Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pod Wędrownym Aniołem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,25
Najniższa cena z 30 dni: 14,90 zł

Pod Wędrownym Aniołem - ebook

Nie wygrałam w totolotka. Nie dostałam spadku po bogatej ciotce. Porzuciłam codzienność znaną, bezpieczną, choć niekoniecznie satysfakcjonującą. Zaryzykowałam. Razem z mężem i dziećmi wyruszyłam w drogę, nie wiedząc, co kryje się za kolejnym zakrętem.

Szklarska Poręba. Nowe miejsca, nowi ludzie, nowe ścieżki. Przeszkody i fascynacje. Perypetie remontowe, wędrówki śladami artystów, odkrywanie ludzkich losów zaplątanych w wielką historię. Poezja i proza życia.

Bywa różnie. Czasami bardzo trudno. Ale nie zamieniłabym tej mojej ścieżki na żadną inną.

I o tym właśnie mówi ta opowieść.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-359-6
Rozmiar pliku: 5,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autorki

To bardzo osobista książka. Opowiada o drodze, która przywiodła mnie do Szklarskiej Poręby, o odkrywaniu nowych ścieżek i spotkaniach z ludźmi.

Kilka imion, szczegóły i czas części zdarzeń zostały zmienione. Z różnych powodów nie wspominam również niektórych ważnych dla mnie w tamtym czasie osób. Ale pragnę podziękować wszystkim, którzy mnie wspierali, przyjęli życzliwie, towarzyszyli na nowych ścieżkach i pomogli w zbieraniu materiałów:

Ewie Dorocie Malinowskiej-Grupińskiej i Dorocie Koman za zachętę do napisania tej książki, jej ostateczny kształt i wszystko, co po drodze,

kierownik Domu Carla i Gerharta Hauptmannów, Oddział Muzeum Karkonoskiego Bożenie Danielskiej i dr. Przemysławowi Wiaterowi za konsultacje, pomoc w poszukiwaniu i udostępnienie materiałów historycznych,

dyrektor Muzeum Karkonoskiego Gabrieli Zawile i kierownikowi Archiwum Państwowego we Wrocławiu, Oddział w Jeleniej Górze Ivonowi Łaborewiczowi, prof. Krzysztofowi Kuczyńskiemu, Bohdanowi Ginterowi, Annie Sztaudynger-Kaliszewicz, Janinie Gerczak, Tomaszowi Olszewskiemu, Mai i Kai Naumowicz za udostępnienie zdjęć i materiałów,

kierownik Miejskiej Biblioteki Publicznej Halinie Szyl i Katarzynie Gogolewskiej za pomoc w poszukiwaniu materiałów nawet gdy biblioteka była nieczynna,

Renacie i Bolesławowi Góralewiczom za gościnę w Polnym Krzewie,

Joannie Zwoleńskiej, dr Anicie Stefańskiej, Korynie Opali-Rybce, Stanisławie Brzozowskiej, Gabrieli Bieszke, Ewie Stępień, Barbarze Piórko, Wacławowi Jędrzejczakowi, Karolinie Piór-Roman, Beacie i Adamowi Jelonkom, Barbarze Piś, Marianowi Capowi, Czesławowi Wilczyńskiemu, Sandrze Nejranowskiej, Agacie Lachowicz, Sławomirowi Słupkowi, Darkowi Gołębiewskiemu, Markowi Parcejowi, Grzegorzowi Pawłowskiemu za spotkania i opowieści,

Aldonie Żyjewskiej za zdjęcia i towarzyszenie mi przy pisaniu książki,

Beacie Sowie, Uli Serewis, Adze Ostrowskiej, Edycie Szałek, Danusi Szauer, Ani Potrzeszcz, Ani Kosmendzie, Beacie i Maciejowi Staniszom, Kasi Barbarowicz, Reni Turek, Asi Depcie, Józi Janik, Ani Ryś, Marcie Nosidlak, Asi zza Płota, Babeczkom i Rodzynkowi z UTW, Kasi Czarneckiej, Gosi ze Szczecina za towarzyszenie mi na nowych ścieżkach i wsparcie na różnych etapach pisania,

mojej Rodzinie za wyrozumiałość.

A książkę dedykuję ludziom spotkanym po drodze…Prolog

Dla mnie to pierwsze spotkanie było za krótkie. Jej wystarczyło.

Zdążyła mnie oczarować.

Przywitała deszczem, błysnęła tęczą, zawirowała suknią z mgieł. Pozwoliła poczuć chłodną gładkość skał i miękką zieloność mchu, szeptem górskich strumieni obiecywała, że to tylko przedsmak…

Na miejsce pierwszej randki wybrała Muzeum Ziemi JUNA – stary kamienny dom, który przetrwał wiele.

Pragnęła oszołomić mnie bogactwem skarbów? Czy też liczyła na to, że poczuję historie, którymi przesiąkły kamienne mury? A może po prostu chciała, żebym kupiła tam broszkę z agatem? Agat wzmacnia pewność siebie, sprzyja akceptacji wydarzeń i dodaje odwagi, żeby zacząć coś na nowo. Wiedziała, że mi się przyda.

Nie pokazała mi wiele. Nie zdradziła żadnej ze swoich tajemnic. Rozbudziła pragnienie, nie dając możliwości zaspokojenia.

Wyjeżdżałam ze Szklarskiej Poręby z niedosytem.

Nie wiedziałam jeszcze, że za kilka lat tu wrócę. Że znajdę tu swój dom.

Ona wiedziała.

Muzeum Ziemi JUNARozdział I

To jest moja opowieść.

Chociaż cała nasza rodzina uczestniczyła w tych samych wydarzeniach, każde z nas opowiedziałoby pewnie trochę inną historię.

Ale to jest moja opowieść...

W którym momencie więc powinnam ją rozpocząć?

Jurek (mój mąż) zacząłby pewnie od sierpniowego popołudnia, kiedy po dwumiesięcznej wakacyjnej nieobecności wróciliśmy do domu i z zaskoczeniem odkryliśmy, że za oknami wyrosła nam galeria handlowa.

Wyjeżdżając, wiedzieliśmy już, że tak będzie. Wiedzieliśmy o tym od jakiegoś czasu. Nasza kilkumiesięczna walka w obronie skrawka ziemi i słońca za oknem od początku skazana była na przegraną. Ale co innego wiedzieć, a co innego poczuć, że w domu nagle zrobiło się ciemniej, a na przydomowym trawniku, gdzie lubiliśmy rozkładać leżaki i pić kawę, słońce nie świeci już tak długo jak dawniej.

Opowieść Jurka zaczęłaby się więc od chwili, kiedy po przyjeździe z Mazur, gdzie przestrzeni, słońca i zieleni nie brakowało, usiadł przed domem na leżaku i poczuł różnicę. Nic wtedy nie powiedział. Tylko siedział i patrzył. Słońce powoli chowało się za galerię handlową, a on coraz bardziej odczuwał różnicę.

Ja jej wtedy jeszcze nie dostrzegłam. Pochłonięta rozpakowywaniem i nadrabianiem zaległości towarzyskich z sąsiadką Beatką nie zwróciłam uwagi ani na tę różnicę, ani na nagłą zmianę nastroju mojego męża…

Opowieść Alka (mój syn, wówczas szesnastolatek) miałaby zapewne swój początek w momencie, kiedy uświadomił sobie, że to, co uważał za nieszkodliwe mrzonki rodziców (a niech sobie starzy pogadają, i tak nic z tego nie będzie) staje się coraz bardziej prawdopodobne. Poszukiwanie nowej szkoły dla niego na drugim końcu Polski, podpisana przedwstępna umowa kupna domu, wystawione na sprzedaż mieszkanie, w którym mieszkał od urodzenia…

– Tata powiedział, że będę miała kota i huśtawkę! – tak mogłaby zacząć swą opowieść niespełna czteroletnia wówczas Julka.

A opowieść Oli? Naszej najstarszej córki, która studiowała w Szczecinie i widywaliśmy ją tylko w weekendy. Czy zaczęłaby się słowami: „Moi rodzice zwariowali!”? Czy też opinię na temat naszej decyzji Ola zachowałaby dla siebie, bo cóż to pomoże? Nie zmieni faktu, że do rodzinnego domu będzie teraz miała cztery razy dalej i będzie tam przyjeżdżać dużo rzadziej. Trudno. Zresztą po studiach i tak nie zamierzała wracać do Gryfic.

Ale to przecież moja opowieść. Mogę więc ją zacząć nawet kilkanaście lat wcześniej…

– Wszyscy, którzy mają ochotę na lody! – woła stojąca w środku koła Beata.

Szuranie krzeseł, harmider, przepychanki. Wszyscy (oprócz Agnieszki, która jest przeziębiona i mimo upału nie zdjęła swetra) szybko zamieniają się miejscami. Beata znajduje wolne krzesło. Na środku zostaje Krysia.

Rozczochrany dzieciak zza płotu oblizuje się i przełyka ślinę. Pewnie też miałby ochotę na lody. Udaje, że czyści rower, ale już od dłuższego czasu przygląda nam się jak małpom w zoo. Próbuję zobaczyć tę scenę jego oczami – kilkanaście kobitek i dwóch facetów biegających od krzesła do krzesła – tego nie widuje się codziennie.

– A tym co odbiło? – Facet w brudnej podkoszulce, który pojawił się za plecami chłopaka, nie sili się na dyskrecję.

– Nauczyciele – odpowiada dzieciak z miną człowieka, który niejedno już zza tego płotu widział. A może jednak widział? Skąd ja wiem, co tu wyprawiają uczestnicy innych kursów i na co ten dzieciak się napatrzył?

– Nauczyciele?! Chyba z wariatkowa! – Facet spluwa z pogardą i znika za drzwiami komórki.

Rzeczywiście, dla patrzącego z boku musimy wyglądać trochę dziwnie. Stare konie rozemocjonowane dziecięcą zabawą. Muszę przyznać, że mnie też wzięło. No cóż, od kilku lat na co dzień jestem matką, więc od święta mogę na chwilę stać się dzieckiem. Zawsze to jakaś odmiana, oderwanie od zupek, kupek, pieluszek (tetrowych, pampersy tylko na noc i na szczególne okazje), wyrzynających się ząbków, rozbitych kolan, prania, gotowania, sprzątania. A wszystko to w imię rozwoju zawodowego. Bo to przecież kurs terapii pedagogicznej. Zajęcia integracyjne. Nie biegamy między tymi krzesłami dla fanaberii, tylko wzbogacamy swój warsztat pracy.

– Aśka, a ty co? Przecież ty też masz sandały! – przywołuje mnie do porządku Wioleta.

Zamyśliłam się i nie słyszałam ostatniego hasła, wstaję więc posłusznie, ustępując miejsca Wiolecie.

– Wystarczy. Siadajcie, dziewczyny. Widzę, że wam się podobało? – uśmiecha się prowadząca zajęcia Elżbieta. – Dzieciaki też lubią tę zabawę. A teraz dla odmiany proponuję coś spokojniejszego. Weźcie kartki i pisaki w takich kolorach, na jakie macie ochotę, i zróbcie listę swoich marzeń.

Sięgam po pierwszą z brzegu kartkę i pisak, nie zwracając uwagi na kolor. Lista marzeń? Ale wymyśliła!

Zapada cisza, w której słychać tylko skrzypienie pisaków przesuwających się po papierze. Chłopak zza płotu chyba uznał, że spektakl się skończył, bo opuścił stanowisko obserwacyjne. Anka zapisała prawie całą kartkę, Wioleta sięga po drugą, nawet Kaśka, która przez dłuższy czas przygryzała pisak, wpatrując się w niebo, już zabrała się za pisanie. Wszyscy posłusznie wykonują ćwiczenie, wszyscy oprócz mnie, bo ja właśnie uświadomiłam sobie, że nie mam marzeń. Mam cele, plany, zobowiązania, ale nie mam marzeń. Ani jednego! A przecież kiedyś miałam ich tak wiele… Może to jest cecha dorosłości, może z marzeń się wyrasta? Nie wiem, czy moje przyjaciółki je mają, czy Jurek o czymś marzy. A moja mama, siostra, brat? Nie mam pojęcia. Nie rozmawiamy o marzeniach.

– A teraz – mówi Ela – przyjrzyjcie się swojej liście i wybierzcie tylko jedno marzenie – takie, na którym najbardziej wam zależy.

– A nie mogą być dwa? – Wioleta próbuje metody Abrahama.

Ale z Bogiem łatwiej coś utargować niż z Elą.

– Tylko jedno. Najważniejsze.

A potem ludzie w kręgu zaczynają opowiadać o swoich marzeniach. Nie słucham, co mówią, rozpaczliwie myślę, co powiedzieć, gdy przyjdzie moja kolej. Nie muszę nic mówić, nie ma obowiązku, ale, kurczę, chciałabym mieć jakieś marzenie! Głos zabierają wszyscy, nawet Anita, która odzywa się bardzo rzadko, teraz z rumieńcami na twarzy opowiada o upragnionej podróży. Po Anicie jest Ewa, a za nią ja. Otwieram usta, żeby powiedzieć, że nie mam marzeń. I nagle… mówię coś zupełnie innego:

– Moim marzeniem jest napisać książkę, zobaczyć ją wydrukowaną, poczuć w dłoniach jej ciężar, wdychać zapach świeżego druku… – Z zaskoczeniem przysłuchuję się własnym słowom i czuję, że to jest właśnie to. Wreszcie je odnalazłam! Marzenie z dzieciństwa… ukryte gdzieś w głębi z obawy przed wyśmianiem, przysypane przekonaniami o tym, co jest możliwe, a co nieosiągalne, marzenie zapomniane, a jednocześnie największe.

Słowa płyną w świat, a marzenie zakorzenia się w sercu z nieśmiałą nadzieją, że może kiedyś… w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości…

Od tamtej chwili minęło kilka lat. Marzenie dojrzewało, ale mnie ciągle brakowało odwagi. I wiary, że potrafię.

Aż kiedyś w „Twoim Stylu” znalazłam ogłoszenie o konkursie. Pamiętam dokładnie ten moment. Leżałam na plaży nad mazurskim jeziorem Garbas, krople wody z włosów kapały na gazetę, słońce prażyło niemiłosiernie, ale zwinięty suchy liść, który właśnie spadł z drzewa, przypomniał mi, że lato, niestety, nie trwa wiecznie i listopada z kalendarza wymazać się nie da. A na zdjęciach w gazecie piękny hotel w górach, basen, jacuzzi, zrelaksowana kobieta na łóżku do masażu… Ach, popływać w takim basenie w listopadzie, popławić się trochę w luksusie, zapomnieć, że pada i wieje… Marzenie!

I nagle okazuje się, że spełnienie marzenia jest w zasięgu ręki. Wystarczy wygrać konkurs na hit dwudziestolecia firmy Dr Irena Eris! Zadanie konkursowe polega na zareklamowaniu jakiegoś kosmetyku tej firmy w dowolnej formie, a nagrodą jest czterodniowy pobyt w Hotelu SPA Dr Irena Eris w Krynicy, a tam masaże, zabiegi, kolacja z Ireną Eris, spotkanie z dziennikarkami „Twojego Stylu” i inne atrakcje.

Chwyciłam za pióro, napisałam opowiadanie z pudrem w tle i w ten oto sposób znalazłam się w Krynicy wraz z dziewiętnastoma innymi laureatkami. To były zaczarowane dni. Przez kilka następnych lat, gdy tylko dopadała mnie chandra, myślami przenosiłam się do tamtych chwil.

Ale najważniejsze były dla mnie słowa, które tam usłyszałam od jednej z jurorek. Powiedziała, że mam lekkie pióro, i spytała, czy jeszcze coś piszę. Te słowa miały taką moc, że przekreśliły ocenę mojej polonistki z liceum, od której po pierwszym wypracowaniu w pierwszej klasie usłyszałam, że raczej mam zdolności do nauk ścisłych, a nie humanistycznych. Podarłam wtedy moje wiersze, a trzy nieprzygotowania, jakie można było mieć w semestrze, wykorzystywałam zawsze na niepisanie wypracowań.

Jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniłam do Jurka i powiedziałam:

– A ja napiszę książkę!

Nie wiem, po co w drodze powrotnej był mi bilet w wagonie sypialnym, skoro oprócz tego kupiłam jeszcze zeszyt i długopis. I całą noc pisałam. Jakieś wiersze, wspomnienia z Krynicy, pomysły na opowiadania. Więzione tyle lat słowa wszystkie naraz chciały wydostać się na wolność, a ja ledwie nadążałam z ich zapisywaniem. Z zeszytem nie rozstawałam się przez najbliższe tygodnie. Wieczorem kładłam go przy łóżku i niejednokrotnie w nocy zapalałam światło, żeby zanotować coś, co niespodziewanie przyszło mi do głowy. Rano, gdy szłam do pracy, wkładałam zeszyt do torebki. Przez kilka miesięcy żyłam jak w transie.

Praca, dom, rodzina, spotkania ze znajomymi, codzienne obowiązki i małe przyjemności – z pozoru moje życie wyglądało jak dawniej, ale wystarczył drobny impuls i już przenosiłam się w świat wyobraźni. Tam dopiero oddychałam pełną piersią, a wykradzione rzeczywistości skrawki szukały swojego miejsca w opowieściach. I tak zagubione pióro mojego siostrzeńca odnalazło się w wierszu Chochliki, przeczytany w „Zwierciadle” artykuł o śmiechoterapii zaowocował Humorkowem, wiosenny spacer wypączkował Kotkami w pączkach, na wykładzie profesor Marty Bogdanowicz na temat dysleksji narodził się Nibyryjek, a z kłótni moich dzieci wykiełkowała Historia srebrnego talizmanu.

Kiedy napisałam kilkanaście wierszy dla dzieci, naiwnie pomyślałam, że teraz to już z górki, a przed oczami miałam wizję skrzynki mejlowej zapełnionej intratnymi ofertami od zachwyconych wydawców. Ale żeby wydawcy mieli się czym zachwycać, należało im najpierw źródło zachwytu dostarczyć. Buszowałam więc przez kilka godzin w dziale dziecięcym EMPiK-u, pracowicie wypisując z książek adresy wydawnictw i wzbudzając tym czujność ochroniarza, który raz za razem zerkał na mnie podejrzliwie. Następnie odwiedziłam jeszcze kilka mniejszych księgarni i przejrzałam internet. Zadzwoniłam do kilkunastu wydawnictw, dowiedziałam się, czy mogę przesłać propozycję wydawniczą, a jeśli tak, to w jakiej formie. A potem wysłałam moje „dziecko” w świat. W formie elektronicznej lub drukowanej w zależności od życzenia wydawców.

Czekałam.

Mijały dni, tygodnie, miesiące…

Dzwoniłam do wydawnictw, dopytując, czy przesyłka dotarła, czy przeczytali, a skoro jeszcze nie, to kiedy mogłabym się dowiedzieć o losy moich wierszy i z kim w tej sprawie rozmawiać. Usłyszałam kilka odpowiedzi wymijających, przełknęłam kilka odmownych. Nadzieja na wydanie książki kurczyła się jak wełniany sweter wyprany w gorącej wodzie. A gdy była już mniejsza od lalczynego ubranka, dostałam mejl.

Czytałam raz, drugi, trzeci, nie wierząc własnym oczom. Znalazłam wydawcę! Chcą wydać moje wiersze w serii Zaczarowane rymowanki. Dziesięć książeczek, w każdej po jednym wierszyku.

A potem minęło jeszcze kilka miesięcy i wreszcie nadszedł ten wyczekiwany moment, kiedy drżącymi rękami rozpakowywałam paczkę z egzemplarzami autorskimi. Chochliki łobuzersko uśmiechały się do mnie z okładki, Nibyryjek nieśmiało wystawiał czułki spod kołdry. Otworzyłam książkę. Czułam w rękach jej ciężar (niewielki wprawdzie, ale zawsze coś), wdychałam zapach świeżego druku, czytałam własne słowa, które niedługo będą mogli przeczytać i inni. Nieosiągalne stało się możliwe.

Trzymałam w rękach spełnione marzenie.

Zbiegi okoliczności, nitki ludzkich dróg przecinające się w określonym momencie, impulsy…

Czasami myślę, co by było, gdyby okoliczności ułożyły się inaczej? Gdyby Elżbieta na zajęciach zaproponowała inne ćwiczenia, gdybym nie pojechała do Krynicy i nie usłyszała tych kilku słów? Czy wtedy marzenie z dzieciństwa odnalazłoby do mnie drogę? Czy zaczęłabym pisać? I czy wystarczyłoby mi odwagi, żeby szukać wydawcy?

A jeśli nie przekonałabym się, że można osiągnąć coś, co na pierwszy rzut oka wydaje się niemożliwe, czy odważyłabym się zostawić to, co znajome, i wyruszyć na poszukiwanie nowych ścieżek?

Wiatrowskaz na wieży willi ZakrętRozdział II

– Dłużej nie wytrzymam!

Patrzę na Jurka zaskoczona. Słońce świeci, liście złocą się na drzewach, buczyny chrupią pod kołami roweru, między mną a Jurkiem wszystko jest OK (w każdym razie tak mi się wydaje), mamy weekend, a za sobą i przed sobą zwyczajny tydzień bez żadnych nieprzyjemności, więc o co mu chodzi?

– Nie widzisz, co się ze mną dzieje?

Nie widzę. W każdym razie do tej pory niczego nie zauważyłam. Ale teraz uświadamiam sobie, że ostatnio mój mąż jest jakiś przygnębiony i przesypia prawie całe popołudnia. Właściwie ciągnie się to chyba od końca wakacji. Najpierw myślałam, że początek roku szkolnego tak na niego wpływa, wiadomo, jak to jest we wrześniu, zanim uczniowie i nauczyciele wskoczą na nowo w szkolne tryby. Potem przywykłam do jego nowych zwyczajów i przestałam zwracać na nie uwagę.

– Nie chcę do końca życia patrzeć na betonową ścianę za oknem! Mam dość szkoły i papierologii! Gdybym mógł liczyć na wcześniejszą emeryturę, siedem lat w szkole jakoś bym przeżył, ale dwudziestu jeden nie wytrzymam! Zmieńmy coś, zanim będzie za późno!

– Masz jakiś pomysł?

– Turystyka. Oboje lubimy to robić. Gdyby udało się zwiększyć zyski…

Od dobrych kilku lat w czasie wakacji zajmujemy się wynajmem pokoi gościnnych na Mazurach w Starych Juchach (skąd pochodzi Jurek), zaczęliśmy jako pośrednicy, teraz mamy tam własny dom. Ta działalność przynosi dodatkowy zarobek, ale absolutnie nie dałoby się z tego wyżyć. Mamy jeszcze działkę w Zawadach Ełckich, pięknie położoną, z kawałkiem lasu i dostępem do jeziora. Myśleliśmy o postawieniu tam domków w bliżej nieokreślonej przyszłości, ale nawet gdyby te domki już tam stały, przez kilka letnich tygodni i tak nie zdołałyby przynieść zysku wystarczającego na utrzymanie rodziny.

– Na Mazurach sezon jest za krótki. Nie mamy szans.

– Niestety. Musielibyśmy mieć dużo, dużo więcej pokoi, no i jeszcze je zapełnić – wzdycha Jurek. – To nierealne. Trzeba poszukać miejsca, gdzie sezon jest dłuższy. Myślałem o górach…

– Nie lubię wysokich gór. Są ostre, groźne – protestuję.

– Nie myślałem o wysokich. Tatry, Pieniny – nie… Bieszczady też nie.

– A Sudety?

Po co ja w ogóle zadaję to pytanie, skoro wiem, że to nierealne. Tu w Gryficach mamy pracę, mieszkanie, znajomych, przez dwadzieścia lat trochę oswoiliśmy to miasteczko. I mielibyśmy w obcym miejscu zaczynać od nowa? Nie mamy pieniędzy, nie mamy możliwości, nie możemy przecież tak wszystkiego rzucić i zaryzykować.

– Sudety? Czemu nie? – Jurek uśmiecha się, a ja próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziałam jego uśmiech.

– To nierealne. Nie mamy pieniędzy. A poza tym jak zostawić to wszystko? Oboje mamy stałą pracę – jaka ta pensja jest, taka jest, ale zawsze pewna, a tak goście przyjadą albo nie przyjadą… I co wtedy? Zęby w ścianę? Gdzie znajdziemy pracę?

– Ja nie zamierzam szukać. Nie chcę pracować w szkole. Przy dużym domu zawsze znajdzie się coś do roboty. A pieniądze? Sprzedamy działkę w Zawadach, mieszkanie, w ostateczności dom w Starych Juchach – trochę się uzbiera.

– Myślisz, że tak łatwo znaleźć kupca? A jeśli nawet sprzedamy, czy to wystarczy, żeby kupić dom albo wybudować, a potem go utrzymać? – Widzę, jak w jego oczach gaśnie uśmiech, ale dodaję bezlitośnie: – To nierealne.

– Dlaczego ty widzisz tylko same przeszkody?

– Bo ty ich nie widzisz.

Słońce świeci nadal, liście złocą się na drzewach, buczyny chrupią pod kołami roweru, jedziemy obok siebie – niby razem, a jednak osobno. Nie wiem, jakimi ścieżkami wędrują myśli mojego męża, ja zastanawiam się nad jego ostatnim pytaniem i moją odpowiedzią. To prawda, że mam tendencję do wynajdowania przeszkód i szukania dziury w całym, a poza tym trudno mi podjąć jakąkolwiek decyzję. I nie chodzi tu nawet o decyzje, które mogłyby wywrócić życie do góry nogami, ale o takie z pozoru proste i niewiele znaczące jak wybór kafelków do łazienki, farby na ściany czy też garnków.

Pamiętam nasz pierwszy wspólny zakup po ślubie – dywan w geometryczne wzory w kolorze kawy z mlekiem i czekolady, zdobyty w czasach, gdy sklepy świeciły pustkami. Właściwie mi się podobał, ale przecież dywan kupuje się na co najmniej kilka lat. I potem trzeba z nim mieszkać. Patrzeć na niego codziennie. Należy więc dobrze przemyśleć tę decyzję. To co, że w sklepie jest tylko pięć dywanów do wyboru i tylko ten jeden mi się podoba. Co z tego, że to już siódmy sklep i ostatni, a w żadnym innym nie było nic ciekawego. Ale przecież kiedyś będzie nowa dostawa. Może przywiozą ładniejsze dywany, a ja będę żałować, że nie poczekałam.

Stoję przed dywanem i wzdycham. Do zamknięcia sklepu zostało już tylko piętnaście… dziesięć… pięć minut. Mój zaledwie kilka dni temu poślubiony mąż z trudem próbuje ukryć narastające zniecierpliwienie. Sprzedawczynie niczego nie ukrywają; jedna, pobrzękując kluczami, ostentacyjnie patrzy na zegarek, druga zmywa podłogę, mopem niemalże dotykając naszych butów.

– To co, kupujemy? – pyta Jurek.

– No, nie wiem…

– To może ja podejmę decyzję?

Moje niewyraźne mruknięcie Jurek najwidoczniej uznaje za zgodę, bo już po chwili wychodzimy ze sklepu z nowym nabytkiem. Może i całkiem ładny ten dywan…

Kiedy tak analizuję moje decyzje, dochodzę do wniosku, że nad zakupem dywanu zastanawiałam się chyba dłużej niż nad małżeństwem. Może dlatego, że w Jurku się zakochałam, a w dywanie nie.

Gdy remontujemy łazienkę, przez miesiąc noszę w torebce kafelek i kilka razy w tygodniu odwiedzam te same sklepy, usiłując dopasować terakotę do glazury, a ekspedientki patrzą na mnie coraz bardziej podejrzliwie.

Gdy po raz czwarty przychodzę do tego samego sklepu przymierzyć tę samą kurtkę, słyszę:

– Tę już pani mierzyła. Trzy razy.

No cóż, przyznaję, nie jestem łatwą klientką. Podejmowanie decyzji nie jest moją mocną stroną. A jeśli zakup dywanu, kafelków czy kurtki urasta do rangi problemu, to co dopiero przeprowadzka?!

O przeprowadzce myśleliśmy już od jakiegoś czasu. Nie o przeprowadzce w góry, ale o zamianie mieszkania na większe, a najlepiej na własny dom. W dwupokojowym mieszkanku o powierzchni czterdziestu sześciu metrów kwadratowych było nam za ciasno już od dawna, a kiedy urodziła się Julka, stało się jasne, że problem trzeba będzie rozwiązać. Od czasu do czasu przeglądaliśmy ogłoszenia o sprzedaży nieruchomości, obejrzeliśmy kilka działek, ale nie spieszyliśmy się z zakupem. Nie byliśmy do końca pewni, czy chcemy mieszkać w Gryficach, czy gdzie indziej. „Gdzie indziej” wydawało się kuszące i nierealne jednocześnie, ale dopóki nie kupiliśmy nic tutaj, można było sobie to „gdzie indziej” wyobrażać.

Jurek zazwyczaj bywa rozsądny. Przemyśli sprawę, przeanalizuje wszystkie za i przeciw, obliczy, co da się obliczyć, i wtedy podejmuje decyzję. Zazwyczaj.

Chyba że coś go zauroczy.

Na przykład dziwadło przypominające mały autobusik „ogórek”. Suzuki super-carry. Samochód, który lata swoje miał, ale podobno palił tylko pięć litrów gazu na setkę. I był sześcioosobowy. Hmm… co z tego, że sześcioosobowy, kiedy siedzenia miał tylko dwa? Pozostałe poprzedniemu właścicielowi nie były potrzebne, więc je wymontował, a potem zaginęły. W zasadzie nie mam nic przeciwko dziwadłom, ale dziwadłom zadbanym. Niestety, ten egzemplarz do takich nie należał. Próbowałam to Jurkowi uświadomić, lecz dla niego liczył się tylko oryginalny wygląd i ekonomiczne spalanie. Uparł się i już. I tak oto pewnego dnia staliśmy się właścicielami sfatygowanego dziwadła z ogromnym potencjałem (jak twierdził mój mąż). Dodatkowo musieliśmy jeszcze zainwestować w nowe opony i akumulator.

Wybraliśmy się tym pojazdem na wycieczkę rodzinną tylko jeden jedyny raz nad morze i z powrotem (razem jakieś pięćdziesiąt kilometrów), siedząc na… taboretach kuchennych, które niepokojąco przechylały się na każdym zakręcie. Po tej wyprawie kategorycznie oświadczyłam, że więcej do tego samochodu nie wsiądę ani dzieciom wsiąść nie pozwolę, dopóki nie będzie porządnych siedzeń. Natomiast mój mąż wybrał się nim z kolegą do Zielonej Góry. Zaniepokojona, że już późno, a oni jeszcze nie wrócili, zadzwoniłam do Jurka.

– Nie mogę teraz z tobą rozmawiać – wydyszał w słuchawkę – pcham samochód.

Przyjechał załamany. Był pewien, że zepsuł się wskaźnik paliwa. Nie przeleciało mu nawet przez myśl, że ten wspaniały nowy nabytek, który miał tak mało palić, może okazać się smokiem pochłaniającym siedemnaście litrów gazu na sto kilometrów, nie przejmował się więc wskazaniami czujnika, tylko jechał tak długo, aż samochód stanął. Na szczęście do stacji benzynowej było niedaleko i jakoś go z kolegą we dwóch dopchali.

– Wiesz, ale ten samochód nie ma samych wad. On ma też zalety – stwierdził Jurek, gdy opowiedział już całą historię.

– Jakie? – spytałam z nadzieją.

– Łatwo się go pcha.

Wybuchnęłam śmiechem. Nie mogłam się opanować. Śmiałam się i ocierałam łzy. Wreszcie udało mi się wykrztusić:

– Wiesz, a ja myślałam, że samochód jest po to, żeby jeździł.

Na szczęście suzuki super-kara, jak go później nazwał mój mąż, nie zagrzał długo miejsca w naszym garażu. Jakimś cudem udało się go sprzedać. Co prawda wyszliśmy na tym interesie jak Zabłocki na mydle, ale odetchnęliśmy z ulgą.

Dlaczego o tym wspominam?

Kiedy Jurek mówił o przeprowadzce w góry, dostrzegłam w jego oczach błysk, który widywałam już wcześniej. Na przykład wtedy, gdy roztaczał przede mną zalety oryginalnego, sześcioosobowego, superoszczędnego samochodu.

Przez jakiś czas nie wracamy do tematu, ale niekiedy daję się ponieść fantazji i wyobrażam sobie, co by było gdyby… gdyby pomysł Jurka udało się zrealizować… gdybyśmy mieli wystarczająco dużo pieniędzy… gdybym w tym nowym miejscu znalazła pracę… gdybyśmy mieli pewność, że to się powiedzie… Lecz gdy tylko takie myśli zaczynają krążyć mi po głowie, zaraz włącza się sygnał „stop”, a głos rozsądku autorytatywnie stwierdza, że to nierealne.

Tymczasem przy galerii handlowej za naszym oknem dobudowano rampę przeładunkową, samochody dostawcze tarasują drogę do garaży, a spokojna niegdyś uliczka zastawiona jest samochodami klientów. Zdarza się też, że zatrzymują się na podwórku i nie możemy dojechać do własnego domu. Piszemy pisma do kolejnych instancji. Niestety, bez skutku. Z odpowiedzi wynika, że inwestor zapewnił wymaganą przepisami liczbę miejsc parkingowych dla klientów przy siedzibie swojej firmy. I nikt już nie zamierza wnikać w to, że siedziba firmy znajduje się w odległości około półtora kilometra od sklepu, więc żaden klient samochodu tam nie zostawia. Natomiast jeśli chodzi o rozładunek, zgodnie z projektem odbywa się on od ulicy, a nie przy naszym domu, więc nie powinniśmy mieć z tego powodu żadnych niedogodności. Czyżbyśmy więc cierpieli na zbiorowe halucynacje, widząc codziennie pod oknem samochód dostawczy widmo?

Ile można walczyć, gdy doświadcza się samych porażek? Mamy dwa wyjścia: przeprowadzka albo pogodzenie się z sytuacją. Wkrótce trzeba będzie podjąć decyzję.

– Wiesz, co ta wizytatorka powiedziała? Że nie mamy uprawnień do prowadzenia diagnozy pedagogicznej!

– Jak to nie mamy? Kto nie ma? – pytam koleżankę, która zadzwoniła do mnie z najnowszymi wieściami z pracy. W poradni trwa wizytacja, a ja jestem akurat na zwolnieniu.

– Nikt z pedagogów oprócz Joli! Jeśli chcemy dalej zajmować się diagnozą, musimy skończyć studia podyplomowe. I wyobraź sobie, że przymierzają się, żeby zrobić je w Gryficach, jeśli będzie odpowiednia liczba chętnych. Ta wizytatorka ma tam nawet prowadzić jakieś zajęcia.

– A dlaczego Jola może prowadzić diagnozę? Przecież ona pracuje w poradni najkrócej, ma najmniejsze doświadczenie!

– Ale skończyła studia podyplomowe z diagnozy i terapii pedagogicznej.

– A my jesteśmy magistrami pedagogiki. Miałam zajęcia z diagnozy i terapii, a poradnia psychologiczno-pedagogiczna była na pierwszym miejscu w wykazie instytucji, w których możemy pracować. Poza tym każda z nas prowadzi diagnozę od kilkunastu lat i na dodatek wszystkie jesteśmy nauczycielami dyplomowanymi. Zanim nam dali tego dyplomowanego, sprawdzali dokładnie zakres obowiązków i kwalifikacje i nikt się nie czepiał. A teraz przyjeżdża wizytatorka z tego samego kuratorium, które nas dyplomowało, i ma zastrzeżenia? To jakiś absurd! Nie przejmuj się. Wszystko się wyjaśni. Ta wizytatorka jest nowa i pewnie czegoś tam nie doczytała.

– Łatwo nie będzie. Nie widziałaś jej jeszcze.

Przygotowujemy się do spotkania z wizytatorką; czytamy akty prawne, konsultujemy problem z prawnikiem i oddychamy z ulgą. Nasze uprawnienia są ważne. Jestem pewna sukcesu.

Niestety, rozmowa z tą kobietą przypomina rzucanie grochem o ścianę. Albo grę w ping-ponga. Nasze argumenty ma za nic. W ogóle nie odnosi się do paragrafów, na które się powołujemy. Cytuje wyuczone formułki. I każe nam ukończyć studia podyplomowe, jeśli nadal chcemy prowadzić diagnozę.

Dziewczyny gotowe są iść na te studia, ja postanawiam walczyć. Wysyłam pismo do kuratorium. Niestety, zgodnie z procedurą trafia ono do tejże wizytatorki, która odpowiada tak samo jak przedtem. Do ministerstwa już nie piszę. Proszę swoją uczelnię o potwierdzenie kwalifikacji do diagnozy pedagogicznej i uzyskuję je. Wizytatorka nie ma się już czego czepiać. Ale niemiły osad pozostaje.

Mój mąż podsumowuje te wszystkie komplikacje jednym zdaniem:

– To kolejny znak, że czas na zmiany.

W duchu przyznaję mu rację. Jednak na zmiany nie jestem jeszcze gotowa.

I nie wiadomo, jak by się wszystko dalej potoczyło, gdyby nie Ula z Lubania i jej nalewka wiśniowa.Rozdział III

To jest pierwsza nalewka, jaką Ula w życiu zrobiła. Pierwsza nalewka z pierwszych wiśni z własnego drzewa, zrobiona pierwszego lata po przeprowadzce do wymarzonego domu. Nic więc dziwnego, że Ula trzyma ją na szczególne okazje i dawkuje jak lekarstwo.

Poznałyśmy się z Ulą kilka lat temu dzięki konkursowi „Zwierciadła” Życie zaczyna się po czterdziestce. Roześmiana dziewczyna po czterdziestce z burzą kasztanowych loków od razu wzbudziła moją sympatię. Spotkałyśmy się w Warszawie przy okazji konkursu dwa razy, ale cały czas utrzymujemy kontakt mejlowy, a teraz Ula zaprosiła mnie na spotkanie autorskie do swojej szkoły.

Kołyszę się w bujanym fotelu, w tle śpiewa Sting, Ula z butelką w ręce ma w sobie coś z czarodziejki, a ja w domu z marzeń Uli opowiadam o Jurkowym pomyśle, przyglądając się obawom, które powoli rozpuszczają się w wiśniowej nalewce.

– Ubierz się ciepło. Zabieram cię na wycieczkę – oznajmia Ula następnego dnia przy śniadaniu, uśmiechając się tajemniczo.

– A gdzie jedziemy?

– Niespodzianka.

Jakieś pół godziny później jesteśmy na miejscu.

Góry nie są wysokie, takie w sam raz, miasteczko sympatyczne, kawa w urokliwej kawiarence w Domu Zdrojowym pyszna.

– Jurek, nie zgadniesz, skąd do ciebie dzwonię! – krzyczę, bo zasięg słaby. – Przed nami Góry Izerskie, niedawno uruchomiono tu kolej gondolową, miasteczko się rozwija, działki tańsze niż w innych górskich miejscowościach, a z Ulą byłybyśmy prawie sąsiadkami, bo stąd do Lubania tylko trzydzieści kilometrów! Dlaczego milczysz? – pytam, gdy cisza w słuchawce się przedłuża.

– Mówisz poważnie?

– Ale co poważnie? Że dzwonię ze Świeradowa?

– Że byłybyście z Ulą sąsiadkami. Naprawdę chcesz się przeprowadzić?

– No, nie wiem… nadal myślę, że to nierealne, ale co szkodzi trochę się porozglądać.

Kiedy wracam od Uli, Jurek jest już przygotowany. Wyczytał, co się tylko dało znaleźć w internecie o Świeradowie, przejrzał nieruchomości na sprzedaż, do kilku miejsc nawet dzwonił. Zarzuca mnie tymi informacjami już od progu i od razu zaciąga do komputera, żeby podzielić się odkryciami. Na żadną okazję nie trafił, ale to przecież dopiero początek poszukiwań… A poza tym nawet gdyby trafił, to i tak nie mamy przecież pieniędzy, żeby sfinalizować transakcję.

Jedyną naszą nadzieją jest działka na Mazurach. Wystawiamy ją na sprzedaż. Cenę dajemy wysoką, ale gdyby udało się ją uzyskać, można by nieśmiało pomyśleć o przeprowadzce.

Płyną dni, tygodnie, miesiące, lecz nawet pies z kulawą nogą nie interesuje się naszą działką. Jurek systematycznie przegląda w sieci oferty sprzedaży nieruchomości w Świeradowie i okolicach.

Kiedy moja siostra proponuje wspólny wyjazd do Szklarskiej Poręby na długi majowy weekend, Jurek, który zazwyczaj niechętnie rusza się z domu, tym razem zgadza się bez zastanowienia. Jedzie przygotowany, z plikiem wydrukowanych ofert nieruchomości na sprzedaż.

Nasza wyprawa trwa cztery dni. Idziemy na Szrenicę i Wodospad Kamieńczyka, zaglądamy do Muzeum Minerałów, włóczymy się po mieście, zwiedzamy Świeradów – miasteczko nam się podoba, ale działki i domy do remontu, które oglądamy, nie wzbudzają naszego zachwytu. Ostatniego dnia umawiamy się w Szklarskiej Porębie z pośrednikiem z biura nieruchomości.

– Nie patrz na stan aktualny, ale spróbuj zobaczyć potencjał – poucza mnie Jurek, kiedy w strugach deszczu wysiadamy przed opuszczonym budynkiem na ulicy Dolnej. – Gdyby świeciło słońce, widziałabyś to zupełnie inaczej. Moglibyśmy nazwać to miejsce Dom pod Limbami – dodaje, wskazując dwie limby, które strzegą wejścia.

Limby są piękne, rododendrony również, dom z zewnątrz nie wygląda tak źle, ale w środku… Próbuję dostrzec potencjał, cóż, kiedy w nos wciska się zapach stęchłej wilgoci, a porastające ściany liszaje pleśni rzucają się w oczy. Na sprawach budowlanych się nie znam, lecz słyszałam, że gdy pleśń wgryzie się w mury, nie da się z nią wygrać. Jestem pewna, że Jurek, obejrzawszy budynek, grzecznie podziękuje pośrednikowi. Jednak mój mąż najwyraźniej widzi co innego niż ja, gdyż zaczyna mierzyć pomieszczenia, rysować plany, dopytywać o szczegóły, i skrzętnie notuje wszystkie informacje. Dom jest poniemiecki, mieszkali tu starsi ludzie, po ich śmierci trochę trwało uregulowanie spraw spadkowych, więc już od trzech lat nikt tu nie mieszka. Pan Jurek – sąsiad, któremu właściciele zostawili klucz do domu z prośbą o udostępnianie potencjalnym nabywcom – chętnie odpowiada na pytania, pośrednik od czasu do czasu wtrąca jakieś zdanie.

– Trochę przesadziłeś z zainteresowaniem – mówię, gdy już jesteśmy sami – bo chyba nie myślałeś, żeby to kupić?

– Wiesz, ten dom ma potencjał… – W oczach mojego męża dostrzegam niepokojący błysk.

– Żartujesz?! Odpadający tynk, spróchniałe deski i grzyb na ścianach?!

– Dom jest dość duży, cena nie taka straszna i może jeszcze udałoby się coś wynegocjować, tynki i deski da się wymienić.

– A grzyb?

– Mam nadzieję, że jak się zbije tynki, to grzyb zniknie.

– A jak nie zniknie?

– Muszą być jakieś sposoby.

– Mówiliśmy o działce, a nie domu do generalnego remontu.

– Działka ma swoje zalety, bo można postawić, co się chce, ale w czasie budowy trzeba gdzieś mieszkać i trzymać sprzęt. Przy zakupie domu te problemy odpadają.

– Stary dom to kot w worku. Dopiero jak się zacznie remont i wszystko rozbebeszy, widać, w co się człowiek wpakował.

– Spokojnie, przecież na razie nic nie kupujemy, nie mamy nawet za co – trzeźwo podsumowuje Jurek, lecz po powrocie do Gryfic godzinami ogląda zdjęcia domu i rysuje różne wersje planów przebudowy.

W czerwcu jeszcze jeden weekend w Szklarskiej Porębie i decyzja – chcemy tutaj zamieszkać! Jeśli oczywiście uda się sprzedać działkę.

Wakacje na Mazurach. Kilka osób ogląda działkę, lecz nikt nie decyduje się na kupno. Aż wreszcie pod koniec sierpnia, kiedy mamy już wyjeżdżać, pojawia się jeszcze jeden zainteresowany. Zna dobrze Zawady i chciałby tam mieć coś swojego. Działka bardzo mu się podoba, cena trochę mniej, ale jakoś dochodzimy do porozumienia. Pozostaje sfinalizować transakcję. Facet mieszka w okolicach Trójmiasta. Umawiamy się we wrześniu u notariusza w Gryficach i czekamy z utęsknieniem na podpisanie umowy.

– Wierzysz, że on kupi tę działkę? – pytam Jurka.

– Chciałbym, żeby już było po wszystkim. Ale jeśli nie miałby zamiaru kupować, po co by nas zwodził?

– Nie mam pojęcia, ale ten sygnet, złoty łańcuch i opowieści o świetnych interesach, jakie w życiu zrobił, nie wzbudzają mojego zaufania.

– Niestety, nie możemy dzisiaj dojechać – odzywa się głos w słuchawce, gdy od wizyty u notariusza dzielą nas jakieś dwie godziny. – Po drodze zepsuł się nam samochód. Skontaktuję się, gdy tylko go naprawimy.

Odwołujemy termin i czekamy. Telefon milczy. Po mniej więcej tygodniu dzwonimy do faceta. Właśnie odebrał samochód, miał się z nami kontaktować, ale go uprzedziliśmy, bardzo prosi o umówienie kolejnej wizyty. Kamień spada mi z serca, bo już myślałam, że zepsuty samochód był tylko wymówką.

Lecz i tym razem spotkanie nie dochodzi do skutku – facetowi wypadła jakaś pilna sprawa w pracy, nie może dostać wolnego. Pocieszamy się, że do trzech razy sztuka, ale gdy po raz trzeci musimy odwołać notariusza, bo podobno partnerka faceta (właściwie to ona ma być nabywcą) złamała nogę, zaczynamy myśleć, że sprawa ma jakieś drugie dno. Ostatecznie przecież kobitka piechotą iść nie musi, a nogą umowy nie podpisuje.

– Ja naprawdę chcę kupić tę działkę, tylko okoliczności tak się układają – tłumaczy się facet.

Nie mamy pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: