Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pod Blachą - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pod Blachą - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 476 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

– A sło­wo się sta­ło cia­łem! Co ja wi­dzę? Po­ku­tyń­ski?

– Pan Sta­ni­sław! Sa­cré nom!… On sam! A ty co tu ro­bisz?

Dwa te wy­krzyk­ni­ki, je­den po dru­gim, sły­szeć się dały pew­ne­go dnia zi­mo­we­go, roku 179… na go­ściń­cu przed au­ste­rią w Ja­błon­nej.

Dzień był chłod­ny, po­wie­trze ostre, zie­mia śnie­giem po­kry­ta, mnó­stwo go jesz­cze świe­żo spa­dłe­go wi­sia­ło na drzew ga­łę­ziach, a wiatr nie miał cza­su otrzą­snąć. Nie­bo chmur­ne, pło­we, od­bi­ja­ją­ce się ciem­no od ca­łu­nu roz­po­star­te­go na zie­mi, zda­wa­ło się jesz­cze za­po­wia­dać śnie­ży­cę.

U wrót au­ste­rii sta­ły tyl­ko co za­pew­ne przy­by­łe i wstrzy­ma­ne dla wy­tchnie­nia czte­ry ko­ni­ki z san­ka­mi, zmę­czo­ne, ro­bią­ce bo­ka­mi, z któ­rych para bu­cha­ła jak z ko­tła. Do­bry ka­wał dro­gi mu­sia­ły zro­bić bez spo­czyn­ku.

Z sa­nek wy­siadł był przed chwi­lą ten, któ­re­go pan szam­be­lan Po­ku­tyń­ski na­zwał Sta­ni­sła­wem.

Był to męż­czy­zna nie­mło­dy, do­syć oty­ły, z brzusz­kiem fo­rem­nie za­okrą­glo­nym, w cie­płej czap­ce z usza­mi, w do­stat­nim fu­trze, pa­sem czer­wo­nym pod­cią­gnię­tym, w bu­tach cie­płych do ko­lan, z twa­rzą ru­mia­ną i pu­co­ło­wa­tą. Wy­cią­gał się wła­śnie ze zdrę­twie­nia od za­sie­dze­nia w san­kach, gdy mu się na oczy na­wi­nął pan szam­be­lan Po­ku­tyń­ski.

Po­czci­wa to była fi­zys oby­wa­tel­ska z daw­nych cza­sów, księ­ży­co­wa­ta, do­brze wy­kar­mio­na, na któ­rej wszyst­ko, co się zro­dzi­ło i po­wsta­ło w du­szy, ma­lo­wa­ło się na­tych­miast jak w zwier­cia­dle.

Ob­mar­z­ły wąs na próż­no się jej sta­rał do­dać mar­so­we­go wy­ra­zu. Fa­cja­ta była do­bro­dusz­na, bez do­bit­ne­go cha­rak­te­ru wła­sne­go, ozna­cza­ją­ca na pierw­szy rzut oka czło­wie­ka mięk­kie­go, któ­ry by rad czu­ba so­bie na­sta­wić i wy­da­wać się groź­nym, aby go nie spo­nie­wie­ra­no.

Z ru­mia­nych, sze­ro­kich ust wi­dać było, że nie próż­no­wa­ły w żad­nej po­słu­dze z tych, do któ­rych zo­sta­ły stwo­rzo­ne.

Czo­ło za to gład­kie, spo­koj­ne, za­skle­pia­ło czasz­kę okrą­głą, nie ma­ją­cą żad­nych wy­pu­kło­ści zło­wro­gich, wi­docz­nie my­śle­niem zby­tecz­nym i tro­ska­mi nie bar­dzo znu­żo­ną.

O jej gład­ką po­wierzch­nię fale idei, krą­żą­cych po świe­cie, jak o ska­łę roz­bi­jać się mu­sia­ły.

Spoj­rzaw­szy na pana Sta­ni­sła­wa Kost­kę z Bu­rzy­mo­wa Bu­rzy­mow­skie­go, któ­ry za­rów­no z pa­nem Po­ku­tyń­skim był kró­la Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta szam­be­la­nem, mia­łeś od razu kon­ter­fekt go­to­wy czło­wie­ka – „jak mnie wi­dzisz, tak mnie pisz”. Nie po­trze­bo­wa­łeś so­bie nad nim ła­mać gło­wy, jak nad wie­lą in­ny­mi, co są za­gad­ką dla bliź­nich, a może dla sa­mych sie­bie.

Bu­rzy­mow­ski, choć­by był pra­gnął się za­ta­ić, twa­rzą i mową spo­wia­dał się przed wszyst­ki­mi, a becz­ki soli dla po­zna­nia go wca­le było nie po­trze­ba. Ja­kim dziś, ta­kim go mia­łeś za­wsze.

Wca­le in­a­czej wy­glą­dał je­go­mość pan szam­be­lan Po­ku­tyń­ski, ubra­ny z miej­ska, w bar­dzo ład­nym fu­ter­ku, po­kry­tym ciem­no­zie­lo­nym ak­sa­mi­tem, z szy­ją sta­ran­nie sza­lem tu­rec­kim okrę­co­ną, w pe­ru­ce sta­ro­świec­kiej nie­co for­mą, ale świe­żej i ele­ganc­kiej, na któ­rej, z pew­ną ko­kie­te­rią wło­żo­ny, sie­dział ro­dzaj ka­pe­lu­si­ka.

Wy­glą­da­ją­ca spod sza­la i pe­ru­ki, wy­go­lo­na sta­ran­nie, tro­chę już wie­kiem po­psu­ta i nad­we­rę­żo­na, ale tro­skli­wie utrzy­my­wa­na twa­rzycz­ka błysz­cza­ła zło­śli­wo­ścią, we­so­ło­ścią, spry­tem i dow­ci­pem. Oczki nie­co przy­mru­żo­ne śmia­ły mu się nie­po­czci­wie, a usta krzy­wi­ły sar­ka­stycz­nym wy­ra­zem, do któ­re­go były na­wy­kłe, tak że im już po­waż­nie się ścią­gnąć sta­wa­ło nie­po­do­bień­stwem.

Choć wca­le nie­mło­dy, trzy­mał się wy­kry­go­wa­ny, pro­sto, z pew­ną sa­lo­no­wą ele­gan­cją, w ręku po­trzą­sa­jąc chu­s­tecz­ką, któ­rą nos za­ka­ta­rzo­ny i od zim­na za­czer­wie­nio­ny nie­ustan­nie mu­siał ocie­rać, pil­nu­jąc ra­zem rę­ka­wicz­ki, ra­czej do stro­ju słu­żą­cej niż mo­gą­cej od zim­na ochro­nić.

Nogi też miał opa­trzo­ne w zgrab­ne ber­la­czy­ki fu­ter­kiem ob­ło­żo­ne, na któ­rych dba­łość o for­mę i ele­gan­cję znać było.

Prze­kwi­tła daw­no mło­dość w dziw­nej była sprzecz­no­ści z tą ka­wa­ler­ską, in­nym la­tom wła­ści­wą wy­twor­no­ścią stro­ju i ży­wo­ścią ru­chów, tro­chę wy­mu­szo­ną, pana szam­be­la­na.

Po wy­krzyk­ni­ku dwaj pa­no­wie szam­be­la­no­wie zbli­ży­li się ku so­bie po­spiesz­nie przez śnieg brnąc i za­czę­li się ści­skać ser­decz­nie.

Bu­rzy­mow­ski speł­niał ten obo­wią­zek ze sta­ro­pol­ską su­mien­no­ścią, któ­ra, choć­by po­śli­nić, ale uczci­wie w oba po­licz­ki plu­snąć na­ka­zy­wa­ła; Po­ku­tyń­ski ści­skał się z pew­ną oględ­no­ścią, chro­niąc się od mo­kre­go ze­tknię­cia z ob­mar­z­ły­mi wą­sa­mi.

– Ale, pro­szę cię, nom d'un nom – za­wo­łał, od­su­wa­jąc się nie­co, szam­be­lan Po­ku­tyń­ski – skąd­że się tu wzią­łeś? Wszak miesz­ka­cie, ni fal­lor, za au­striac­kim kor­do­nem?

– Ha! Tak jest! W au­striac­kim kor­do­nie! A cóż ty zi­mo­wą porą ro­bisz w Ja­błon­nej? – od­parł z rów­nym po­śpie­chem Bu­rzy­mow­ski. – Wszak prze­cie ksią­żę Jó­zef zimą w War­sza­wie re­zy­du­je, Pod Bla­chą?!

– Tak jest! Cóż by on tu ro­bił? – za­śmiał się Po­ku­tyń­ski. – Nie ma go tu. Po­wiem ci krót­ko a wą­zło­wa­to: bie­da mnie tu przy­pę­dzi­ła. Z tą mło­dzie­żą te­raź­niej­szą, go­rą­co ką­pa­ną, kto się wda, po­ko­ju nie ma nig­dy. Otóż i ja umę­czo­ny przez nią je­stem. – Do­my­śleć się ła­two – po­je­dy­nek! Mu­sia­łem tedy qua świa­dek, jako przy­ja­ciel i roz­jem­ca, gdyż sta­ra­łem się ode­grać tę rolę, przy­wlec tu nie­po­czci­wy­mi san­ka­mi, któ­re się co chwi­la za­ta­cza­ły i boki mi ob­tłu­kły, po to, aże­by po kil­ku zło­że­niach i kil­ku wy­krzy­kach – być świad­kiem po­ca­ło­wa­nia i zgo­dy.

– Cha! cha! cha!

– Nikt ni­ko­go ani dra­snął, bo ambo me­lio­res , rę­ba­cze do­sko­na­li!

– Ale któż, z kim? – za­py­tał cie­ka­wie Bu­rzy­mow­ski.

– Ty ich nie znasz pew­nie. – Pierw­szy ten za­wa­dy­ja nie­szczę­sny, ło­mi­gnat, bur­da, sza­le­niec Dąb­ski, co to już raz z przy­ja­ciół­mi swy­mi na pa­trol pru­ski wpadł ob­ce­so­wo; dru­gi taki sam ju­nak Ka­li­now­ski.

– Tra­fił swój na swe­go i – god­nie się wza­jem oce­niw­szy, naj­czul­szą za­war­li przy­jaźń! – do­koń­czył szam­be­lan. – Byle tyl­ko trwa­ła!

– W po­cząt­ku my­śla­łem, z ani­mo­zji wno­sząc, że się na bi­gos po­sie­ka­ją i my tyl­ko człon­ki ich na śnie­gu ze­bra­ne od­wie­zie­my do War­sza­wy.

Pan Sta­ni­sław Kost­ka z Bu­rzy­mo­wa Bu­rzy­mow­ski stał z usty otwar­ty­mi, słu­cha­jąc z za­ję­ciem wiel­kim.

– A po cóż się, do li­cha, ci ich­mo­ście aż do Ja­błon­nej fa­ty­go­wa­li – ode­zwał się – prze­cież ani kró­la, ani sej­mu, ani ju­rys­dyk­cji mar­szał­kow­skiej w tej opu­sto­sza­łej War­sza­wie nie ma? Mo­gli w pierw­szym lep­szym ogród­ku, na po­dwór­ku ja­kim swej krew­ko­ści uczy­nić za­dość?

– Może to fan­ta­zja jak inne, a może i ra­cja była! Co ty chcesz? War­sza­wy pru­skiej ty nie znasz! Hm? Dąb­ski nie ży­czył so­bie się rą­bać w mie­ście, po­wia­da­jąc, że jak się roz­ma­cha, go­tów zno­wu wpaść na ja­kie­go Pru­sa­ka. Dla ory­gi­nal­no­ści też za­pro­sił ku­li­giem do Ja­błon­nej. A i to do­dać mu­szę, że w szo­pie w Ła­zien­kach, gdzie się zwy­kle te har­ce od­by­wa­ły daw­niej, ksią­żę Jó­zef upro­sił gu­ber­na­to­ra Köh­le­ra , aby mu war­tę po­sta­wił. Mie­li się tedy tu po­rą­bać na ka­wał­ki; ru­szy­li­śmy do Ja­błon­nej, aby nam nikt nie prze­szka­dzał, a skoń­czy­ło się na tym, że te­raz bur­gun­da piją ra­zem i ca­łu­ją się do­pó­ki zno­wu za łby się nie po­bio­rą…

Co ty się dzi­wisz – do­dał Po­ku­tyń­ski ci­szej – krew nie woda, a cza­su po­ko­ju, gdy się rą­bać nie ma z kim, i bije się choć z przy­ja­cie­lem, aby ręki i ani­mu­szu nie stra­cić! Kto wie, co przy­szłość nam go­tu­je!

Bu­rzy­mow­ski obej­rzał się nie­spo­koj­nie do­ko­ła.

– Gdzież oni z tym bur­gun­dem? – spy­tał prze­stra­szo­ny. – Czy nie w au­ste­rii, broń Boże!

– A, nie, nie! W ofi­cy­nie ksią­żę­cej. Wpro­si­li się do kwa­te­ry Bro­dow­skie­go, któ­re­go sta­rą go­spo­dy­nię prze – ku­pi­li, że ich tam wpu­ści­ła.

Po­dróż­ny nasz, wi­docz­nie uspo­ko­jo­ny, swo­bod­niej ode­tchnął.

– A to­bie na co au­ste­ria? – spy­tał, po­glą­da­jąc na nie­go, Po­ku­tyń­ski.

– Ja bo, wi­dzisz, jadę dwor­no, cór­kę z sobą wio­zę – rzekł Bu­rzy­mow­ski. – Tyl­ko co jej nie wi­dać… mu­si­my tu po­pa­sać. – Mó­wiąc to wes­tchnął, ma­chi­nal­nie czap­kę po­pra­wił, jak­by się chciał w gło­wę po­dra­pać, i twarz jego ob­lo­kła się wy­ra­zem tro­ski i za­kło­po­ta­nia.

– Cór­kę? A a! Cór­kę wie­ziesz na kar­na­wał Pod Bla­chę! – za­śmiał się szam­be­lan. – Da­li­pan to pa­rad­nie!

– Jako żywo! Jako żywo! – pod­chwy­cił po­dróż­ny. – Jesz­cze nic nie wiem, ani co, ani gdzie, ani jak!

Tu na­gle prze­ry­wa­jąc do­dał:

– Ale o tym po­tem.

I tro­skę z sie­bie otrzą­snąw­szy chwi­lo­wo, wy­cią­gnął obie ręce ku Po­ku­tyń­skie­mu.

– Hej hej! Ko­le­go ko­cha­ny! Wie­lez to lat, ja­ke­śmy się z sobą nie spo­ty­ka­li?

– Ba! Je­że­li się nie mylę – od­parł, na­my­śla­jąc się, Po­ku­tyń­ski – od Grod­na­śmy się nie wi­dzie­li! Pa­mię­tasz? Ostat­ni raz na balu u Sie­ver­sa?

– Jak Boga ko­cham sza­lo­na, sza­lo­na pa­mięć! A tak! Pa­mię­tasz, ob­la­łem cię wi­nem! – śmiał się Bu­rzy­mow­ski i otarł oczy, bo gdy się śmiał, za­wsze pra­wie ra­zem pła­kać był zmu­szo­ny.

– Two­je­go wina wię­cej było szko­da niż mo­je­go fra­ka – od­parł Po­ku­tyń­ski – wino było sta­re, wy­traw­ne i do­sko­na­łe jak rzad­ko. Z ta­kim wi­nem jak za onych do­brych na­szych cza­sów dziś już się nie spo­ty­ka­my. Bur­gund wszedł w modę; in quo nati su­mus , po­czci­wy wę­grzyn za­nie­dba­ny. Mó­wią, że da­wał po­da­grę! Ba, za taki kor­diał war­to cier­pieć było!

– U nas za kor­do­nem – ode­zwał się pręd­ko Bu­rzy­mow­ski z wiel­ką se­rią – wę­grzyn wca­le nie za­nie­dba­ny, my sza­nu­je­my tra­dy­cje na­ro­do­we, a przy tym Wę­gry o gra­ni­cę!

Wy­buch­nął śmie­chem Po­ku­tyń­ski, za­czę­li się śmiać oba, zno­wu łza się na­tręt­na za­krę­ci­ła w oczach Bu­rzy­mow­skie­mu, któ­ry ją śpiesz­nie ocie­rał tłu­stym ku­ła­kiem.

– Ale có­żeś ty tu na go­ściń­cu ro­bił? – za­py­tał Po­ku­tyń­skie­go.

– Wy­mkną­łem się od pi­ja­ty­ki i sze­dłem do mo­ich sa­nek – od­parł szam­be­lan. – Dąb­ski z Ka­li­now­skim, ich świad­ko­wie: Kwiń­ski, Ko­szyc­ki i Ani­zet­ka (Bie­liń­ski) jak po­czę­li so­le­ni­zo­wać zgo­dę, będą tu sie­dzie­li do nocy, póki im tyl­ko bur­gun­da, a po­tem ma­te­ria­łów do pon­czu sta­nie, ja zaś, roz­stąp się zie­mio, co­ûte que co­ûte, po­wra­cać mu­szę, aby wie­czo­rem być u pani je­ne­ra­ło­wej Gra­bow­skiej.

– No, ależ ci prze­cie nie tak pil­no, abyś dla mnie chwi­lecz­ki nie po­świę­cił? – ode­zwał się bła­ga­ją­cym gło­sem, bio­rąc za obie ręce Po­ku­tyń­skie­go, po­dróż­ny. – Zmi­łuj się nad bied­nym wie­śnia­kiem!… Kto wie, czy ja cię zła­pię już w War­sza­wie, a okrut­nie bym od cie­bie rad za­się­gnąć ję­zy­ka… (Tu po­czął ci­szej). Wy­bra­łem się na oślep. Któż le­piej nad cie­bie może mnie po­in­for­mo­wać?

– Słu­żę ci chęt­nie – ode­zwał się Po­ku­tyń­ski. – Na­wet ko­nie mo­je­go au­to­me­do­na, jak wi­dzę, nie do­ja­dły jesz­cze siecz­ki, któ­rą ich po­czę­sto­wał. Chodź­my do izby – chłod­no.

– Zy­bek! Zy­bek! – ogrom­nym (umyśl­nie dla sług prze­zna­czo­nym) gło­sem, i to jesz­cze przez ku­łak dla spo­tę­go­wa­nia go, za­wo­łał Bu­rzy­mow­ski. – Zy­bek, a, żeby cię! Gdzież się ta be­stia za­szy­ła już? Tyl­ko co był i już świ­snął. Zy­bek!

Na wo­ła­nie to, co­raz nie­cier­pliw­szym po­wta­rza­ne gło­sem, z karcz­my wy­biegł mło­dy chło­pak w ko­żu­szy­nie i opoń­czy na niej, pę­dem wprost le­cąc prze­stra­szo­ny na pana.

– Co ja­śnie pan każe? Co?

– Izba! Izba cie­pła, słysz, izba czy jest? Po­trze­ba ich dwie, ga­mo­niu! Mó­wi­łem ci, dla mnie jed­na, dru­ga dla pa­nien­ki z woj­ska!

– Jest! Są! A jak­że! – żywo, ją­ka­jąc się od­parł Zy­bek. – Wła­śnie smół­ką wy­ka­dzać ka­za­łem, bo było tro­chę swę­du.

– No, to chodź­my, ko­cha­ny szam­be­la­nie – za­wo­łał Bu­rzy­mow­ski bio­rąc go pod rękę – chodź­my! Mam z sobą praw­dzi­wy, gdań­ski gol­dwas­ser, po­wia­dam ci – jak oli­wa, a na za­ką­skę; pier­nik to­ruń­ski. Jak moja Syl­wia nad­cią­gnie, to się tam coś i po­żyw­niej­sze­go znaj­dzie… Ale kie­dy ona nad­cią­gnie?!

To mó­wiąc rękę do czo­ła przy­ło­żył Bu­rzy­mow­ski i dłu­go przy­mru­żo­ny­mi oczy­ma pa­trzył na pu­sty, za­wia­ny go­ści­niec, na któ­rym, jak zaj­rzeć, ży­wej du­szy wi­dać nie było. Śnieg tyl­ko le­żał po­gar­bio­ny, a w nim gdzie­nieg­dzie tkwi­ły krze­wy czar­ne, ob­ra­bia­ne śnie­giem, nad któ­ry­mi wro­ny się kra­cząc uno­si­ły.

– Ale bo po­wia­dam ci – cią­gnął da­lej, ku au­ste­rii zwra­ca­jąc się, Bu­rzy­mow­ski – po­wia­dam ci, z tymi ba­ba­mi nie­wy­sło­wio­ne utra­pie­nie! Nie moż­na się było in­a­czej wy­brać jak lan­da­rą, wę­zeł­ków, puz­de­rek, skrzy­ne­czek, pu­deł, se­pe­ci­ków, za­wi­nią­tek, ku­fer­ków, tłu­mo­ków – bez liku. Śnie­gu oko­ło nas było nie­wie­le, do­pie­ro gdy­śmy wy­je­cha­li, jak za­czął sy­pać jak z rę­ka­wa! Trze­ba tedy było arkę No­ego brać na gryn­dże, a te­raz wle­cze się to po­wo­li, bo i cięż­kie, i wy­wrot­ne. Wy­staw so­bie, ja, lżej ja­dąc, za­wsze pra­wie mam czas po­paść, nim one nad­ja­dą. Ska­ra­nie Boże! My­śla­łem, że nig­dy nie do­cią­gnie­my do War­sza­wy.

To mó­wiąc we­szli do izby w au­ste­rii, w któ­rej za­po­wie­dzia­na przez chłop­ca smół­ka zmie­sza­ła się wpraw­dzie ze swę­dem i wo­nią ce­bu­li za­sad­ni­czą, ale za­pach, jaki z troj­ga tego się wy­two­rzył, nie był wca­le przy­jem­ny. Po­ku­tyń­ski, któ­ry już pew­nie daw­no wiej­skiej karcz­my nie wą­chał, za­raz na wstę­pie kich­nął.

Tym­cza­sem ów tak zwa­ny Zy­bek na dany znak po­biegł był już po puz­der­ko, któ­re w sa­niach u nóg pań­skich sta­ło. Szam­be­lan, wy­ki­chaw­szy się, roz­wi­nął szal tu­rec­ki, zdjął ka­pe­lu­sik, roz­piął zie­lo­ne fu­ter­ko i usiadł za sto­łem na­prze­ciw daw­ne­go to­wa­rzy­sza.

– A wiesz – ode­zwał się do szlach­ci­ca, któ­ry już z klu­czem oko­ło puz­der­ka się krzą­tał – że ty, sło­wo ci daję, wy­śmie­ni­cie, do­sko­na­le, zdro­wo jak rydz wy­glą­dasz. Co to jest wieś! Po­wie­trze zdro­we, ja­dło pro­ste, na­tu­ral­ne a po­żyw­ne, i ten szczę­śli­wy, ar­ka­dyj­ski spo­kój, któ­re­go wy, sie­lan­ko­wi lu­dzi, uży­wa­cie.

Bu­rzy­mow­ski, któ­ry miał wła­śnie do ust nieść kie­li­szek gol­dwas­se­ra i po­czy­nał już owo sa­kra­men­tal­ne:

– W ręce two­je, w gar­dło moje!

Za­trzy­mał się na­gle, po­pa­trzył na­przód se­rio, po­krę­cił gło­wą, uśmiech­nął się i za­wo­łał:

– A bo­daj cię! Spo­kój na wsi! Spo­kój u czło­wie­ka, któ­ry ma cór­kę do­ro­słą, a do… tego jak anioł pięk­ną i jak żywe sre­bro żwa­wą!

– No, cór­ki ta­kiej po­zbę­dziesz się ła­two – śmie­jąc się i przyj­mu­jąc kie­li­szek, rzekł szam­be­lan. – Pan­na pięk­na w mat­kę się wdać mu­sia­ła, więc i w głów­ce też do­brze! Hę?

(Nie roz­wa­żył Po­ku­tyń­ski, że nie­chcą­cy po­wie­dział im­per­ty­nen­cję. Szczę­ściem, po­czci­wy Bu­rzy­mow­ski nie miał wca­le zwy­cza­ju nic nig­dy brać do sie­bie).

– Fiu fiu! – od­parł żywo. – W głów­ce! Ale jak! Ale jak! Ro­zum sta­ry, spryt sza­lo­ny! Toż bie­da wła­śnie! Po­wia­dam ci, lat… no, co tam lata li­czyć… mło­da, a swo­ją wolę musi mieć we wszyst­kim i – nie ustą­pi.

Tu się spo­strzegł pan Sta­ni­sław, że może nie­po­trzeb­nie nad­to się o cór­ce wy­ga­dał i na­tych­miast się po­pra­wił.

– Ale, po­wia­dam ci, jak anioł do­bre dziec­ko. Je­dy­nacz­ka, piesz­czosz­ka, tro­chę fan­ta­zyj­ki musi mieć i niech ją ma!

– Niech ma! To do­brze! Ko­bie­cie to uro­ku do­da­je – po­śpiesz­nie do­koń­czył Po­ku­tyń­ski. – Ja ci win­szu­ję ta­kiej cór­ki!

Za­ja­da­li wła­śnie to­ruń­skim pier­ni­kiem, nad któ­ry nie ma lep­sze­go nic do ode­bra­nia ape­ty­tu, gdy Bu­rzy­mow­ski klap­nął po ra­mie­niu sta­re­go przy­ja­cie­la.

– No, ale mów­że ty mi, ko­cha­ny, dro­gi szam­be­la­nie, co się tu u was dzie­je? Wiesz, że ja za kor­do­nem miesz­kam pod ra­ku­skim ber­łem, w War­sza­wie nie by­łem od wie­ków! Chcia­łem Syl­wię dla eko­no­mi­ki za­wieźć do Lwo­wa, ale ani spo­so­bu ją było do tego na­mó­wić. Lwów to dziu­ra! Do War­sza­wy i do War­sza­wy! A tu – ta War­sza­wa…

Wes­tchnął cięż­ko Bu­rzy­mow­ski i cią­gnął da­lej.

– Nie wiem, czy ty to so­bie przy­po­mi­nasz, że przez nie­boszcz­kę mat­kę mo­jej Sylw­ki je­ste­śmy bo­daj w ja­kiejś ko­li­ga­cji z Tysz­kie­wi­cza­mi… Dziew­czy­na, nie w cie­mię bita, mu­sia­ła so­bie na­mo­tać za­wcza­su, że albo przez het­ma­no­wą lub przez re­fe­ren­da­rzo­wą wnij­dzie w te koła, do któ­rych aspi­ru­je, a na któ­rych wspo­mnie­nie mnie, do­ma­to­ra, szla­chet­kę, hrecz­ko­sie­ja, aż dresz­cze prze­cho­dzą!

Twarz okrą­gła, śmie­ją­ca się po­czci­we­go Bu­rzy­mow­skie­go chmu­rą się ob­le­kła.

– Cóż po­ra­dzić z mło­dy­mi? Ja bym rad w pra­wo, ona cią­gnie w lewo, a mło­dość za­wsze sil­niej­sza i nie chce się jej psuć we­se­la, któ­re­go tyle, co na za­ra­niu! (wes­tchnął). Zo­ba­czy­myż, co się tu u was świę­ci… i… tego…!

Po­ku­tyń­ski przy­słu­chi­wał się z uwa­gą wiel­ką. Po twa­rzy jego prze­bie­ga­ły uśmiesz­ki róż­ne, nie śpie­szył z od­po­wie­dzią, kru­szył i jadł pier­nik. Na­iw­ny szlach­cic, któ­ry mu się tak otwo­rzy­ście spo­wia­dał ze wszyst­kie­go, obu­dzał w nim wi­docz­nie ro­dzaj po­li­to­wa­nia, do któ­re­go mie­sza­ło się nie­co szy­der­stwa. Daw­szy się wy­ga­dać przy­ja­cie­lo­wi, spy­tał od nie­chce­nia, uni­ka­jąc od­po­wie­dzi na py­ta­nie, co się dzie­je w War­sza­wie.

– Za­ba­wi­cie więc pew­nie przez kar­na­wał?

– Albo ja wiem! – za­wo­łał Bu­rzy­mow­ski. – Na kar­na­wał, na post, na całą zimę może je­dzie­my. Jak się moja dro­ga je­dy­nacz­ka uprze sie­dzieć, nie będę się mógł ru­szyć bo­daj i rok cały! – Bo, pro­szę cię, jak tu dziec­ku od­mó­wić? Skrzy­wi się, za­smu­ci – żal; za­cznie pro­sić, przy­mi­lać się, naj­tward­sze ser­ce, ka­mien­ne by zmięk­czy­ła. Ja, sło­wo ci daję, choć mam swo­ją wolę, o, i twar­dą, ho ho…, ale zno­wu dziec­ka wła­sne­go ty­ra­ni­zo­wać nie mogę… to dar­mo!

– Masz słusz­ność – rzekł z iro­nią do­brze za­ma­sko­wa­ną Po­ku­tyń­ski. – Jed­na jest mło­dość, tyle ja­snych dni w ży­ciu, co ta odro­bi­na mło­do­ści. Nie trze­ba jej ni­ko­mu psuć.

– Otóż to jest! Otóż to! Ja to samo za­wsze po­wia­dam, jed­na mło­dość jest w ży­ciu – pod­chwy­cił Bu­rzy­mow­ski – nie­chaj się przy­najm­niej po­ba­wi, do­pó­ki mło­da!

– No, w War­sza­wie – prze­rwał żwa­wo szam­be­lan – w War­sza­wie na za­ba­wach, nom d'un nom, zby­wać wam nie bę­dzie. Pa­mię­tasz, mój dro­gi, ów nasz sław­ny Sejm Czte­ro­let­ni? No, zda­je mi się, że War­sza­wy wię­cej oży­wio­nej, jak na­ów­czas była, wy­obra­zić so­bie trud­no, a ja i po­wiem, że dziś nie­mal tak ocho­czo i gwar­no się ba­wią jak na­ów­czas. C'est tout dire!

Bu­rzy­mow­ski rę­ka­mi strzep­nął.

– Tam­to było co in­ne­go! – za­wo­łał. – Dziś za­miast na­sze­go do­bre­go, mi­łe­go pana go­spo­da­ru­je tam ja­kiś ja­śnie wiel­moż­ny gu­ber­na­tor pru­ski czy pre­zy­dent, czy jak go tam zo­wią, bo nie wiem, a za­miast na­szej gwar­dii stoi woj­sko nie­miec­kie w płu­der­kach i ka­ma­szach, na któ­re do­syć spoj­rzeć i po­sły­szeć, jak szwar­go­czą, aby i ape­tyt, i hu­mor utra­cić.

– Ech, oby­li­śmy się z tym po­czci­wym Köh­le­rem, któ­ry jest nad­zwy­czaj gład­kim i mi­łym czło­wie­kiem – od­parł szam­be­lan – oby­li­śmy się i z tym Eins, zwei, drei! Zresz­tą Niem­ców u nas ja­koś ani sły­chać tak bar­dzo, ani wi­dać – przy­cup­nę­li.

Bu­rzy­mow­ski nie­do­wie­rza­ją­co gło­wą po­trząsł.

– No, to musi być ich czuć przy­najm­niej – rze­ki, no­sem po­krę­ca­jąc. – Daj­my temu po­kój. Wy ma­cie je­den ich ga­tu­nek, my dru­gi, a dla mnie oni wszy­scy dia­bla war­ci.

Po chwi­li do­dał:

– A z fa­mi­lii kró­lew­skiej ko­góż tam ma­cie?

– No, sta­re­go księ­cia eks-pod­ko­mo­rze­go, któ­ry się już bar­dzo po­su­nął – po­czął Po­ku­tyń­ski.

– Hm… I Tru­sko­la­ską po­rzu­cił? – spy­tał szlach­cic.

– O, daw­no! – roz­śmiał się Po­ku­tyń­ski. – Choć nie rę­czę, żeby ją jaka Jó­zia nie za­stę­po­wa­ła, bo on bez tego nig­dy nie był.

– Sta­ry ba­ła­mut! – ru­sza­jąc ra­mio­na­mi, mruk­nął Bu­rzy­mow­ski. – I ko­góż wię­cej?

– Jest pani het­ma­no­wa, no i nasz ksią­żę Jó­zef, gwiaz­da na­sza! – za­wo­łał Po­ku­tyń­ski z za­pa­łem.

– A ksią­żę Jó­zef, jak­że? co? tego? hm? – spy­tał Bu­rzy­mow­ski, nie śmie­jąc się wy­ra­zić do­bit­niej.

Po chwi­li na­my­słu Po­ku­tyń­ski, za­wsze w mo­wie oględ­ny, od­po­wie­dział, z wol­na ce­dząc:

– Ksią­żę Jó­zef? Jak­że ma być? Tego… na nie­go oczy Niem­ców zwró­co­ne, boją się go ja­koś in­stynk­tem, musi sie­dzieć i uda­wać, jak­by go oprócz fa­ta­ła­szek nic w świe­cie nie zaj­mo­wa­ło. Lew śpi! Pod Bla­chą u nie­go całe ży­cie się sku­pia: z Pod Bla­chy ono na mia­sto pły­nie. Mu­si­my się ba­wić sza­le­nie, aby nas nie po­są­dza­li, że nam z Niem­ca­mi nie­do­brze. Więc Pod Bla­chą nic, tyl­ko wy­rocz­nia mody i opi­nii. – Nie wiesz o tym?

– Sły­sza­łem pra­eter prop­ter – ode­zwał się Bu­rzy­mow­ski – ale to jest za­wsze dom ka­wa­ler­ski, dla męż­czyzn, a ko­bie­ty…

Po­ku­tyń­ski po­pa­trzył nań dłu­go, dłu­go i rzekł od nie­chce­nia:

– Ko­bie­ty prze­cie przyj­mu­je pani Tysz­kie­wi­czo­wa, a gdy jej nie ma (bo ona tu rzad­ko sie­dzi) – to jest prze­cie jej przy­ja­ciół­ka, pani Vau­ban.

Po­sły­szaw­szy to imię szlach­cic, zdzi­wio­ny, stal do­tąd dłu­go nie­my i jak­by wa­hał się wy­dać z nie­wia­do­mo­ścią swo­ją, wtrą­cił w koń­cu nie­śmia­ło:

– Ale bo wi­dzisz, mó­wi­łem ci, że je­stem zza kor­do­nu. Jak? Jak? Vau­ban? Vau­bin? Cóż to za jed­na?

Szam­be­lan wy­dął usta, wziął próż­ny kie­li­szek w rękę i za­miast pa­trzeć w oczy Bu­rzy­mow­skie­mu, zmru­żyw­szy jed­no oko przy­glą­dał się dłu­go kie­lisz­ko­wi, któ­ry był do­syć pięk­nie rze­za­ny.

– Pani de Vau­ban – po­czął na­resz­cie wol­no – pani de Vau­ban, hm – jak­że­by ci to po­wie­dzieć? Jest to emi­grant­ka fran­cu­ska, oso­ba wy­so­kie­go tonu, eks­tra de­li­kat­ne­go zdro­wia, eks­tra wy­kwint­nych sen­ty­men­tów – jest to przy­ja­ciół­ka od ser­ca pani Tysz­kie­wi­czo­wej, któ­ra dla sła­bej kon­sty­tu­cji, nie do­zwa­la­ją­cej jej się na­ra­żać na czę­ste a dłu­gie po­dró­że, raz tu przy­byw­szy z pa­nią re­fe­ren­da­rzo­wą – ot… tak zo­sta­ła Pod Bla­chą, ocze­ku­jąc na po­wrót przy­ja­ciół­ki, a tym­cza­sem za nią robi ho­no­ry domu.

– Quo ti­tu­lo? – za­py­tał szlach­cic na­tar­czy­wy.

– Jak to! Rzecz bar­dzo pro­sta! Jako przy­ja­ciół­ka sio­stry księ­cia i – jako go­spo­dy­ni domu, któ­ry ma tyl­ko go­spo­da­rza – ro­zu­miesz?

Szlach­cic gło­wą ki­wał z ja­kąś miną, jak­by mu to jesz­cze nie ze wszyst­kim wy­da­wa­ło się ja­snym.

– Ja­koś ja tego speł­na, mie­rząc na­szy­mi oby­cza­ja­mi, nie ro­zu­miem – od­parł Bu­rzy­mow­ski – albo ty fi­gla­rzu, an­tquo more , kpisz so­bie po pro­stu ze mnie.

– Ucho­waj Boże! Mó­wię ci praw­dę naj­szczer­szą i rzecz tak ja­sną – od­parł Po­ku­tyń­ski – tak na­tu­ral­ną, że nie poj­mu­ję, co w niej ciem­ne­go znaj­du­jesz.

Bu­rzy­mow­ski w gło­wę się po­dra­pał.

– A któż tam bywa pod tą Bla­chą? – za­py­tał.

– Phi, wszy­scy, co do nogi i co do nó­żecz­ki naja­ry­sto­kra­tycz­niej­szej – do­dał szam­be­lan – oprócz kil­ku sta­rych kwok nud­nych!

Bu­rzy­mow­ski, ręce za­pa­ko­waw­szy w kie­sze­nie ka­po­ty, chmur­ny i za­du­ma­ny, po­czął się po izbie prze­cha­dzać.

– Ta Vau­ban – czy jak tam – ma męża? – spy­tał od­wra­ca­jąc się.

– A ma! Po­czci­wy ja­kiś człek, przy­jeż­dża tu ją od­wie­dzać cza­sa­mi Fran­cuz wiel­ce uta­len­to­wa­ny, gra w te­atrze ama­tor­skim, jak gdy­by całe ży­cie był z pro­fe­sji ar­ty­stą.

– Role mę­żów? – spy­tał Bu­rzy­mow­ski wciąż du­ma­jąc.

– Mę­żów i ko­chan­ków na­wet – do­dał Po­ku­tyń­ski – era per­fec­tion .

Na­stą­pi­ło mil­cze­nie, wie­śniak sta­nął i po­czął z na­tę­że­niem w oczy pa­trzeć Po­ku­tyń­skie­mu, któ­ry w koń­cu na głos się roz­śmiał.

– Mó­wisz, że wszy­scy by­wa­ją Pod Bla­chą? – do­dał szlach­cic.

– Po­wta­rzam: wszy­scy! – po­twier­dził szam­be­lan. Bu­rzy­mow­ski po­zo­stał w za­du­mie, po­tem żywo do ucha przy­sko­czyw­szy szam­be­la­no­wi, coś mu po­spiesz­nie szep­tać za­czął.

– Albo ja wiem! – od­parł wol­no Po­ku­tyń­ski. – Co to do mnie na­le­ży!

Zno­wu Bu­rzy­mow­ski cho­dził ze zwie­szo­ną gło­wą i nie­ry­chło ode­zwał się jak­by sam do sie­bie:

– Tan­dem tedy, mo­ści­dzie­ju, to tam ja­kieś po­kre­wień­stwo na­sze, a ra­czej Sylw­ki, nie moje, z Tysz­kie­wi­cza­mi bar­dzo da­le­kie i daj­my na to, że go i nie ma. Ja się wca­le o nie upo­mi­nać nie my­ślę – wy­so­kie pro­gi na moje nogi. Są inne domy cich­sze, nie ksią­żę­ce, któ­re nam le­piej przy­sta­ną.

– Znaj­dziesz ich do wy­bo­ru, ile ze­chcesz! Ale kwiat i śmie­tan­ka za­wsze nie gdzie in­dziej, tyl­ko Pod Bla­chą – rzekł Po­ku­tyń­ski. – Jest czci­god­na pani kasz­te­la­no­wa po­ła­niec­ka, jest pani sta­ro­ści­na kra­kow­ska, są pań­stwo eks-stol­ni­ko­stwo ko­ron­ni, wiel­ka mno­gość róż­no­rod­nych Po­toc­kich, na osta­tek i sza­now­ny nasz Ary­sty­des, mar­sza­łek Ma­ła­chow­ski, tak nud­ny, jak i był.

– Ale pro­szęż cię? – pod­chwy­cił Bu­rzy­mow­ski – i wszyst­ko się to w ku­pie trzy­ma? Vau­ba­ny i Ar­ty­sty­des, Wie­lo­pol­ska i het­ma­no­wa, Soł­tyk i Bla­cha??

Po­ku­tyń­ski ser­decz­nie śmiać się za­czął i nim się na od­po­wiedź ze­brał, uści­skał wprzó­dy do­bro­dusz­ne­go szlach­ci­ca.

– Po­czci­wo­ści ty moja! – za­wo­łał par­ska­jąc. – Nie wszy­scy żyją ze wszyst­ki­mi, trud­no – ale się nikt z ni­kim nie kłó­ci. Ła­dzi­my się z sobą, jak mo­że­my, prze­ko­nasz się, zo­ba­czysz!

– No tak, zo­ba­czy­my – rzekł Bu­rzy­mow­ski kwa­śno, bo go uścisk nie udo­bru­chał, choć go od­dał szam­be­la­no­wi – zo­ba­czy­my, ale ja od cie­bie, ko­cha­ny ko­le­go, ja­snej, otwar­tej od­po­wie­dzi i wska­zów­ki żą­da­łem, a ty po­łgęb­kiem coś bą­kasz, cze­go ja, sym­pli­cjusz , pro­stym, szla­chec­kim ro­zu­mem po­kom­bi­no­wać nie mogę.

Nie wia­do­mo, jak by się tym ra­zem na­ci­śnię­ty szam­be­lan po­tra­fił wy­krę­cić z dwu­znacz­ną od­po­wie­dzią, bo z twa­rzy jego wi­dać było, że na­zbyt szcze­rym być nie my­ślał, gdy­by, szczą­ściem dlań, w au­ste­rii ha­łas nie po­wstał wiel­ki.

Gło­sy w za­jeź­dzie po­sły­szaw­szy, po­czci­wy Bu­rzy­mow­ski rzu­cił się ku drzwiom po­śpiesz­nie, do­my­śla­jąc się nie­płon­nie, że cór­ka jego przy­być mu­sia­ła.III

Miesz­ka­nie pana szam­be­la­na Bu­rzy­mow­skie­go, za­wcza­su dlań na­ję­te w ka­mie­ni­cy pra­wie obok domu Pod Fi­la­ra­mi, któ­ry na­ów­czas zaj­mo­wa­li pań­stwo Soł­ty­ko­wie, już przy­by­wa­ją­cych ocze­ki­wa­ło. – Szło panu Sta­ni­sła­wo­wi o to wiel­ce, aby sta­nąć przy­zwo­icie, w ta­kiej mia­sta czę­ści, w któ­rej się dys­tyn­go­wa­ne to­wa­rzy­stwo mie­ści­ło. Nie wie­dział jesz­cze na­ów­czas, że się go bę­dzie mu­siał oba­wiać. Szczę­ściem lub nie­szczę­ściem dla nie­go, zna­la­zło się nie­wiel­kie pierw­sze pię­tro, osie­ro­co­ne po ro­dzi­nie hr. P…, któ­ra tej zimy po Wło­szech po­dró­żo­wa­ła. Star­czy­ło ono dla Syl­wii i przy­ję­cia kil­ku go­ści, bo na wiel­kie zgro­ma­dze­nia u sie­bie Bu­rzy­mow­ski się nie go­to­wał. Na dole parę po­ko­ików cale nie­oso­bli­wych i do­brze przy­bru­ka­nych za­jąć miał dla sie­bie pan szam­be­lan, któ­ry zbyt­kiem się brzy­dził i miał pew­ne upodo­ba­nie w przy­bru­ka­nych ką­tach, z któ­ry­mi się mógł po­ufa­le ob­cho­dzić.

Jako pra­wy szlach­cic pol­ski lu­bił móc so­bie plu­nąć, gdzie mu się po­do­ba­ło, nie po­trze­bu­jąc sza­no­wać po­sadz­ki, po­ło­żyć się w za­bło­co­nych bu­tach, nie oglą­da­jąc się na obi­cie ka­na­py, rękę za­bru­ka­ną otrzeć na­pręd­ce o fi­ran­kę – sło­wem, być so­bie jak w domu. Wła­śnie na dole tu czuł się jak u sie­bie, bo po­ko­iki, nie bę­dąc zbyt schlud­ne, nie wy­ma­ga­ły po­sza­no­wa­nia.

W dru­gim szcze­gól­niej, na sy­pial­nię prze­zna­czo­nym, Zy­bek mógł i przez cały dzień nie sprzą­tać, a Bu­rzy­mow­ski mu za to nie rzekł i sło­wa.

Na gó­rze apar­ta­ment był świe­ży i ład­ny, choć nie­wiel­ki. Syl­wia wszyst­kim była za­chwy­co­na, zna­la­zł­szy się w tej upra­gnio­nej War­sza­wie. Ści­ska­ła ojca, ca­ło­wa­ła Cze­żew­ską, a gdy się oka­zał jaki nie­do­sta­tek (bo w isto­cie bra­kło tu wie­lu rze­czy i sprzę­tów), za­pew­nia­ła, że się to da póź­niej wszyst­ko do­peł­nić, byle tyl­ko jej sa­mej go­spo­da­ro­wać po­zwo­lo­no.

War­to­ści gro­sza nie zna­ła, ani poj­mo­wa­ła, jak on cięż­ko cza­sem przy­cho­dzi.

O po­zwo­le­nie go­spo­da­ro­wa­nia zresz­tą py­tać nie po­trze­bo­wa­ła. Roz­gosz­czo­no się we­so­ło te­goż wie­czo­ra, tyl­ko Bu­rzy­mow­ski do swej iz­deb­ki spać po­szedł z ka­mie­niem na ser­cu. Pod wra­że­niem spo­tka­nia opi­sa­ne­go w Ja­błon­nej cią­gle był nie­swój. Śni­ło mu się, że się z cór­ką po­je­dyn­ko­wał, i prze­bu­dził się z go­ry­czą na ustach a nie­po­ko­jem w du­szy. Szło mu naj­bar­dziej o to, aby Syl­wię do cza­su ukryć i za­po­biec wszel­kie­mu kom­pro­mi­tu­ją­ce­mu kro­ko­wi, do­pó­ki by on sam grun­tu nie zba­dał i we wszyst­kim się nie roz­pa­trzył. Mu­siał się prze­cie le­piej roz­wie­dzieć, co to była za jed­na ta pani de Vau­ban, któ­ra go­spo­da­ro­wa­ła u księ­cia Pod Bla­chą, a żyła z Tysz­kie­wi­cza­mi w ta­kiej przy­jaź­ni. Mo­gli mu cór­kę po­chwy­cić w to­wa­rzy­stwo nie­bez­piecz­ne!

Po­sta­no­wił więc nie zwle­ka­jąc, w imię daw­nych swo­ich sto­sun­ków z tym do­mem, te­goż dnia się udać do pani "kasz­te­la­no­wej po­ła­niec­kiej, aby ją pro­sić o opie­kę i radę. Ma­tro­na była do­stoj­na. O tym jed­nak z oba­wy ja­kiejś opo­zy­cji, prze­ciw któ­rej sła­bym się czuł, ani cór­ce, ani pani woj­skiej nie wspo­mniał.

Od­wie­dzi­ny były już po­sta­no­wio­ne, a choć mu bra­kło prze­wod­ni­ka, któ­ry by go ob­ja­śnił, kie­dy i jak czci­god­na pani kasz­te­la­no­wa przyj­mo­wa­ła, obie­cy­wał go so­bie wy­szu­kać.

Z tą my­ślą wstaw­szy, na­tych­miast był­by ją przy­pro­wa­dził do skut­ku, gdy­by nie­spo­dzia­na oko­licz­ność nie sta­nę­ła na prze­szko­dzie.

Małe rze­czy są czę­sto wiel­ki­mi na­stęp­stwa­mi brze­mien­ne. Zy­bek, któ­re­mu też pil­no było do War­sza­wy, nie wie­dzieć dla­cze­go, po­śpiesz­nie za­pa­ko­wu­jąc gar­de­ro­bę pana szam­be­la­na, pięk­ne buty sa­fia­no­we, nie­odzow­nie po­trzeb­ne do pa­rad­ne­go gar­ni­tu­ru, wbił mię­dzy inne rze­czy, zdu­sił, zmiął, po­gniótł tak, iż się w dro­dze po­prze­cie­ra­ły.

Szam­be­lan, uj­rzaw­szy to, ręce za­ła­mał i krzyk­nął:

– A nie­chże cię ja­sne…! – Trze­ba było je od­dać na­tych­miast do re­stau­ra­cji do szew­ca, bo zresz­tą były one nowe, pięk­ne, o ja­kich dru­gą parę nie­ła­two na­wet w War­sza­wie, a szam­be­lan z wy­dat­ka­mi oso­bi­sty­mi ści­śle się ra­cho­wał. Do pa­rad­ne­go gar­ni­tu­ru żad­ne inne ko­lo­rem nie pa­so­wa­ły, a in­ne­go gar­ni­tu­ru jak ten nu­me­ru pierw­sze­go wziąć nie wy­pa­da­ło.

Ze zaś wła­śnie pod tę porę pu­blicz­ność ze­szła była z sa­fia­no­wych i kur­dy­ba­no­wych pol­skich bu­tów na kar­bo­wa­ne i ze sztyl­pa­mi, Zy­bek mu­siał zla­tać od szyl­du do szyl­du Dłu­gą, Mio­do­wą i Se­na­tor­ską, nim zna­lazł ad hoc kunszt­mi­strza, któ­ry się pod­jął ku­ra­cji cho­lew po­ka­le­czo­nych, rę­cząc, iż na nich zna­ku po­dróż­nej pre­sji nie bę­dzie. Bu­rzy­mow­ski ska­za­ny zo­stał przez to na po­wsze­dni strój z czar­ny­mi bu­ta­mi i – ocze­ki­wa­nie.

Gdy się to dzia­ło na dole, na gó­rze wy­bie­ra­ła się pani woj­ska Cze­żew­ska tak­że po­spiesz­nie bar­dzo do mia­sta, pra­gnąc daw­ne pa­ry­skie i war­szaw­skie zna­jo­mo­ści od­no­wić, a przez nie dla ko­cha­nej Syl­wii, któ­rej była po­słusz­nym na­rzę­dziem, uto­ro­wać dro­gę do wiel­kie­go świa­ta.

I tu o mało, mu­ta­tis mu­ian­dis , nie po­wtó­rzy­ła się hi­sto­ria bu­tów sa­fia­no­wych szam­be­la­na, lecz Cze­żew­ska była i szczę­śliw­sza, i zręcz­niej­sza.

Zda­wa­ło się jej ja­dąc, że ubra­nie, we Lwo­wie nie­daw­no do­kom­ple­to­wa­ne rze­cza­mi ja­ko­by świe­żo z Pa­ry­ża na­de­szły­mi, mo­gło wy­trzy­mać pró­bę ognia War­sza­wy. Nie­ste­ty!

Na­za­jutrz rano wyj­rzaw­szy przez okno na prze­cho­dzą­ce i prze­jeż­dża­ją­ce do ko­ścio­ła ka­pu­cy­nów damy, prze­ko­na­ła się, iż o cały wiek mody po­zo­sta­ła za jej naj­śwież­szy­mi po­my­sła­mi!

No­szo­no sta­ni­ki nad­zwy­czaj krót­kie i wy­so­ko pod­pię­te, ka­pe­lu­sze ze skrzy­dła­mi ogrom­nie na­przód wy­su­nię­ty­mi i – mnó­stwo szcze­gó­łów nie­sły­cha­nej wagi i zna­cze­nia bra­kło pani woj­skiej, aby się mo­gła śmia­ło po­ka­zać w jed­nym z tych do­mów, któ­re stro­je wprost spro­wa­dza­ły z Pa­ry­ża i nie opóź­nia­ły się ani o mie­siąc śmiesz­nym na­śla­do­wa­niem tego, co nad Se­kwa­ną przy­pię­to, przy­szy­to, ogar­ni­ro­wa­no lub na­strzę­pio­no.

Po­bie­gła z tym do Syl­wii Cze­żew­ska, a pan­na uzna­ła nad­zwy­czaj słusz­nym, iż woj­ska ubra­niem za­daw­nio­nym przy pierw­szym wy­stą­pie­niu na świat na śmiesz­ność się na­ra­żać nie mo­gła.

Kom­pro­mi­to­wa­ło­by to nie tyl­ko Cze­żew­ska, ale dom, do któ­re­go na­le­ża­ła.

Na­tych­miast po­sła­no po po­wóz i woj­ska po­le­cia­ła zdy­sza­na do pierw­szych mod­nia­rek, aby się roz­pa­trzeć, po­ra­dzić i ku­pić, co było nie­zbęd­nym. Jej się le­piej uda­ło niż szam­be­la­no­wi i Zyb­ko­wi z bu­ta­mi, gdyż woj­ska umia­ła dać do zro­zu­mie­nia w ma­ga­zy­nie, iż mu ko­rzyst­ną klien­te­lę z sobą przy­no­si, je­że­li zo­sta­nie usłu­żo­ną po­śpiesz­nie. Nie tar­go­wa­ła się też wca­le o cenę i oko­ło po­łu­dnia mo­gła ze spo­koj­nym su­mie­niem udać się w od­wie­dzi­ny, nie kom­pro­mi­tu­jąc ho­no­ru domu. Woj­ska mia­ła myśl na­przód, zgod­ną z Syl­wii ży­cze­niem udać się wprost do pa­ła­cu Na Gó­rze (na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu), gdzie miesz­ka­ła het­ma­no­wa Tysz­kie­wi­czo­wa, któ­rej dom naj­bli­żej był zwią­za­ny z Bla­chą i do naj­pierw­szych w mie­ście na­le­żał.

Lecz po­sta­wić krok tak śmia­ły, po­trze­bu­jąc się pani het­ma­no­wej przy­po­mi­nać, nie bę­dąc pew­na, jak zo­sta­nie przy­ję­ta, za­wa­ha­ła się Cze­żew­ska.

Nie­zręcz­nym, na­pa­stli­wym wkro­cze­niem w ten świat moż­na było po­psuć wszyst­ko. Do pani Sta­sio­wej po­trze­bo­wa­ła też ko­goś za po­śred­ni­ka, wo­la­ła ją uprze­dzić i być wpro­wa­dzo­ną.

Woj­ska ostroż­na – bo może opa­rzo­na, po­sta­no­wi­ła na­przód grunt zba­dać, uda­jąc się do skrom­nej isto­ty, nie­świet­ne, ale wpły­wo­we zaj­mu­ją­cej sta­no­wi­sko, sta­rej swej przy­ja­ciół­ki, nie­ja­kiej pani ma­jo­ro­wej Habą-kow­skiej, o któ­rej wie­dzia­ła, bo z nią ko­re­spon­do­wa­ła, że miesz­ka­ła w War­sza­wie od lat kil­ku. Li­sty wpraw­dzie tro­chę daw­no usta­ły – lecz ra­cho­wa­ła na nią jako na wiel­ce so­bie przy­ja­zną isto­tę.

Z Ha­bą­kow­ską zna­ły się jesz­cze dziew­czę­ta­mi, cho­ciaż Cze­żew­ska star­sza od niej była. Woj­ska, owdo­wiaw­szy, ze­szła na re­zy­dent­kę w po­krew­nym domu, ma­jo­ro­wa, utra­ciw­szy męża (le­gen­do­we­go), umia­ła so­bie wy­ro­bić nie­za­leż­ną eg­zy­sten­cję.

Jak, czym, trud­no to było wy­ja­śnić, do­syć, że żyła wca­le na pięk­nej sto­pie i lu­dzie się jej, nie ona im kła­nia­ła. Nie­gdyś bar­dzo pięk­na Ju­sty­sia, póź­niej żona ja­kie­goś ma­jo­ra Ha­bą­kow­skie­go, któ­re­go so­bie nikt nie przy­po­mi­nał, ma­jo­ro­wa umia­ła w cią­gu ży­cia dzię­ki ro­zu­mo­wi swe­mu, dow­ci­po­wi i wiel­kiej wy­ro­zu­mia­ło­ści dla sła­bo­ści bliź­nich – jak w ogó­le bar­dzo do­bre­mu ser­cu – za­skar­bić so­bie ła­ski wszyst­kich, szcze­gól­niej osób wiel­kie­go świa­ta.

Sto­sun­ki z nim utrzy­my­wa­ła sta­ran­nie, szu­ka­ła ich, po­więk­sza­ła, wspie­ra­ła i mo­gła się po­chlu­bić, że nie ma­jąc doń naj­mniej­sze­go pra­wa, zy­ska­ła w nim oby­wa­tel­stwo.

Wszyst­kie hra­bi­ny i księż­ne na­wet zwa­ły ją „ko­cha­ną ma­jo­ro­wą albo do­brą, po­czci­wą Jut­ką; – wszy­scy pa­no­wie byli dla niej z pew­nym usza­no­wa­niem po­łą­czo­nym z przy­zwo­itą po­ufa­ło­ścią, wi­ta­li ją na­wet w uli­cy, za­trzy­mu­jąc się dla roz­mo­wy.

Aby się utrzy­mać na tym stop­niu do­brej przy­jaź­ni ze świa­tem miesz­ka­ją­cym w pa­ła­cach, jeż­dżą­cym ka­re­ta­mi, sza­fu­ją­cym pie­niędz­mi, na­wy­kłym do ele­gan­cji, ma­jo­ro­wa Ha­bą­kow­ską, któ­rej ma­ją­tek był ta­jem­ni­cą na­wet dla naj­lep­szych jej przy­ja­ciół – nie­ma­łe po­no­sić mu­sia­ła ofia­ry.

Mia­ła na swe po­słu­gi przy­zwo­ity po­wóz, lo­ka­ika wy­stro­jo­ne­go, miesz­ka­nie do­syć ob­szer­ne i urzą­dzo­ne tak, aby w nim do­stoj­nych go­ści na chwi­lę cza­sem przy­by­wa­ją­cych mo­gła przyj­mo­wać, na­wet gdy­by się jed­ni z dru­gi­mi sty­kać nie chcie­li. Mu­sia­ła się stro­ić mod­nie i być za­wsze go­to­wą czy do za­ba­wy, na któ­rej się po­ka­zać była zmu­szo­ną, czy do po­słu­gi, któ­rej od­mó­wić nie mo­gła.

Na­zy­wa­no ją też – Chère amie! , a gdy cza­sem by­wa­ła cier­pią­cą, pani het­ma­no­wa, je­ne­ra­ło­wa Gra­bow­ska, pani Sta­sio­wa Po­toc­ka, So­bo­lew­ska i mnó­stwo in­nych pań po­sy­ła­ły się do­wia­dy­wać o jej zdro­wie. Ma­jo­ro­wa też wszyst­kim hra­bi­nom, księż­nom, do­stoj­nym pa­niom słu­ży­ła na wszel­ki spo­sób. Han­ny soit qui mal y pan­se! Ona się mu­sia­ła zręcz­nie wy­wia­dy­wać o sta­nie ma­jąt­ko­wym przy­by­wa­ją­cej z pro­win­cji mło­dzie­ży, o sto­sun­kach fa­mi­lij­nych osób mniej zna­nych a chcą­cych grać ja­kieś role w świe­cie, za­wią­zy­wać i roz­plą­ty­wać mno­gie in­try­gi, go­dzić zwa­śnio­nych, wa­śnić nie­po­trzeb­nie a na­zbyt po­ufa­le i jaw­nie zbli­ża­ją­cych się do sie­bie.

Na oko ma­jo­ro­wa nie zda­wa­ła się mieć żad­ne­go za­ję­cia, a chwi­li spo­czyn­ku jej nie da­wa­no. Od rana pły­nę­ły do niej bi­le­ci­ki, przy­bie­ga­li słu­dzy i słu­żą­ce, jeź­dzi­ła do mod­nia­rek, do ju­bi­le­rów, do li­chwia­rzy, strę­czy­ła słu­gi, wy­pi­sy­wa­ła z Pa­ry­ża stro­je, po­wo­ły­wa­ła z emi­gra­cji fran­cu­skiej mno­gich, strę­czą­cych się do róż­nych usług kan­dy­da­tów i kan­dy­dat­ki.

Była to osób­ka nie­wiel­kie­go wzro­stu, zręcz­na jesz­cze, żywa nie­zmier­nie, niby mło­da, mimo że twa­rzycz­kę mia­ła przy­wię­dłą i moc­no ży­ciem zmę­czo­ną. Jed­nym wej­rze­niem umia­ła po­zna­wać lu­dzi, od­ga­dy­wać my­śli, prze­czu­wać cha­rak­te­ry, a do każ­de­go za­sto­so­wać się prze­dziw­nie.

Sła­bost­kę ludz­ką raz schwy­ciw­szy jak nit­kę w rękę, kie­ro­wa­ła po­tem ma­rio­net­ka­mi na po­dziw zręcz­nie. Same one nie wie­dzia­ły, jak im ska­kać ka­za­ła.

Przy tym ma­jo­ro­wa nie wy­da­wa­ła się wca­le in­te­re­sow­ną, nie wy­ma­ga­ła nig­dy nic od ni­ko­go. Da­wa­ne przez nią do­wo­dy przy­jaź­ni wy­na­gra­dza­ły się naj­czę­ściej po­da­run­ka­mi kosz­tow­ny­mi, któ­re przy­no­si­ły wię­cej, niż­by na inny spo­sób żą­dać i otrzy­mać było moż­na.

Ro­zu­mie się, iż przy tak roz­le­głych sto­sun­kach, któ­re z jed­nej stro­ny do naj­wyż­szych sfer się­ga­ły, z dru­giej zstę­po­wa­ły w miesz­czań­skie, ku­piec­kie i po­mniej­sze krę­gi spo­łecz­ne – pani ma­jo­ro­wa Ha­bą­kow­ska mu­sia­ła znać w War­sza­wie wszyst­kich i wie­dzieć, co się gdzie­kol­wiek dzia­ło. Była to cho­dzą­ca ga­ze­ta w tych cza­sach, gdy wła­śnie wy­cho­dzą­ce w War­sza­wie, oprócz urzę­do­wych wia­do­mo­ści i ogło­szeń, jak naj­mniej kra­jo­wych a żad­nych pra­wie miej­skich nie za­wie­ra­ły plo­tek.

U ma­jo­ro­wej do­wie­dzieć się było moż­na o wszyst­kim, a gdy wy­pad­ku ja­kie­go roz­wią­za­nie było wąt­pli­we – jej ho­ro­skop nig­dy pra­wie nie chy­biał. Kto się chciał o co za­ło­żyć, szedł do niej po radę.

– Ma­jo­ro­wo do­bro­dziej­ko, oże­ni się ów. z Pa­ry­sów­ną czy nie? Chcę się za­ło­żyć, że nie…

– To wać­pan prze­grasz! – od­po­wia­da­ła ma­jo­ro­wa. I jak po­wie­dzia­ła, tak się sta­ło, pre­ten­dent ów z Pa – ry­sów­ną się oże­nił.

Co dziw­niej nad wszyst­ko, ma­jo­ro­wą przyj­mo­wa­ły za­rów­no i pani de Vau­ban, i het­ma­no­wa, i pań­stwo Soł­ty­ko­wie, i gu­ber­na­tor Köh­ler, i Hoym, na­wet pani sta­ro­ści­na kra­kow­ska!

A gdy słu­cha­jąc jej szcze­bio­ta­nia i plo­tek, spy­ta­ła cza­sem:

– Kto ją ro­dzi?

Ha­bą­kow­ska, sama do szla­chec­twa sta­ro­żyt­ne­go nie ma­ją­ca naj­mniej­szej pre­ten­sji, za­wsze umia­ła ob­ja­śnić i z ja­kie­go kto był domu, i ja­ki­mi się szczy­cił ko­li­ga­cja­mi. Pa­mięć mia­ła nad­zwy­czaj­ną, ge­ne­alo­gie głów­nych ro­dzin umia­ła na pa­mięć, tak że na­wet z Po­toc­ki­mi, nie­zmier­nie roz­ro­dzo­ny­mi, roz­ga­łę­zio­ny­mi, da­wa­ła so­bie radę bez omył­ki, do wia­do­mo­ści, kto ro­dzi, do – da­jąc za­raz, ja­kie były eks­pek­ta­ty­wy suk­ce­syj, te­sta­men­tów, ma­jąt­ków i ka­pi­ta­łów.

Do­bór ziem­skich wszyst­kich war­tość mo­gła na­tych­miast po­wie­dzieć, nie chy­bia­jąc wie­le.

Moż­na tedy się do­my­śleć ła­two, jak nie­oce­nio­ną dla pani woj­skiej Cze­żew­skiej była zna­jo­mość i przy­jaźń z tą dro­gą, ko­cha­ną Jut­ką. Me wi­dzia­ły się z sobą do­syć daw­no, ale mło­dzień­cze sto­sun­ki są trwal­sze nad inne.

Ra­cho­wa­ła na to Cze­żew­ska, gdy z bi­ją­cym ser­cem wy­sia­dła przed wska­za­ną jej ka­mie­ni­cą i we­szła na pierw­sze pię­tro.

Tu lo­kaj w ro­dza­ju li­be­rii skrom­nej, ale bar­dzo sma­kow­nej, chło­pak choć go ma­lo­wać, oznaj­mił jej, że pani ma­jo­ro­wa wła­śnie była przy tu­ale­cie, i pro­sił, aby była ła­ska­wą chwi­lecz­kę po­cze­kać w sa­lo­nie, do któ­re­go na­tych­miast drzwi otwo­rzył i por­tie­rę pod­niósł.

Ma­jo­ro­wa, gdy była w domu, przyj­mo­wa­ła wszyst­kich w ogó­le, kto się tyl­ko zgło­sił, gdyż ma­jąc wiel­ką mno­gość in­te­re­sów nie mo­gła prze­wi­dzieć nig­dy kto, z czym i jak waż­nym przy­cho­dzi. Jak jej na to czas star­czył – to było ta­jem­ni­cą.

Prze­wi­du­ją­ca wszyst­ko pani woj­ska mia­ła w rę­ka­wicz­ce na ka­wa­łecz­ku pa­pie­ru na­pi­sa­ne na­zwi­sko swe i po­pro­si­ła chło­pa­ka, aby je za­niósł swej pani. Sar­na wsu­nę­ła się do sa­lo­ni­ku.

Było to ma­leń­kie cac­ko, praw­dzi­wa bom­bo­nier­ka, za­rzu­co­na frasz­ka­mi, peł­na sprzę­ci­ków i drob­no­stek wy­twor­nych. Ani na ścia­nach, ani przy nich, ani na po­sadz­ce pra­wie miej­sca ka­wa­łecz­ka nimi nie za­ję­te­go nie było. Przy­by­wa­ją­cy gość za­le­d­wie się mógł z naj­więk­szą ostroż­no­ścią w tym la­bi­ryn­cie ber­że­rek, eta­że­rek, ge­ry­do­ni­ków, sto­łecz­ków, sto­licz­ków, ta­ble­tek, pół­ek, ka­na­pek, ko­szy­ków prze­ci­snąć.

Na jed­nej ze ścian wi­siał owal­ny por­tret sa­mej pani, gdy ta jesz­cze pięk­ną Jut­ką była, w bia­łej su­kien­ce, w przej­rzy­stej za­słon­ce, cud­nej blon­dy­necz­ki uśmiech­nię­tej a niby smut­nej, po­ku­śli­wej, za­lot­nej, nie­bez­piecz­nej.

Por­tret ma­lo­wał Gras­si con amo­re (bez prze­no­śni) i stwo­rzył też praw­dzi­we ar­cy­dzie­ło. Było w nim coś po­wietrz­ne­go, mięk­kie­go, ide­al­ne­go, a jed­nak żywy typ nie to­nął w ob­ło­kach, któ­re się go ota­czać zda­wa­ły. Swo­je­go cza­su sprze­cza­no się o to, czy to był anioł zstę­pu­ją­cy na zie­mię, czy sza­tan na po­ku­sę ludz­ką za­ma­sko­wa­ny.

Na sto­le i mno­gich in­nych sprzę­tach chińsz­czy­zny, brą­zy, świe­ci­deł­ka, ka­dziel­nicz­ki, fla­ko­ni­ki, wa­zo­ny usta­wio­ne były jak w ma­ga­zy­nie u sta­ro­żyt­ni­ka, ale nie bez pew­ne­go wdzię­ku i sma­ku.

Moż­na się było do­my­śleć, że na ten sa­lo­nik skła­da­ły się lata dłu­gie i ser­ca mno­gie przy­ja­ciół i przy­ja­ció­łek, gdyż in­a­czej pań­ski do­chód rocz­ny na tak kosz­tow­ne urzą­dze­nie go nie był­by star­czył. W dwóch ką­tach sta­ły na­czy­nia z sewr­skiej por­ce­la­ny tak ogrom­ne, iż rów­nych so­bie nie mia­ły w War­sza­wie.

Ob­ra­zy ota­cza­ją­ce por­tret były też dro­gi­mi płót­na­mi szko­ły fla­mandz­kiej i wło­skiej.

Cze­żew­ska z za­chwy­ce­niem się przy­pa­try­wa­ła temu zbyt­ko­wi, prze­py­cho­wi i sma­ko­wi swej dro­giej Jut­ki, świad­czą­cym, jak jej na świe­cie do­brze być mu­sia­ło, gdy usły­sza­ła krocz­ki po­śpiesz­ne i nim mia­ła czas obej­rzeć te bo­gac­twa, otwo­rzy­ły się na­głe bocz­ne drzwi, a w nich okry­ta tyl­ko na­rzu­co­nym na­pręd­ce szla­frocz­kiem uka­za­ła się na wpół ubra­na ma­jo­ro­wa, z wy­cią­gnię­ty­mi, do­syć jesz­cze pulch­ny­mi i ład­ny­mi rącz­ka­mi ku przy­ja­ciół­ce.

Pa­dły so­bie w ob­ję­cia i z sa­lo­nu prze­szła pani Cze­żew­ska po­mi­ja­jąc kil­ka róż­nych po­ko­ików rów­nież wy­twor­nie urzą­dzo­nych, do ga­bi­ne­tu tu­ale­to­we­go, za­sia­da­jąc obok zwier­cia­dła, przed któ­rym pięk­na nie­gdyś

Jut­ka stro­iła się, pod­ma­lo­wy­wa­ła, tre­fi­ła, re­pa­ru­jąc du temps l'ir­répa­ra­ble outra­ge .

Cze­żew­ska mó­wi­ła zwy­kłe po­wo­li, z na­my­słem, ce­dząc sło­wa, do­da­jąc im wy­ra­zi­sto­ści mi­mi­ką twa­rzy i rąk; za to ma­jo­ro­wej usta się nie za­my­ka­ły. My­śli jej krą­ży­ły szyb­ko po głów­ce, a sło­wa bły­ska­wi­cą wy­la­ty­wa­ły i to­czy­ły się z ust wzbu­rzo­nym po­to­kiem.

– Ko­cha­na moja – za­czę­ła za­raz – skąd­że ty tu? My­śla­łam, że gdzieś za świa­tem re­ko­lek­cje od­sia­du­jesz spo­koj­nie? Jak­żeś się tu do­sta­ła? Mów, pro­szę! Góra z górą… Zro­bi­łaś mi, mogę po­wie­dzieć, naj­więk­szą w świe­cie siur­pry­zę, naj­mil­szą. Przy­no­sisz mi z sobą pa­mięć dro­gich dni mło­do­ści!

Spoj­rza­ła w zwier­cia­dło i na twa­rzycz­kę swo­ją, któ­rą zwró­ci­ła ku Cze­żew­skiej, koń­cząc zmie­nio­nym to­nem:

– Patrz, pro­szę cię, jak ja ze­sta­rza­łam przed cza­sem! Co to za pa­skud­ny ten ząb cza­su, któ­re­go śla­dy, nie­ste­ty, ni­czym się za­gła­dzić nie dają, gdy ser­ce – ser­ce – ach, sta­rzeć się nie chce i nie umie.

Oko­ło oczów, patrz ces pat­tes d'oie, abo­ra­ina­bles! Skąd się to wzię­ło? Z pła­czu czy od śmie­chu? Po­wia­dam ci, że na­wet i pła­cząc, i śmie­jąc się nig­dym się bar­dzo nie krzy­wi­ła, sta­ra­łam się utrzy­mać na wo­dzy – a jed­nak! Ce que c'est que de nous!

To mó­wiąc nie próż­no­wa­ła ma­jo­ro­wa, spo­glą­da­ła w zwier­cia­dło, na przy­ja­ciół­kę, chwy­ta­ła z go­to­wal­ni szczo­tecz­ki, tam­po­ni­ki, flasz­ki, na­cie­ra­ła i po­pra­wia­ła cos, przy­le­pia­ła, sma­ro­wa­ła spie­sząc się, pod­no­sząc in­stru­men­ta tu­ale­to­we, a woj­ska pa­trza­ła na tę jej ży­wość z uśmie­chem, w któ­rym było i tro­chę zdu­mie­nia, i za­zdro­ści wie­le.

Ma­jo­ro­wa pa­pla­ła rzu­ca­jąc cią­gle py­ta­nia­mi, a nie da­jąc cza­su do od­po­wie­dzi.

– Kie­dy­żeś przy­je­cha­ła? Z kim? Sama? Na jak dłu­go?

Zwró­ci­ła ku niej oczy. Woj­ska, sznu­ru­jąc ustecz­ka, za­bie­ra­ła się na­resz­cie do ci­chej, po­wol­nej od­po­wie­dzi. Samo z sie­bie się ro­zu­mie, iż roz­mo­wa to­czy­ła się po fran­cu­sku.

– Przy­by­li­śmy tu do­pie­ro wczo­raj wie­czo­rem. Pierw­szy krok mój, dro­ga Jut­ko, był na­tu­ral­nie do cie­bie. Nie przy­je­cha­łam sama, przy­wio­złam z sobą ku­zyn­kę moją, cór­kę szam­be­la­na Bu­rzy­mow­skie­go, któ­rej, mogę po­wie­dzieć, za­stę­pu­ję miej­sce mat­ki – une en­fant ad­o­ra­ble!

– At­ten­dez! Bu­rzy­mow­ski! Szam­be­lan! A tak, tak! Tłu­sty, okrą­gły, we­so­ły, do­bry z ko­ścia­mi szlach­cic – na­wet nie wiem, czy ma ko­ści! Cho­dzi upar­cie w kon­tu­szu! Przy­po­mi­nam go so­bie! Daw­niej jed­ni go na­zy­wa­li „Sztu­ka­mię­sa”, dru­dzy „Je Bu­rzy­mow­ski". A, już wiem! To ten sam być musi – sy­pa­ła, nie usta­jąc, ma­jo­ro­wa. – Pa­mię­tam jego żonę, une be­au­té, pas­sa­ble­ment lége­rè! Mó­wio­no o niej dużo! En­fin! Lu­dzie mie­li być bar­dzo ma­jęt­ni… Wszak tak?

Cze­żew­ska, wciąż się uśmie­cha­jąc, a sło­wa wci­snąć nie mo­gąc, gło­wą po­twier­dza­ła.

– Moja Syl­wia – wtrą­ci­ła na­resz­cie ci­cho – jest cud­nej pięk­no­ści! Nie po­wsty­dzę się jej. Oprócz tego, głów­ka otwar­ta, ży­cia wie­le i pra­gnie­nia ży­cia aż nad­to!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: