Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podpory nieba - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,90

Podpory nieba - ebook

Początek akcji powieści "Podpory nieba" Tomasza Kopeckiego ma miejsce w ostatnim dniu Wielkiej Wojny, nad frontem zachodnim, gdzie dochodzi do powietrznego pojedynku pomiędzy dwoma głównymi bohaterami. Dalsza akcja rozgrywa się w Ameryce, w środowisku ludzi skażonych wojenną przeszłością. Drogi głównych bohaterów krzyżują się w jednym z powietrznych cyrków, gdzie dochodzi do wyrównania wojennych porachunków. Zasadniczym elementem powieści jest wątek sensacyjny, w który wmieszani są wszyscy bohaterowie. Wydarzenia rozgrywają się w okresie prohibicji, stymulującej rozwój światka gangsterskiego i kształtującej styl życia na granicy prawa. Wszystkie z postaci, zarówno te pierwszo- jak i drugoplanowe, zmuszone są dokonać wyborów, decydujących o finalnym przebiegu zdarzeń.

Tomasz Kopecki (1963r.) ukończył w Rzeszowie studia o profilu lotniczym. Zawodowo zajmuje się pracą naukowo – dydaktyczną. Obecnie jest profesorem nadzwyczajnym Politechniki Rzeszowskiej. Szczególne miejsce w jego zainteresowaniach zajmuje lotnictwo. Zadebiutował literacko w roku 2007, powieścią „Psy i rycerze”. Jest również autorem dwu powieści z gatunku science-fiction: "Mediapolis" (2009) oraz "Świat bez granic (2011).

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7900-194-1
Rozmiar pliku: 925 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Świt był coraz bliżej. Czerwień porannej łuny, okrywającej horyzont pastelowym woalem, z każdą chwilą stawała się żywsza i bardziej intensywna. Płachty różu delikatnie barwiły krawędzie postrzępionych cirrusów, wzniecając wesołe ogniki na ich wełnistych splotach, zwiastując rychłe ukazanie się rąbka słonecznej tarczy. Powietrze drgało w takt rozbłysków ognia, usiłując stłumić jego potęgę swoim chłodnym oddechem. Wiatr atakował falami. Wdzierał się pomiędzy rzędy stalowych linek, wygrywając na nich swoją przeciągłą, monotonną serenadę.

Odziany w gruby futrzany kombinezon Martin nieco mocniej zacisnął dłonie na rękojeściach drążka, poprawiając okulary. Raz jeszcze spojrzał z dezaprobatą na gorejący horyzont i siarczyście zaklął pod nosem.

- Będzie lało – burknął. – Najdalej za kilka godzin – dorzucił szeptem.

Kiedy był w powietrzu, często mówił do siebie. Brzmienie własnego głosu pomagało mu osiągnąć stan koncentracji i uspokoić skołatane nerwy, napięte niczym struny. Za to na ziemi zazwyczaj milczał. Słowa nie były mu potrzebne. Mogły tylko pogłębić uczucie smutku i przynieść więcej złych emocji.

Ponownie zbadał wzrokiem otaczającą go przestrzeń. Nie ufał spokojowi poranka. W jego sennym bezruchu zazwyczaj czaiła się śmierć, znienacka tnąca swoją kosą tych, którzy dawali się uwieść podstępnym duchom przestworzy. Tylko ci najostrożniejsi wyślizgiwali się z jej kościstych dłoni.

Martin był jednym z nich. Nie ufał pozorom stwarzanym przez naturę. Nie ufał bajecznemu pięknu krajobrazu, ani zapierającemu dech w piersiach słonecznemu spektaklowi. Nie ufał niebu…

Ostrzeżenie ze strony niezawodnej intuicji przyszło, jak zwykle, w porę. Było niczym impuls przeszywający całe ciało od stóp do głów, niczym rozkaz mobilizujący umysł do walki, wyzwalający jego ukryte rezerwy, wyostrzający zmysły.

Samolot zakołysał się, smagnięty gwałtownym podmuchem wiatru. Jesień coraz śmielej okazywała swą dominację nad resztkami ciepła - przemijającymi śladami lata. Zwiastun śmierci wyłonił się z samego jądra czerwonej plamy ognia. Zapewne czynił tak zawsze, polując na pogrążone w porannym letargu, na wpół uśpione, łatwe ofiary. Był prawdziwym mistrzem. Sylwetka Fokkera ani odrobinę nie wychyliła się poza krawędź świetlistej łuny, ginąc w jej jaskrawym wachlarzu. Zapewne był pewien sukcesu, powoli, metodycznie szykując się do ataku, takiego samego jak dziesiątki innych, które doprowadziły do zwycięstw. Tym razem jednak czekał go zawód.

Martin zdecydowanym ruchem przesunął dźwigienkę przepustnicy. Silnik SPADa zakrztusił się i zabulgotał, a potem warknął donośniej. Niewidzialna, mechaniczna dłoń, zaklęta w ogień i metal, szarpnęła skrzydlatą maszyną. Dziób samolotu uniósł się, kierując wyloty luf karabinów w stronę nadlatującego napastnika. Martin spojrzał przez okular celownika. Sylwetka wrogiej maszyny była teraz wyraźna. Rosła błyskawicznie, z każdym ułamkiem sekundy.

Nie czekał dłużej. Zacisnął oba kciuki na językach spustowych. Samolot zadrżał. Obudzone z letargu Vickersy załomotały głucho, wypluwając swoją śmiercionośną zawartość. Smugi pocisków przecięły granat nieba, mknąc w stronę rozbłysku nadchodzącego świtu. Do woni spalonego oleju dołączył ostry zapach prochu. W następnej chwili Martin zrozumiał, że chybił. Przeciwnik przewidział jego ruch. Zwlekał z otwarciem ognia, zapewne dążąc do zmniejszenia dystansu dzielącego go od SPADa. Teraz jednak, widząc rozbłyski luf jego karabinów, błyskawicznie zareagował, wykonując krótki, stromy ślizg.

Martin nie był w stanie wycelować ponownie. Pozycja nie była dogodna, a przeciwnik obserwował go uważnie, gotów zareagować na każdą próbę ataku.

Silnik ponownie zadrżał i zawył donośnie. Śmigło ze skowytem wkręciło się w masy powietrza. Maszyna pomknęła ku postrzępionym, wysokim chmurom, prosto w ognistą otchłań.

Przeciwnik zdążył tymczasem wykonać nawrót.

- Będziesz się ze mną ścigał? – mruknął Martin. Nie usłyszał własnego głosu, ale wypowiadane słowa zawsze dodawały mu pewności siebie. Wciąż badał wzrokiem otaczającą go przestrzeń. Niemiec mógł przecież nie być sam… Gdzieś w zdradliwej, świetlistej łunie czaili się być może jego towarzysze. Wojna nie uznawała przestrzegania zasad. Tutaj, w przestworzach, nikt nie kierował się honorem. Honor zabijał. Był niczym nowotwór, unicestwiający tych naiwnych, którzy pozwolili sobie na chwilę słabości. Przeżywali tylko ci, którzy stali się bezwzględnymi, agresywnymi drapieżnikami.

Martin wciąż żył. Wciąż latał i wciąż zabijał, za każdym razem wyłączając część umysłu mieszczącą w sobie ludzkie uczucia…

Fokker zadarł swój płaski nos i zaczął nabierać wysokości. Niemiec najwyraźniej podejmował pościg, jakkolwiek musiał zdawać sobie sprawę, iż jego maszyna jest nieco wolniejsza od SPADa. Martin chwilowo nie musiał się nim przejmować. Wystarczyło zachować obecnie posiadaną prędkość, by oderwać się od napastnika. Znacznie większe zagrożenie mogło się kryć przed dziobem samolotu. Martin zmrużył oczy, wpatrując się w drgające jęzory światła. Spojrzał za siebie dopiero po upływie dobrych kilkunastu sekund. Ku jego zdumieniu, Fokker znajdował się „na swoim miejscu”. Jego pilot postępował wbrew zasadom prowadzenia walki powietrznej i wbrew zdrowemu rozsądkowi. Utracił atut zaskoczenia. Wiedział, że nie trafił na nowicjusza. Nie dysponował przewagą wysokości, ani prędkości. A jednak próbował. Otwarcie dążył do konfrontacji, starając się sprowokować przeciwnika.

- Uparty jesteś, Szwabie – stwierdził Martin, raz po raz odwracając się i spoglądając na Fokkera. Wewnętrzny głos stanowczo nakazywał mu trzymać się zasad i nie podejmować zbędnego ryzyka. Napastnik był samotnym łowcą, podobnie jak on sam. Zapewne wyszedł zwycięsko z niejednej potyczki. Był agresywny, nieustępliwy… Opuszczenie pola walki nie byłoby przejawem tchórzostwa, lecz jedynie dowodem rozsądku. Częścią wojennego, powietrznego rzemiosła była również sztuka nie podejmowania zbędnego ryzyka. A jednak… Perspektywa zmierzenia się z tajemniczym porannym duchem była kusząca.

Martin spojrzał na manetkę przepustnicy, a potem znowu na podążającego za nim Niemca. Silnik pracował miarowo. Grzmiał głębokim basem, demonstrując jedynie część swojej potęgi. Niemiec nie rezygnował. Wciąż starał się skrócić dystans.

Gdzieś w głębi wojowniczej, zdumionej duszy Martina pojawiła się iskierka sportowej irytacji. Wahał się jeszcze przez chwilę, zdając sobie jednak sprawę, iż niezależna część jego umysłu podjęła już decyzję…

Dłoń w grubej, futrzanej rękawicy, na kilka chwil zawisła nad manetką.

- Jak chcesz, Szwabie! – zawołał Martin, co sił w płucach. – Prosimy do tańca!

Silnik zawarczał donośniej. Dziób SPADa pochylił się ku odległej plamie lasu. Skowytowi linek zawtórował jazgot rozpędzonego ponad miarę śmigła.

Martin ignorował te ostrzeżenia. Czekał cierpliwie, pozwalając maszynie rozpędzać się, coraz bardziej i bardziej… A potem, upewniwszy się, że Niemiec wciąż trzyma się jego pleców, pociągnął sterownicę ku sobie. Przeciążenie wgniotło go w fotel. Na kilka sekund ciemna plama rozlewająca się przed jego oczami, przesłoniła łunę wschodzącego dnia. Różowe niebo zawirowało. Samolot wspinał się ku niemu po niewidzialnej, powietrznej drabinie. Świat stanął na głowie… Kolejny energiczny ruch drążkiem przywrócił mu porządek. Maszyna wykonała połowę szybkiej „beczki” i przechyliła się, wchodząc w ciasny zakręt.

Pilot Fokkera bezbłędnie powtórzył manewr Martina. Białe pola z czarnymi krzyżami, wymalowane na skrzydłach, błysnęły w słonecznych promieniach.

Martin zaklął pod nosem. Fokker był niczym jego własny cień. Siedział mu na ogonie, jak przywiązany niewidzialną liną. Zwrot był ciasny, najciaśniejszy, na jaki stać było SPADa. Ale Fokker był zwrotniejszy. Wychodząc z zakrętu wyraźnie zmniejszył dystans, nie próbował jednak otwierać ognia. Musiał być doświadczonym wojownikiem, prawdziwym powietrznym „wyjadaczem”, doskonale wiedzącym czego chce i jak zamierza to osiągnąć.

SPAD ponownie wyrwał w górę, wykonując gwałtowny przewrót. Silnik umilkł na kilka chwil. Samolot błyskawicznie wytracił nadmiar prędkości, zadrżał i zwalił się w dół, przez prawe skrzydło. Świat stopniowo zwiększał tempo szaleńczego tańca. Martin uważnie liczył zwitki korkociągu, obserwując widniejące w dole zakole rzeki. Po trzech pełnych obrotach wstrzymał autorotację i nurkując pchnął manetkę gazu.

Ryk silnika, świst linek i łopot drgających skrzydeł zlały się w przeciągłą, powietrzną symfonię. SPAD zadarł nos i pomknął ku przestworzom. Kiedy ziemia zawisła mu nad głową, Martin zmusił swoją maszynę do wykonania kolejnego przewrotu. Strony świata znowu były na swoich miejscach. Fokker również… Znajdował się teraz zupełnie blisko. Każdy inny pilot, znajdujący się na miejscu tajemniczego Niemca, już dawno otworzyłby ogień. Jego karabiny wciąż jednak milczały. Chciał mieć absolutną pewność, że trafi. Podchodził coraz bliżej i bliżej, wykorzystując przewagę zwrotności, nie oszczędzając silnika, spokojnie i konsekwentnie.

Martin nie miał czasu na zastanawianie się nad przyczyną cudu, który pozwolił wrogiej maszynie utrzymać się za jego plecami. Był zdumiony, wręcz zszokowany. Odruchowo zacieśnił zakręt i oddał drążek, rozpędzając samolot. W nurkowaniu SPAD był szybszy. Jego skrzydła o cienkim, ptasim profilu stawiały niewielki opór. Fokker musiał pozostać nieco w tyle.

Niemiec wciąż nie otwierał ognia. Cierpliwie i nieustępliwie podążał za swoim celem, nie starając się wykonywać żadnych spektakularnych manewrów. Być może wysiłki przeciwnika nieco go nawet bawiły.

Oddaliwszy się nieco od przeciwnika, Martin wyrównał lot, redukując obroty śmigła. Miał teraz kilka krótkich chwil na obmyślenie planu wydostania się z opresji. Błyskawicznie przeanalizował dziesiątki wariantów rozwoju sytuacji. W jego głowie jedna po drugiej rozgrywały się powietrzne walki pomiędzy SPADem i Fokkerem. Martin wyraźnie dostrzegał sylwetki obu maszyn, wykonujących kolejne manewry. Jednocześnie usiłował wyobrazić sobie napastnika, jego twarz, włosy, głos, uśmiech…. Robił tak za każdym razem. Nie umiał, jak inni, myśleć o swoich przeciwnikach, jak o częściach strącanych z nieba maszyn. Dla niego ta wojna nie była bezosobowa. Każdej nocy w jego podświadomości paradował kondukt zakrwawionych postaci, bez zębów i oczu…. Pochód tych, którzy odeszli rozszarpani pociskami z jego karabinów. W tamtym świecie nie było zwycięzców, ani orderów. Byli za to ci, którym odebrał wszystko, co posiadali.

Nie chciał zabijać. Ale jeszcze bardziej nie chciał dołączyć do tego ponurego pochodu. Przyjmował więc z pokorą uznanie dowódców i kolejne odznaczenia. Godził się być bohaterem, biernie poddając się strumieniowi zdarzeń, usiłując przeżyć i nie postradać zmysłów.

Myślał gorączkowo, spoglądając na przesuwającą się pod skrzydłami szachownicę pól. Zwlekał z podjęciem walki, odcinając się od rzeczywistości niewidzialnym parawanem. Kiedy rąbek słonecznej tarczy rozświetlił horyzont, Niemiec znajdował się znowu tuż za jego plecami. Tym razem jednak Martin wiedział już, co robić dalej. Miał w głowie gotowy plan.

Raz jeszcze zmusił silnik do wysiłku, oddając nieco drążek. Nie wprowadzał samolotu w nurkowanie. Wytracał wysokość powoli, kontrolując przyrost prędkości, odczuwając całym ciałem każde drgnienie płatowca. Mknął przed siebie, czując wiatr pod skrzydłami, wsłuchując się w skowyt linek.

A kiedy ziemia była już bardzo blisko, kiedy wierzchołki drzew niemal sięgały goleni podwozia… przeciwnik nagle zaatakował. Pociski zasyczały złowieszczo, potrząsając maszyną. W pokryciu lewego dolnego skrzydła pojawił się rząd przestrzelin.

Martin nie czekał dłużej. Ściągnął na siebie sterownicę, zadzierając nos myśliwca, gwałtownie i zdecydowanie. Maszyna, niczym rasowy rumak, stanęła dęba w powietrzu, wznosząc się ku niebu, a potem, wytraciwszy nadmiar prędkości, na krótką chwilę zawisła w bezruchu. Nim jednak zaczęła opadać, Martin oddał drążek, wydobywając z silnika całą ukrytą w nim moc. Był jednym z niewielu w 94 dywizjonie, którym udało się opanować ten manewr. Bawił się nim wiele razy, poznając do głębi naturę żywiołu i duszę swojej maszyny. Udawało mu się zmusić SPADa do posłuszeństwa niemal za każdym razem. Niemal….

Samolot drżał i jęczał, niczym ranione zwierzę, zmuszane do wysiłku ponad miarę. Zapadał się w powietrzną pustkę nie poddając się jej, walcząc dzielnie o każdy kolejny centymetr pokonywanej przestrzeni. Zrazu wydawało się, że przegra, że ulegnie bezdusznej grawitacji, spadnie niczym kamień i znajdzie swój kres wśród rudziejących drzew.

Maska myśliwca dygotała, zwolna zwracając się ku ziemi. Ryk silnika stopniowo zmieniał swój ton, a po chwili… Martin wiedział już, że zwyciężył.

Wystarczył krótki, nikły impuls, niewielka zmiana oporu drążka, subtelna nuta wyłowiona z wszechobecnego hałasu…. Wydarzenia zaczęły rozgrywać się zgodnie z obmyślonym planem.

Ciemna sylwetka Fokkera przemknęła tuż ponad głową Martina. SPAD drżał jeszcze przez kilka chwil, stopniowo nabierając prędkości. Niemiec natychmiast przechylił swoją maszynę, inicjując zakręt, było już jednak za późno na ucieczkę.

Martin odetchnął z ulgą, obserwując Fokkera rosnącego w okularze celownika. Potem, wziąwszy niewielką poprawkę, nacisnął obie dźwigienki spustowe. Karabiny zaterkotały głucho. Pociski zajęczały, mknąc bezlitośnie w stronę celu. Samolot Niemca zakołysał się i zadymił. Zadrżał i wykonał stromy ślizg. Martin przemknął ponad swoją ofiarą, natychmiast wprowadzając maszynę w ostry zakręt. Odruchowo zbadał wzrokiem otaczającą go przestrzeń. Dopiero kiedy upewnił się, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, skierował spojrzenie w stronę zestrzelonego Niemca.

Zdziwił się i uśmiechnął, obserwując rannego Fokkera toczącego się po łące.

- Spryciarz – mruknął, kiwając głową z uznaniem. – Gdybyśmy byli po naszej stronie frontu, byłbyś już mój. A tymczasem wybacz, drogi szkopie – dodał, obserwując Niemca odzianego w długi, skórzany, lotniczy płaszcz, gramolącego się z kokpitu maszyny. – Wybacz, ale muszę cię już pożegnać.

Przelatując ponad głową niemieckiego lotnika, pozdrowił go, kiwając skrzydłami.

- Żegnaj! – zawołał, machając do niego dłonią. – Obyśmy się już nigdy więcej nie spotkali!

Jesienny wiatr dmuchnął nieco energiczniej, demonstrując swoją potęgę. Rozpoczynał się kolejny listopadowy dzień.

* * *

Rittmeister Johan Kruger był wyczerpany i wściekły. Urażona duma stanowiła źródło bólu znacznie dotkliwszego niż ten spowodowany dziurą w ramieniu po kuli przeciwnika.

Łzy goryczy napłynęły mu do oczu, kiedy spoglądał na przelatujący ponad głową samolot zwycięzcy. Odruchowo przyjrzał się godłu wymalowanemu na burcie SPADa. Znał je doskonale. Widok charakterystycznego cylindra otoczonego czerwonym pierścieniem sprawił, że Kruger poczuł pewną ulgę. Amerykanin z 94 dywizjonu pościgowego z pewnością nie był byle kim…. Po chwili jednak gorycz porażki dała o sobie znać ze zdwojoną siłą. Kruger przez długą chwilę stał obok swojej dymiącej maszyny, obserwując coraz większą czerwoną plamę wykwitającą na lewym rękawie lotniczego płaszcza. Złość i uczucie bezradności walczyło w nim z rozsądkiem, z trudem wysyłającym nieśmiałe sygnały zza niewidzialnej barykady. W końcu Kruger sięgnął do kieszeni po chustkę, z której pośpiesznie sporządził prowizoryczną opaskę. Na drżących nogach ruszył w stronę widniejącej w oddali kościelnej wieży.

Zgniłozielony dywan jesiennej łąki nasiąknięty był wilgocią. Zapadał się pod stopami, utrudniając marsz. Za łąką był wiśniowy sad. Karłowate, zaniedbane, pozbawione liści drzewa przypominały szkielety baśniowych stworów. One również były ofiarami wojny. Przetaczająca się ponad Europą zawierucha nie oszczędzała nikogo i niczego....

Wkrótce Kruger wkroczył na bity trakt, a następnie na prowadzącą do miasteczka drogę, wybrukowaną „kocimi łbami”.

Pomoc pojawiła się rychlej niż oczekiwał. Rozklekotana, wojskowa ciężarówka, która ni stąd ni zowąd wyłoniła się zza pobliskiego zakrętu, od razu zazgrzytała hamulcami i zatrzymała się obok niego. Z szoferki wyskoczył wysoki żołnierz, odziany w brudny podoficerski szynel.

- Sierżant Falke, z artylerii – zameldował, stając na baczność. – Mam rozkaz udzielić pomocy zestrzelonemu lotnikowi. Czy to może… - jego spojrzenie padło najpierw na zakrwawioną rękę Krugera, a potem na jego nakrycie głowy. – Jest pan ranny – zauważył.

Kruger wzruszył ramionami.

- Nic nie ujdzie pańskiej uwadze, sierżancie – mruknął. – Niech mnie pan odwiezie do mojej jasty. To niedaleko. Będę wskazywał drogę.

Sierżant ponownie skupił niepewne spojrzenie na krwawiącej ranie.

- No, ruszże się, człowieku! – ponaglił go Kruger. – Jedziemy, szkoda czasu! To rozkaz! – dodał pośpiesznie.

Sierżant wyprężył się, strzelając obcasami.

Droga była nierówna, a samochód, którym podróżowali, bardzo bliski technicznej śmierci. Podskakiwał, drżał, zgrzytał i jęczał, jak gdyby za chwilę miał rozpaść się na tysiące stalowych kawałków. Siedzący za kierownicą, podrygujący sierżant Falke w ogóle się tym nie przejmował. Był niczym manekin.

Za to Kruger czuł, że siły coraz bardziej go opuszczają. Zaciskał zęby, usiłując nie popaść omdlenie.

Wstęga drogi powoli, lecz konsekwentnie znikała pod maską ciężarówki. Za oknami przemykały sylwetki drzew, słupów, domów…. Minęła prawie godzina nim dotarli do lotniska. Na skraju pola wzlotów wznosiły się toporne cielska drewnianych hangarów. Towarzyszył im budynek kantyny, o równie niewyszukanej architektonicznej formie. Nieco dalej rozciągał się plac usiany białymi stogami brezentowych namiotów, a za nim, na skraju łąki, rozciągały się rzędy przypominających klocki mieszkalnych baraków.

- Dziękuję, sierżancie – rzucił na pożegnanie Kruger, opuszczając szoferkę. Nogi drżały mu nadal, a świat raz po raz tracił swoją stabilność i kołysał mu się przed oczami. Mimo tego, na przekór swojej słabości, zerwał się do biegu. Przystanął dopiero na progu hangaru.

Kapral Weller był tam, gdzie zazwyczaj. Siedział na skrzyni narzędziowej, tocząc ożywioną dysputę z innymi mechanikami. Na widok Krugera, wszyscy zerwali się na równe nogi. Wpatrywali się w niego ze zdumieniem i przerażeniem, jak gdyby obserwowali zjawę.

- Herr Rittmeister… - zaczął nieśmiało Weller. – Co się stało?

- Nie pytaj – odrzekł Kruger. – Szykuj samolot. Słyszysz?! Przygotuj mi samolot! Weź maszynę Rutthoffa, on jeszcze dobrą chwilę poleży w szpitalu! Zatankuj i załaduj amunicję!

- Herr Rittmeister…

- Nie gadaj! Bierz się do roboty!

- Herr Rittmeister, nigdzie pan nie poleci! – głos Wellera stał się bardziej donośny. – Już nie.

Kruger zamarł w bezruchu, spoglądając na mechanika z niedowierzaniem.

- Co to ma znaczyć?! – warknął. – Wydałem ci rozkaz! Wykonać!

- Nie mogę – stwierdził ze spokojem Weller. – Herr Rittmeister…. Przed godziną dostaliśmy informację. Wojna się skończyła! Wszyscy wracamy do domu!

Kruger zamilkł. Przez jego ciało gwałtownie przetoczyła się fala gorąca, która następnie ustąpiła miejsca lodowatemu chłodowi. Stał tak jeszcze przez chwilę, sparaliżowany zdumieniem, wściekłością i bezradnością.

- Przygotuj mi samolot – wyszeptał, czując narastającą słabość. Zaraz potem osunął się na ziemię. Świat zawirował mu w oczach i pogrążył się w nieprzeniknionej ciemności.

* * *

Notariusz Allan Brown był starzejącym się, niskim, otyłym mężczyzną, o odpychającej powierzchowności. Jego pucułowata twarz świeciła od tłustego potu, podobnie jak pozbawiony owłosienia, otoczony wianuszkiem siwizny czubek głowy. Kaprawe oczka, skryte za grubymi szkłami drucianych okularów, łypały raz po raz, to na rozmówców, to na leżącą na blacie biurka kartkę papieru. Oddech prawnika był ciężki i świszczący.

- Ja, Henry Forrester, pozostając w pełni władz umysłowych… - mruczał Brown, - w razie mojej śmierci…

Cassie poprawiła się na swoim krześle, dyskretne spoglądając na siedzącego obok Neda. Na twarzy mężczyzny malował się wyraz nieskrywanego napięcia. Dziewczyna z dezaprobatą pokręciła głową, przenosząc spojrzenie na czubki swoich butów. Spoglądanie na notariusza było ponad jej siły. Grubas wydawał się jej prawdziwym uosobieniem brzydoty.

- Pięć procent udziału w dochodach mojego przedsiębiorstwa „Forrester and Company” zapisuję mojemu młodszemu bratu, Nedowi Forresterowi – kontynuował Brown. – Pozostałych dziewięćdziesiąt pięć procent zapisuję mojej córce, Cassandrze Forrester, która zyska prawo zarządzania przedsiębiorstwem po ukończeniu dwudziestego pierwszego roku życia. Do tego czasu zarząd nad firmą powierzam mojemu bratu, Nedowi, którego zobowiązuję do opieki nad moją córką i zapewnienia jej odpowiedniego wykształcenia. Oprócz tego zapisuję mojej córce Cassandrze sto dwadzieścia tysięcy dolarów z złocie, stanowiące mój osobisty majątek oraz dom znajdujący się przy ulicy Pinestreet w Somerville. Akt własności domu i wszelkie do niego prawa zostaną przekazane mojej córce po ukończeniu przez nią dwudziestego pierwszego roku życia. Do tego dnia opiekę nad domem sprawował będzie mój brat Ned, któremu zapisuję dodatkowo moje mieszkanie w centrum Bostonu.

Oblicze Neda przechodziło pośpieszną, gruntowną metamorfozę. Przez chwilę gościł na nim wyraz zdumienia, zrazu nieznacznego, pogłębiającego się jednak i stopniowo zmieniającego się w osłupienie. Potem pojawił się żal. Wargi mężczyzny drżały, wyginając się w łuk, jak gdyby ich właściciel zamierzał wybuchnąć płaczem. Nim jednak zdążył to uczynić, do głosu doszedł gniew. Ned był wściekły i rozczarowany.

Cassie uśmiechnęła się do siebie.

- Palant – wyszeptała bezgłośnie. – Nadęty, chciwy, zakochany w sobie palant.

- I to wszystko? – zawołał Ned, podrywając się z krzesła.

- Jest jeszcze kilka szczegółowych zapisów, w dokumencie uzupełniającym właściwy testament – odparł Brown. – Na przykład, aneks nakazujący panu Nedowi Forresterowi wypłacanie comiesięcznego kieszonkowego pannie Cassandrze… Dokument jest do państwa wglądu. I to wszystko. – Brown wydobył z kieszeni ogromną białą chustkę, którą następnie z namaszczeniem przyłoży sobie do czoła.

- Panna Cassandra – burknął Ned, z nienawiścią spoglądając na dziewczynę. – Zajmę się panną Cassandrą, jak sobie życzył mój braciszek. Zajmę się nią dobrze….

- Mam nadzieję – burknął notariusz. – W przeciwnym wypadku miałbym podstawę do unieważnienia części testamentu dotyczącej przekazania panu pięciu procent firmy oraz tymczasowego zarządu nad nią. Proszę o tym pamiętać.

- O tak, będę pamiętał…. Idziemy, panno Cassandro. Nic tu po nas.

Cassie nie mogła sobie odmówić kolejnego, jadowitego uśmiechu, który oczywiście nie uszedł uwadze stryja.

- Poczekaj tylko, mała żmijo – rzucił półgębkiem. – Już niedługo przestanie ci być do śmiechu. Już niedługo…

- Nie strasz, nie strasz, bo się z… - głos Cassie przeszedł w chichot. – Dwadzieścia jeden lat – dodała, poważniejąc. – To już za cztery lata, drogi stryju. Już za cztery lata! I to niecałe!

- Dla ciebie… dopiero za cztery lata! – mruknął Ned, władczo zaciskając dłoń na ramieniu dziewczyny. - Patrz pod nogi! – dorzucił, kierując się w stronę znajdującej się na końcu długiego korytarza klatki schodowej. – Co ci po tej fortunie, kiedy połamiesz kulasy?

- Moje kulasy, mój problem! – odgryzła się Cassie, oswobadzając ramię. Zbiegła na dół, przeskakując po kilka schodów, nie dotykając poręczy. Zeskakując na półpiętra, lądowała miękko, z kocią gracją. Ostatni rząd stopni pokonała długim, efektownym skokiem, wykonując w powietrzu piruet. Nie czuła respektu przed rozciągającą się przed nią przestrzenią. Nie bała się wysokości. Perfekcyjnie panowała nad swoim gibkim, sprężystym, wygimnastykowanym ciałem. Jednocześnie nie zapominała o jego niedoskonałościach, nieśmiało marząc o pokonaniu więzów bezlitosnej grawitacji, o wyzwoleniu się z ich bezdusznego uścisku, by pewnego dnia wzlecieć wysoko w przestworza i pomknąć w dowolnie obranym kierunku, nie zważając na ustalony porządek stron świata. Wielka, nieskończona przestrzeń powracała do niej w snach, kusząc swoim nieskończonym pięknem i potęgą….

Cassie westchnęła z żalem, napierając na ciężkie, dębowe skrzydło wejściowych drzwi.

Chłód i cisza, zamknięte w kamiennych murach budynku, gwałtownie ustąpiły miejsca porannemu gwarowi bostońskiej ulicy. Ostra woń samochodowych spalin, zmieszana z rozproszonym fetorem końskiego nawozu i rozkładających się zwłok, wdarła się w nozdrza dziewczyny, skwapliwie towarzysząc bezładnej dysharmonii dźwięków. Cassie pośpiesznie nasunęła na twarz maseczkę z gazy. Postępowała zgodnie z zaleceniem władz miasta, chociaż nie wierzyła w skuteczność tego rodzaju zabezpieczeń. Niewidzialna śmierć, unosząca się w powietrzu, dosięgała wszystkich, których sobie wybrała. Nie było przed nią ucieczki. Zabijała nawet tych najsilniejszych. Zdrowi, amerykańscy chłopcy, powracający wielkimi statkami z Europy, umierali tysiącami, wymiotując własną krwią, dusząc się i siniejąc. Grypa „hiszpanka” zbierała straszliwe żniwo na całym świecie. Nie oszczędziła również Harry’ego Forrestera. Pewnego dnia wszedł do domu, pokasłując. Kilka godzin później leżał przykuty do łóżka, ledwo mówiąc i poruszając rękami. Trzy dni później zmarł. Jak miliony innych. Makabryczna, głupia, bezgranicznie okrutna wojna, kosząca zastępy skazańców wybiegających z okopów pod lufy karabinów maszynowych, była niczym wobec niewidzialnego, podstępnego potwora….

Cassie zacisnęła powieki, powstrzymując napływające do oczu łzy, starając się wyrzucić z głowy powracający wizerunek konającego ojca. Zadrżała, owijając się płaszczem. Jesienny chłód stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Słabe, listopadowe słońce rozpaczliwie bombardowało wiązkami promieni szare czapy chmur, bezskutecznie usiłując rozproszyć ich wilgotne cielska. Powietrze w centrum miasta było niczym lodowata, lepka zawiesina, przesycona wonią gnijących, ludzkich ciał, piętrzących się w prowizorycznych składowiskach. Miejskie służby nie nadążały z kopaniem grobów i produkcją trumien. Koszmarny smród opanował całą metropolię. Niekiedy tylko od strony Zatoki Bostońskiej docierały nieśmiałe podmuchy morskiej bryzy.

Cassie oparła się o mur kamienicy, walcząc z uczuciem żalu i osamotnienia. Świadomość, iż nie ma już na świecie nikogo, komu mogłaby zaufać, pogrążała ją w rozpaczy, z którą toczyła bezustanną, heroiczną walkę. Nie poddawała się. I wierzyła, że w końcu zwycięży. Harry Forrester z całą pewnością życzyłby sobie tego.

Odrzucając przygnębiające myśli, utkwiła wzrok w kłębiącym się na ulicy tłumie. Ostry dzwonek przejeżdżającego obok tramwaju nie był w stanie zagłuszyć łomotu zatrzaskiwanych drzwi.

Ned był zdyszany i wściekły. Rozejrzał się, poszukując spojrzeniem niesfornej zguby.

- Gówniara! – warknął, zaciskając pięści. – Nieokrzesany szczeniak! Mogłaś złamać kark!

- A co… - prychnęła Cassie. – Boisz się, że coś mi się stanie zanim zdążę skończyć dwadzieścia jeden lat? To byłoby, w rzeczy samej, fatalne w skutkach, drogi stryju – roześmiała się, spoglądając z niesmakiem na pokryte purpurą oblicze Neda. – To by oznaczało, że nie byłeś w stanie otoczyć mnie odpowiednią opieką, zapewnić mi odpowiedniego wykształcenia, i tak dalej. Wtedy pewnie nie dostałbyś nawet tych pięciu procent. A zawsze to lepsze niż nic, nieprawdaż?

Ned zadrżał, z wyraźnym wysiłkiem tłumiąc napad wściekłości.

- Już ja cię otoczę opieką – zasyczał po chwili. – Nawet sobie nie wyobrażasz jak troskliwie potrafię się opiekować złośliwymi bachorami. I zapewnię ci odpowiednie wykształcenie. Znajdę ci najlepszą szkołę, mała żmijo. A teraz, marsz do samochodu!

Cassie pogardliwie wydęła wargi, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę błyszczących limuzyn, ustawionych w równym rzędzie na skraju zatłoczonej ulicy.

Słońce po raz kolejny kapitulowało w walce z jesiennym mrokiem. Rozciągający się nieopodal, upstrzony reklamami Scollay Square pogrążał się w głębokim cieniu. Zima nadciągała wielkimi krokami.

Betonowy masyw nabrzeża wyłonił się z porannej mgły, niczym fragment bajkowej krainy. Jednocześnie, na tle poszarpanego konturu portowych zabudowań wykwitły cielska suwnic i przypominające wielkie pająki szkielety żurawi. Monotonny, metaliczny szczęk parowej maszyny, od tygodni wypełniający przestrzeń, wprawiający w wibracje stalowy kadłub statku, stał się nagle nieco mniej napastliwy. Basowe dudnienie wału śrubowego cichło z każdą chwilą, a odstępy pomiędzy kolejnymi uderzeniami stawały się coraz dłuższe. Wkrótce, na kilka chwil, maszyna umilkła całkowicie, by następnie podjąć pracę ze zdwojoną energią. Statek wytracał prędkość na „całej wstecz”.

Kruger przestąpił z nogi na nogę, mocniej opierając ramiona o barierkę relingu. Zaciągnął się głęboko dymem z papierosa i z żalem wyrzucił krótki niedopałek. Uważnie obserwował jego lot.

- To już ostatni – westchnął, przenosząc wzrok na szare klocki pokrytych sadzą budynków. Odór zbliżającego się miasta zmieszany z fetorem gnijących rybich szczątków, stopniowo zaczynał dominować nad ostrą wonią buchającego z komina czarnego, węglowego dymu.

- Hau-du-ju-du – przeliterował Weller, poprawiając druciane okulary. Pokryty tłustymi plamami podręcznik do nauki angielskiego był od wielu dni jego nieodłącznym towarzyszem podróży. Kapral nie rozstawał się z nim ani na chwilę, zmuszając swój mózg do bezustannego wysiłku.

- Oto i Ameryka – Kruger uśmiechnął się szeroko. – Kraj nieograniczonych możliwości. Tutaj będzie należał do nas cały świat.

- Mmmm… - odmruknął Weller, kiwając głową, nie odrywając spojrzenia od książki.

- Nie wyglądasz na uradowanego – zauważył Kruger, obserwując marynarzy przygotowujących się do rzucenia cum. – Sądziłem, że okażesz nieco więcej entuzjazmu, kiedy wreszcie całe to piekło będzie się miało ku końcowi.

Kapral wzruszył ramionami, zsuwając okulary na czubek wielkiego nosa.

- Kto wie czy tutaj nie będzie jeszcze gorzej – burknął. – Cały nasz majątek, to kilka koszul i kostka szarego mydła. Nawet w Ameryce pieniądze nie leżą na ulicy, Herr Rittmeister. A czasy mamy ciężkie.

- Każde czasy są ciężkie – stwierdził Kruger. – Tylko głupcy sądzą, że kiedykolwiek bywało lepiej. I nie zwracaj się do mnie w ten sposób. Oni tutaj nie przepadają za Niemcami. A szczególnie takimi, którzy przetrzepali skórę tym pięknym, amerykańskim chłopcom.

- No to jak się mam do pana zwracać, Herr Rittmeister?

Zapraszamy do skorzystania z oferty naszego wydawnictwa.

Wydawnictwo Psychoskok

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: