Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Poezje prozą obrazy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poezje prozą obrazy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 260 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

HAB­DANK.

Czer­wień za­cho­du pali się na wo­dach Re­gni­cy.

Słoń­ce chy­ląc ogni­stą skroń nu­rza się w pur­pu­ro­wych tu­ma­nach mgieł niby w ob­łocz­nem mo­rzu krwi.

Bo krew wszę­dzie.

Za­bar­wi­ła nur­ty Odry i Łaby, Wi­sły i Per­san­ty; zbry­zga­ła zie­mię mo­raw­ską, po­cie­kła na cze­skiej i szlą­skiej; lała się cie­płe­mi po­to­ka­mi śród win­nic uher­skich i lęch ma­zo­wiec­kich. Więc jak­by i w opa­rach po­wietrz­nych uno­si­ła się i słoń­ce ga­si­ła, aby nie przy­świe­ca­ło dłu­żej strasz­li­wej tra­ge­dji na­ro­dów.

Mgła­wi się wda­li Ba­bi­gród.

Od­blask za­chod­niej pur­pu­ry speł­za po­wo­li z omszo­nych czół jego wie­życ; sza­rze­ją tę­gie mury ba­war­skie­go za­mczy­ska, bo noc za­pa­da.

Cią­gnie tędy Hen­ryk na cze­le woj­ska. Walą za nim huf­ce prze­trze­bio­ne, zła­ma­ne. Po­wra­ca­ją z Psich pól w łach­ma­nach sła­wy, strza­ska­nych pan­cer­zach, zo­sta­wia­jąc za sobą klę­ski.

Krew, pot i ku­rza­wa mie­sza się na ich za­pa­dłych ob­li­czach. Tam za nimi leżą gro­ma­dy ry­cer­stwa, sto­sy tru­pów; tu su­nie woj­sko jak or­szak mar.

Cią­gną huf­ce bez­ład­nie, dzwo­niąc nie­do­ła­ma­ne­mi mie­cza­mi. Drżał ongi na dźwięk ich sur­my wo­jen­nej i Pas­cha­lis II-gi i Rzym i kar­dy­na­ło­wie. One wkła­da­ły ce­sar­ską ko­ro­nę Hen­ry­ko­wi na czo­ło! Dziś, po nie­szczę­snej li­dze cze­skiej, zo­sta­ła ta garść za­le­d­wie, garść nie­wy­star­cza­ją­ca na gra­ba­rzy po­le­głe­go ry­cer­stwa.

Więc – tam – psy wyją plu­cha­jąc się w krwi…

Roz­bi­te huf­ce nie zdo­ła­ły na­wet unieść na tar­czach tru­pa sprzy­mie­rzo­ne­go Świę­to­peł­ka. Bo Krzy­wo­usty był mę­żem, co na żą­da­ny ha­racz szczerb­cem od­po­wia­dał a zdraj­ców ka­rać nie za­nie­chał.

On i jego na­ród, nie­daw­no in­ter­dyk­tem ob­ło­żo­ny, nie­daw­no jesz­cze wy­klę­ty, co w pół gło­wy pod­ga­lał na znak hań­bią­cej po­ku­ty, te­raz miecz pod­no­si dwu­siecz­ny niby gniew­ny ar­cha­nioł!

Huf­ce Hen­ry­ko­we wstę­pu­ją przez bra­my na dzie­dzi­niec ba­war­skie­go za­mczy­ska. Mi­ja­ją świąt­ni­cę, przed któ­rej pro­giem stoi w noc­nej po­mro­ce ol­brzy­mi po­sąg Czer­no­bo­ha z ru­nicz­nym na­pi­sem w sło­wiań­skim ję­zy­ku na ba­zal­to­wej pod­sta­wie. Za­po­mnie­li go zwa­lić rzym­scy ka­pła­ni.

Więc pa­trzy on bóg na tłu­mią­ce się do­łem sze­re­gi, groź­ny, nie­my, jak gdy­by świad­czył tu, w gro­dzie Baba, o cza­sach pra­sło­wiań­skich.

Kro­czy ce­sarz Hen­ryk po ka­mien­nych wscho­dach, mija przed­sion­ki, spie­szy do skarb­ca. Ry­cer­stwo przy­świe­ca mu trza­ską­ją­ce­mi łu­czy­wa­mi; on sia­da na tro­nie, aby przy­jąć po­sel­stwo le­chic­kie.

A ko­łem sta­ją bi­sku­pi w in­fu­łach zło­ci­stych, do stóp spły­wa­ją­cych li­tych ka­pach; dzier­żą srebr­ne pa­sto­ra­ły w po­świę­co­nej dło­ni.

Od­chy­lo­no wie­ka skrzyń skarb­co­wych; Hen­ryk spo­glą­da na góry mie­nią­ce­go się zło­ta.

On… dziś zwal­czo­ny, dziś na pół zła­ma­ny… ale roz­po­rzą­dza bo­gac­twy tych skrzyń, z któ­rych wy­sy­pią się nowe huf­ce…

Co po­cznie to ry­cer­stwo po­lań­skie, po­sia­da­ją­ce li pa­sie­ki, le­mie­sze i szczerb­ce?!

Oto sta­ją przed nim po­sło­wie za­go­no­we­go na­ro­du w pan­cer­zach za­rdze­wia­łych, zdar­tych płasz­czach na sze­ro­kich bar­kach zie­miań­skich, wspie­ra­ją­cy spra­co­wa­ne dło­nie na mie­czach-pio­ru­nach. Siwe, nie­cze­sa­ne bro­dy opa­da­ją aż do rze­mien­nych pa­sów, spię­tych klam­ra­mi z że­la­za.

A na prze­dzie sę­dzi­wy Jan z Góry, naj­star­szy po­seł, pa­tr­jar­cha po­lań­ski. Cze­ka spo­koj­nie, nie­zmię­sza­ny prze­py­chem wa­lą­cej się po­tę­gi, bo­ga­te­mi sza­ty dwo­rac­twa, bla­skiem, co bije z uchy­lo­nych skrzyń.

Ce­sarz po­wstał z tro­nu, dum­nie star­ców czo­łem po­wi­tał, uśmiech­nął się i jął mó­wić.

Wy­li­czał swo­je dzie­dzic­twa i pań­stwa pod­le­głe i zie­mie ujarz­mio­ne i na­ro­dy po­kłon mu bi­ją­ce.

Wy­li­czał nie­szczę­ścia bo­le­sła­wo­we, lata jego nada­rem­nych za­bie­gów, zdra­dy wój­tów grodz­kich, ubó­stwo księ­cia-kar­ła.

I wa­żąc wy­mow­nie przy­szłe losy dwóch kra­in na sza­lach słów do­bra­nych, wzniósł rękę z try­um­fem w kie­run­ku ode­mknię­tych skrzyń swych nie­wy­czer­pa­nych bo­gactw.

Wte­dy on sta­ry Jan z Góry w od­po­wie­dzi ze­rwał kosz­tow­ny pier­ścień z pal­ca, a rzu­ca­jąc go do skarb­ca hen­ry­ko­we­go za­wo­łał grom­kim gło­sem:

– Zło­to do zło­ta!

– Hab' Dank – od­parł ce­sarz, opusz­cza­jąc za­sę­pia­ją­ce się czo­ło….

Po­wia­ły dzie­jów wi­chry.

* * *

Czer­wień za­cho­du pali się na nur­tach War­ty.

Słoń­ce, ni­skie w za­cho­dzie, pła­wi ga­sną­cą skroń w głę­bi czer­nie­ją­cych bo­rów.

Ostat­nie od­bły­ski pur­pu­ro­we pa­da­ją na szy­by okien pa­ła­co­wych. Szu­mią­cych to­pól zie­lo­ny wie­niec oka­la roz­le­gły dzie­dzi­niec, gdzie tłu­mi się wiej­ska gro­ma­da.

Po­szep­ty jak fale prze­bie­ga­ją po ci­sną­cej się ciż­bie aż tam do scho­dów mar­mu­ro­wych, do gan­ku oma­jo­ne­go blusz­cza­mi, gdzie stół pa­pie­ra­mi za­rzu­co­ny, gdzie czte­rech urzęd­ni­ków w ob­ci­słych mun­du­rach i szpa­dach u boku za­pi­su­je stem­plo­wa­ne fol­ja­ły.

Gdzie duma na ubo­czu mło­dy wnuk wo­je­wódz­ki, bla­dy nie­co, nie­spo­koj­nie po­cie­ra­ją­cy drżą­cą dło­nią za­sę­pio­ne czo­ło.

– Nie opusz­czaj nas!… – szem­ra­ją tłu­my wy­cią­ga­jąc ręce w stro­nę pa­ła­cu, ko­leb­ki wo­je­wo­dów, kasz­te­la­nów, het­ma­nów, bi­sku­pów..

Uśmiech­nął się star­szy urzęd­nik. Po­ło­żył pió­ro, po­wstał, za­piął mun­dur na mo­sięż­ne gu­zi­ki i ski­nął na cze­ka­ją­cych opo­dal żan­dar­mów.

Sta­wi­li na­tych­miast przy dru­gim sto­le cięż­ką, kutą skrzy­nię; uchy­li­li wie­ka i po­czę­li sy­pać na stół du­ka­ty, brzę­cząc zło­tem i sza­bla­mi.

Za­pło­nę­ły źre­ni­ce pra­wnu­ko­wi le­mie­szo­wych wła­dy­ków; po­wstał z miej­sca tar­ga­jąc wąs.

– Nie opusz­czaj nas!… – za­szu­mia­ły tłu­my a za nimi zło­to­kło­se dzie­dzi­ny i bory głę­bo­kie.

Urzęd­nik sy­pał zło­to na stół, wię­cej i wię­cej, sto­sy gwiazd….

Mło­dy pan mie­rzył okiem górę ro­sną­cą pod ręką urzęd­ni­ka bran­den­bur­skie­go; twarz jego mie­ni­ła się jak ten kru­szec szla­chet­ny.

I za­brzmia­ło raz ostat­ni z dołu: "Nie opusz­czaj nas!"…

Urzęd­nik do­sy­pał do koń­ca; wy­pro­sto­wał się, uśmiech­nął zwy­cię­sko, a rzu­ca­jąc obie dło­nie w kie­run­ku zło­ta, za­wo­łał:

– Bierz pan – to two­je!

– Hab' Dank… – od­parł po­to­mek Jana z Góry, zgar­nia­jąc ra­mie­niem górę gwiazd teu­toń­skich.RET­MAN.

Gwiaz­da przy­sta­ni re­wel­skiej bla­do błysz­czy przez noc­ne mgły na burz­li­wym brze­gu. Wiatr ra­mie­niem ol­brzy­ma prze­wa­la kur­ha­ny fal, mo­rze z wście­kło­ścią ude­rza o pię­trzą­ce się ska­ły wy­brze­ża. Ale ani wiatr, ani ciem­ność, ani roz­dą­sa­ny. Bał­tyk nie po­wstrzy­ma­ją sza­lo­ne­go Tomy. Opusz­cza on cha­tę nad­brzeż­ną, ukry­tą w za­ło­mie skał, ca­łu­je swą mło­dą Ane­tę, ska­cze do śmi­głej łód­ki i su­nie w kie­run­ku, skąd przed chwi­lą się roz­legł sy­gnał trwo­gi.

Ane­ta od­pro­wa­dza go w mil­cze­niu aż do za­to­ki, po­ma­ga ze­pchnąć łód­kę na burz­li­we mo­rze, po­da­je wio­sła; a gdy ret­man od­bi­je, gdy go po­rwą fale w swój ta­niec, wte­dy mło­da ko­bie­ta z ręką u czo­ła stoi i dłu­go jesz­cze spo­glą­da za od­jeż­dża­ją­cym.

Gdy po­wra­ca do cha­ty za­sta­je w niej kil­ku ry­ba­ków wy­chwa­la­ją­cych sza­lo­ne­go Tomę, któ­ry je­den je­dy­ny do­tąd po­dob­no nie wi­dział jesz­cze "la­ta­ją­ce­go ho­len­dra", wid­ma prze­stro­gi, zna­ku za­gu­by. Za­sta­je rów­nież mło­dych agen­tów nie­miec­kich do­mów han­dlo­wych, co przy­szli ocze­ki­wać na przy­by­cie swych stat­ków i tym­cza­sem, gdy ret­man sza­le­niec wal­czy z mo­rzem, pró­bu­ją szczę­ścia u pięk­nej Ane­ty.

Ane­ta krzą­ta się, za­ła­twia spra­wy rnę­ża a na­stęp­nie oso­bi­stych in­te­re­san­tów za drzwi wy­rzu­ca. Do­kła­da do ogni­ska su­chych ga­łą­zek, wa­rzy stra­wę, wzdy­cha od cza­su do cza­su. Mar­kot­no jej. Zdej­mu­je spód­nicz­kę ko­lo­ro­wą, kła­dzie się do łóż­ka. Ale nad ran­kiem, za­nim ró­żo­wa zo­rza opro­mie­ni wschod­ni kraj nie­ba i wód, już Ane­ta stoi na musz­lach i pia­skach wy­brze­ża, już z ręką u czo­ła śle­dzi fale i za ich bia­łe­mi grzy­wa­mi szu­ka uko­cha­ne­go Tomy….

– Ha, to on!

Ret­man łód­ką niby igłą… czar­ną prze­szy­wa strzę­pią­ce się mo­rza łach­ma­ny. Ile razy łódź wbie­gnie na szma­rag­do­we wzgó­rze wod­ne, mie­nią­ce się u szczy­tu bia­łym pian kwie­ciem – to ścieg łód­ki ret­ma­na.

Już wiatr noc prze­sza­lał i legł wy­czer­pa­ny na wo­dach. Wody ukła­da­ją się niby znu­żo­ne oga­ry po dłu­giej go­ni­twie, dy­sząc i sa­piąc co­raz sła­biej. Słoń­ce pro­mie­nia­mi cie­płe­mi spę­dza tu­ma­ny z błę­kit­nej dro­gi dzien­nej. Toma do­bi­ja do brze­gu i ca­łu­je swą uko­cha­ną, ślicz­ną Ane­tę.

Prze­pro­wa­dził przez pa­sma pod­wod­nych skał okręt nie­miec­ki, oca­lił lu­dzi i ła­du­nek. Nie­zna­ny bo­ha­ter, ci­chy pra­cow­nik, es­toń­czyk wzgar­dzo­ny, wra­ca te­raz do swej ubo­giej cha­ty, by prze­spać dzień, je­śli go nie zbu­dzi nowy sy­gnał.

A nie­miec­ki pa­ro­wiec dum­nie wy­wie­sza fla­gę w przy­sta­ni es­toń­skiej, za­pusz­cza ko­twi­cę, bo­ga­ty to­war prze­wo­zi do skła­dów. Set­ki kup­ców cze­ka­ją tam z trzo­sa­mi. Że­gla­rze za­pa­la­ją lul­ki, gwa­rzą przy ku­flach, sprze­da­ją i ku­pu­ją, na­peł­nia­ją kie­sze­nie zło­tem. On – bied­ny Toma – przez całe ży­cie nie zbie­rze na­wet po­ło­wy ich dzien­ne­go do­cho­du. Ale bo też Toma nie jest niem­cem!

Pierw­si ry­wa­le Tomy przy­by­li w te stro­ny przed sied­miu wie­ka­mi. No­si­li wte­dy że­la­zne pan­ce­rze, czar­ny krzyż na bia­łym płasz­czu i ró­ża­niec za­dzierz­gnię­ty o rze­mie­nie mie­cza. Śpie­wa­li nie­zro­zu­mia­łym ję­zy­kiem hym­ny w ko­ły­bań­skiej ka­te­drze a nocą po­ry­wa­li ślicz­ne Ane­ty. Lecz po stu la­tach, wy­par­ci przez ar­cy­bi­sku­pa ryg­skie­go, po­szli za czud­skie je­zio­ro i tam nową ka­te­drę zbu­do­wa­li.

Pio­ru­ny cza­su biły wpraw­dzie w te gma­chy go­tyc­kie, ale ich nie roz­wa­li­ły. Wte­dy nawy wojsk ob­cych jęły prze­cho­dzić przez kraj, jak gdy­by Bał­tyk z brze­gów wy­stą­pił i świat chciał za­to­pić. Nie­je­den Toma ucie­kał ze swą Ane­tą do ciem­nych bo­rów, gdzie nikt prócz łosi do­tąd nie miesz­kał i gdzie w le­śnych je­zior­kach tyl­ko sar­ny się prze­glą­da­ły.

Ka­te­dry póź­niej le­gły niby zwa­lo­ne na wznak kom­tu­ry. Za­ro­ili się kup­cy nie­miec­cy, sie­kie­ra­mi wy­tłu­kli bory, po­za­kła­da­li fer­my. Po­przy­bie­ra­li ty­tu­ły ba­ro­nów a To­mom ka­za­li rżnąć płu­giem so­czy­stą gle­bę inf­lant­ską, ślicz­nym Ane­tom tkać po no­cach cien­kie płót­na. I kie­dy Chiń­czy­cy z niem­ca­mi wo­jo­wa­li o ko­dek­sy, Ruś z po­la­ka­mi o wy­zna­nia, kro­pli­stą po­so­ką za­le­wa­ły się wzgar­dzo­ne tłu­my To­mów, Ane­ty zaś do­star­cza­ły ba­ro­nom ro­bot­ni­ków krwi lep­szej, na pół nie­miec­kiej. A kie­dy przed ćwierć wie­kiem od Woł­gi do Wi­sły, od Bia­łe­go do Czar­ne­go mo­rza nada­wa­no wła­sność ziem­ską, kie­dy i ru­sin i ma­zur i li­twin już wła­sną gle­bę orać po­czę­li, ba­ro­ni po­mor­scy wzgar­dzo­nym To­mom wy­pła­ta­li praw­dzi­we pri­ma apri­lis: ja­koś tak to zro­bi­li, że wol­no im było w do­wód ła­ski brać fer­my w dzier­ża­wę, lub – ra­to­wać bo­ga­te stat­ki nie­miec­kie u bram por­tów na ło­dziach ret­mań­skich. Ane­ty zaś od­gry­wa­ły da­lej role ko­cha­nek mi­no­rum gen­tium, wy­jąt­ko­wo tyl­ko wol­no im było wy­rzu­cać za drzwi na­tręt­nych agen­tów han­dlo­wych.

– Psia dola! – ma­wiał w chwi­lach me­lan­chol­ji Toma, gdyż w ogó­le me­lan­chol­ja nie cze­pia­ła się jego du­szy. Nie było na to cza­su. Toma mu­siał wciąż my­śleć o wio­śle, lub o tem, jak w da­nym wy­pad­ku "brać falę". Ma­rzył i on, ale naj­zwy­klej o tem, by się raz prze­cie wy­spać po­rząd­nie; pra­cy był na­wał. Ża­lił się tak­że, je­że­li w ogó­le kie­dy­kol­wiek się ża­lił, że po­tom­ka nie­ma.

Ane­ta od­po­wia­da­ła na to za­zwy­czaj:

– Ot, o je­den kło­pot mniej. Ale skry­cie i ona tę­sk­ni­ła za dzie­cię­ciem. Ile­kroć zaś Toma na noc w cha­cie zo­sta­wał, sama naj­sta­ran­niej po­pra­wia­ła mu łoże, za­ście­la­ła bia­łe prze­ście­ra­dła, wy­bi­ja­ła po­dusz­kę. Wte­dy bo­wiem przy­tu­la­ła się do boku uko­cha­ne­go męża.

Wi­cher za okna­mi wy­ją­cy nie prze­ra­żał jej wów­czas. Wszak­że Toma był przy niej! A gdy ret­man przez sen chrap­nął jak Bał­tyk, Ane­ta uśmie­cha­ła się, okry­wa­ła męża derą i przy­kła­da­jąc za­ru­mie­nio­ny po­li­czek do jego ogo­rza­łej twa­rzy spo­koj­nie usy­pia­ła. Snu jej nie prze­ry­wa­ły da­le­kie sy­gna­ły mor­skie.

Lecz jed­nej ta­kiej nocy, gdy na tle ci­szy roz­le­ga­ły się w cha­cie je­dy­nie rów­no­mier­ne tęt­na od­de­chów Tomy i Ane­ty, sil­niej niż zwy­kle za­grzmiał or­kan i Bał­tyk sza­leć po­czął, jak gdy­by się wściekł. Wi­cher po­spusz­czał ze smy­czy wszyst­kie swo­je bry­ta­ny. Fale na­je­ży­ły swe grzbie­ty i ru­szy­ły do sztur­mu, na ska­li­ste wy­brze­że. Zda­wa­ło się, że mo­rze ze­trze od­wiecz­ną gra­ni­cę wód i zie­mi.

Ry­ba­cy po­wy­bie­ga­li z chat i za­le­gli nad­brzeż­ne wzgó­rza. Nie było nic wi­dać. Noc czar­na ry­cza­ła bu­rzą, a Bał­tyk ukry­ty w ciem­no­ściach sko­wy­czał jak sta­do hyen przed­po­to­po­wych.

Na­gle bły­ska­wi­ca roz­dar­ła nie­bo i ośle­pia­ją­ca ja­sność oświe­ci­ła pro­log mor­skie­go dra­ma­tu.

Uj­rza­no pa­ro­wiec, któ­ry w wal­ce roz­pacz­li­wej z fa­la­mi usi­ło­wał opły­nąć cy­pel za­to­ki. Znaj­do­wał się mię­dzy dwo­ma pa­sma­mi skał pod­wod­nych. Pierw­szy zły po­wiew lub nie­umie­jęt­ny ruch ster­ni­ka mo­gły pchnąć sta­tek na rafę gra­ni­to­wą.

Za­hu­czał strzał ar­mat­ni.

– Po­to­pią się Niem­cy jak my­szy w klat­ce –

za­wo­łał je­den z ry­ba­ków, śle­dząc przy świe­tle bły­ska­wic ru­chy pa­row­ca.

– Lecą jak śle­pi na ska­ły!

– Za­wra­ca­ją na peł­ne mo­rze….

– Ha, tam ła­wi­ce!

– Nie zna­ją dro­gi….

Pa­ro­wiec za­czął da­wać sy­gna­ły pisz­czał­ko­we. Wzy­wał ret­ma­na.

– Ale, ba! – ode­zwał się sta­ry, do­świad­czo­ny ry­bak – któż­by od­wa­żył się po­pły­nąć na śmierć oczy­wi­stą!

– Na­wet sza­lo­ny Toma nie uczy­nił­by tego. Pierw­sza grzy­wia­sta fala łódź za­le­je.

– A jed­nak to lu­dzie, giną – szep­nął któ­ryś z ry­ba­ków.

Nowa bły­ska­wi­ca oświe­ci­ła tra­ge­dję Bał­ty­ku. Masz­ty pa­row­ca były już zrą­ba­ne, ko­min zgię­ty. Nie­opi­sa­ne za­mię­sza­nie pa­no­wa­ło na po­kła­dzie. Za­ło­ga kłę­bi­ła się jak ro­bac­two, par­te ze wszech stron przez sta­do wil­ków mor­skich, wdzie­ra­ją­cych się na po­kład, ką­sa­ją­cych liny i boki pa­ro­we­go je­le­nia. On się za­nu­rzał w głę­bie wód, sza­mo­tał i rwał, dy­sząc cięż­ko przez ko­min.

– Ho, ret­man! – za­brzmiał na­gle do­no­śny

Był to, głos nad­bie­ga­ją­ce­go agen­ta niem­ca. Toma stał już na brze­gu.

– Sza­lo­ny, sza­lo­ny! – wo­ła­no.

– Phi, phi! On z dja­błem trzy­ma!… Sama Ane­ta wio­sło mu po­da­je.

– A wi­dzi­cie jak ten – nie­miec umi­zga się do Ane­ty?… Ho, ho! Kie­dy kło­pot to do Tomy….

– Ten Toma chy­ba nig­dy nie… uj­rzy "la­ta­ją­ce­go ho­len­dra "!…

Na to sło­wo za­drże­li ry­ba­cy i oczy swe skie­ro­wa­li ku hu­czą­ce­mu mo­rzu, aza­li tam w isto­cie nie pły­nie sta­tek z czar­ne­mi ża­gla­mi, bez za­ło­gi, wprost prze­ciw wi­chrom.

– Ret­man już śmi­ga po fa­lach! – za­wrza­ły okrzy­ki.

– Za­chwiał się….

– To zły znak!

– Już su­nie da­lej….

– A szczęść ci Boże, sza­lo­ny czło­wie­ku! Le­cisz niem­com na ra­tu­nek; byle ci się tyl­ko wy­wdzię­czy­li, je­śli nie za­to­niesz w tem pie­kle dzi­siej­szem.

Ane­ta sta­ła na brze­gu spo­koj­na, mil­czą­ca. Jed­ną, rękę za­ło­ży­ła pod far­tu­szek, dru­gą trzy­ma­ła u czo­ła pa­trząc za mę­żem.

Stał przy niej i nśmie­chał się do niej za­lot­nie agent nie­miec­ki.

Bet­man śli­zgał się po grzbie­tach fal jak wę­gorz. Łód­ka jego nie­kie­dy wy­strze­li­ła nad wody, zno­wu zni­ka­ła na dłu­go, aż wy­pły­wa­ła o wie­le da­lej, sza­rze­jąc, ciem­nie­jąc.

Ry­ba­cy za­ta­mo­wa­li w pier­si od­de­chy. Chy­li­li się oni na­przód chcąc prze­bić okiem gru­bą po­mro­kę. Olśnie­wa­ją­ce bły­ska­wi­ce uka­zy­wa­ły im śmia­łe­go ret­ma­na jak się po­su­wał da­lej i da­lej.

– Pa­ro­wiec prze­stał da­wać ha­sła – za­wo­łał któ­ryś z ry­ba­ków. Znać spo­strze­żo­no Tomę.

– Na ru­fie sta­nął maj­tek z pę­kiem lin w po­go­to­wiu.

– Zmio­tła go fala!

– Ba! dru­gi sta­je na po­ste­run­ku…. Bał­wa­ny hu­cza­ły co­raz strasz­li­wiej.

– Rzu­co­no linę!

– Toma wpadł do wody!…

Ane­ta za­drza­ła. Nie­miec­ki agent szep­nął jej do ucha:

– W ra­zie nie­szczę­ścia wdo­wie sto pru­skich ta­la­rów..

– Toma uchwy­cił linę, cią­gną go na po­kład!

– Tłu­ką go fale, on nie wy­trzy­ma….

– Już się win­du­je na sta­tek….

W tej wła­śnie chwi­li strasz­li­wy or­kan za­trzy­mał się i na­sta­ła przez kil­ka chwil prze­ra­ża­ją­ca ci­sza. Lecz na­tych­miast huk­nął on tak strasz­li­wą za­wie­ją, że fale wznio­sły się na kil­ka sąż­ni, sto­czy­ły w po­twor­ne wzgó­rze i po­pę­dzi­ły w od­wrot­nym kie­run­ku.

Krzyk prze­ra­że­nia do­był się z pier­si ry­ba­ków. Pa­ro­wiec zro­bił ja­kiś fa­tal­ny ob­rót. Czub jego wzniósł się do góry, tył po­zo­stał w głę­bi…. A roz­ju­szo­ne fale po­czę­ły te­raz wta­czać się nań z po­dwój­ną za­cię­to­ścią. Ude­rza­ły z dwóch stron a gdy star­ły się ze sobą, ty­ta­nicz­ny gmach wod­ny uno­sił szczyt pie­ni­sty wy­so­ko nad po­kła­dem, nad za­ło­gą nie­szczę­sną, nad To­nią sza­lo­nym…

A kie­dy roz­bi­te bał­wa­ny po­czę­ły od­wrót, zgnie­cio­ny pa­ro­wiec le­d­wie już rąb­kiem czar­nym wy­sta­wał po nad po­wierzch­nię zie­ją­cej ot­chła­ni.

Lecz czar­ne bał­wa­ny i te­raz jesz­cze nie dały za wy­gra­ną. Zwar­ły się po­wtór­nie, a gdy ustą­pi­ły, wi­dać było już tyl­ko mo­rze, kil­ka de­sek i głów Mika z wy­cią­gnię­te­mi w po­wie­trze rę­ka­mi….

Okrop­ne ciem­no­ści ogar­nę­ły świat. Już i bły­ska­wi­ce nic nie uka­zy­wa­ły na wro­gim wid­no­krę­gu.

Omdla­łą Ane­tę prze­niósł na rę­kach mło­dy agent nie­miec­ki do jej wdo­wiej cha­ty.

………………………………………………………………………………………………………….

Gwar­ne mia­sto ku­piec­kie sia­dło na pia­skach wy­brze­ża opie­ra­jąc się ple­ca­mi o ścia­nę stał.

Wy­so­ko w górę strze­la­ją ciem­ne igli­ce jego przej­rzy­stych wie­życ go­tyc­kich. Ni­żej ką­pią się w bla­skach sło­necz­nych i fa­lach bar­ki skrzy­dla­te, bia­łe jak mewy; pa­ła­ją wstę­gi trój­barw­ne u masz­tów, przy­cze­pio­ne do war­ko­cza lin. Mie­ni się przy­stań bla­ska­mi toni mor­skiej i ja­sne­go nie­ba.

Na plat­for­mie nad­brzeż­nej gra mu­zy­ka, snu­ją się szes­cio­ję­zycz­ne tłu­my ma­ry­na­rzy i kup­ców, dzwo­nią szklan­ki na dłu­gich sto­łach, uśmie­cha­ją się pstro przy­bra­ne sub­ret­ki.

Kto po­wró­cił z dłu­giej włó­czę­gi, prze­orał swym stat­kiem mo­rze, na­pił się wi­chrów, na­kar­mił tro­ską, rad te­raz spo­czy­wa, sma­ku­je ży­cia, wspo­mi­na­jąc z lu­bo­ścią przy szklan­ce i dziew­czy­nie le­gen­dy swych tu­łactw.

A kto wró­cił jako roz­bi­tek, zo­sta­wiw­szy na dnie mo­rza na­dzie­ję i uniósł tyl­ko znę­ka­ną du­szę z od­mę­tów, ten przy­cho­dzi za­czerp­nąć w gwa­rze por­to­wym tro­chę otu­chy, otrzeć się przy­najm­niej

– Już się win­du­je na sta­tek….

W tej wła­śnie chwi­li strasz­li­wy or­kan za­trzy­mał się i na­sta­ła przez kil­ka chwil prze­ra­ża­ją­ca ci­sza. Lecz na­tych­miast huk­nął on tak strasz­li­wą za­wie­ją, że fale wznio­sły się na kil­ka sąż­ni, sto­czy­ły w po­twor­ne wzgó­rze i po­pę­dzi­ły w od­wrot­nym kie­run­ku.

Krzyk prze­ra­że­nia do­był się z pier­si ry­ba­ków. Pa­ro­wiec zro­bił ja­kiś fa­tal­ny ob­rót. Czub jego wzniósł się do góry, tył po­zo­stał w głę­bi… A roz­ju­szo­ne fale po­czę­ły te­raz wta­czać się nań z po­dwój­ną za­cię­to­ścią. Ude­rza­ły z dwóch stron a gdy star­ły się ze sobą, ty­ta­nicz­ny gmach wod­ny uno­sił szczyt pie­ni­sty wy­so­ko nad po­kła­dem, nad za­ło­gą nie­szczę­sną, nad To­nią sza­lo­nym…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: