Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pod Anodynowym Naszyjnikiem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Rok wydania:
2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pod Anodynowym Naszyjnikiem - ebook

„Pod Anodynowym Naszyjnikiem” Marthy Grimes to trzecia część wielotomowego cyklu, którego bohaterem jest Richard Jury, przystojny, inteligentny inspektor Scotland Yardu. Dwa pierwsze tytuły to „Pod Huncwotem” i „Pod Przechytrzonym Lisem”. Seria ta zapewniła autorce czołowe miejsce wśród mistrzów powieści kryminalnych.

 

Złośliwy przełożony dzwoni do Richarda Jury’ego, który właśnie szykuje się do weekendowego wyjazdu, i wysyła go w teren. Inspektor trafia do Littlebourne – małej, spokojnej wioski nieopodal Londynu – gdzie w pobliskim lesie odkryto ciało młodej kobiety z odciętymi palcami jednej dłoni. Dziewczyny nikt wcześniej nie widział w okolicy i trudno powiedzieć, jakie licho przywiodło ją w te strony. Policja bada okoliczności zbrodni, prowincja huczy od plotek, a Jury poznaje sekrety małej społeczności oraz jej dziwacznych przedstawicieli, zgryźliwego arystokratę, miłośników ptaków, niespełnioną literacko autorkę kryminałów. Niebawem okazuje się, że zaskakująco dużo łączy morderstwo z brutalnym napadem na skrzypaczkę w londyńskim metrze, która pochodzi z Littlebourne. A tajemnicza mapa poszukiwaczy skarbów wiedzie Jury’ego i jego ekscentrycznego przyjaciela Melrose’a Planta do jeszcze jednej mrożącej krew w żyłach zbrodni.

Czym się to wszystko skończy? Na pewno wypiekami na twarzy czytelnika „Pod Anodynowym Naszyjnikiem”. Bo tak tajemnicze i przepojone angielską atmosferą kryminały, pełne specyficznego humoru, potrafi tworzyć tylko nierodowita Angielka, która podobno czasem do połowy książki sama nie wie, kto jest mordercą…

Tytuły wspomnianych wyżej kryminałów z Jurym to nazwy pubów, a genezę „Pod Anodynowym Naszyjnikiem” autorka wyjaśnia tak: W Londyńskim City, przy Temple Bar, czyli w tej części miasta, gdzie członkowie rodziny królewskiej odbywają coroczny rytuał błagania o zezwolenie na wstęp, był kiedyś pub noszący nazwę „Pod Anodynowym Naszyjnikiem”. Choć pozwoliłam sobie przenieść go na londyński East End, historia pochodzenia jego nazwy jest prawdziwa.

Anodynowy naszyjnik w XVIII wieku był „rekomendowany […] w celu ułatwienia wyrzynania się ZĘBÓW etc., jako że więcej dzieci umiera z powodu cierpień z tym związanych, jak również z powodu ataków epilepsji, gorączki i konwulsji oraz innych spowodowanych przez nie niźli (mówiąc ogólnie) z powodu wszystkich innych zaburzeń”. Ten magiczny przedmiot odegra w kryminale Marthy Grimes ważną rolę.

 

Z recenzji książek Marthy Grimes:

Martha Grimes jest znakomitą pisarką, która nasyca swoją wyobraźnię poetyckim dotknięciem… Zawarcie znajomości z jej kryminałami to prawdziwa przyjemność.

The New York Times

 

Martha Grimes ma nadzwyczajną łatwość pisania o czymkolwiek i bez większego problemu zapodaje ujmujące opisy przyrody i charakterystyki różnych elementów społecznych. Tym samym czytając „Stację Cold Flat Junction”, mamy przyjemność kryminalnie bezwzględną.

Lampa

 

To proza pełna poezji i to nie w jakimś męczącym, mało zrozumiałym sensie. Poezji życia, zwykłego, prostego, ciekawego nie tyle bulwersującymi, głośnymi wydarzeniami, co zwyczajnymi okruchami każdego dnia.

www.zbrodniawbibliotece.pl

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-442-6
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

------------------------------------------------------------------------

ESEJ

traktujący o dawnych i współczesnych zastosowaniach leczniczych NASZYJNIKÓW do kurowania takich dziecięcych dolegliwości, jak wyrzynanie się ZĘBÓW, ataki epilepsji, gorączka, konwulsje etc., ze szczególnym uwzględnieniem słynnego NASZYJNIKA ANODYNOWEGO rekomendowanego przez zmarłego doktora Chamberlena w celu ułatwienia wyrzynania się ZĘBÓW etc., jako że więcej dzieci umiera z powodu cierpień z tym związanych, jak również z powodu ataków epilepsji, gorączki i konwulsji oraz innych spowodowanych przez nie, niźli (mówiąc ogólnie) z powodu wszystkich innych zaburzeń.

Inest sua Gratia PARVIS. Wergiliusz²

Napisany przez Autora PRAKTYCZNEGO PLANU.

Książka ta (Podobnie jak Praktyczny Plan, czyli Nowy System dotyczący PODAGRY i reumatyzmu, oraz Traktat o słabościach pojawiających się u obu płci, wymienione w ogłoszeniu reklamowym przy końcu książki) jest rozdawana gratis.

Na pierwszym piętrze pod szyldem przedstawiającym ten NASZYJNIK w sąsiedztwie tawerny „Pod Różą”, na zewnątrz Temple Bar.

A także w Wielkim Sklepie z Zabawkami pana Coopera na rogu Charles Court w pobliżu Targu Hungerford na Strandzie.

Jak również u pani Garway pod napisem PRAKTYCZNY PLAN w pobliżu Giełdy Królewskiej na Cornhil Side.

Wydanie dziewiąte.

Zamieszczone w Hall-Book.

LONDYN. Wydrukowane przez H. Parkera na Goswell-street. 1719.

------------------------------------------------------------------------

NARODOWA BIBLIOTEKA MEDYCZNARozdział pierwszy

I

Był to w londyńskim metrze martwy czas – po lunchu, a przed godzinami szczytu – gdy tęskne nuty Szopenowskiego nokturnu ulatywały ze skrzypiec Katie O’Brien i ginęły w głębi wyłożonego kafelkami korytarza.

W powietrzu stacji Wembley Knotts naprawdę rzadko czuć było cokolwiek poza mającym posmak sadzy powiewem. Teraz jednak dawały się tu słyszeć dźwięki skrzypiec. Zakończywszy nokturn, Katie brzęknęła palcami o struny, zastanawiając się, co jeszcze zagrać. Spojrzała też ze smutkiem pod nogi, chcąc sprawdzić zawartość futerału skrzypiec. Bo prawda była taka, że Paganini nie sprawił, by w futerale pojawiła się choć jedna dziesięciopensówka. Ani też Beethoven. Smutna rzeczywistość wyglądała w ten sposób, że oprócz monet, które Katie umieściła w futerale sama, przybyła w nim tylko jedna dodatkowa – pięciopensówka wrzucona przez dziewięcio- czy dziesięcioletniego umorusanego dzieciaka sprawiającego wrażenie, że powinien ją wydać na mleko dla siebie. Nie zrobił tego jednak, tylko przez dwie pełne minuty obdarzał Katie swoją wyłączną uwagą, kiwając przy tym rytmicznie głową – tak jakby w jego wnętrzu tkwił uwięziony niewidzialny malutki dyrygent. a potem z poważną miną umieścił monetę w futerale i oddalił się, dając się pochłonąć labiryntowi wykładanych ciemnobrązowymi kafelkami korytarzy. w ciągu ostatnich piętnastu minut chłopiec ten okazał się jedyną publicznością Katie. Charing Cross, King’s Cross, Piccadilly – wszystkie te stacje przyniosłyby jej więcej pieniędzy, lecz granie tam wiązałoby się z większym ryzykiem. Bo w tamtych miejscach kręciło się sporo policji. Stróże prawa łazili tam tak, jakby ich głównym zajęciem było wyłapywanie grajków – gitarzystów i akordeonistów, którzy wciąż pojawiali się w metrze ze swoimi otwartymi futerałami, oferując przechodniom rozrywkę.

Pięć pensów, pomyślała Katie. w tym tempie nigdy nie zaoszczędzę dość pieniędzy nawet na nową szminkę, a już tym bardziej na tę piękną różową atłasową koszulową bluzkę. Wiedziała o tym dobrze, bo prawda była taka, że chcąc zarobić na dżinsy i bluzkę, które miała w tej chwili na sobie, grywała w metrze aż przez sześć miesięcy.

Zdawała sobie sprawę, że już niedługo musi iść. Przed podróżą pociągiem do Highbury chciała bowiem mieć czas na przebranie się z powrotem w sukienkę. Ta sukienka, porządnie złożona, leżała teraz w dużej torbie wraz z ostatnim romansem z serii Heartwind i batonikiem Cadbury’ego. Była tam też gazeta, „Daily Telegraph”, kupiona tylko po to, żeby ukryć pod nią przed matką dżinsy i bluzkę w kolorze fuksji. Katie O’Brien jeszcze raz brzęknęła palcami o struny swoich skrzypiec i westchnęła.

Dźwięk instrumentu odbił się echem w pustym tunelu. w oddali zadudnił jakiś pociąg, a kolejny podmuch powietrza, jak gigantyczny wdech, wessał włosy wokół twarzy dziewczyny, cisnął jej w oczy sadzą i poderwał śmiecie wokół jej stóp. Zapominając o bluzce, Katie oparła się o ścianę i zastanowiła się, co teraz zagrać. Naprzeciwko niej widniał plakat z Evitą – jeden z wielu wiszących tu plakatów, które reklamowały różne filmy, wystawy w muzeach i podróże. Evita miała na sobie wydekoltowaną suknię, a jej ramiona wystrzelały w powietrze w geście zwycięstwa. Przed nią jeżył się las mikrofonów. Nad perłowymi ustami Evity jakiś żartowniś dorysował wąsy, na gorsie sukni sterczące brodawki, a między podniesionymi w górę ramionami sierp i młot.

Katie zastanawiała się przez chwilę, kiedy ten ktoś znalazł czas i okazję, by tak pomazać plakat, i zaraz doszła do wniosku, że w tej chwili tutaj, na stacji Wembley Knotts, dałoby się to zrobić z wielką łatwością. Bo poza umorusanym chłopcem z pięciopensówką nikt się tu od kwadransa nie pojawił.

A potem usłyszała zbliżające się kroki. Wcisnęła więc skrzypce pod brodę. Gdy kroki w tunelu zadźwięczały tuż obok, zaczęła grać Don’t Cry for Me, Argentina, mając przy tym nadzieję, że ta piosenka okaże się popularniejsza od Szopenowskiego nokturnu. Zamknęła oczy, udając, że muzyka pochłania ją bez reszty. Po odegraniu fragmentu zauważyła przed kratką pod plakatem czyjeś stopy. Dodała do melodii piosenki kilka własnych ozdobników, czekając na brzęk monet w futerale. Udając jednak, że pieniądze są dla niej rzeczą obojętną, nie podniosła wzroku.

I dlatego właśnie nie zauważyła, że spada na nią brutalny cios, który ktoś zadał jej w tył głowy. Kolana się pod nią ugięły, a brudna podłoga tunelu podskoczyła, by uderzyć ją w twarz. w tej samej chwili Katie usłyszała oddalający się tupot, po czym stopniowo ogarnęła ją ciemność. Zanim jednak ta ciemność pochłonęła ją bez reszty, dziewczyna zastanowiła się jeszcze, czy to Evita zeszła z plakatu, walnęła ją trzymanym w rękach młotem, a potem uciekła do Argentyny.

Don’t cry for me...

II

Mały pies o wełnistej sierści biegł przez wiejski skwer, niosąc w zaciśniętych zębach znaleziony właśnie skarb. Gdy przebiegł już przez High Street, zwolnił nieco i szedł, zatrzymując się przed każdym wejściem do domu i decydując, że żadne z tych miejsc nie jest dobrą kryjówką dla jego skarbu. a potem przyspieszył i pobiegł dalej.

Pies ten nie należał do żadnego z mieszkańców wioski, widywano go jednak tutaj często. z reguły podkopywał się pod krzewy różane sióstr Craigie albo ścigał myszy. Zdarzało mu się też ganiać chochliki w lesie Horndean. Zauważywszy szczupłą osobę wychodzącą ze sklepu ze słodyczami, zatrzymał się teraz, przekrzywił głowę, a potem ruszył w podskokach w jej stronę. Rozpoznał pannę Augustę Craigie, tę, której ostatnio zniszczył róże. Augusta Craigie, która go nie znosiła, zamachała gwałtownie rękami, żeby go odpędzić.

Pies wziął jednak jej gest za przyjazną zachętę do figlów. Zaszczekał i wypuścił z zębów swój skarb, który wylądował u stóp panny Craigie. a ta już miała kopnąć to coś, co wyglądało jak mała kość, powstrzymała się jednak i przyjrzała temu uważniej. Po czym skonstatowała, że to nie żadna kość, tylko ludzki palec.

Policja z Hertfield, po którą zadzwoniono z wioski, zjawiła się w ciągu dziesięciu minut. Jednak żadne starania stróżów prawa – żadne podsuwanie kawałków czerwonego mięsa, żadne głaskanie, poklepywanie i tym podobne zabiegi – nie skłoniły psa do tego, żeby zaprowadził ich w miejsce, gdzie znajdowała się reszta ciała.

III

W momencie gdy zadzwonił telefon, nadinspektor Richard Jury, przygotowując się do weekendu w Northamptonshire, pakował właśnie do swojego marynarskiego worka dodatkową parę skarpetek.

Usłyszawszy dzwonek, spojrzał na aparat i pomyślał, że nikt przy zdrowych zmysłach nie dzwoniłby do niego kwadrans po siódmej w sobotę rano. No chyba że miałby do powiedzenia coś, czego on, Jury, zdecydowanie nie chciał usłyszeć. Postanowiwszy nie odbierać telefonu, wysłuchał czterech kolejnych dzwonków. w końcu jednak, jak wszystkie istoty ludzkie, które uważają, że telefon nieodebrany musi być Właśnie Tym Najważniejszym Telefonem, Właśnie Tą Doniosłą Wieścią od Wszechświata, zmiękł i podniósł słuchawkę.

– Słucham, tu Jury.

– Nadinspektor Jury. – Głos był wysoki i z całą pewnością nie wydobywał się z ust Boga, choć jego właściciel, starszy nadinspektor Racer z New Scotland Yardu, uważał się za istotę quasi-boską. – No, no, jeszcze nie wyjechaliśmy, mój chłopcze? Zastanawiałem się właśnie, czemu Londyn zawdzięcza to szczęście.

– W tej chwili kończyłem się pakować – odrzekł Jury, nie reagując na tę ironię.

Głos starszego nadinspektora przybrał ton zjadliwy.

– No cóż, Jury, możecie czerwony kubrak odwiesić spokojnie do szafy. Bo nie jedziecie dzisiaj do Northamptonshire.

Racer, który uważał się za człowieka z wyższych sfer, sądził, że każdy utytułowany właściciel dużej posiadłości w rodzaju Ardry End musi polować.

– Nie rozumiem, co pan ma na myśli, panie starszy nadinspektorze – odpowiedział Jury, który w rzeczywistości doskonale to rozumiał.

Telefon stał w kuchni, a on, oparty o drzwi lodówki, kontemplował jej żałosne wnętrze. Jedna nóżka kurczęcia i pół kwarty mleka.

– Mam na myśli to, Jury, że jedziecie do Hertford, a nie do Northamptonshire. a ściślej, udajecie się do miejscowości...

Kiedy Racer odwrócił się od telefonu i zaczął coś do kogoś cicho mówić, Jury wyjął z lodówki nóżkę kurczęcia, zastanawiając się, czy pasuje do niego wizerunek żałosnego, być może przymierającego głodem, policjanta. Doszedł jednak zaraz do wniosku, że nie, i zatrzasnął drzwi lodówki. Po czym zaniósł do bawialni talerz i słuchawkę przyciśniętą głową do ramienia i czekał, aż Racer przystąpi do rzeczy.

– Littlebourne – zabrzmiał gniewny głos starszego nadinspektora, a kiedy Jury zwlekał z odpowiedzią, Racer zawołał: – Jury!

– Tak jest! – odrzekł Jury, po czym na chwilę zapadła cisza.

– Czy słyszę w waszym głosie sarkazm, Jury?

– Słucham, panie starszy nadinspektorze.

– Nie tytułujcie mnie. Nigdy tego nie robiliście, będąc jeszcze inspektorem, więc i teraz się od tego powstrzymajcie, do cholery. Bo nie mam czasu na słuchanie waszego głupkowatego i powiedziałbym nieprofesjonalnego dowcipkowania. – Zaszeleściły papiery. – Littlebourne. Dotarło? Do tej wioski się udajecie. Około trzech mil od Hertfield, dokąd eleganckie towarzystwo jeździ po antyki. Co pół godziny chodzi tam pociąg z Islington...

– Nie jestem na dyżurze – przerwał Jury. – Nie wie pan, że istnieje grafik?

W słuchawce rozległy się trzaski.

– Grafik – powiedział Racer. – Wiem o nim doskonale. Ale Perkins jest w szpitalu, a Jenkins rozłożył się na grypę, którą poczęstowały nas żółtki. Policji w Hertfield brakuje ludzi, a wygląda na to, że mają tam paskudne morderstwo. Problem w tym, że nie mogą znaleźć ciała.

Nie mogą znaleźć ciała? Jury spojrzał na kurzą nóżkę leżącą w kałuży zastygniętego tłuszczu.

– Więc skąd wiedzą, że było morderstwo? Ktoś zaginął, czy co?

– Posłuchajcie mnie uważnie, to wam powiem. – Znowu rozległ się szelest papierów. – Kobieta nazwiskiem Craigie spacerowała ze swoim psem. Zaraz, zaczekajcie. To nie był jej pies...

Jury zamknął oczy. Racer nigdy nie przekazywał po prostu faktów; on tworzył ich kronikę. Uważał siebie za barda opiewającego doniosłe wydarzenia.

– ...i wtedy ta kobieta wychodzi ze sklepu i próbuje odpędzić kundla, a on wypuszcza z pyska kość. Tylko że...

Tu nastąpiła dramatyczna pauza. Jury czekał, patrząc ze złym przeczuciem na kurzą nogę. Tylko że to nie była kość. Tak, na pewno.

– ...to nie była kość – dokończył Racer, wyraźnie ucieszony. – To był palec. Do roboty, Jury. i weźcie ze sobą Wigginsa.

– Sierżant Wiggins jest w Manchesterze. w odwiedzinach u rodziny.

– Zaraża tam pewnie wszystkich dżumą, ot co. Nie bójcie się, już ja go wydobędę choćby spod ziemi. No cóż, przykro mi, że nie pozwalam wam spędzić tego weekendu na wsi. Żadnego polowania, Jury, żadnego strzelania. Życie policjanta jest ciężkie.

Po tych słowach starszy nadinspektor się rozłączył.

A Jury wyjął notes i zamówił międzymiastową do Ardry End. Czekając na połączenie, podparł ręką głowę. No cóż, palec...

IV

Ardry End był dworem zbudowanym z różowawego kamienia i stanowił siedzibę hrabiów Caverness (kiedy ci jeszcze istnieli). Dziś, niczym sylwetka domu na starym gobelinie, stał pogrążony we wrześniowym złocie i rudościach.

Był ranek, a jesienne barwy zdawały się nieco przygaszone, bo ponad Northamptonshire snuły się mgły, którym towarzyszyła drobna mżawka. Panował przy tym taki mrok, że na parterze zapalono lampy.

Tego dnia przemarznięty i przemoknięty przechodzień zajrzałby zapewne z utęsknieniem przez okna pokoju we wschodnim skrzydle. Pokój ten bowiem był zarówno wygodny, jak i elegancki. Stały tu kanapy z epoki królowej Anny zarzucone miękkimi poduszkami, były przytulne kąciki, orientalne dywany i promieniujący ciepłem kominek.

A dwie przebywające tu właśnie osoby – prawie przystojnego mężczyznę po czterdziestce i przysadzistą kobietę dobiegającą siedemdziesiątki – można było wziąć za matkę i syna albo też za dwójkę przyjaciół lub szczęśliwą gospodynię i wesołego gościa. Albo za jakąś inną tego rodzaju parę wypoczywającą przy jasno płonącym ciepłym kominku, podczas gdy przemoczony przechodzień zagląda z zazdrością przez okno.

Tak, bez watpienia można było przypuszczać, że ci dwoje siedzący ze starym psiskiem u nóg to para dobrych przyjaciół.

I że łączą ich serdeczne uczucia, a między nimi toczy się miła konwersacja.

Niestety jednak prawda była taka, że ktoś, kto by tak pomyślał, myliłby się bardzo.

Stajesz się alkoholikiem, Melrose. Pijesz już drugi kieliszek sherry – powiedziała lady Agatha Ardry.

– Jeżeli brać pod uwagę liczby, to ty, ciociu, stajesz się babeczką z kremem. Bo jesz już trzecią – odrzekł Melrose Plant, ostatni z linii hrabiów Caverness, po czym wrócił do studiowania mapy drogowej.

Obierając ciastko z karbowanego papierka, lady Agatha zmierzyła Melrose’a natrętnym spojrzeniem.

– Co robisz? – zapytała.

– Czytam mapę drogową – brzmiała odpowiedź.

– Dlaczego?

– Bo są na niej drogi.

Melrose zatkał karafkę i upił łyk z kryształowego kieliszka.

– Żartujesz sobie, Plant.

– Nie. Mówię tak, bo tak właśnie jest, droga ciociu.

Melrose odnalazł już na mapie Hertfield. Gdzie jednak jest to Littlebourne?, zastanowił się.

– Wiesz doskonale, co mnie interesuje. Nie wybierasz się chyba nigdzie? Jeżeli zamierzasz jechać do Londynu, to ci nie radzę. Moim zdaniem powinieneś siedzieć w domu i zajmować się swoimi sprawami. Jeżeli jednak musisz wybrać się do Londynu, ja także bym pragnęła tam pojechać. Mam zakupy do zrobienia, chciałabym też wstąpić na ciastka do Fortnuma.

Plant nie oponował.

– U Fortnuma nie mają babeczek, ciociu – zauważył, ziewając.

– Ależ mają.

– No cóż, sądzę, że nigdy się już tego niestety nie dowiemy.

Lady Ardry popatrzyła na bratanka podejrzliwie, tak jakby sądziła, że za jego uwagą kryje się jakiś głębszy sens, który należy wydobyć niby złoty samorodek.

A trzeba tu powiedzieć, że złoto nie było bynajmniej ostatnią rzeczą na liście jej priorytetów. Lady Ardry skończyła właśnie oszacowywać ostatni nabytek Planta – małą figurkę zrobioną z tego kruszcu. Wzięła ją jeszcze raz do ręki, obejrzała ze wszystkich stron i powiedziała:

– Posłuchaj, Melrose, to musiało dużo kosztować.

– Mogę ci pokazać paragon.

Melrose założył na nos okulary i popatrzył na ciotkę ponad krawędzią kieliszka sherry.

– Nie zachowuj się prostacko. Wcale mnie nie interesuje, ile płacisz za takie nabytki.

W następnej chwili Melrose zobaczył, że ciotka otworzyła swoją ogromną torebkę i grzebie w niej, wyjmując i kładąc na stole najróżniejsze przedmioty. Czyżby robiła miejsce na moją złotą figurkę?, zastanowił się. Myśl ta przyszła mu do głowy, bo odwiedzając od czasu do czasu jej domek przy Plague Alley, znajdował tam różne swoje rzeczy. w jaki sposób Agatha bez jego wiedzy zdołała wyprowadzić z Ardry End całe zestawy mebli, pozostawało nigdy nierozwikłaną zagadką. Pewnego dnia, pomyślał teraz Melrose, zastanę na podjeździe furgon z firmy organizującej przeprowadzki. No cóż, myślał dalej, Ardry End jest ogromne i właściwie nic mnie to wszystko nie obchodzi, pod warunkiem że Agatha zostawi w spokoju portrety w galerii i kaczki na stawie. Nagle jego uwagę zwróciło coś, co ciotka wyjęła z torebki i umieściła na stole.

– Czy to nie jest moje? – zapytał.

Agatha z lekka poczerwieniała.

– Twoje? Twoje? Drogi Plancie, a na cóż mnie potrzebny by był twój futeralik na wizytówki?

– Nie wiem. a chciałbym wiedzieć.

– No cóż, nie obchodzi mnie, co sugerujesz.

– Ja niczego nie sugeruję, ciociu. Chcę tylko powiedzieć, że wzięłaś mój futeralik na wizytówki.

Agatha zastanawiała się przez chwilę.

– Ty nie pamiętasz...

– Nie pamiętam? Czego?

– Twoja droga matka, lady Marjorie...

– Pamiętam moją matkę. Ten futeralik należał kiedyś do niej. – Melrose otworzył złotą papierośnicę i zapalił papierosa. – Czy zamierzasz powiedzieć, że matka ci go dała?

Zamiast odpowiedzieć wprost na to pytanie, Agatha zaczęła snuć jakieś wspomnienia.

– Twoja droga matka, hrabina Caverness...

– Masz zwyczaj – przerwał jej Melrose – przypominać szczegóły dotyczące mojej rodziny w sposób, który daje do zrozumienia, że ja sam się w nich nie orientuję. Pamiętam, że moja matka była hrabiną Caverness. a mój ojciec siódmym hrabią Caverness. z kolei twój nieżyjący już mąż, szanowny Robert Ardry...

– Przestań się wygłupiać, Plant.

– Pozwól, że będę kontynuował. Otóż Robert Ardry był moim stryjem. a ja, ku konsternacji wszystkich, nie jestem już ósmym hrabią. Tak to wygląda i wszystko trzyma się kupy.

– Proszę cię, nie używaj takich gminnych wyrażeń. Twoja kochana matka...

– Moja matka była rzeczywiście kochana i klęła jak szewc.

– Nie masz szacunku dla własnej rodziny. Nigdy go nie miałeś.

– A o czym świadczy to, droga ciociu, że ty gościsz tutaj, w Ardry End?

Agatha spróbowała zyskać na czasie – poprawiła strojną i całkiem nie na tę porę roku szyfonową suknię i zawołała Ruthvena, który był w tym domu kamerdynerem.

– Dlaczego ubrałaś się w letnią suknię, ciociu Agatho? – Melrose przyjrzał się ciotce dokładniej. – I skąd wzięłaś tę ametystową broszkę? Ona także wygląda mi na własność mojej matki.

W tej chwili wszedł Ruthven i Agatha kazała sobie przynieść jeszcze kilka ciastek – tak jakby zamierzała przedłużyć to drugie śniadanie aż do pory lunchu.

Ruthven posłał jej spojrzenie rażące jak zatruta strzała, po czym wyszedł z pokoju.

A Melrose zapomniał o ametystowej broszce i nie powrócił już do tego tematu.

– W ostatnią niedzielę – odezwała się Agatha – zauważyłam, że lady Jane Hay-Hurt zwraca na ciebie szczególną uwagę.

Lady Jane była pięćdziesięcioośmioletnią starą panną o wystających zębach i cofniętym podbródku, a zatem, w oczach ciotki, doskonałą kandydatką na partnerkę Melrose’a.

– Nie interesuje mnie lady Jane – odrzekł Melrose. – Ale nie ma obawy, ciociu, pewnego dnia kogoś sobie znajdę. Członkowie naszej rodziny zawsze żenili się późno.

Osiągnął swój cel, bo Agatha aż wstrzymała oddech.

– Ożenek! – zawołała. – A kto mówił coś o ożenku? Ty jesteś zdeklarowanym starym kawalerem, Melrose. Mając czterdzieści trzy lata...

– Czterdzieści dwa – poprawił.

Znalazł już na mapie Littlebourne i obmyślał sobie właśnie najlepszą trasę podróży.

– Tak czy inaczej, masz takie mnóstwo zastarzałych nawyków, że wątpię, czy którakolwiek kobieta pogodziłaby się z ich ilością. a poza tym w tej chwili w zasięgu wzroku nie ma żadnej, którą mógłbyś poślubić!

Rozłożyła tryumfalnie ramiona, jakby chciała pokazać, że bywały czasy, gdy kobiety na wydaniu wprost tłoczyły się w tym salonie.

No tak, pomyślał Melrose, ciotka jest przekonana, że ja już tylko czekam na własną śmierć, po której posiadłość Ardry End wraz ze wspaniałymi ogrodami i terenami łowieckimi, z kryształowymi pojemnikami na wizytówki, z meblami i ametystami, przejdzie w jej ręce. Jako że jest ona moją jedyną żyjącą krewną. z którą, nawiasem mówiąc, nie łączą mnie nawet więzy krwi. i która na dodatek nie jest Angielką, tylko przeflancowaną na angielski grunt Amerykanką, i to zdecydowanie pozbawioną wrażliwości bohaterek powieści Henry’ego Jamesa.

Melrose miał na sobie szlafrok, pod którym ukrywał ubranie służące mu z reguły w podróży. Zamierzał bowiem wyjechać około dziewiątej. Najpierw jednak postanowił zmylić trochę tropy. Bo gdyby ciotka Agatha wiedziała, że jedzie na spotkanie z nadinspektorem Jurym, ukryłaby się z pewnością w bagażniku jego rollsa. Rollsa, którego nawiasem mówiąc, już od dawna trzymał przeważnie w garażu, a który jednak teraz przydał mu się bardzo, właśnie dla zmylenia tropów. Na tę myśl Melrose uśmiechnął się do siebie.

– Dlaczego się śmiejesz? – spytała go natychmiast ciotka.

– Bez powodu – odrzekł i złożył mapę.

Agatha uważała, że potrafi doskonale wykrywać morderców. Dlatego od czasu gdy w Long Piddleton zjawił się – jeszcze wtedy inspektor – Jury, wciąż wracała do tamtej sprawy i czekała niecierpliwie na następną. Zatem zatajenie przed nią kolejnego spotkania z Jurym wymagało od Melrose’a nie lada wysiłku i przebiegłości.

– Dlaczego patrzysz na mnie w ten sposób, Plant? – zapytała, biorąc następną babeczkę. Pierścionek, który miała na palcu, zabłysnął w świetle padającym z kominka.

Pierścionek z kamieniem księżycowym?, zastanowił się Melrose. Skąd ona go wzięła, u diabła?Rozdział drugi

I

Little Burntenham było położoną jakieś trzydzieści mil od Londynu zwykłą wioską, na którą do niedawna nikt nie zwracał szczególnej uwagi. Jej „odkrycie” nastąpiło w ostatnim roku i od tego czasu londyńczycy często do niej przyjeżdżali. a to z kolei zaowocowało wkrótce prawdziwym wybuchem aktywności w handlu nieruchomościami. Remontowano też różne podupadające posiadłości, których miejscowi obejmować nie mieli najmniejszej ochoty. z rąk do rąk zaczęły przechodzić potężne pliki banknotów. Wędrowały one od tych głupców, którzy chcieli się z nimi rozstać, do agentów handlu nieruchomościami, którzy byli zawsze gotowi położyć na nich łapę. Inną nowością, która się tu wydarzyła i która bardzo się nie podobała starym zasiedziałym mieszkańcom, była zmiana nazwy wioski. Ponieważ Little Burntenham wymawiano jak „Littlebourne”, postanowiono, że dla ułatwienia życia turystom należy tę nazwę pisać w ten właśnie sposób. i tak ją odtąd pisano.

Tak więc wioska nazywana obecnie Littlebourne, położona w ładnej okolicy i z jednej strony granicząca z Lasem Horndeańskim, była miejscem przyjemnym, choć niewyróżniającym się niczym szczególnym, czego nie zmieniało to, że jej nowi mieszkańcy wydawali sporo pieniędzy na krycie dachów strzechą, na eksponowanie belek i malowanie ścian zewnętrznych pastelowymi farbami. w wiosce była tylko jedna ulica, nosząca nazwę High Street, w połowie swojej długości dzieląca się na dwie odnogi, które okalały nieregularną plamę starannie utrzymanej trawy, zwaną skwerem. Przy High Street znajdowały się sklepy i było ich tutaj akurat tyle, żeby mieszkańcy – wtedy, kiedy nie mieli ochoty buszować po antykwariatach – nie byli zmuszeni jeździć do oddalonego o cztery mile targowego Hertfield.

Powiadano też, że przy High Street są cztery rzeczy na p: pastor, poczta, pub i posterunek policji. w wiosce istniało ponadto piąte p, którego jej obywatele chętnie by się pozbyli.

Był nim mianowicie miejscowy par Anglii, sir Miles Bodenheim, który w tej właśnie chwili, w sklepiku pełniącym także funkcję poczty, rugał obsługującą go kobietę. Zanim się tu zjawił, w kolejce czekała tylko jedna osoba. Teraz natomiast w małym lokaliku tłoczyło się ich aż dwanaście.

– Uważam – mówił sir Miles do pani Pennystevens – że mogłaby pani znacznie szybciej wydawać znaczki, gdyby te po pół pensa trzymała pani oddzielnie od pozostałych. Powinna pani działać systemowo. Chcę wysłać tylko ten jeden list, a stoję tu już od dobrych dziesięciu minut.

Pani Pennystevens, która od piętnastu lat pielęgnowała chorego na podagrę męża, była praktycznie zaimpregnowana na każdą krytykę. Nie zadała więc sobie trudu, żeby zauważyć, że rzeczone dziesięć minut sir Miles spędził na sprzeczaniu się z nią o wagę listu. Twierdził bowiem, że ona uznała go za zbyt ciężki. Rezultat sporu był taki, że kobieta musiała w końcu pozwolić uprzykrzonemu klientowi samodzielnie położyć list na wagę.

A wtedy gdzieś z głębi pomieszczenia dobiegły słowa:

– ...cóż to za idiotyzm!

Słysząc je, sir Miles odwrócił się i uśmiechnął zadowolony z siebie oraz zachwycony tym, że ktoś poza nim samym dostrzega wady pani Pennystevens.

– Moim zdaniem ta waga źle działa – zwrócił się do niej. – Śmiem jednak twierdzić, że nic się w tej sprawie nie da zrobić, bo władze uznały, że należy ufać pani ocenie. Szczerze mówiąc, pani Pennystevens, na pani miejscu nabyłbym nową parę okularów. Bo wczoraj, gdy kupowałem pół bochenka chleba, wydała mi pani o dwa pensy za mało.

Za plecami sir Milesa od jakiegoś czasu dawało się słyszeć szuranie nogami. a teraz jakaś kobieta zaczęła utyskiwać, że bardzo jej się spieszy.

– No właśnie – powiedział na to sir Miles – pani będzie uprzejma obsługiwać szybciej, pani Pennystevens, bo nikt z nas nie ma zamiaru spędzić całego dnia w pani sklepiku.

Pani Pennystevens popatrzyła na niego wzrokiem ze stali, po czym wydała resztę. Na co on, jak zwykle, powoli przeliczył pieniądze, oglądając dokładnie każdą kolejną monetę. Czynił to z tak zaintrygowaną miną, że można było pomyśleć, iż nie jest przyzwyczajony do angielskich monet albo też system dziesiętny jest mu całkiem obcy. w końcu jednak włożył pieniądze do kieszeni, kiwnął głową w stronę pani Pennystevens oraz osób stojących w kolejce tak, jakby te ostatnie przyszły tutaj nie po chleb i mleko, tylko z prośbą o audiencję u niego, sir Milesa Bodenheima, właściciela posiadłości Rookswood. i na koniec rzucił krótkie adieu.

Po czym wyszedł ze sklepiku i ruszył wzdłuż High Street. Zamierzał zwrócić chusteczkę, którą kupił w małej pasmanterii tuż obok sklepu ze słodyczami, bo zauważył na niej błąd w ściegu. Chusteczka kosztowała aż pięćdziesiąt pensów, a była tak nieporządnie uszyta! w jej rogu widniała co prawda malutka smuga po czekoladzie, jednak sir Miles uznał to za rzecz bez znaczenia. Zresztą dzisiaj miał też w planie coś znacznie ważniejszego. Chciał mianowicie pójść z pretensją do warsztatu pana Bistera, ponieważ ten poprzedniego dnia, sprzedając mu benzynę, pomylił się, gdy wydawał resztę.

W taki to właśnie sposób sir Miles Bodenheim załatwiał dzisiaj swoje codzienne interesy. Na sam koniec zostawił sobie posterunek policji, gdzie zamierzał spędzić całe przedpołudnie, przepytując miejscowego posterunkowego, Petera Gere’a, dlaczego policja z Hertfield nie zabiera się energiczniej do sprawy, która ściągnęła ostatnio na Littlebourne powszechną uwagę.

II

Z zachowania klientów poczty można było wywnioskować, że sir Miles jest najmniej lubianą osobą w wiosce. Myliłby się jednak ten, kto by tak pomyślał. Bo prawda była taka, że jego żona Sylvia biła go pod tym względem na głowę. Dzisiaj, zaledwie w pięć minut po wyjściu jej męża, biedna pani Pennystevens odebrała od niej telefon.

– Ja po prostu chcę wiedzieć, ile będzie kosztowało wysłanie tej paczki – oznajmiła Sylvia Bodenheim. – To jest chyba dość proste pytanie. Chcę też, żeby paczka poszła dzisiejszą popołudniową pocztą... Ależ podałam pani wagę... więc musi pani tylko sprawdzić w książce. – Tu Sylvia Bodenheim szczęknęła ogrodowymi nożycami, którymi przed chwilą, niczym głowy niepokornych poddanych, ścinała kwiaty przed domem. – Nie, droga pani, w pewnością nie poślę Ruth z banknotem funtowym na wypadek, gdyby opłata okazała się wyższa. Wie pani przecież, jaka w dzisiejszych czasach jest służba. Nie rozumiem też, dlaczego nie może mi pani podać dokładnej kwoty... Moja waga jest bardzo precyzyjna... Tak, do Edynburga. – Nożyce znowu szczęknęły, wtórując rytmicznemu postukiwaniu stopy Sylvii o podłogę. – Aha, pięćdziesiąt pensów. Jest pani pewna, że to tania stawka? – Usta Sylvii zacisnęły się. – „Tak pewna, jak to możliwe w tych okolicznościach” to nie jest raczej zadowalająca odpowiedź. Mam nadzieję, że nie będzie pani musiała odesłać Ruth do domu po dodatkowe pieniądze, gdyby kwota okazała się źle obliczona...

Tu Sylvia całkiem bez pożegnania rzuciła słuchawkę na widełki i rozkrzyczała się, wzywając do siebie Ruth.

Dwojgiem kolejnych kandydatów na ofiary morderstwa z rąk mieszkańców Littlebourne były dzieci Bodenheimów, młodzi ludzie noszący imiona Derek i Julia. Oboje jednak pozostawali w tym współzawodnictwie zdecydowanie w tyle za rodzicami. z reguły przebywali bowiem daleko od wioski. Derek rzadko przyjeżdżał tutaj z Cambridge, gdzie studiował. Julię (której koń dostałby się na uniwersytet prędzej niż ona sama) także nieczęsto w wiosce spotykano, bo dziewczyna większość czasu spędzała na robieniu zakupów w Londynie albo na polowaniach w majątkach znajomych. No a poza tym mieszkańcy Littlebourne rzadko widywali ją inaczej jak na koniu, ubraną w marynarkę do konnej jazdy oraz czarne wełniane spodnie i trzymającą jedną rękę na biodrze.

Kiedy zdarzyło się, że cała czwórka Bodenheimów zmuszona była przebywać razem (na przykład podczas świąt Bożego Narodzenia), zażywała oryginalnej rozrywki, która polegała na omawianiu wad i ułomności bliźnich oraz na utwierdzaniu się w poczuciu wyższości cechującym feudalnych panów.

III

Dziełko pod tytułem Morderstwa w Littlebourne, choć jeszcze nieukończone, już od dłuższego czasu zapewniało Polly Praed praktykę w uprawianiu subtelnej sztuki pisania kryminałów. Gdy Polly, tworząc kolejną powieść, widziała, że rozsypuje jej się intryga, odrywała się natychmiast od bieżącej pracy i zaczynała zajmować się wprawkami polegającymi na wymyślaniu morderstw popełnianych na Bodenheimach. Najbardziej przy tym lubiła zakończenia, w których wszyscy mieszkańcy wioski jednoczyli się, by wymordować całą tę utytułowaną rodzinę.

W tej chwili nasza autorka szła High Street, zastanawiając się nad wyborem narzędzia zbrodni. Sztylet podawany z rąk do rąk odpadał, bo już się nim kiedyś posługiwała. Przechodząc koło warsztatu, pomyślała o różnego rodzaju truciznach. Uśmiechnęła się przy tym z roztargnieniem do pana Bistera, który, witając ją, uniósł swoją zatłuszczoną czapkę. w chwili gdy przyszedł jej do głowy trywialny „arszenik w herbacie”, stanęła jak wryta.

Bo oto o jakieś dwadzieścia stóp od niej z zaparkowanego przed jednoosobowym posterunkiem policji samochodu wysiadło właśnie dwóch mężczyzn. Jeden z nich był drobnej postury i dość pospolitego wyglądu, choć nie dało się tego stwierdzić z całą pewnością, bo w tej chwili wydmuchiwał nos w chusteczkę. Natomiast ten drugi... Tak, to ten drugi sprawił, że Polly zatrzymała się tak gwałtownie. Mężczyzna był wysoki i naprawdę przystojny... Kiedy sięgnął po coś, co leżało na tylnym siedzeniu – czy to torba? czy on się tu zatrzyma? – wiatr rozwiał mu włosy. a on odgarnął je z czoła, po czym wraz ze swoim towarzyszem wszedł na posterunek.

Wtedy Polly poczuła lekkie mdłości i nie mogła się ruszyć z miejsca.

W normalnych warunkach często zaglądała na posterunek, żeby pogawędzić z Peterem Gere’em, z którym się przyjaźniła i z którym czasami wpadała do pubu „Pod Dzielnym Policjantem” na lunch albo na drinka. Co zatem powstrzymywało ją teraz od wkroczenia tam i zawołania: „Och, przepraszam Peter, nie wiedziałam...”?

Stojąc z rękami wetkniętymi głęboko w kieszenie dzianinowego płaszcza, Polly wyobraziła sobie to, co by po tych słowach nastąpiło. Przybysz otworzyłby usta ze zdumienia, porażony wręcz widokiem tej Polly Praed (choć jej nazwisko nigdy nie zyskało zbytniej popularności), oszołomiony wspomnieniem jej dowcipu (który recenzenci cenili na równi z jej intrygami) oraz olśniony jej urodą (którą rzadko ktokolwiek komentował). Po czym potoczyłaby się błyskotliwa konwersacja. Polly była tak pochłonięta wyobrażaniem sobie tego wszystkiego, że zapomniała, że wciąż tkwi na chodniku. i tkwiła tam, dopóki nie usłyszała podniesionych głosów.

Obejrzała się wtedy w stronę stacji benzynowej, gdzie Miles Bodenheim wymachiwał swoją laską, a pan Bister stał z poczerwieniałą ze złości twarzą. Sir Miles, wykonawszy ostatni groźny gest, ruszył w jej kierunku. Ona natomiast pospiesznie przeszła na drugą stronę ulicy i wbiegła do małej herbaciarni noszącej nazwę „Magiczna Muffinka”, która na szczęście okazała się tego dnia otwarta. Bo trzeba tu powiedzieć, że prowadziła ją panna Celia Pettigrew, osoba szlachetnie urodzona, lecz uboga, która bardzo kapryśnie traktowała godziny otwarcia swojego lokalu. Potrafiła je zmieniać z tygodnia na tydzień i wyglądało wręcz na to, że kieruje się wskazaniami kalendarza innego niż gregoriański oraz stosuje do czasu innego niż czas Greenwich.

Będąc już w herbaciarni, Polly obserwowała przez okno sir Milesa, który przemaszerowawszy drugą stroną ulicy, znalazł się właśnie przed posterunkiem policji.

W tej samej chwili z posterunku wyszedł Peter Gere wraz z dwoma przybyszami i wszyscy trzej omal się z nim nie zderzyli. Polly miała ochotę krzyczeć na myśl o tym, że to krótkie spotkanie stanie się udziałem nie jej, tylko sir Milesa (który zasługiwał na to, żeby mu do porannego jajka dodać kwasu pruskiego). Obserwowała trzech mężczyzn starających się go wyminąć, co nie było łatwe, bo sir Miles przyczepił się do nich jak rzep do psiego ogona. Udało im się to w końcu i wszyscy trzej przeszli przez jezdnię, po czym przez skwer i zniknęli jej z oczu.

A ona została z twarzą rozpłaszczoną na szybie.

– Na co patrzysz, kochana?

Piskliwy głos Celii Pettigrew sprawił, że oderwała się od okna i, poczerwieniała na twarzy, usiadła przy jednym ze stołów przykrytym biało-niebieskim obrusem, doskonale pasującym do zasłon w oknach herbaciarni.

– Czy mogłabym się napić herbaty? – zapytała nienaturalnym tonem. – I zjeść muffinkę?

– Nasza rola polega na służeniu klientom herbatą i muffinkami – odrzekła na to panna Pettigrew, ruszając szybko w stronę ukrytych za zasłonką drzwi w głębi pomieszczenia.

By oprzeć się pokusie dalszego obserwowania ulicy, Polly usadowiła się plecami do okien. Skutek tego był taki, że w chwili gdy zadźwięczał dzwonek u drzwi, jej serce potężnie zakołatało. Czy jest możliwe, że on, przechodząc przez skwer, zboczył z drogi? Czy...

Okazało się jednak, że był to tylko sir Miles, który zjawił się w herbaciarni, żeby pociosać pannie Pettigrew kołki na głowie. a Polly, choć w swoich wprawkach umieściła go jako drugiego w kolejce kandydatów na ofiarę morderstwa, przyjęła jego obecność niemal z zadowoleniem.

Sir Milesowi natomiast nie przyszłoby nigdy do głowy, że ktoś mógłby być z jego widoku niezadowolony. Bez żadnych zatem wstępów położył laskę i czapkę na stole, po czym usiadł.

– Widziałem, że pani tu idzie – oznajmił. – I pomyślałem, że się przyłączę. – Po czym odwrócił się całym swoim potężnym ciałem w krześle i ryknął: – Panno Pettigrew, ma pani tutaj klientów!

Zza zasłonki rozległo się gwałtowne szczękanie talerzami.

– Co za drewniane ręce – mruknął sir Miles, a następnie zwrócił się do Polly: – No cóż, panno Praed, pracuje pani nad swoim nowym thrillerem? Ostatnia pani książka wyszła dość dawno. No i obawiam się, że dotyczące jej recenzje musiały panią trochę urazić. Jednak proszę spojrzeć na to w ten sposób: rzeczy nie mają się do końca tak, jak ci idioci myślą. Bo liczy się sprzedaż, nieprawdaż? Chociaż... i ona nie jest najlepsza. Sylvia mówi, że w Hertfield wszystkie egzemplarze pani książki zalegają w księgarni. No cóż... – Sir Miles przygładził obiema dłońmi włosy. Na klapie miał odrobinę zaschniętego jajka; a ponieważ plama ta widniała tam zawsze, Polly zastanowiła się, czy jest dawna, czy może świeża, dzisiejsza. – Będziemy musieli przeznaczyć pani ostatnią powieść na podarunki gwiazdkowe dla Ruth i kucharki. Sylvia twierdzi, że one czytają za dużo najróżniejszego chłamu... Jakichś magazynów filmowych, tego rodzaju rzeczy. No, ale gdzież jest ta idiotka?

Obrócił się znowu całym ciałem w krześle, ale w tej samej chwili zza zasłonki wyłoniła się panna Pettigrew. Była bardzo blada.

– Słucham, proszę pana – powiedziała drżącym głosem. – Nie było potrzeby krzyczeć tak głośno. Tak strasznie się przestraszyłam...

– Musi pani brać coś na nerwy. Proszę przynieść drugą filiżankę. w tym imbryku jest dość herbaty dla dwojga. a co to takiego?

Sir Miles wskazał to, co niewątpliwie było muffinkami ułożonymi na talerzu stojącym przed Polly.

– To są marchewkowe muffinki.

– Dobry Boże, kobieto! Proszę mi przynieść babeczkę z masłem.

– Babeczek z masłem nie prowadzę, proszę pana.

Sir Miles westchnął ciężko.

– No to proszę grzankę z sardelą.

– Jak pan wie, grzanki podaję tylko po południu.

Sir Miles z namaszczeniem wyjął z kieszonki wielki jak cebula zegarek i otworzył go, dając tym do zrozumienia, że czas mierzony jego czasomierzem jest bardziej wiarygodny. Okazało się jednak, że jest dopiero dziesiąta.

– Ale nie ma pani chyba aż tylu klientów, żeby móc sobie pozwolić na dyskutowanie z nimi?

Tu włączyła się Polly, która zauważyła, że drobne ciało panny Pettigrew zaczyna dygotać.

– Jeżeli nie sprawi to pani zbytniego kłopotu, panno Pettigrew – powiedziała – ja także poprosiłabym o taką grzankę. Przyrządzone przez panią grzanki są takie pyszne. Słyszałam, że pani klienci je uwielbiają.

Gdy panna Pettigrew, nieco uspokojona tymi słowami, udała się na zaplecze, sir Miles odezwał się znowu:

– Pyszne? Co w nich pysznego? Sardela jest z puszki. Ta kretynka musi ją tylko wyjąć i rozsmarować na chlebie. Ale to zdecydowanie lepsze od tych jej muffinek – stwierdził, wskazując talerz. – Jak ona to robi, że są koloru mysiego futra? – zapytał jeszcze i zamilkł, a potem, nucąc coś pod nosem, czekał na grzanki.

Polly już miała złamać żelazną zasadę mówiącą, że nie zadaje się pytań sir Milesowi, nie zdążyła jednak, bo pojawiła się panna Pettigrew z tacą, na której stał talerz.

– No cóż, szkoda mi pani – powiedział do niej ironicznie sir Miles – bo musi się pani okropnie wysilić i obsłużyć aż dwie osoby. a poza tym pannie Praed wystygły muffinki.

Panna Pettigrew, nie odpowiadając ani słowem, z kamienną twarzą wycofała się za zasłonkę.

A sir Miles gadał dalej z pełnymi ustami.

– Cała ta nasza wioska zupełnie zwariowała... No bo najpierw te wredne listy... – Tu uśmiechnął się paskudnie. – Pani ich nie napisała, co, panno Praed? Choć jeśli mam być szczery, to powiem, że są one zupełnie w pani stylu...

Polly oblała się rumieńcem.

– Obrzydliwe anonimy to nie to samo co powieści kryminalne – zaprotestowała.

Sir Miles wzruszył ramionami.

– Ponieważ pani też taki list dostała, no to może... Chociaż z drugiej strony mogła go pani napisać sama do siebie, dla odwrócenia uwagi. Grzankę? – Posunął talerz w jej stronę. – Nie dziwię się wcale, że listy dostali także Mainwaring i Riddley. Bo obaj zadają się z tą Wey. a ona oczywiście nie jest ani na jotę od nich lepsza. Więc najpierw były te listy, a teraz na dodatek trafimy do wszystkich gazet, bo kręci się tutaj policja, poszukując ciała...

Ta wzmianka o policji stworzyła okazję, na którą Polly tylko czekała.

– A kim byli ci ludzie, co wyszli z posterunku z Peterem Gere’em? No ci, z którymi pan rozmawiał? – zapytała niby to obojętnym tonem.

– To policjanci – odrzekł lakonicznie sir Miles, przyglądając się napoczętej grzance.

Taki właśnie był. Najpierw gadał i gadał bez końca, a potem, kiedy człowiek chciał od niego usłyszeć coś istotnego, zamykał się całkiem w sobie.

– A skąd oni przyjechali?

Na to pytanie nie raczył odpowiedzieć.

– Czas najwyższy – rzekł jednak po chwili – żeby przysłali tu kogoś, kto zrobi z tym bałaganem porządek. Bo gdybyśmy mieli liczyć jedynie na Petera Gere’a, wszyscy stracilibyśmy wkrótce życie. Właśnie miałem mu to wygarnąć...

Nie dokończył, bo u drzwi rozległ się dzwonek, którego dźwięk powstrzymał rozzłoszczoną Polly Praed od wpakowania mu do gardła muffinki.

Do herbaciarni weszła teraz Emily Louise Perk, dziesięcioletnia dziewczynka, której wygląd nie wskazywał na to, by od dnia, gdy skończyła osiem lat, choćby o cal urosła. Jej drobna postać, trójkątna twarzyczka, smutne brązowe oczy, okalające szczupłe policzki blond włosy zdające się nie znać grzebienia, a także noszony dzień w dzień sfatygowany żakiet do konnej jazdy i dżinsy – wszystko to zdawało się świadczyć, że jest dzieckiem godnym litości.

Były to jednak tylko pozory.

Bo w rzeczywistości jej wygląd nie wynikał bynajmniej ani z ubóstwa, ani z tego, że zaniedbywali ją rodzice, tylko z tej prostej przyczyny, że Emily Louise wstawała co rano na długo przed matką i przed pozostałymi mieszkańcami wioski (a może nawet przed samym Panem Bogiem), po czym szła do swoich zajęć, z których głównym i najważniejszym była opieka nad kucem o imieniu Shandy. Kuc ten, co może się wydać nader dziwne, mieszkał w stajni w Rookswood, w posiadłości Bodenheimów. Wolno mu było tam przebywać, bo jego mała pani zajmowała się końmi właścicieli dworu. a ponieważ wiedziała o koniach więcej niż ktokolwiek inny w okolicy, pozwalano jej z nimi robić, co tylko chciała. Nie zatruwała jej życia nawet Sylvia Bodenheim, co zakrawało na osiągnięcie naprawdę szczególne. Świadczyło też o tym, że Emily Louise miała zadziwiające zdolności, potrafiła bowiem otrzymać od dorosłych to, czego pragnęła; w przeciwnym razie ignorowała ich całkowicie. w stajniach Rookswood pozostawiano jej absolutną swobodę. Wolno jej też było wchodzić do dworskiej kuchni na herbatę i różne przysmaki; cieszyła się sympatią kucharki, która ich jej nie szczędziła. Można więc, używając przenośni, powiedzieć, że Emily – inaczej niż pozostałe wiejskie dzieciaki, które Bodenheimowie przeganiali niczym zabłąkane psy czy koty – miała pozwolenie na to, by żyć.

I żyła sobie nieźle, wiedząc przy tym o wszystkim, co działo się w Littlebourne. Nie była plotkarką, jednak doskonale znała wartość posiadanych przez siebie wiadomości. Gromadziła je więc skrzętnie i nieraz, niczym jakiś elektryczny przekaźnik, podawała dalej.

Gdy teraz zjawiła się w herbaciarni, Polly przywitała ją entuzjastycznym okrzykiem. Przyciągnęła też zaraz dla niej krzesło. Bo jeżeli ktoś miał tu coś wiedzieć, to tym kimś była z pewnością Emily.

Kiedy dziewczynka usiadła, zwrócił się do niej sir Miles.

– Myślałem, że powinnaś być teraz we dworze i zajmować się koniem Julii – powiedział, marszcząc siwe brwi.

Jednak żadne zmarszczenie brwi nie mogło dorównać temu, które dało się zauważyć na twarzy Emily Louise.

– Dziś jest sobota – odrzekła – a ja w soboty nie kiwam nawet palcem. – Tu westchnęła, patrząc na talerz z muffinkami. – Znowu marchewka. Zjadłabym gorącą bułeczkę – oznajmiła, po czym założyła ręce za głowę i spojrzała na Polly.

Na co Polly wezwała pannę Pettigrew, a ta spostrzegłszy Emily, natychmiast przyniosła talerz z bułeczkami i kolejny imbryk. Bowiem, podobnie jak Polly, była zauroczona dziewczynką, z którą spędzała nieraz sporo czasu na pogawędkach przy herbacie.

– Dziękuję – powiedziała uprzejmie Emily, gdyż ceniła dobre maniery. – W wiosce jest policjant, jakiś nowy – poinformowała też zaraz obecnych.

– Wiem – burknął na to sir Miles. – Już zdążyłem go poznać – dodał, po czym strzepnął kurz ze spodni i napił się herbaty. – To człowiek ze Scotland Yardu.

Ze Scotland Yardu?! Polly ze zdumienia aż otworzyła usta.

– A co on tu robi? – zapytała, odchrząknąwszy. – To znaczy... czy zabawi tu dłużej?

Jednak sir Miles nie był w stanie udzielić żadnych dodatkowych informacji. Zdecydował się więc wypowiedzieć na temat niekompetencji policji w ogólności.

– Latają jak kot z pęcherzem – stwierdził – A na dobrą sprawę żaden z nich sam nie wie, co robi.

– To nadinspektor policji, który zamierza znaleźć ciało – oznajmiła Emily, jedząc bułeczkę. – A w każdym razie tak mi się wydaje. Zatrzymał się w pubie „Pod Dzielnym Policjantem”. On i ten drugi zostawili tam swoje rzeczy.

– A czy... nie wiesz przypadkiem... jak ten nadinspektor się nazywa? – zapytała Polly.

Niestety, Emily nie potrafiła udzielić tej istotnej informacji. Zamiast tego wypiła do dna herbatę i podsunęła Polly filiżankę.

– Proszę mi powróżyć – powiedziała.

Polly zdecydowanie wolałaby nie przerywać tej rozmowy, pomyślała sobie jednak, że może wykorzystać wróżenie z listków herbaty, aby powrócić do tematu. Sir Miles westchnął ciężko, tak jakby chciał dać im obu do zrozumienia, że został tutaj do krzesła przykuty łańcuchem i wręcz zmuszony do słuchania ich bredni.

Polly przechyliła filiżankę i przyjrzała się widocznemu na dnie wzorowi z listków. Nie znaczył on jednak nic, a układał się w kształt, który przypominał zamęczonego na śmierć, zmaltretowanego ptaka.

– Widzę mężczyznę – oznajmiła Polly. – To jakiś nieznajomy.

– A jak on wygląda?

Broda Emily spoczęła na zaciśniętych piąstkach, a jej wieczna zmarszczka między brwiami pogłębiła się jeszcze.

– Jest wysoki, przystojny, około czterdziestki...

– Aż taki stary?

– ...ma kasztanowate włosy i yyy brązowe oczy.

– Szare.

– Szare?

– Bzdury – wtrącił Miles.

– Proszę mówić dalej! – ponagliła Emily.

A Polly, wpatrując się w pozbawionego okrutnie skrzydeł ptaka, powiedziała:

– Jakieś niebezpieczeństwo, jakaś tajemnica.

Wzruszyła ramionami. Jej zwykle żywa wyobraźnia dzisiaj zawodziła.

– Ma miły uśmiech i miły głos – uzupełniła brakujące szczegóły Emily. a potem stanęła obok krzesła z palcami stóp zwróconymi do środka, oplatając sobie nerwowo dłoń jakimś kawałkiem sznurka. – Czy policjanci dużo zarabiają? – zapytała.

– Są biedni jak myszy kościelne – odrzekł sir Miles, mając nadzieję, że to zła wiadomość.

W następnej chwili okazało się, że rzeczywiście, bo Emily oświadczyła:

– Nie mogę wyjść za kogoś, kto nie ma pieniędzy. Bo mnie pieniądze są potrzebne na konie, których pewnego dnia będę miała całe mnóstwo.

A po tym oświadczeniu odwróciła się na pięcie i wyszła.

Tak więc nadinspektor Richard Jury, który przebywał w Littlebourne krócej niż godzinę, zdążył przyprawić o palpitację serca aż dwie kobiety.

Z których Emily Louise Perk zdawała się istotą znacznie twardszą i mniej skłonną do drżeń niż Polly Praed.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: