi­dzo­ny przez ro­bot­ni­ków. Ucie­ka­li przed ze­mstą swo­ich wczo­raj­szych pod­wład­nych, wie­dzie­li bo­wiem, że zwy­cięz­cy za­przę­gli­by ich do naj­grub­szych ro­bót, aby na­sy­cić try­um­fu­ją­ce oczy bez­sil­no­ścią, upo­ko­rze­niem swo­jej by­łej zwierzch­no­ści.

I szli jesz­cze star­si, roz­gło­śni le­ka­rze, ad­wo­ka­ci, pro­fe­so­ro­wie, sę­dzio­wie, któ­rzy, zżyw­szy się z daw­nym po­rząd­kiem, nie czu­li się na si­łach pod­dać się na sta­re lata no­we­mu.

Co kil­ka­na­ście mi­nut od­cho­dził z dwor­ca wie­deń­skie­go nowy po­ciąg, zdą­ża­ją­cy ku gra­ni­cy. Wszyst­ko, co kraj po­sia­dał wy­bit­niej­sze­go ta­len­tem, ro­dem, ma­jąt­kiem, na­uką, do­świad­cze­niem ży­cio­wem, wy­plu­wał so­cja­lizm ze swo­je­go łona, wy­rzu­cał po za gra­ni­ce swo­je­go pań­stwa, jak nie­po­trzeb­ne ru­pie­cie. Bi­sku­pów, pra­ła­tów, ka­no­ni­ków, pro­bosz­czów, nie­przy­chyl­nych no­we­mu po­rząd­ko­wi, usu­nął cen­tral­ny ko­mi­tet już wczo­raj prze­zor­nie w nocy, oba­wia­jąc się roz­ru­chów. Jesz­cze nie cały lud ro­bo­czy wy­rzekł się tego „zwie­trza­łe­go prze­są­du”, któ­ry ustrój bur­żu­jow­ski na­zy­wał re­li­gją, przy­mie­rzem czło­wie­ka z Bo­giem. Ja­cyś ciem­ni głup­cy, nie­przy­jaź­ni świa­tłu wie­dzy przy­rod­ni­czej, nie sto­ją­cy na wy­ży­nie chwi­li, mo­gli­by wy­wo­łać bur­dę, któ­ra­by zmą­ci­ła uro­czy­sty na­strój pierw­szych dni po od­nie­sio­nem zwy­cię­stwie.

Ostat­ni po­ciąg ru­szył z emi­gran­ta­mi ku gra­ni­cy. So­cja­li­ści ode­tchnę­li pier­sią sze­ro­ką. Te­raz będą sami u sie­bie mię­dzy sobą, te­raz za­czną go­spo­da­ro­wać po swo­je­mu, bez żad­nej prze­szko­dy, urzą­dzą się we­dług re­cep­ty: Mark­sów, Las­sal­le'ów, En­gels'ów, Liebk­nech­tów, Be­blów i wszyst­kich świę­tych świę­te­go so­cja­li­zmu.

Bier­ne mil­jo­ny obo­jęt­nych na wszyst­kie prze­wro­ty po­li­tycz­no-spo­łecz­ne, przy­wy­kłe w po­rząd­ku bur­żu­jow­skim do po­słu­szeń­stwa, przy­cup­ną prze­ra­żo­ne, nie ośmie­lą się pod­nieść ręki na zwy­cięz­ców.

Tak wie­rzy­li.

Kie­dy ostat­ni po­ciąg, uwo­żą­cy ba­ni­tów i do­bro­wol­nych emi­gran­tów, znikł w błę­kit­nej dali, owia­ny kłę­ba­mi sza­re­go dymu, udał się tłum na plac wy­ści­go­wy. Tu sta­ła wy­so­ka try­bu­na, to­ną­ca cała w czer­wo­nych wstę­gach i czer­wo­nych kwia­tach, a na tej try­bu­nie cze­kał na to­wa­rzy­szów i to­wa­rzysz­ki mło­dy czło­wiek z bla­dą twa­rzą i pło­ną­ce­mi ocza­mi fa­na­ty­ka. Od­krył gło­wą i za­in­to­no­wał hymn pro­le­tar­ja­tu.

Po­wia­ły czer­wo­ne sztan­da­ry i nad ru­chli­wą falą czer­wo­nych ko­kard, piór i kra­wa­tów za­szu­mia­ła pieśń gnie­wu wy­dzie­dzi­czo­nych. Zwy­cię­stwo zła­go­dzi­ło jej groź­ne, po­nu­re akor­dy, pod­nio­sło ich ton do wy­so­ko­ści ra­do­snej fan­fa­ry.

– To­wa­rzy­sze, to­wa­rzysz­ki – ode­zwał się mło­dy czło­wiek z bla­dą twa­rzą i z pło­ną­ce­mi ocza­mi fa­na­ty­ka. – Oto nad­szedł ów dzień szczę­śli­wy, na któ­ry wzgar­dzo­na ludz­kość cze­ka­ła lat ty­sią­ce z tę­sk­no­tą łak­ną­ce­go na pusz­czy wę­drow­ca. Cze­go nie uda­ło się wcie­lić wszyst­kim pra­wo­daw­stwom i re­li­gjom prze­szło­ści, wszyst­kim mę­dr­com, pro­ro­kom i re­for­ma­to­rom, my tego do­ko­na­my. My, tyl­ko my! – wo­łał, pod­nió­sł­szy głos.

Z jego cie­płe­go, ba­ry­to­no­we­go gło­su lał się żar wia­ry, szcze­re­go prze­ko­na­nia, z jego czar­nych, błysz­czą­cych oczu try­skał pło­mień za­pa­łu. Ten czło­wiek nie kła­mał; on wie­rzył w to, co mó­wił.

– Wszy­scy mę­dr­cy, pra­wo­daw­cy i pro­ro­cy prze­szło­ści nie mo­gli zna­leźć ra­dy­kal­ne­go le­kar­stwa na mękę czło­wie­ka, bo wy­cho­dzi­li wszy­scy z za­sa­dy fał­szy­wej. Oparł­szy gmach swo­ich re­li­gji i państw na wła­sno­ści oso­bi­stej, mu­sie­li błą­dzić. Wła­sność oso­bi­sta i jej obro­na przez pra­wo­daw­stwo sta­ła się źró­dłem wszyst­kich głupstw, sprzecz­no­ści, nie­szczęść, grze­chów i zbrod­ni ludz­kich. Ona wy­two­rzy­ła róż­ni­ce sta­no­we, rzu­ciw­szy ubo­gich pod sto­py po­sia­da­ją­cych, ona za­tru­ła ser­ce ludz­kie py­chą, chci­wo­ścią, sa­mo­lub­stwem, bez­względ­no­ścią, ona uzbro­iła jed­nost­kę prze­ciw jed­no­st­ce, na­ród prze­ciw na­ro­do­wi, ona uczy­ni­ła ko­bie­tę pod­dan­ką męż­czy­zny.

W pierw­szym sze­re­gu to­wa­rzy­szek, tło­czą­cych się do­ko­ła try­bu­ny, sta­ła mło­da, dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nia, przy­stoj­na blon­dyn­ka, ubra­na w wy­kwint­ny, sza­ry ko­stjum spa­ce­ro­wy. Jej duże, sza­fi­ro­we oczy za­wi­sły na ustach, na twa­rzy bla­de­go mów­cy z za­chwy­tem uwiel­bia­ją­cej mi­ło­ści. Sy­cza­ły obok niej obe­lży­we uwa­gi, kłu­ły ją za­zdro­sne spoj­rze­nia, ale ona, za­pa­trzo­na w mów­cę, jak w ar­cy­dzie­ło wiel­kie­go mi­strza, za­mknę­ła uszy i oczy dla zło­ści ludz­kiej.

– La­fi­ryn­da – sy­cza­ła to­wa­rzysz­ka Ga­dal­ska, niz­kie­go wzro­stu, su­cha, ko­ści­sta, sta­ra pan­na, ubra­na w męz­ki ka­pe­lusz, w męz­ki ża­kiet i w spód­ni­cę, wi­szą­cą na niej, jak sta­ra li­ber­ja na koł­ku.– Sprze­da­ła w po­rząd­ku bur­żu­jow­skim za po­śred­nic­twem księ­dza pro­bosz­cza gład­ką gębę i za­okrą­glo­ne for­my bo­ga­te­mu kau­zy­per­dzie, a te­raz, kie­dy­śmy, bo­jow­nicz­ki wy­zwo­le­nia nie­wie­ście­go, wy­wal­czy­ły dla ko­bie­ty pra­wo do peł­ni ży­cia, do wol­nej mi­ło­ści, chce ko­rzy­stać pierw­sza z na­szych zdo­by­czy.

Na Uto­pij­skie­go za­rzu­ca sie­ci sy­re­nie, chce za­brać dla sie­bie naj­zdol­niej­sze­go z po­mię­dzy na­szych ko­mi­te­tow­ców. Ser­ce bur­żu­jow­skie mu­siał­by mieć Uto­pij­ski, gdy­by się dał wziąć ta­kiej po­spo­li­tej gą­sce, mo­gąc so­bie wy­brać to­wa­rzysz­kę z po­śród lwic wol­no­ści.

– Żeby te lwi­ce wol­no­ści chcia­ły być tro­chę ład­niej­sze – za­uwa­żył ja­kiś mło­dy, przy­stoj­ny ro­bot­nik.

– Idjo­ta! – ofuk­nę­ła Ga­dal­ska. – Nie wdzię­ka­mi cia­ła, któ­re więd­ną, mie­rzy się war­tość czło­wie­ka, jeno za­le­ta­mi du­szy.

– Ja­kiej du­szy? – za­py­tał ro­bot­nik. – Pani to prze­cież sama uczy­ła nas na wie­cach, jako nie­ma ni­ja­kiej du­szy.

– Prze­pra­szam, omy­li­łam się, chcia­łam po­wie­dzieć: in­te­li­gen­cja.

– Co mi tam po in­te­li­gen­cji, kie­dy mi się chce ca­ło­wać? W ta­kim ra­zie wart ład­ny, świe­ży bu­ziak wię­cej od in­te­li­gen­cji sa­me­go Mark­sa i Be­bla.

– Głu­piec!

– Niech mi pani nie urą­ga od głup­ców, bom taki sam to­wa­rzysz jako i pani. Wi­dzi­cie ją, su­cha Jewa, sta­re czu­pi­ra­dło, o la Boga, jaka mi jen­te­li­gent­na, że umie traj­ko­tać, niby py­tel, to…

– Ci­cho tam! – huk­nął gło­sem rogu my­śliw­skie­go to­wa­rzysz Dyn­da­ła. – To­wa­rzysz Uto­pij­ski jesz­cze nie skoń­czył. Nie prze­ry­wać mu.

To­wa­rzysz Uto­pij­ski, uśmiech­nąw­szy się do ład­nej blon­dyn­ki, co za­pa­li­ło bły­ska­wi­ce gnie­wu w oczach Ga­dal­skiej, mó­wił da­lej:

– Zdru­zgo­taw­szy wła­sność oso­bi­stą, wy­pę­dziw­szy z kra­ju jej czci­cie­li i obroń­ców, roz­wią­za­li­śmy wiel­ką za­gad­kę szczę­ścia ludz­kie­go. Ra­zem z wła­sno­ścią oso­bi­stą upa­dły wszel­kie róż­ni­ce sta­no­we i wszel­kie z tych róż­nic pły­ną­ce grze­chy i zbrod­nie, a rów­no­mier­ne wy­cho­wa­nie wszyst­kich dzie­ci spo­łe­czeń­stwa so­cja­li­stycz­ne­go usu­nie już w na­stęp­nem po­ko­le­niu róż­ni­ce upodo­bań, dąż­no­ści, po­żą­dań, iż bę­dzie­my, jako jed­no cia­ło. Niech nas bur­żu­je nie stra­szą ego­izmem ludz­kim. W spo­łe­czeń­stwie, w któ­rem nikt nie bę­dzie miał po­wo­du za­zdro­ścić ko­muś cze­goś, bo pro­duk­cja na­szej pra­cy ob­dzie­li wszyst­kich rów­ną mia­rą, nie­ma miej­sca dla sa­mo­lub­stwa. Zwięd­nie ono jako chwast nie­po­trzeb­ny. I niech nas bur­żu­je nie stra­szą róż­ni­cą tem­pe­ra­men­tów. Nie­zwy­kły prze­wrót, ja­kie­go do­ko­na­li­śmy, po­dzia­łał na nas jak po­tęż­ne, oczysz­cza­ją­ce tchnie­nie. Wie­dząc, że każ­dy bę­dzie od­tąd pra­co­wał tyl­ko dla sie­bie, że jego krwa­wi­ca nie bę­dzie bo­ga­ci­ła pod­łych wy­zy­ski­wa­czów, bę­dzie­my pra­co­wa­li ocho­czo, bez szem­ra­nia, szczę­śli­wi, dum­ni, że pra­cu­je­my dla do­bra wła­sne­go i ca­łe­go spo­łe­czeń­stwa. Le­ni­wi sta­ną się pra­co­wi­ty­mi, par­ta­cze su­mien­ny­mi ro­bot­ni­ka­mi, krnąbr­ni po­słusz­ny­mi. Cze­go nie po­tra­fi­ły re­li­gja, pra­wo­daw­stwa, sądy, po­li­cje, wię­zie­nia ustro­ju bur­żu­jow­skie­go, to stwo­rzy­my my, bez t.zw. bo­jaź­ni bo­żej, bez kry­mi­na­łów, kaj­dan i ka­tów. Uczci­wość, pra­wość, obo­wiąz­ko­wość za­miesz­ka­ją wpo­śród nas, są one bo­wiem na­tu­ral­ny­mi skut­ka­mi na­szych za­sad.

Ty­siąc już razy sły­sze­li to­wa­rzy­sze i to­wa­rzysz­ki te ład­ne fra­ze­sy, obiet­ni­ce, prze­chwał­ki i po raz ty­sią­cz­ny pierw­szy okla­ski­wa­li je wrza­skli­wie. Miło za­wsze czło­wie­ko­wi odu­rzać się, upa­jać słod­ką am­bro­zją po­chleb­stwa. Tyl­ko owa ład­na blon­dyn­ka nie kla­ska­ła. Spló­tł­szy ręce na ło­nie, mo­dli­ła się za­chwy­co­ne­mi ocza­mi do mów­cy. On to wi­dział i go­rą­cy ru­mie­niec ob­lał jego bla­dą twarz.

Od­gar­nąw­szy ręką z czo­ła buj­ne, czar­ne wło­sy, mó­wił jesz­cze Uto­pij­ski:

– A te­raz, to­wa­rzy­sze i to­wa­rzysz­ki, za­nim sta­nie­my do wiel­kie­go warsz­ta­tu wspól­nej pra­cy, któ­ra jest głów­ną pod­sta­wą, siłą i je­dy­nym ce­lem no­we­go po­rząd­ku, we­sel­my się, ra­duj­my się od­nie­sio­nem zwy­cię­stwem. Ale we­se­ląc się, ra­du­jąc się, nie za­po­mi­naj­my, że pa­trzy na nas zło­śli­we oko państw ościen­nych, któ­re nie omiesz­ka­ją wy­zy­skać naj­mniej­szej swa­wo­li na na­szą nie­ko­rzyść. Cof­nę­li­śmy z ulic po­li­cję i żan­dar­mów, jako nie­po­trzeb­nych świad­ków po­ko­na­ne­go ustro­ju bur­żu­jow­skie­go, ob­ra­ża­ją­cych uczci­we oko cno­tli­we­go so­cja­li­sty. Bądź­my dla sie­bie sami po­li­cją i żan­dar­mer­ją, czu­waj­my sami nad sobą, nad spo­ko­jem i po­rząd­kiem mia­sta, okaż­my się god­ny­mi wiel­kie­go po­słan­nic­twa, ja­kie speł­nia­my. Niech żyje czer­wo­na wol­ność, niech żyje raj na zie­mi!

Znów po­wia­ły nad tłu­mem czer­wo­ne sztan­da­ry i znów za­szu­miał hymn wy­dzie­dzi­czo­nych: „Czer­wo­ny sztan­dar”… ''czer. wo… ny… sztan… dar"…

Z roz­wi­nię­ty­mi sztan­da­ra­mi, z try­um­fal­ną pie­śnią ru­szył tłum ku Ła­zien­kom. Ani je­den mun­dur, ka­ra­bin, żoł­nierz, po­li­cjant nie psuł uro­czy­ste­go na­stro­ju chwi­li. Po­li­cja i woj­sko prze­sta­ły od wczo­raj ist­nieć. Stró­żów po­rząd­ku pu­blicz­ne­go nie po­trze­bu­je spo­łe­czeń­stwo so­cja­li­stycz­ne, bo duch so­cja­li­zmu tchnął w to­wa­rzy­szów wsze­la­kie cno­ty, iż mogą się obyć bez nad­zo­ru i ob­ro­ży rzą­du. Ar­ma­ty, ka­ra­bi­ny, sza­ble i t.p… do­ku­men­ty bar­ba­rzyń­stwa ludz­kie­go daw­nych po­ko­leń, ka­zał tym­cza­so­wy ko­mi­tet cen­tral­ny jako bez­u­ży­tecz­ne ru­pie­cie zgro­ma­dzić w ol­brzy­miej szo­pie. Przy­da się kie­dyś to że­la­stwo do ja­kichś ce­lów prak­tycz­nych.. Kil­ka ar­mat, ka­ra­bi­nów, sza­bel i lanc za­cho­wa nowy po­rzą­dek w mu­zeum ar­che­olo­gicz­nem jako pla­stycz­ne do­ku­men­ty bru­tal­no­ści i dzi­ko­ści bur­żu­jow­skiej cy­wi­li­za­cji. Wo­jen so­cja­lizm pro­wa­dzić nie bę­dzie, wzniósł się bo­wiem wy­so­ko po­nad wszel­kie szo­wi­ni­zmy na­cjo­na­li­stycz­ne i spo­ry mię­dzy­na­ro­do­we. Na cóż mu woj­sko?

Czo­ło śpie­wa­ją­ce­go tłu­mu do­tar­ło do mo­stu przed pa­ła­cem ła­zien­kow­skim. Z góry, z pie­de­sta­łu swo – jego po­mni­ka dzi­wił się Jan So­bie­ski nie­zna­nym mu sztan­da­rom. Nie ta­kie pro­wa­dzi­ły jego hu­sar­ję pod Wied­niem. Zdzi­wił się jesz­cze wię­cej prze­sław­ny wódz i król, kie­dy ja­kiś drob­ny, chu­der­la­wy ży­dek sko­czył na pie­de­stał i za­czął pe­ro­ro­wać.

– To­wa­rzy­sze, to­wa­rzysz­ki! – krzy­czał to­wa­rzysz Faj­gen­baum. – Czy wie­cie, kim był ten, któ­ry sie­dzi na ko­niu?

– Król So­bek – ode­zwa­no się w tłu­mie.

– A czy wie­cie, co to był król? To był taki naj­wyż­szy bur­żuj, taki, co ta­rzał się w zło­cie, ka­pał cały zło­tem i bro­nił ogniem i mie­czem wła­sno­ści bur­żuj ów prze­ciw ze­mście pro­le­tar­ja­tu. Daw­niej na­zy­wał się pro­le­tar­jusz chło­pem, a bur­żuj szlach­ci­cem. W zło­tą ko­ro­nę ustro­ili bur­żu­je swo­ich kró­lów, bo kró­lo­wie sta­li na stra­ży ich wor­ków ze zło­tem, w czer­wo­ny płaszcz ubra­li ich, bo kró­lo­wie ką­pa­li się w krwi sła­bych i ubo­gich. Tfu! Hań­ba tym ka­tom wy­dzie­dzi­czo­nych! Ta­kich, jak ten (Faj­gen­baum po­gro­ził pię­ścią So­bie­skie­mu) co za­miast kar­mić i uszczę­śli­wiać na­ród, umie­li go tyl­ko pro­wa­dzić na rzeź, po­win­na od­ro­dzo­na ludz­kość pięt­no­wać pięt­nem wie­czy­stej klą­twy, bo byli tyl­ko wiel­ki­mi rzeź­ni­ka­mi. To­wa­rzy­sze, to­wa­rzysz­ki! Po­zwo­li­myż, aby po­mni­ki tych wiel­kich rzeź­ni­ków przy­po­mi­na­ły nam pod­łość i głu­po­tę prze­szło­ści? Me ma­myż swo­ich bo­ha­te­rów wol­no­ści, któ­rym na­le­żą się po­mni­ki?

Wy­krzy­czaw­szy to, wy­do­był z kie­sze­ni mło­tek i ude­rzył So­bie­skie­go w nogę.

– Nie ty­kaj, co nie two­je! – krzyk­nął ja­kiś ro­bot­nik.

Ale głos pro­te­stu po­kry­ła wrza­wa fa­na­ty­ków.

– Wid­mo prze­klę­tej prze­szło­ści! Precz z niem! Marks zaj­mie miej­sce tego uko­ro­no­wa­ne­go bur­żu­ja.

Po­sy­pa­ły się na bo­ha­te­ra z pod Wied­nia ka­mie­nie, ude­rzy­ły w nie­go mło­ty. Prysł w ka­wa­ły ka­mien­ny świa­dek prze­szło­ści, w któ­rej nie było miej­sca dla pro­le­tar­ja­tu.

Tłum wra­cał do mia­sta. Z szu­mem to­czy­ła się fala ludz­ka Ale­ja­mi Ujaz­dow­skie­mi, No­wym-Świa­tem, Kra­kow­skiem-Przed­mie­ściem, za­trzy­mu­jąc się przed po­mni­kiem Ko­per­ni­ka.

Ko­per­nik?! Kle­chą był, na­le­żał do czar­nej ban­dy tłu­mi­cie­li świa­tła, do owych kru­ków, co obrzy­dza­li czło­wie­ko­wi zie­mię i jej ra­do­ści nie­zno­śnem kra­ka­niem: me­men­to mori! Roz­bić mu ciem­ny łeb!… Czy­tał po­dob­no w gwiaz­dach? Co so­cja­li­zmo­wi po od­czy­ty­wa­niu ta­jem­nic gwiazd? Zie­mia jest jego warsz­ta­tem, jego ra­jem i nie­bem. On sza­nu­je tyl­ko prak­tycz­nych uczo­nych. W proch z Ko­per­ni­kiem! Miej­sce jego zaj­mie Fer­dy­nand Las­sal­le.

Zwa­lił się Ko­per­nik z co­kó­łu.

Mic­kie­wicz?! O oj­czyź­nie li­tew­skiej czy pol­skiej śpie­wał, do Mat­ki Bo­skiej Ostro­bram­skiej się mo­dlił… wstecz­nik, bi­got, stę­chły ma­mut! Na dół z nim! Za­bie­ra miej­sce Be­blo­wi.

Mic­kie­wicz ru­nął z tro­nu sła­wy.

Król Zyg­munt?! Pó­tyż będą wi­ze­run­ki kró­lów ob­ra­ża­ły oczy wol­ne­go spo­łe­czeń­stwa?

Król Zyg­munt roz­sy­pał się w ka­wa­ły.

Dru­zgo­ta­nie upa­ja szpet­nem upo­je­niem wód­ki, in aqu­avi­ta ra­bies. Odu­rzył się tłum ło­sko­tem pa­da­ją­cych gru­zów. daj­cie nam wię­cej, co­raz wię­cej…

Z uli­cy na uli­cę cią­gnę­li try­um­fa­to­ro­wie, nisz­cząc wszę­dzie za­byt­ki prze­szło­ści, „ohyd­ne­go po­rząd­ku bur­żu­jow­skie­go ohyd­ne pa­miąt­ki”. So­cja­lizm nie po­trze­bu­je błę­kit­nej przę­dzy tra­dy­cji hi­sto­rycz­nej, łą­czą­cej chwi­lę obec­ną z da­le­ką prze­szło­ścią, al­bo­wiem do­pie­ro od nie­go za­cznie ludz­kość żyć po ludz­ku, peł­nem ży­ciem, peł­ną swo­bo­dą. Wszyst­ko, co było przed nim, przed jego wiel­ką, pro­mien­ną ju­trzen­ką wol­no­ści, ką­pa­ło się w mro­kach bar­ba­rzyń­skiej ciem­no­ty i we łzach wy­zy­sku. Z prze­szło­ści nie za­słu­gu­je nic na cześć, na pa­mięć u po­tom­nych. Więc precz z tra­dy­cją hi­sto­rycz­ną i z jej sę­dzi­wy­mi świad­ka­mi…

Za­pa­dał już wie­czór, kie­dy za­milkł ło­skot mio­tów, oczysz­cza­ją­cych War­sza­wę z za­byt­ków bur­żu­jow­skiej prze­szło­ści. We wszyst­kich oknach i wzdłuż ścian do­mów, roz­wie­szo­ne na dru­tach, czer­wie­ni­ły się czer­wo­ne lam­py i lamp­ki, na ro­gach ulic, na pla­cach, w ale­jach pa­li­ły się ognie ben­gal­skie i sy­pa­ły ra­kie­ty krwa­we­mi iskra­mi. Mia­sto wi­ta­ło pierw­szy dzień no­we­go po­rząd­ku czer­wo­ną ilu­mi­na­cją.

Żo­łą­dek, ty­ran ludz­ko­ści, przy­po­mniał to­wa­rzy­szom i to­wa­rzysz­kom porę wie­cze­rzy. Żad­na żywa kre­atu­ra nie może żyć dłu­go sa­mym za­pa­łem.

Nie było dziś kło­po­tu o po­si­łek. Set­ki re­stau­ra­cji, gar­kuch­ni, han­del­ków i szyn­ków sta­ły otwo­rem, nie­strze­żo­ne przez ni­ko­go. Bo­gat­si wła­ści­cie­le po­ucie­ka­li, uboż­si zaś sie­dzie­li ci­cho, jak prze­ra­żo­ne my­szy pod mio­tłą. Wszak­że prze­sta­ła wła­sność pry­wat­na ist­nieć od wczo­raj. Cały ma­ją­tek kra­ju na­le­ży do spo­łe­czeń­stwa, do wszyst­kich, do każ­de­go. Ju­tro za­cznie tym­cza­so­wy za­rząd no­we­go po­rząd­ku spi­sy­wać, po­rząd­ko­wać, zwo­zić do ma­ga­zy­nów ma­ją­tek spo­łe­czeń­stwa. Dziś moż­na so­bie jesz­cze użyć w re­stau­ra­cjach i szyn­kach bez pa­nów.

Gę­ste tłu­my ob­le­ga­ły ho­te­le: Eu­ro­pej­ski, An­giel­ski, Fran­cu­ski, Bri­stol i wszyst­kie pierw­szo­rzęd­ne re­stau­ra­cje. To­wa­rzy­sze i to­wa­rzysz­ki tło­czy­li się do naj­lep­szych ja­dło­daj­ni, tam, gdzie bur­żu­je uży­wa­li. Nikt nie chciał się po­si­lić w pod­rzęd­nej gar­kuch­ni. Wszy­scy są prze­cież te­raz rów­ni…

Po­wstał ścisk. Tłum, prąc do drzwi ho­te­lów, zwarł się, jak gę­sta ława pia­sku, gło­wa przy gło­wie, ra­mię przy ra­mie­niu. Je­den wcho­dził na dru­gie­go, parł go z tyłu, dep­tał go po no­gach. Roz­le­gły się klą­twy.

– A żeby was ja­sne pio­ru­ny – pcha się to, jak by­dło – cho­le­ry – psia­krew.

Moc­niej­szy to­ro­wał so­bie dro­gę przez tłum pię­ścia­mi, spryt­niej­szy sia­dał moc­niej­sze­mu na ple­cy i wjeż­dżał na nim do ho­te­lu, du­szo­ne ko­bie­ty krzy­cza­ły, dep­ta­ne dzie­ci pła­ka­ły.

– Po­li­cja! Nie­ma tam kogo, kto­by na­uczył ich po­rząd­ku? – wo­łał ja­kiś in­te­li­gent, du­szą­cy się w tło­ku.

– He, he, he, po­li­cja–śmia­li się moc­ni i spryt­ni – szu­kaj wia­tru w polu, po­szła spać na za­wsze, pil­nuj te­raz każ­dy swo­jej skó­ry…

Moc­ni i spryt­ni zdo­by­li so­bie pię­ścia­mi i prze­bie­gło­ścią naj­lep­sze re­stau­ra­cje, sła­bi i ła­two­wier­ni roz­pro­szy­li się po mie­ście, umiesz­cza­jąc się, gdzie się dało, bez wy­bo­ru.

To­wa­rzy­sze: Dyn­da­ła, Skow­ron, Li­te­ra, Si­łacz i Faj­gen­baum roz­sie­dli się w Bri­sto­lu.

Brzę­cza­ły sale re­stau­ra­cji ho­te­lo­wej, jak sto uli na wio­snę. Za­ję­te były krze­sła, za­ję­ta es­tra­da dla mu­zy­kan­tów, na pod­ło­dze na­wet sie­dzie­li nie­zna­ni daw­niej tym sa­lom go­ście. Bu­fet i szaf­kę z wód­ka­mi i li­kie­ra­mi uprząt­nął głód w kil­ka mi­nut. Wi­del­ca­mi, no­ża­mi, pal­ca­mi, jak się dało, byle prę­dzej, byle zła­pać jak­naj­wię­cej, roz­chwy­ta­li zwy­cięz­cy prze­ką­ski. Byli kel­ne­rzy, obec­nie to­wa­rzy­sze, wziąw­szy so­bie do po­mo­cy kil­ka to­wa­rzy­szek, peł­ni­li do­bro­wol­nie służ­bę oby­wa­tel­ską, zno­si­li ze spi­żar­ni, z piw­nic wszyst­kie za­pa­sy, któ­rych bur­żuj-wła­ści­ciel nie zdą­żył spie­nię­żyć przed po­gro­mem daw­ne­go po­rząd­ku. W pół go­dzi­ny były spi­żar­nie pu­ste.

– A te­raz wina, tego do­bre­go, naj­lep­sze­go, naj­droż­sze­go, co go to pod­li bur­żu­je chla­li za nasz pot, za na­szą krwa­wi­cę. Jak się to wino na­zy­wa, bo za­ba­czy­łem? – ode­zwał się to­wa­rzysz Dyn­da­ła, chłop na schwał z kar­kiem żu­bra i że­la­zne­mi ple­ca­mi tra­ga­rza.

– Szam­pań­skie! – pod­po­wie­dział mu to­wa­rzysz Faj­gen­baum, rudy żyd, po­pstrzo­ny pie­ga­mi.

Ogrom­nie Dyn­da­łę ba­wił ko­rek, wy­ska­ku­ją­cy z szam­pa­nia.

– Pa­trz­cie, ja­kie te ju­chy bur­żu­je roz­pust­ne – mó­wił. – Na wi­wat ka­za­li so­bie strze­lać przy kie­lisz­ku.

Wy­chy­lił lamp­kę jed­ną, dru­gą, trze­cią, ob­li­znął się, otarł wąsy grzbie­tem ręki!

– Słod­kie bo słod­kie, ale za mdłe. Nic w gę­bie i gar­dzie­li nie dra­pie, a w żo­łąd­ku ani czuć.

To­wa­rzysz Li­te­ra, któ­ry jako me­tram­paż jed­nej z re­dak­cji ulu­lał się raz na ja­kiejś fe­cie re­dak­cyj­nej szam­pa­nem tak uczci­wie, że nie pa­mię­ta, jak się zna­lazł w domu pod koł­drą, uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Tyl­ko po­wo­lut­ku, Dyn­da­ło, – ostrze­gał – bo ani się spo­strze­żesz, jak ci ję­zy­czek sko­ło­wa­cie­je.

– Od tej wody z cu­krem? Żar­tu­jesz, to­wa­rzy­szu. Nie łeb Dyn­da­ły brać na ta­kie pu­ka­ją­ce ziół­ka. Całą stud­nię tego bur­żu­jow­skie­go miod­ku wy­pi­ję, a po­tem za­rzu­cę na ple­cy trzy pudy i marsz do dryn­dy.

Per­li­ło się wino bia­łe, zło­ta­we, czer­wo­ne w lamp­kach, kie­lisz­kach i szklan­kach, pu­ka­ły szam­pan­ki, za­ru­mie­ni­ły się twa­rze, pod­nio­sły się gło­sy, – brzęk psz­czół zmie­nił się we wrza­wę, w któ­rej to­nę­ły, zle­wa­ły się bez śla­du po­rwa­ne zda­nia i wy­krzyk­ni­ki.

Dyn­da­ła roz­parł się w krze­śle wy­god­nie i za­pa­lił cy­ga­ro ha­wań­skie. Dmu­cha­jąc przed sie­bie won­ny dym, mó­wił:

– Kto­by się to był spo­dzie­wał, że my bie­da­cy do­ży­je­my ta­kie­go szczę­ścia. Sie­dzi­my so­bie w ho­te­lu niby hra­bio­wie, pi­je­my so­bie naj­lep­sze wino, ku­rzy­my so­bie ga­lan­te cy­ga­ro i nikt nam nie ma pra­wa za­bro­nić. Niech Pan Bóg da zdro­wie onym mą­drym pa­nom, co to wy­my­śli­li nasz ślicz­ny so­cja­lizm. Ino pa­trzeć, jak mi nasz za­rząd wy­zna­czy na miesz­ka­nie jaką wi­lię z ogród­kiem. Bo to wi­dzi­cie, moja sta­ra, jako że jest ze wsi, go­spo­dar­ska cór­ka, ho, ho, nie tam byle jaka, lubi okrut­nie grze­bać w zie­mi. Bę­dzie so­bie ko­bie­ci­sko sia­ło, sa­dzi­ło, do­glą­da­ło grzą­dek. A i dzie­cia­kom przy­da się ogró­dek we­dle za­ba­wy. Taki dro­biazg to lubi la­tać na wol­no­ści i fi­kać ko­zioł­ki po tra­wie. Już so­bie moja sta­ra upa­trzy­ła ten pa­ła­cyk w Ale­jach Ujaz­dow­skich, wie­cie, ten z ogro­dem. Baba ma ro­zum, ni­cze­go po­se­syj­ka.

– Pa­trz­cie ich, jacy mą­dra­le – ode­zwał się ko­wal Si­łacz, z pier­sią i ra­mio­na­mi atle­ty. – Tra­gar­ce z ko­lei za­chcie­wa się pa­ła­cy­ku w Ale­jach. Może jesz­cze ka­re­ty i pa­ra­dje­rów?

– A dla cze­goż­by nie? – krzyk­nął Dyn­da­ła, grzmot­nąw­szy pię­ścią w stół (wy­są­czał już dru­gą szam­pan­kę). – Ma­łom się to na­wy­słu­gi­wał so­cja­li­zmo­wi, ma­łom to łba nad­sta­wiał, kie­dy trze­ba było tego owe­go sprząt­nąć albo rzu­cić ja­ko­wą bomb­kę? Ma­łom się to na­po­nie­wie­rał po la­sach, ro­wach, ba­gnach, kie­dy ry­pa­li­śmy po ga­lan­tym na­pa­dzie na jaką pocz­tę albo na ko­lej przed ko­zu­nia­mi? Psia służ­ba. Żeby nie to, co owe wie­cow­ni­ki ga­da­ły, jako po zwy­cię­stwie bę­dzie wszyst­ko na­sze, toby ta­kiej służ­by nikt nie wy­trzy­mał.

– Wszy­scy­śmy się wy­słu­gi­wa­li tak samo so­cja­li­zmo­wi – za­uwa­żył Si­łacz.

– To też niech so­bie każ­dy wy­bie­ra, co mu się po­do­ba – do­wo­dził Dyn­da­ła – ale do mo­je­go pa­ła­cy­ku wara, ro­zu­mie­cie, wara!

– Co mi tu bę­dziesz wy­gra­żał pię­ścią, ty ku­fer­ko­dź­wi­gu – za­wo­łał Si­łacz.

– Nie wy­trzesz­czaj śle­piów niby ja­ko­wa be­stja, ko­wa­dło­tłu­ku – krzy­czał Dyn­da­ła.

– Ci­cho, ciii­cho, to­wa­rzy­sze – uspo­ka­jał po – wa­śnio­nych Faj­gen­baum. – Niech żyją wszyst­kie lu­dzie i Dyn­da­ły i Si­ła­cze i Faj­gen­bau­my. Na co my się mamy za­raz kłó­cić? Bę­dzie nam te­raz wszyst­kim do­brze i to­bie Dyn­da­ła, i to­bie Si­łacz, i Li­te­rze, i Skow­ro­no­wi, i mnie. Wszy­scy­śmy pra­co­wa­li uczci­wie dla so­cja­li­zmu. To nasz za­rząd o nas nie za­po­mni.

Te­raz ode­zwał się Li­te­ra, któ­ry roz­ko­szo­wał się szam­pa­nem ostroż­nie, ma­ły­mi hau­sta­mi.

– Ga­da­cie, jak dzie­ci, co nie wie­dzą nic o so­cja­li­zmie. Nie na to zwy­cię­ży­li­śmy bur­żu­jów, że­by­śmy roz­dra­pa­li ich ma­ją­tek, jeno na to, aby­śmy stwo­rzy­li dla wszyst­kich wspól­ny warsz­tat pra­cy i wspól­ne, rów­ne wa­run­ki bytu. Nikt nie ma być lep­szy od dru­gie­go. Gdy­by się tak każ­de­mu za­chcia­ło wil­li z ogro­dem, toby trze­ba całą Pol­skę prze­bu­do­wać i nie sta­ło­by ce­gieł i zie­mi dla wszyst­kich.

– A mnie co do tego, czy star­czy dla wszyst­kich albo nie star­czy – wrzesz­czał Dyn­da­ła. – O la Boga – jak te ziół­ka ło­mo­cą we łbie; ogień krą­ży po ko­ściach, zda mi się, ja­ko­bym le­ciał w górę, aż pod sam su­fit, i na dół pod pod­ło­gę. To ci do­pie­ro zdra­dli­wy tru­nek (schwy­cił się obu­rącz sto­łu). Niech tam za­rząd krę­ci łbem, jak chce, a ja co mu­szę mieć oną wi­lię, to mu­szę. Bo wi­dzi­cie, o mnie to tam nie idzie, mnie tam każ­dy kąt do­bry, spa­ło się nie­raz pod pło­tem, na bru­ku.

w ro­wie, jak wy­pa­dło, i czło­wiek żyje, ale z babą nie dasz rady. Jak so­bie taka ju­cha co wy­me­dy­tu­je, to ob­cę­ga­mi nie wy­cią­gniesz jej ze łba. Traj­ko­ce mi od wczo­raj: ten pa­ła­cyk w ale­jach i ten ogró­dek, ro­zu­miesz bał­wa­nie?… No, ro­zu­miem… Ka­wał ze mnie chło­pa, ale i ona ma łapę jako wa­rzą­chew, a szyb­ka do bi­ja­ty­ki, niby an­drus z nad Wi­sły. A ozór? Rety, rety, jak za­cznie py­tlo­wać, to bierz chło­pie czap­czy­sko na uszy i zmy­kaj… No, wi­dzi­cie, nie mogę in­a­czej… ta wi­lia musi być na­sza… na…sza… a…jak…że… w śle­piach mi się ćmi… ję…ję…zyk ja…ko… pies w pan­to­flach… Obej­rzał się błęd­nym wzro­kiem do­ko­ła.

– Wszys.cy… tań­cu­ją… Ga­dal­ska z bu­tel­ką… Skow­ron z krze­słem… ta wi­lia… moja baba… – mam­ro­tał.

– Ulu­lał się – śmiał się Li­te­ra – a mó­wi­łem.

''Ulu­la­ły się" wszyst­kie sale re­stau­ra­cji. Prze­la­ty­wa­ły po nich śmie­chy, na­wo­ły­wa­nia i wy­krzyk­ni­ki. Ba­chus był za­do­wo­lo­ny.

Za­cie­rał tak­że rą­czę­ta z ra­do­ści psot­ny Amor. Nig­dy jesz­cze nie na­bro­ił tyle, ile dziś, nig­dy nie wy­pu­ścił tylu strzał ze zło­ci­ste­go łuku.

Po­si­liw­szy się, na­piw­szy, wy­my­ka­ła się mło­dzież chył­kiem z re­stau­ra­cji, z pi­wiar­ni, z ka­wiar­ni, z szyn­ków. Za­ro­iło się w ogro­dach i na po­brze­żach nad­wi­ślań­skich od par szep­cą­cych, gru­cha­ją­cych.

Wie­czór był taki cie­pły, pach­ną­cy – po­god­ny wie­czór czerw­co­wy. Już roz­kwi­tły bzy w ca­łej peł­ni, roz­kwi­ta­ły ja­śmi­ny i aka­cje, w sam raz at­mos­fe­ra i ramy dla słod­kie­go Amor­ka.

Uży­wał psot­nik, śmie­jąc się zci­cha w ró­żo­wą piąst­kę.

So­cja­lizm uła­twił mu ro­bo­tą. Zniósł sa­kra­ment mał­żeń­stwa i urzę­dy sta­nu cy­wil­ne­go, zdjął z mał­żeń­stwa krę­pu­ją­ce swo­bo­dą pęta re­li­gji i pra­wo­daw­stwa, uczy­nił je wol­nem, jako źre­bią na łące. Spo­łe­czeń­stwo nie ma pra­wa nad­zo­ro­wać po­cią­gu mią­dzy­pł­cio­we­go, wtła­czać go siłą w ob­ro­żą ustaw, ogra­ni­czać jego zmien­nych gu­stów. Po­do­ba­ją się so­bie męż­czy­zna i ko­bie­ta – niech się bio­rą bez księ­dza pro­bosz­cza, bez urzęd­ni­ka sta­nu cy­wil­ne­go, niech się ko­cha­ją do­pó­ty, do­pó­ki im się po­do­ba, i niech się roz­cho­dzą, kie­dy im się po­do­ba. Ich to rzecz – spra­wa to pry­wat­na, do któ­rej spo­łe­czeń­stwu za­się. Dzie­ci nie będą od­tąd za­kłó­ca­ły spo­ko­ju ro­dzi­ców. Wy­cho­wa je spo­łe­czeń­stwo. Im wię­cej dzie­ci, tem le­piej. Nowy po­rzą­dek po­trze­bu­je dużo rąk do pra­cy.

Ru­szy­ły do par­ków i ogro­dów wszyst­kie zwo­len­nicz­ki „peł­ni ży­cia”, wdo­wy, mę­żat­ki i pan­ny, kla­snę­ły w ręce z ra­do­ści wszyst­kie brzyd­kie, sta­re pan­ny, pod­sko­czy­ły w górę wszyst­kie pro­sty­tut­ki, zwa­ne do­tąd ko­bie­ta­mi upa­dłe­mi. Te­raz będą mo­gły ob­no­sić swo­je upodo­ba­nia jaw­nie, w ja­sny dzień po uli­cach i nikt nie bę­dzie ich wy­ty­kał pal­cem.

Niech żyje wol­ność!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: