Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pod cichą falą: szkice i obrazki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pod cichą falą: szkice i obrazki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 289 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED WY­RO­KIEM

(RO­MANS BEZ SŁÓW) SZKIC PSY­CHO­LO­GICZ­NY

"Prze­klę­tem jest ży­cie ko­bie­ty, je­śli nie ko­cha tego, co jej ro­dzi­nę stwa­rza".

Na­mięt­ność jak ty­grys szar­pa­ła jej ser­ce. On od­jeż­dża!

Poza tą roz­łą­ką czu­je ze­rwa­nie zu­peł­ne, a nie może wy­rzec do nie­go kil­ku słów, je­dy­nych, ja­kie mo­gła­by wy­mó­wić w swem ży­ciu. Sta­ło się to, cze­go ca­łym wy­sił­kiem woli pra­gnę­ła, a przez co te­raz umie­ra z bo­le­ści.

Te­raz on jesz­cze tak bliz­ko: w ob­rę­bie te­goż sa­me­go mia­sta, za­le­d­wie o kil­ka ulic od­da­lo­ny; jed­nem sło­wem – któ­re­go nie wy­po­wie – mo­gła­by go za­trzy­mać na­zaw­sze. Ju­tro wznie­sie się mię­dzy nimi prze­strzeń ogrom­na, co ich roz­dzie­li – do koń­ca.

I oto w sta­now­czej chwi­li roz­sta­nia, pod groź­bą za­po­mnie­nia, ona, któ­ra do­tąd tak dum­nie no­si­ła ko­ro­nę ko­bie­cej czy­sto­ści i god­no­ści, wszyst­kie za­tra­ca­jąc siły, by­le­by tyl­ko on nie mógł od­gad­nąć burz sza­le­ją­cych w jej ser­cu: – ugi­na się te­raz i do­zna­je nie­po­ha­mo­wa­nych pra­gnień, sil­nych do bólu, do krzy­ku, za­wo­łać "ko­cham! po­zo­stań!…"

I te­raz wi­du­je go rzad­ko; całe ty­go­dnie upły­wa­ją, za­nim go zo­ba­czy, – ale uj­rzeć go w każ­dej chwi­li może. Co­dzien­nie przy­ci­ska­jąc wzbu­rzo­ną gło­wę do po­dusz­ki, uspo­ka­ja się: zo­ba­czę go ju­tro… A te­raz mie­sią­ce upły­wać będą, ser­ce jej bę­dzie sza­la­ło z bólu i rwa­ło się z tę­sk­no­ty, a ona go nie uj­rzy. O, męki!

W przy­le­głym po­ko­ju sły­chać kle­ko­ta­nie ze­ga­ra i spo­koj­ne od­de­chy jej dzie­ci. Cały dom po­grą­żo­ny w ci­szy. Wszyst­ko śpi.

Mi­nu­ty upły­wa­ją, a każ­da przy­śpie­sza ich roz­łą­kę.

Och wi­dzieć go! wi­dzieć! Gdy­by na chwi­lę przy­ci­snąć go do wzbu­rzo­nej pier­si, gło­wę przy­tu­lić do jego ra­mie­nia i usta­mi jego się upo­ić – dłu­go – bez tchu. Zgi­nąć – a wy­rwać tę chwi­lę od ży­cia! ten je­den błysk upo­je­nia, cho­ciaż­by po­tem za­paść się w ot­chłań śmier­ci… Gdy­by choć tyl­ko spoj­rzeć w te oczy ciem­ne, po­czuć wzbu­rzo­ne drże­nie jego ręki – jak wów­czas. Pa­mię­ta: wie­czór był po­sęp­ny i sza­ry, on ją spro­wa­dzał ze scho­dów, a kie­dy wsa­dzał ją do po­wo­zu, ręce ich spo­iły się z sobą, w uści­sku mięk­kim – prze­cią­głym – jak­by zla­ły się w jed­no, dwa zdaw­na się szu­ka­ją­ce, ma­gne­tycz­ne prą­dy – i roz­dzie­lić nie mo­gły.

Wy­su­nę­ła lek­ko rękę z jego dło­ni, ale nie mia­ła siły wy­mó­wić kil­ku zwy­kłych ba­nal­nych słów po­że­gna­nia. On stał nie­ru­cho­my, do­pó­ki po­wóz jej nie znik­nął w tu­ma­nach mgły.

Dwa ty­go­dnie póź­niej go nie wi­dzia­ła. Jej har­da czy­sta na­tu­ra, była upo­ko­rze­niem wzbu­rzo­ną i za­dra­śnię­tą tą mi­mo­wol­ną, prze­lot­ną piesz­czo­tą. Jak­to? Ona, żona i mat­ka, po­zo­sta­wi­ła dłoń swą w uści­sku ob­ce­go męż­czy­zny? W owem prze­cią­głem do­tknię­ciu, po­zwo­li­ła mu wy­ra­zić z nie­za­ta­jo­ną mocą, że ją ko­cha. Czyż nie tak za­czy­na­ją się w ro­man­sach fran­cu­skich owe związ­ki, któ­re ją dresz­czem wstrę­tu przej­mu­ją? Mia­łaż­by do owych ko­biet stać się po­dob­ną? Okrop­ność!

Dłu­go uni­ka­ła wi­dze­nia się z nim. Na­ko­niec spo­tka­li się w ob­cym domu. Ire­na sta­ła po­środ­ku sa­lo­nu, osy­py­wa­na grzecz­no­ścia­mi przez go­spo­dy­nię domu, na któ­re od­po­wia­da­ła z uśmie­chem, kie­dy go zo­ba­czy­ła. On po­wstał, wle­pia­jąc w nią swe smut­ne oczy, w któ­rych pa­li­ły się nie­po­ko­je doj­mu­ją­cych py­tań. Na jego ukłon w mil­cze­niu po­chy­li­ła gło­wę. I sza­lo­na ra­dość za­la­ła, jej ser­ce. Nie prze­mó­wi­li do sie­bie ani sło­wa, a jed­nak ona go zro­zu­mia­ła. Nie, nie pa­trzy się w ten spo­sób na ko­bie­tę, któ­rej się nie po­wa­ża. On tyl­ko bał się, bał się sza­leń­stwa, czy to uczu­cie, któ­re­go prze­błysk za­uwa­żył, nie było chwi­lo­wą igrasz­ką jej ko­kie­te­ryi, albo złu­dze­niem jego wy­obraź­ni.

I zno­wu uni­ka­ła go dłu­go. Jej sa­mej w pierś za­pa­dło py­ta­nie: do cze­góż to do­pro­wa­dzić może? I bo­la­ło ją, bo­la­ło, gnio­tło… Trze­ba za­po­mnieć!

Zmie­ni­ła tryb swe­go ci­che­go, nie­le­d­wie klasz­tor­ne­go ży­cia i rzu­ci­ła się w wir za­baw. Spo­tka­ła go na jed­nym wie­czo­rze. Sie­dzia­ła w kole ko­biet stroj­na i uśmiech­nię­ta, gdy on wy­szedł z prze­ciw­le­głe­go sa­lo­nu. Gdy prze­by­wał go­rącz­ko­wo sa­lon, ru­chy jego były chwiej­ne i nie­przy­tom­ne, jak­by upo­jo­ne­go czło­wie­ka. Zbli­żyw­szy się do niej, po­chy­lił się i rzekł:

– Po­zdra­wiam roz­ba­wio­ną damę! Spoj­rza­ła na nie­go z wy­so­ka z lek­kim uśmie­chem.

– Ja­kim­że epi­te­tem mam pana ura­czyć w za­mian? – wy­mó­wi­ła nie­dba­le.

– Od­lud­kiem, nu­dzia­rzem – od­parł.

Ona od­wró­ci­ła się obo­jęt­nie do są­siad­ki, koń­cząc z nią prze­rwa­ną roz­mo­wę.

W ci­szy, któ­ra ją te­raz ogar­nia, sły­szy dźwięk każ­de­go sło­wa, któ­re wy­ma­wia­li. Przez spusz­czo­ne ro­le­ty, mdłem świa­tłem prze­bi­ja się blask la­tar­ni ga­zo­wych. Sie­dzi nie­ru­cho­mo, ze sple­cio­ne­mi rę­ka­mi, przy­ci­śnię­te­mi do pier­si. Oczy sze­ro­ko otwar­te utkwi­ła w ciem­ną prze­strzeń. Przed nie­mi prze­su­wa­ją się ob­ra­zy chwil nie­daw­no mi­nio­nych – a tak od­le­głych.

Ju­tro on od­jeż­dża. Przed nią roz­cią­ga się sze­reg dni bez­barw­nych, sza­rych – dłu­gi, nie­skoń­czo­ny. I tak na­zaw­sze, przez całe ży­cie po­zo­sta­nie sama, ze swą ci­chą roz­pa­czą i nig­dy nie­wy­ja­wio­nym bó­lem.

Przez całe ży­cie – może jesz­cze tak dłu­gie, bę­dzie szła przy­ku­ta do czło­wie­ka, któ­re­go mę­żem swym zo­wie. Przy­ku­ta do nie­go – a taka sama! – za­zdrosz­cząc, jak nę­dzarz okru­chów uczu­cia wo­ko­ło spo­strze­ga­nych. Z cier­pie­niem do­zgon­ne­go ska­zań­ca, przy­glą­dać się bę­dzie roz­kwi­tom szczę­ścia i mi­ło­ści dla in­nych lu­dzi, gry­zio­na cierp­kiem prze­świad­cze­niem, że szczę­ście to po­siąść mo­gła – i że je od sie­bie od­trą­ci­ła.

Prze­ciw­ko so­bie ma mło­dość wła­sną, tem­pe­ra­ment go­rą­cy i na­mięt­ny, na­ko­niec świe­żość sił swych.

Usta jej nig­dy w ży­ciu nie wy­mó­wi­ły "ko­cham". Był czas, iż sło­wa te dźwię­cza­ły jej upa­ja­ją­co i słod­ko. Był czas pierw­szej mło­do­ści, gdy echo tych słów cza­ro­dziej­skich, roz­le­ga­ło się dla niej w po­wie­wie wia­tru, w świe­żym od­de­chu pól, w szu­mie li­ści i gwa­rze lasu, w ci­szy wie­czor­nej i drga­ją­cem sło­necz­ny­mi pro­mie­nia­mi rzeź­wem po­wie­trzu po­ran­ku; gdy cała przy­ro­da zda­wa­ła się jego roz­ko­szą prze­siąk­nię­ta, jego ta­jem­ni­cą dy­szą­ca; gdy zda­wa­ło się jej, że wszyst­kie te dźwię­ki i cza­ry ona prze­nik­nie, z nimi się ze­spo­li, że całą du­szę tych ste­pów ogar­nie, gdy pierw­szy raz, w ser­cu i z ust jej, wy­kwit­nie "ko­cham ".

I śni­ła wów­czas o mi­ło­ści wiel­kiej, głę­bo­kiej, wy­trwa­łej; mi­ło­ści, któ­ra uko­cha­ne­mu raj otwie­ra i z dro­gi ży­cia cier­nie usu­wa. Ma­rzy­ła o czło­wie­ku, któ­ry ją kie­dyś po­pro­wa­dzi po dro­dze tej, ku ce­lom wiel­kim, o pra­cach do­ko­ny­wa­nych wspól­ne­mi si­ła­mi, w któ­rych mi­ło­ścią swą wspie­rać go i do­po­ma­gać mu bę­dzie.

Dzi­siaj ma męża sta­re­go i Star­ga­ne­go nad­mier­nym wy­zy­skiem ży­cia, za­to­pio­ne­go w grze gieł­do­wej, a w chwi­lach do­bre­go hu­mo­ru, uwiel­bia­ją­ce­go i piesz­czą­ce­go żo­necz­kę. Ja­kież to wstręt­ne, ohyd­ne piesz­czo­ty! Ja­kie uczu­cie wście­kło­ści i obu­rze­nia, albo bez­wład­ne­go upo­ko­rze­nia wzbu­dza­ją one! jak po­ni­ża­ją du­szę, a bun­tu­ją cia­ło! te po­ca­łun­ki czło­wie­ka, do któ­re­go jest przy­ku­ta ślub­nym pier­ście­niem, a przy­wią­za­na przy­się­gą! Jak przy­gnę­bia­ją­co bez­sil­ną czu­je się wo­bec tego upraw­nio­ne­go i uświę­co­ne­go gwał­tu, znę­ca­ją­ce­go się nad jej cia­łem!

Ze­gar kle­ko­cze zwol­na, jed­no­staj­nie; sły­chać sze­lest płat­ków śnie­go­wych ude­rza­ją­cych o szy­by. Przez okno, zgu­bio­na gdzieś w ciem­no­ściach nie­ba prze­glą­da gwiazd­ka; po­kój to­nie w ci­szy i mro­ku. Ona z gło­wą roz­pa­lo­ną mio­ta się, a uczu­cia wi­ru­ją w ser­cu. Nie może usnąć.

Dwa lata już bliz­ko, jak my­śli o tam­tym czło­wie­ku, snu­ją jej się po gło­wie, za­le­ga­ją umysł i ser­ce. Z trwo­gą śle­dzi ich ol­brzy­mie po­stę­py: z po­cząt­ku mgli­ste i nie­wy­raź­ne, a tak ci­cho roz­ma­rza­ją­ce – choć nie­ja­sne – i słod­kie­go cza­ru peł­ne, że się im nie bro­ni­ła na­wet. Co szko­dzi kil­ka chwil prze­pę­dzić w uko­je­niu roz­kosz­nem, co komu szko­dzi ta zło­ta iskier­ka, w sza­rem bez­barw­nem ży­ciu, któ­re jest jej udzia­łem?

Ma­rze­nia te słod­ko ją ko­ły­sa­ły, śpie­wa­jąc pieśń ru­sa­łek – to od­bie­ga­ły – była wte­dy spo­koj­na. Ale po­wra­ca­ły zno­wu co­raz sil­niej­sze, bar­dziej upa­ja­ją­ce i po­tęż­ne; aż owład­nę­ły, opa­no­wa­ły ją tak, że oto leży pod nie­mi bez­bron­na, oplą­ta­na, bez­wład­na i mocy do opo­ru nie ma. I – strach po­my­śleć! Nig­dy nie mia­ła więk­szych wąt­pień, co do war­to­ści czło­wie­ka tego, jak w tej chwi­li. Kto on? – Czło­wiek, ku któ­re­mu czu­je się po­cią­gnię­tą całą po­tę­gą du­szy i roz­bu­dzo­nych pra­gnień, ry­su­je się przed nią, jak mrocz­na za­gad­ka, któ­rej treść wła­sną in­tu­icyą wy­peł­nia.

Gdy się usu­nie na chwi­lę od nud­nych go­spo­dar­skich za­jęć, on za­raz obok niej, w my­ślach się zja­wia. Wi­dzi go przed sobą, pa­trzy w nie­go i wio­dą z sobą dłu­gie, dłu­gie roz­mo­wy. Na­wet w obec­no­ści męża, oto­czo­na ludź­mi, ona jest z nim sam na sam, jego głos tyl­ko sły­szy i ro­zu­mie: on jest rze­czy­wi­sto­ścią, wszyst­ko zaś poza nim marą sen­ną. Po twa­rzy jej prze­my­ka­ją cie­nie uśmie­chów lub bó­lów, sie­dzi za­słu­cha­na i za­pa­trzo­na w prze­strzeń, a oczy utkwio­ne nie­ru­cho­mo i niby we­wnątrz sie­bie pa­trzą­ce, mglą się pa­lą­cą tę­sk­no­tą, lub roz­ja­śnia­ją ża­rem ma­rzeń. Z chwil tych bu­dzi się upo­jo­na, niby sen­na, ta­jem­nem drże­niem roz­ko­szy prze­ję­ta.

– O czem tak my­ślisz, Ire­no? –- py­ta­ją jej.

A ona ra­do­ścią i szczę­ściem od­dy­cha. W tej ta­jem­ni­czo pro­wa­dzo­nej roz­mo­wie, od­kry­ła, że on ją ko­cha; ko­cha nie am­bi­cyą męż­czy­zny po­łech­ta­ne­go za­ję­ciem się pięk­nej ko­bie­ty, nie ego­izmem po­żą­dli­wym, nie za­do­wo­lo­ną próż­no­ścią, ale uczu­ciem głę­bo­kiem i szla­chet­nem. Sam się mę­czy i tę­sk­ni.

Oto w swym ga­bi­ne­cie sie­dzi ze spusz­czo­ną na ręce gło­wą, a na otwar­tych kart­kach książ­ki miga mu jej po­stać, dźwię­czą jej sło­wa. I sam prze­ma­wia do wi­dzia­dła tego, wle­pia­jąc weń swe ciem­ne oczy, smut­ne i nie­spo­koj­ne. I sły­szy głos jego:

– Nie od­wra­caj się ode mnie! Nie od­trą­caj mnie od sie­bie! Za co mnie mę­czysz i czy­nisz nie­szczę­śli­wym? Na wszel­kie ofia­ry jam go­tów dla cie­bie. Tyś dla mnie wszyst­kiem. Ja cię ko­cham!

Ona słu­cha tych słów cza­ro­dziej­skich, i świat jej w oczach się roz­ja­śnia, świat cały szczę­ściem pło­nie. Uko­je­nie spły­wa na nią ła­god­nie, słod­ko ko­ły­sze i ogar­nia fa­la­mi upa­ja­ją­ce­go roz­ma­rze­nia.

W tych chwi­lach ci­szy ser­ce jej prze­peł­nia ja­kaś nie­po­ję­ta a upa­ja­ją­ca sło­dycz, my­śli nie wi­ru­ją w nie­przy­tom­nym za­mę­cie, spły­wa­jąc się nie­kie­dy w cud­ne ob­ra­zy sło­necz­ne­go spo­ko­ju i we­se­la. Szczę­ście pro­mie­nie­je z ca­łej jej isto­ty, wy­le­wa się w spoj­rze­niach ja­snych i prze­źro­czy­stych, wy­ry­wa w brzmie­niach gło­su dźwięcz­nych jak pio­sen­ka, w uśmie­chach drżą­cych upo­je­niem uro­czem, w ru­chach peł­nych har­mo­nii i wdzię­ku.

Ale nad­cią­ga ob­łok zwąt­pie­nia: – "czyż to praw­dą?" Przy­po­mi­na so­bie ja­kiś ruch jego, ja­kieś ma­ło­zna­czą­ce sło­wo, na któ­re na­ra­zie uwa­gi nie zwró­ci­ła – a te­raz, ot na­gle w pa­mię­ci się zja­wi­ło! – Nie, on nie ko­cha jej, a może na­wet nie­zdol­ny uczu­cia jej zro­zu­mieć i za­sza­no­wać. Uwa­ża ją tyl­ko za za­baw­kę zaj­mu­ją­cą i przy­jem­ną, za pięk­ną ko­bie­tę, na któ­rą pa­trzy z przy­jem­no­ścią, a po­ro­man­so­wał­by z ocho­tą. Schle­bia jego próż­no­ści, że taka dum­na i czy­sta, za­ję­ta nim – mu­siał za­uwa­żyć. Może jej na­wet ża­łu­je?

Ży­cie przed nią roz­le­ga się bez­barw­ną i smut­ną, spa­lo­ną pu­sty­nią. Nig­dzie ra­do­ści, zni­kąd po­cie­chy. A w ser­cu ból do­tkli­wy. Zda­je się, iż je ga­dzi­na okrę­ci­ła śliz­ki­mi skrę­ta­mi i ja­do­wi­tą swą śli­ną oplu­wa, a ostrem żą­dłem kole.

Smut­no! oczy jej pa­trzą za­ga­słe i mil­czą­ce, głos jak dzwon roz­bi­ty dźwię­czy głu­cho, po­stać po­chy­la się w przy­gnę­bie­niu, a wart­kie przed chwi­lą nóż­ki prze­su­wa­ją się zwol­na i cięż­ko. Czu­je chłód, człon­ki kost­nie­ją z zim­na, a w ser­cu ból fi­zycz­ny do­le­ga: ści­ska się ono w kur­czo­wych pod­rzu­tach.Że­gna­jąc je, prze­ży­wa na nowo te chwi­le, groź­ne a po­cią­ga­ją­ce jak prze­paść. Przy­ci­ska roz­pa­lo­ną twarz do po­dusz­ki. – Och dro­gi, czy­ja będę mia­ła siłę cie­bie się wy­rzec?

Gło­wa ją boli, w skro­niach tęt­na biją, jak mło­tem. Już od dwóch lat smut­ki jej i ra­do­ści od nie­go spły­wa­ją. Wspo­mnie­nia wa­rem prze­su­wa­ją się w jej mó­zgu – ta­kie bo­le­sne, a ta­kie roz­kosz­ne!

W po­wie­trzu pierw­sze tchnie­nie wio­sny. Ko­na­ry wy­nio­słych drzew, za­ry­so­wu­ją się na czy­stem tle nie­ba. Z roz­kwi­tłych krze­wów wzno­szą się rzeź­we, bal­sa­micz­ne wo­nie. Sze­ro­kie uli­ce wy­sy­pa­ne żwi­rem, lśnią­ce pu­szy­stą zie­lo­no­ścią po­la­ny, ką­pią się jesz­cze w dzien­nym bla­sku; po­mię­dzy gąsz­czem roz­ło­ży­stych za­ro­śli wiją się ście­ży­ny peł­ne świe­żo­ści, świer­go­tu i cie­nia.

Idą dro­gą wspi­na­ją­cą się pod górę. Mło­de ga­łąz­ki, mięk­kie i gib­kie, na­brzmia­łe pę­ka­mi, zwie­sza­ją się nad nimi i de­li­kat­nie twarz mu­ska­ją. On po­da­je jej ra­mię. Z tego męz­kie­go ra­mie­nia spły­wa na nią dziw­na moc i czar, ogar­nia­jąc ja­kimś uro­kiem przej­mu­ją­cym a po­tęż­nym, owła­da­jąc ją ci­chą, a nie­prze­par­tą mocą. Ta­jem­ni­cza siła, peł­na nie­po­ję­tej głę­bi po­cią­ga ich ku so­bie, jed­no­czy, krą­ży w ich ży­łach, my­śli za­ćmie­wa, od­dech ta­mu­je, bi­cie ser­ca za­wie­sza.

Wo­ko­ło mi­ga­ją po­sta­cie prze­cho­dzą­cych.

Żwir skrzy­pi pod na­ci­skiem licz­nych stą­pań. Sio­stra jego bie­ży na­przód drob­nym krocz­kiem. Z za drzew wy­ła­nia­ją się wspa­nia­łe kon­tu­ry wież ko­ściel­nych, po­ły­sku­jąc zło­co­ne­mi ko­pu­ła­mi. Li­ście po­ru­sza­ne świe­żym po­wie­wem, szep­cą coś prze­cią­gle a ta­jem­ni­czo. Kasz­ta­no­wa ale­ja wzno­si nad nimi wy­so­kie skle­pie­nia, osła­nia­jąc ich swym cie­niem, ota­cza­jąc szme­rem ga­łę­zi, peł­nym uro­czy­ste­go spo­ko­ju i za­du­my.

– Amo­ur! amo­ur! qu­and tu nous tiens – za­nu­cił on pół­gło­sem, a sło­wa tej lek­kiej fran­cu­skiej pio­sen­ki fał­szy­wym dys­so­nan­sem roz­le­gły się w jej uchu. Prze­jął ją na­gle dziw­ny ja­kiś wstręt i chłód.

Wy­su­nę­ła rękę z pod jego ra­mie­nia i od­su­nę­ła się z za­le­d­wie po­wścią­gnię­tą nie­chę­cią. W tej chwi­li czu­ła do nie­go pra­wie od­ra­zę.

Wspo­mnie­nia mkną jed­ne za dru­gie­mi. Tej strasz­nej nocy bez­sen­nej prze­su­wa­ją się w jej pa­mię­ci ob­ra­zy z dwóch lat ubie­głych, peł­ne wzru­szeń głę­bo­kich, mę­czar­ni i trwo­gi.

Hucz­ne ze­bra­nie. Po­wódź świa­tła, tony skocz­nej mu­zy­ki, gwar gło­sów, stroj­ne pary w wal­co­wym wi­rze. Ire­na wy­mó­wi­ła się od tań­ca i osu­nę­ła na małą ka­nap­kę po­mię­dzy okna­mi. On zbli­żył się i usiadł obok. Wśród tego świet­ne­go a roz­ba­wio­ne­go i roz­tań­czo­ne­go gro­na, oboj­gu ci­snę­ły się do gło­wy my­śli po­waż­ne i chłod­ne, głę­bo­ko się­ga­ją­ce pod po­wierzch­nię ży­cia. Pięk­na jej gło­wa zwra­ca­ła się ku nie­mu spo­koj­nie i dum­nie, czar­ne oczy pa­li­ły się dy­amen­to­wym bla­skiem. Brzmią­ce dźwię­ki ta­necz­nej mu­zy­ki, we­so­łe, roz­ma­rzo­ne a ba­nal­ne, roz­pły­wa­ją­ce się roz­wiew­nem echem, tu­taj do­la­ty­wa­ły. Pro­wa­dzi­li obo­jęt­ną roz­mo­wę, peł­ną sub­tel­nych spo­strze­żeń i lek­kiej iro­nii: ale spoj­rze­nia ich szu­ka­ły się na­wza­jem, po­cią­ga­ły jak­by ma­gne­tycz­ną siłą, za­ta­pia­ły się w so­bie i ode­rwać się nie mo­gły.

Przed ko­la­cyą we­szła do bu­du­aru wło­sy po­pra­wić. On tam stał, opar­ty o stół, po­grą­żo­ny w za­my­śle­niu. Przy­bli­żył się. Kil­ka osób ich ota­cza­ło. Wy­mó­wił parę obo­jęt­nych wy­ra­zów, ale wzrok jego za­wisł na niej, ba­daw­czy, roz­go­rza­ły a głę­bo­ki. Ona sta­ła z pod­nie­sio­ną gło­wą, ba­wiąc się wa­chla­rzem, wy­nio­sła i spo­koj­na, z opusz­czo­ne­mi rzę­sa­mi i za­gad­ko­wym pół­u­śmie­chem na ustach.

Ob­ra­zy mkną, zmie­nia­jąc się wciąż in­ne­mi, prze­su­wa­jąc w pa­mię­ci echa chwil nie­za­tar­tych.

Drze­wa wów­czas szu­mia­ły ta­jem­ni­czo, po­wie­trze było prze­źro­czy­ste i ró­żo­we od za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, na zie­mię po­wo­li spły­wa­ła ci­sza i po­mrok. Ona sta­ła cała zmie­sza­na, wzru­szo­na i drżą­ca i nie chcia­ła do­tknąć po­da­wa­nej so­bie ręki. Czu­ła, że je­śli te­raz po­łą­czą się ich dło­nie, to czar ją prze­nik­nie i obez­wład­ni, gło­wy się im za­mro­czą i usta zle­ją. A tyle czy­sto­ści dzie­wi­czej pro­mie­nia­ło z czo­ła tej ko­bie­ty-mat­ki, że on mil­cząc opu­ścił rękę.

Przy­po­mi­na so­bie tę sa­mot­ną prze­chadz­kę po le­sie, usi­ło­wa­nia spo­koj­nej roz­mo­wy. Bia­łe pnie brzóz ry­so­wa­ły się w mro­ku, so­sny wy­cią­ga­ły ku nie­bu po­tęż­ne ra­mio­na, pod sto­pa­mi sze­le­ścia­ły uschłe li­ście i szysz­ki. My­śli ich plą­ta­ły się i sło­wa ury­wa­ły.

Wśród za­ro­śli, roz­chy­la­jąc ostroż­nie ga­łę­zie, miga wy­po­ma­do­wa­na gło­wa i cie­ka­we oczy. Za­cza­jo­ny lo­kaj, ci­cho pusz­cza się w od­wrot­ny bieg.

Od­wró­cił się z groź­nym bły­skiem w oczach.

– Mamy więc skry­tych słu­cha­czy – prze­mó­wił z ha­mo­wa­nem wzbu­rze­niem.

– Nie ukry­wa­my nic prze­cież. Niech słu­cha­ją! – Od­par­ła z pysz­ną obo­jęt­no­ścią.

Zro­zu­mia­ła, że słu­gus wy­brał się ją śle­dzić. Nie po­ni­ży­ła­by się jed­nak do tego, aby się trosz­czyć o opi­nią, – ona, któ­ra sama so­bie nic do wy­rzu­ce­nia nie mia­ła!

Że­gna­jąc ją, wy­rzekł ci­cho:

– Pani tak rzad­ko bywa te­raz u nas – i usta mu drża­ły.

Jej szep­tem na­mięt­nym z pier­si wy­bie­gło:

– A gdy­bym ja jed­nak… urwa­ła, mil­cząc skło­ni­ła gło­wę i szyb­ko ode­szła.

Licz­ne to­wa­rzy­stwo. W sa­lo­nie pa­nu­je wszech­wład­ny wint. Twa­rze po­chy­lo­ne nad zie­lo­nem suk­nem, ob­le­czo­ne ma­je­sta­tem po­wa­gi, w oczach wid­nie­je sku­pio­na i na­tę­żo­na myśl. W po­wie­trzu krzy­żu­ją się sprzecz­ne sądy, na­mięt­ne utarcz­ki i po­waż­ne dys­ku­sye; każ­dy z prze­ciw­ni­ków wy­trwa­le i męż­nie bro­ni swo­ich prze­ko­nań.

W rogu po­ko­ju żar­to­bli­wy szcze­biot i we­so­łe śmie­chy: stoi tam ka­nap­ka oto­czo­na gru­pą fo­te­li. We­so­łe gro­no ele­ganc­kich pa­nie­nek i pa­nów prze­glą­da al­bu­my. Wśród nich Ire­na, wy­nio­sła, chłod­na, z za­my­ślo­ne­mi oczy­ma. On sie­dzi opo­dal.

Nie roz­ma­wia­ją, ani też pa­trzą na sie­bie, ale prze­ni­ka ich bło­gie po­czu­cie wza­jem­nej obec­no­ści. Czu­ją się sa­mot­ni i zgu­bie­ni wśród tłu­mu; po­tęż­ny urok wią­że ich, wi­bru­jąc w du­szach ci­chy­mi, po­ry­wa­ją­cy­mi to­na­mi, każe wśród fali ludz­kiej szu­kać sie­bie wy­łącz­nie.

Po­da­jąc jej ja­kąś ry­ci­nę, do­tknął lek­ko pal­ca­mi jej ręki. Po­czu­ła niby ukłu­cie iskry elek­trycz­nej, któ­ra prze­bie­gła i wstrzą­snę­ła całą jej isto­tą. Za­drża­ła – wszyst­ka krew rzu­ci­ła się do ser­ca, zo­sta­wia­jąc lica okry­te mar­mu­ro­wą bla­do­ścią.

Wo­ko­ło to­czy się gwar­na i pu­sta roz­mo­wa. Przy­su­nął swe krze­sło do ko­zet­ki, na któ­rej sie­dzia­ła, przy­sło­niw­szy oczy rzę­sa­mi, zbla­dła i mil­czą­ca ko­bie­ta.

Może chwi­lo­wo ogar­nę­ło go złu­dze­nie, że ta ko­bie­ta do nie­go na­le­ży, że jest jej praw­nym wład­cą i opie­ku­nem. Rysy jego przy­bra­ły wy­raz po­god­ny i su­ro­wy.

Gdy sie­dział tak mil­czą­cy, z ręką opar­tą na jej po­rę­czy, my­śli jego ma­gne­tycz­nym prą­dem, w naj­sub­tel­niej­szych drgnie­niach jej się udzie­la­ły: przy­najm­niej wy­da­wa­ło się jej, że je od­czu­wa.

My­ślał, że gdy­by to oto­cze­nie zmie­ni­ło się na tłum wro­gi i obcy, nic­by go to nie obe­szło i zmia­ny nie od­czuł­by żad­nej, by­le­by ją tyl­ko miał przy so­bie, na­pa­wał się roz­ko­szą jej obec­no­ści i roz­grze­wał ser­ce jej wi­do­kiem, wszę­dzie­by mu było spo­koj­nie i do­brze. Czuł siłę po­rwa­nia się do wiel­kich czy­nów, do ty­ta­nicz­nych wy­sił­ków – ide­om drze­mią­cym w głę­bi jego dusz)', te­raz prze­ja­wia­ją­cym się tyl­ko w bó­lach, go­ry­czy, zwąt­pie­niu, zdo­łał­by wy­wal­czyć pra­wo ist­nie­nia – by­le­by tyl­ko ją wi­dział przy so­bie, mógł dla wy­tchnie­nia, uzno­jo­ne czo­ło do mięk­kich jej dło­ni przy­ci­snąć.

Roz­legł się szmer od­su­wa­nych krze­seł. Kil­ku gra­ją­cych wsta­ło od sto­łu, przy­bli­ża­jąc się do roz­ma­wia­ją­cej gru­py.

Kil­ku po­waż­nych pa­nów chcia­ło za­się­gnąć jego zda­nia, w pew­nej spo­łecz­nej kwe­styi, po­ru­sza­ją­cej na­ów­czas wszyst­kie umy­sły. Prze­su­nął ręką po czo­le i zwró­cił się ku nim z żą­da­ne­mi ob­ja­śnie­nia­mi.

Mło­dzież ze śmie­chem roz­pierz­chła się po sa­lo­nie, jak pta­ki wy­pusz­czo­ne na wol­ność. Miej­sce ich za­ję­ły świe­cą­ce ły­si­ny, do­stoj­ne po­sta­wy i po­waż­ne ge­sta.

Ire­na słu­cha­ła w mil­cze­niu, roz­tar­gnio­na i za­my­ślo­na.

W po­wo­dzi są­dów cięż­ko i su­cho na­uko­wych, gu­bią­cych się w dro­bia­zgo­wym cha­osie, umysł jego ory­en­to­wał się by­stro, za­ta­piał w mro­ki fak­tów i szcze­gó­łów, wy­do­by­wa­jąc z nich myśl prze­wod­nią, błysz­czał jak stal i kra­jał jak dy­ament. Po­glą­dy ude­rza­ją­ce głę­bo­ką praw­dą, wy­ra­żał z dziw­ną ja­sno­ścią i pro­sto­tą.

Pier­wia­stek jego in­te­lek­tu­al­nej wyż­szo­ści wy­ła­niał się ze wzmo­żo­ną, nie­prze­par­tą siłą. A jej się wy­da­wa­ło, że oto przy­szedł na­ko­niec jej Pan, ten, któ­ry nad nią ma pra­wo ży­cia i cier­pie­nia. Z za­mie­ra­ją­cem ser­cem czu­ła jak nad nią obej­mu­je wła­dzę, jak ją po­ry­wa jego du­cho­wa po­tę­ga.

Od­tąd czę­sto wśród roz­gwa­ru dys­put i spo­rów, lub w ci­szy roz­my­ślań wie­czor­nych, ci­snę­ła się jej do gło­wy ana­li­za po­rów­naw­cza – po­kry­wa­jąc jej czo­ło su­ro­wą bla­do­ścią, a oczy wil­got­ną mgłą roz­ma­rze­nia.

Je­dy­na myśl – o tym czło­wie­ku, opa­no­wa­ła ją; wci­ska­ła się we wszyst­kie po­ję­cia, czy­niąc ją nie­zdol­ną do roz­wa­ża­nia ja­kiej­bądź kwe­styi, in­a­czej – jak w sto­sun­ku do tej głów­nej, wy­łącz­nej i wszyst­ko sobą po­chła­nia­ją­cej.

A póź­niej pa­mię­ta ten wie­czór, gdy cho­ra jego mat­ka przy­sła­ła pro­sić swą ulu­bie­ni­cę – a ona ze słów jego po raz pierw­szy nie gu­biąc się w do­my­słach, ja­sno wy­ro­zu­mieć mo­gła, że on ją ko­cha. Któż ser­ce ludz­kie po­jąć zdo­ła? W tej chwi­li wy­zwo­li­ła się z pod uro­ku, jaki daw­niej na nią wy­wie­rał; po­czu­ła peł­niej­szą falę ży­cia roz­pie­ra­ją­cą pier­si. Ogar­nę­ło ją wra­że­nie bez­mier­ne­go try­um­fu i wyż­szo­ści, obu­dzi­ła się za­do­wo­lo­na i pysz­na od­nie­sio­nem zwy­cię­stwem próż­ność ko­bie­ca.

Prze­cha­dza­ła się po po­ko­ju rzeź­wa i we­so­ła, po ustach jej prze­bie­ga­ły fi­glar­ne uśmie­chy. On pa­trzył na nią wzbu­rzo­ny, jak­by prze­ję­ty na­głą nie­na­wi­ścią.

Wkrót­ce po­że­gna­ła jego mat­kę i od­je­cha­ła. Wie­czór był zi­mo­wy, mroź­ny, wi­chu­ra dęła, sy­piąc w oczy ostre­mi igieł­ka­mi lodu, mróz ści­nał od­dech.

Spro­wa­dził ją do po­wo­zu, nic cie­płe­go na sie­bie nie na­rzu­ciw­szy, z od­kry­tą gło­wą, szy­ją i pier­sią.

– Nie je­stem ga­gat­kiem, któ­re­mu lada po­dmuch za­szko­dzić może – od­rzekł z po­nu­rą nie­chę­cią, gdy go pro­si­ła, by się odział.

Zda­wa­ło się, że w jego pier­si sza­le­ją ta­kie bu­rze i bóle, że z przy­jem­no­ścią na­sta­wiał ją wi­chrom, któ­re chło­dzi­ły i uspa­ka­ja­ły roz­pa­lo­ną gło­wę.

Te­raz do­pie­ro za­uwa­ży­ła, jak w ostat­nich cza­sach ze­szczu­plał, bla­do i mi­zer­nie wy­glą­dał. I ob­ję­ła ją ża­łość bez­mier­na.

W kil­ka dni póź­niej oglą­da­ła świe­żo przy­by­łą, ru­cho­mą ga­le­ryę ob­ra­zów. Dzień był świą­tecz­ny, tłum prze­su­wał się i na­peł­niał salę.

Na­gle uj­rza­ła wy­nu­rza­ją­cą się z ście­śnio­nej masy jego wy­so­ką po­stać. Po­czu­ła, jak go­rą­ca fala krwi przy­pły­wa jej do gło­wy, ob­le­wa­jąc łuną czo­ło, twarz i szy­ję. W oczach jej po­ciem­nia­ło. Pod­nio­sła bi­no­kle do oczu, usi­łu­jąc niby roz­pa­trzeć ja­kiś szcze­gół ob­ra­zu.

On był po­sęp­ny i roz­draż­nio­ny. Pro­si­ła go, aby się za­trzy­mał chwi­lę. Od­mó­wił. Po­czu­ła na­gle, że z jego odej­ściem w tłu­mie tym zro­bi się wiel­ka pust­ka. Cierp­kie uczu­cie osa­mot­nie­nia ści­snę­ło jej pier­si. Ser­ce jej wy­ry­wa­ło się ku nie­mu.

Sta­nę­ła przed ja­kimś ob­ra­zem i oglą­da­ła go z po­zor­ną uwa­gą – nie pa­trząc na od­cho­dzą­ce­go.

Tę­sk­no­ta dar­ła ją szpo­na­mi. On ju­tro uda­je się w kil­ku­ty­go­dnio­wą po­dróż, przed od­jaz­dem go nie spo­tka.

Po­wo­li za­czę­ła roz­róż­niać przed­mio­ty, na któ­re pa­trzy­ła. Ob­raz przed­sta­wiał wnę­trze cha­ty wy­gnań­ców. Ubó­stwo, cier­pie­nie, nę­dza. Po­my­śla­ła, że w tej cha­cie, mo­gła­by być bar­dzo szczę­śli­wa.

Wró­ciw­szy, usu­nę­ła się do swe­go po­ko­ju i upa­dła na łóż­ko, za­kry­wa­jąc twarz rę­ko­ma. Bu­rza w niej hu­cza­ła; prze­la­ty­wa­ła, po­ry­wa­jąc wi­chrem my­śli sza­mo­cą­cych się i bez­ład­nych, wstrzą­sa­jąc hu­ra­ga­nem uczuć sprzecz­nych a roz­sza­la­łych jak ży­wio­ły. Ser­ce jej tak­że roz­hu­la­ło się; za­wie­si­ło pra­wi­dło­we, re­gu­lar­ne ude­rze­nia, a rzu­ci­ło się w przy­spie­szo­nych pod­sko­kach, nie­sfor­ne i dzi­kie, jak ptak zła­pa­ny, jak­by chcia­ło roz­bić klat­kę. Cier­pia­ła bez świa­do­mo­ści, bez pa­mię­ci, nie zda­jąc so­bie spra­wy – jak zwie­rzę ra­nio­ne, tłu­miąc wy­ry­wa­ją­ce się z ust krzy­ki. Na­gle ze­rwa­ła się i usia­dła. W przy­le­głym po­ko­ju usły­sza­ła jego głos.

Ze­rwa­ła się i nie rzu­ciw­szy na­wet okiem

W zwier­cia­dło na swą twarz wzbu­rzo­ną i roz­go­rącz­ko­wa­ną, nie po­pra­wiw­szy roz­rzu­co­nych wło­sów – bie­gła na­prze­ciw nie­mu.

Za drzwia­mi roz­legł się zno­wu jego głos: drga­ły w nim ja­kieś ra­do­sne nuty, dźwię­cza­ło we­se­le. Za­trzy­ma­ła się, z szy­ją wy­cią­gnię­tą i gło­wą trwoż­nie w tam­tym kie­run­ku zwró­co­ną. Prze­mo­cą twarz uło­ży­ła do zwy­kłych li­nii, ochło­nę­ła i uspo­ko­iła się.

W ja­dal­ni, on, w po­dróż­nem już ubra­niu, roz­ma­wiał z jej mę­żem. Ru­chy miał oży­wio­ne, czo­ło mu pro­mie­nia­ło, wzrok ja­śniał ja­kimś go­rą­cym bla­skiem.

Od pro­gu już, oczy jej bie­gły ku nie­mu, szczę­śli­we, pro­mien­ne i roz­ko­cha­ne. – Od­wró­cił się, i w twa­rzy jej za­to­pił chci­we spoj­rze­nie… Na­prze­ciw, krzą­ta­jąc się koło za­sta­wy, sta­ła gru­ba, ospo­wa­ta słu­żą­ca i sprzą­ta­jąc coś bar­dzo po­wo­li ze sto­łu, wle­pi­ła w nich oczy bez­myśl­ne a zło­śli­we.

Czo­ło Ire­ny po­kry­ło się chmu­rą wsty­du. Pierw­szy raz po­chy­li­ła gło­wę. Sie­dzia­ła te­raz, smut­na i zmę­czo­na, trzy­ma­jąc na ko­la­nach có­recz­kę. On ry­so­wał dziec­ku ja­kieś zwie­rzę­ta, roz­pra­wia­jąc wciąż z pa­nem To­ma­szem. Na­po­mknął coś o po­trze­bie su­ro­we­go po­stę­po­wa­nia z dzieć­mi, o nie­wo­li, jaką ma­cie­rzyń­stwo obar­cza ko­bie­tę.

– A jed­nak­że one mi są droż­sze nad szczę­ście samo – wy­mó­wi­ła ci­cho, w za­my­śle­niu.

Mąż za­brał go do swe­go ga­bi­ne­tu na ja­kąś kon­fe­ren­cyą biu­ro­wą. Ire­na cho­dzi­ła po po­ko­ju wzbu­rzo­na. Ja­kiś we­wnętrz­ny nie­po­kój gnał ją, i nie po­zwa­lał ani chwi­li za­trzy­mać się na miej­scu. Na­ko­niec uka­za­li się.

– Od­da­ję ci go­ścia – rzekł mąż jo­wial­nie od pro­gu – nie męcz­że go dłu­go: ma jesz­cze dużo za­ję­cia przed wy­jaz­dem.

Stał przy nich: ocie­rał fu­la­rem spo­co­ną twarz i czer­wo­ną szy­ję, wy­dy­mał śmie­chem po­licz­ki i prze­wa­lał się z nogi na nogę.

Po­da­li so­bie dło­nie, wy­mó­wi­li kil­ka słów zwy­czaj­nych. On jak­by się ocią­ga­jąc – i opa­no­wu­jąc siłą woli – oży­wio­ny i nie­spo­koj­ny – od­szedł. Dziw­na rzecz, roz­sta­wa­li się prze­cież z sobą na dłu­go, ani jed­ne­go cie­płe­go sło­wa nie za­mie­niw­szy – a jed­nak on był ra­do­ścią wrzą­cy – ona choć smut­na i znę­ka­na, ale pro­mien­na. W wej­rze­niach swych od­czy­ta­li wza­jem­ną mi­łość. Czu­li, że łą­czy ich.

wiel­ka spój­nia serc – i bez słów so­bie wie­rzy­li.

W pa­mię­ci swej uprzy­tom­nia każ­dy jego ruch i spoj­rze­nie. Pod cza­rem tych wspo­mnień upły­wa­ły jej nie­raz go­dzi­ny, dzia­ła­jąc, jak upa­ja­ją­ca tru­ci­zna.

I te­raz od­twa­rza so­bie mękę roz­łą­ki – i po­wi­ta­nia.

We­szła ci­chym, nie­pew­nym kro­kiem do sa­lo­nu. Pa­mię­ta, jak kon­wul­syj­nie rzu­ci­ło się jej ser­ce, gdy zo­ba­czy­ła sto­ją­cą przed ko­min­kiem wy­so­ką po­stać mę­ską. Wy­cią­gnę­ła do nie­go rękę i usia­dła na ma­łej, w rogu sto­ją­cej ka­nap­ce.

Bla­da lam­pa ła­god­nem świa­tłem ob­le­wa­ła błę­kit­ny sa­lon. Na ja­snem tle ry­so­wa­ły się pro­ste li­nie jego pro­fi­lu i ciem­no­wło­sa, lek­ko po­chy­lo­na gło­wa. Wo­ko­ło ci­sza. Męża w domu nie było.

Przy­szło jej na myśl, że ro­dzi­ce, wy­da­jąc cór­kę za nie­mi­łe­go jej czło­wie­ka, z góry już stwa­rza­ją po­dob­ną sy­tu­acyą. I ogar­nął ją cierp­ki nie­smak.

On w roz­tar­gnie­niu opo­wia­dał wra­że­nia z po­by­tu w sto­li­cy, od­da­wał ukło­ny od zna­jo­mych. Głos jego drżał lek­ko, prze­ję­ty roz – kosz­nem wzru­sze­niem, czo­ło ja­śnia­ło go­rą­cą bla­do­ścią. Może on tak­że, w cza­sie dłu­gich go­dzin roz­sta­nia, dnie i nocy my­ślał o tej chwi­li?

Po­wstał, zbli­żył się do niej, jak­by cią­gnię­ty nie­prze­par­tą siłą. Zda­wa­ło się, że chce ją ogar­nąć ra­mio­na­mi, przy­ci­snąć do stę­sk­nio­nej pier­si. – Ona sie­dzia­ła po­sęp­na i nie­ru­cho­ma. Nie­wy­mow­na go­rycz i nie­za­do­wo­le­nie za­le­wa­ły jej pier­si.

Roz­mo­wa rwa­ła się co chwi­la. Sło­wa z trud­no­ścią prze­ci­ska­ły się jej na usta. Gar­dło jej zdła­wił ja­kiś kurcz spa­zma­tycz­ny, na­da­jąc gło­so­wi dziw­ny dźwięk, głu­chy, stłu­mio­ny i nie­przy­jem­ny.

Mąż po­wró­cił na­resz­cie. Sie­dział przy sto­li­ku, gru­by, krót­ki, z ob­wi­słym pod­bród­kiem i na­brzę­kłe­mi nie­zdro­wą tłu­sto­ścią po­licz­ka­mi, pa­lił cy­ga­ro i po­pi­jał her­ba­tę.

– Moż­na­by są­dzić, żeś się za­ko­cha­ła – za­uwa­żył, pa­trząc na żonę, po któ­rej twa­rzy mknę­ły bla­do­ści i ru­mień­ce.

Pró­bo­wa­ła uśmie­chać się drga­ją­ce­mi usta­mi; ale uśmiech ścią­gnął war­gi kur­czo­wym bó­lem, zdła­wio­ny tak – jak głos.

W oczach go­ścia po­ja­wia­ło się co­raz bar – dziej ro­sną­ce zdzi­wie­nie. Ona sie­dzia­ła, jak gdy­by my­śla­mi nie­przy­tom­na, wstrzą­sa­jąc się, gdy do niej mó­wio­no.

Mąż oka­zy­wał jej wie­le tro­skli­wo­ści. Przy sto­le za­chę­cał do ja­dła, pod­su­wał roz­ma­ite po­tra­wy – w koń­cu roz­gnie­wał się.

– Nie mo­gła­byś też po­sta­rać się być tro­chę we­sel­szą? – choć­by przez grzecz­ność dla go­ścia? Wiesz prze­cie, że na wi­dok za­sę­pio­nej twa­rzy ape­tyt tra­cę. Inne ko­bie­ty śmie­chem i szcze­bio­tem dom na­peł­nia­ją; two­ja obec­ność naj­le­piej uspo­so­bio­ne­mu hu­mor od­bie­rze…

Zda­wa­ło się jej, że w oczach tam­te­go czy­ta ten­że sam wy­rzut:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: