Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Poezye Adama Mickiewicza. Tom 5 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poezye Adama Mickiewicza. Tom 5 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 236 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO CZY­TEL­NI­KA O KRY­TY­KACH I RE­CEN­ZEN­TACH WAR­SZAW­SKICH.

Krzyk­nę­li: nie­po­zwa­lam! ucie­kli na Pra­gę.

Po­wrót Po­sła.

Po­ezye w ni­niej­szem wy­da­niu za­war­te, pra­wie wszyst­kie już daw­niej pu­blicz­no­ści zna­jo­me, przy pierw­szem ich ogło­sze­niu zwró­ci­ły uwa­gę re­cen­zen­tów i sta­ły się przed­mio­tem licz­nych na­gan i po­chwał. Czy­ta­łem z rów­nem uczu­ciem jed­ne i dru­gie, i mil­cza­łem. Po­wo­dy mil­cze­nia mo­je­go ła­two od­gad­nie każ­dy, kto zna stan te­raź­niej­szy kry­ty­ki li­te­rac­kiej w Pol­sce, i ma wy­obra­że­nie o lu­dziach wdzie­ra­ją­cych się na urząd kry­ty­ków. Ato­li kie­dy po­wta­rzam wy­da­nie dzieł, tyle razy, tylu pió­ra­mi roz­bie­ra­nych, i te dzie­ła bez żad­nych pra­wie od­mian, pusz­czam na świat, w sta­nie ro­dzi­mej ich nie­do­sko­na­ło­ści, lę­kam się, aby czy­tel­ni­cy moi nie my­śli­li, że przez za­twar­dzia­łość ser­ca, wła­ści­wą au­to­rom kry­ty­ko­wa­nym cho­ro­bę, upar­łem się nie ko­rzy­stać z uwag, co więk­sza z uwag dru­ko­wa­nych, w ga­ze­tach, i to jesz­cze w War­sza­wie. Je­że­lim grze­szył, nie­chcę wy­ma­wiać się w ob­li­czu re­cen­zen­tów nie­wia­do­mo­ścią: wi­nie­nem też przez grzecz­ność wy­ło­żyć im po­wo­dy upo­rczy­we­go trwa­nia w błę­dach: bo re­cen­zen­ci, ja­kie­kol­wiek jest ich zda­nie, na­le­żą pra­wie za­wsze do klas­sy lu­dzi czy­ta­ją­cej książ­ki, przy­najm­niej pol­skie, któ­ra to klas­sa w na­szym kra­ju nie­licz­na, ma pra­wo nie­za­prze­czo­ne do szcze­gól­nej au­tor­skiej grzecz­no­ści.

Pierw­szy, ile mi wia­do­mo, roz­biór po­ezyj mo­ich, umiesz­czo­no przed laty sze­ściu w Astrei w pi­śmie pe­ry­odycz­nem war­szaw­skiem. Re­dak­tor, Fran­ci­szek Grzy­ma­ła, po­chleb­ne dla po­ety wy­rzekł zda­nie: przy­zna­je mu ta­lent, nie ską­pi dlań wy­śmie­ni­tych prze­stróg o po­trze­bie pra­co­wi­to­ści, o strze­że­niu się mi­ło­ści wła­snej, o po­słu­szeń­stwie dla kry­ty­ki i t… p. Co się ty­czy za­let i wad dzie­ła pod wzglę­dem sztu­ki, Fran­ci­szek Grzy­ma­ła, z po­wo­ła­nia pu­bli­cy­sta i sta­ty­sta, nie śmie wda­wać się w ro­spra­wy li­te­rac­kie i nie­wie­dząc sam, czy mu po­ezye moje po­do­bać się maja lub nie? pyta się o to uczo­nych war­szaw­skich, wy­glą­da­jąc od nich po­waż­nej urzę­do­wej re­cen­zyi. Uka­zy­wa­ły się na­stęp­nie krót­kie ogło­sze­nia lub uwa­gi w in­nych pi­smach, aż na­ko­niec zja­wił się wy­glą­da­ny od Fran­cisz­ka Grzy­ma­ły kry­tyk w oso­bie Fran­cisz­ka Sa­le­ze­go Dmo­chow­skie­go.

Re­dak­tor Bi­blio­te­ki pol­skiej, przy­zna­je rów­nież au­to­ro­wi po­ezyj ta­lent z rów­ną hoj­no­ścią udzie­la mu rad ogól­nych mo­ral­no – li­te­rac­kich. Nie­szczę­ściem z ogól­nej, uwa­gi trud­no jest ar­ty­ście ko­rzy­stać.

Ma­la­rzo­wi np. wy­sta­wia­ją­ce­mu swój ob­raz pod kry­ty­kę, nie wie­le usłu­żą go­ście, cho­ciaż z miną znaw­ców cią­gle po­wta­rzać będą, iż na­le­ży pra­co­wać, iż na­le­ży uczyć się ry­sun­ku, wy­do­sko­na­lać ko­lo­ryt i t… p. Były wszak­że i szcze­gó­ło­we za­rzu­ty, oskar­ża­no mnie głów­nie o psu­cie sty­lu pol­skie­go, wpro­wa­dze­niem pro­win­cy­ona­li­zmów i wy­ra­zów ob­cych. Wy­zna­ję, ze nie tyl­ko nie strze­gę się pro­win­cy­ona­li­zmów, ale może umyśl­nie ich uży­wam. Pro­sił­bym zwró­cić uwa­gę na róż­ne ro­dza­je po­ezyi w dzie­łach mo­ich za­war­te, i każ­de­go z nich styl po­dług in­nych są­dzić pra­wi­deł.

W bal­la­dach, pie­śniach, i w ogól­no­ści we wszel­kich po­ezy­ach na gmin­nem po­da­niu opar­tych, szcze­gól­ny cha­rak­ter miej­sco­wy no­szą­cych, wiel­cy po­eci sta­ro­żyt­ni i no­wo­cze­śni uży­wa­li i uży­wa­ją pro­win­cy­ona­li­zmów, to jest wy­ra­zów i wy­ra­żeń od ogól­nie przy­ję­te­go książ­ko­we­go sty­lu róż­nią­cych się. Że po­mi­nę daw­ne grec­kie dy­alek­ty, dość rzu­cić okiem na dzie­ła

Burn­sa, Her­de­ra, Ge­te­go, Sko­ta, Kar­piń­skie­go, Bog­da­na Ża­le­skie­go. Nasz Trem­bec­ki, śmiel­szy od nich, w ro­dza­ju dy­dak­tycz­nym opi­so­wym, naj­bar­dziej od po­ezyi gmin­nej od­da­lo­nym, użył wy­ra­zów chwast, so­cha i t… p… za­pew­ne nie przez nie­zna­jo­mość ję­zy­ka. Wszyst­ko tu za­le­ży od szczę­śli­we­go uży­cia. Nie prze­czę, iż mo­głem albo zbyt­nie, albo nie w miej­scu, albo nie­sto­sow­nie pro­win­cy­ona­li­zmy wpro­wa­dzać: o to mię ob­wi­niać każ­de­mu wol­no: z tego uspra­wie­dli­wiać się nie mam pra­wa. Głę­bo­ka zna­jo­mość ję­zy­ka i smak wy­tra­wio­nych znaw­ców, wy­ro­ku­ją o no­wo­ściach gram­ma­tycz­nych: wy­ro­ki te pu­blicz­ność z cza­sem za­twier­dza lub od­rzu­ca. Sąd w po­dob­nej spra­wie jest da­le­ko trud­niej­szy niź­li się re­cen­zen­tom zda­je. Ta, aże­by się ze zda­niem ode­zwać, trze­ba po­wa­gi li­te­rac­kiej. Pan Or­dy­niec, teo­re­tyk, ma­jąc za sobą dyk­cy­onarz i gram­ma­ty­kę, pod­kre­śla pro­win­cy­ona­li­zmy lub nie­szla­chet­ne wy­ra­że­nia Trem­bec­kie­go; my pa­ra­fia­nie, w spo­rach, któ­re smak tyl­ko roz­strzy­ga, zda­je­my się ra­czej na au­to­ra Zo­fi­jow­ki. Ogól­ny wy­rok re­cen­zen­tów prze­ciw­ko pro­win­cy­ona­li­zmom jest wy­pad­kiem me­to­dy, prze­ję­tej od sta­rych ga­ze­cia­rzy fran­cu­skich. Oni to, ma­jąc sie­bie za stró­żów ję­zy­ka, co krok od­wo­łu­ją się do słow­ni­ka Aka­de­mii. Rze­czy­wi­ście miło jest re­cen­zen­tom i pew­nym czy­tel­ni­kom my­śleć, że na­byw­szy słow­nik, maja w kie­sze­ni try­bu­nał, go­to­wy roz­strzy­gać naj­de­li­kat­niej­sze spo­ry, ty­czą­ce się po­etyc­kie­go wy­sło­wie­nia.

Je­że­li o daw­niej­szych po­ezy­ach mo­ich ogól­ne tyl­ko wy­da­no zda­nie, za to So­ne­ty, aż do naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów, aż do po­je­dyn­czych wy­ra­zów i wy­ra­żeń, a na­wet wy­ra­zo­wych form i za­koń­czeń, gram­ma­tycz­nie, re­to­rycz­nie i es­te­tycz­nie roz­bie­ra­ne i są­dzo­ne były. Od­czy­ta­łem dwa­dzie­ścia prze­szło re­cen­zyj, że po­mi­nę sa­ty­ry i pa­ro­dye. Oto jest na­przód treść zdań ogól­nych: Po­ezya pol­ska (mówi p. M.

M.) do­tąd ogra­ni­cza­ła się do tłu­ma­czeń i na­śla­do­wań fran­cu­skich; Mic­kie­wicz pierw­szy nadał jej ce­chę na­ro­do­wo­ści, on stał się twór­cą po­ezyi ory­gi­nal­nej. – Po­ezya pol­ska, od­po­wia­da P. Fran: Sa­le­zy Dmo­chow­ski, do­tąd była na­ro­do­wą, po­stę­po­wa­ła cią­gle ku do­sko­na­ło­ści, a naj­wyż­szym jej utwo­rem, mia­zgą i tre­ścią na­ro­do­wo­ści, mia­ło być po­ema o zie­miań­stwie, od lat kil­ku­na­stu w War­sza­wie ocze­ki­wa­ne. Mic­kie­wicz pierw­szy tę ce­chę na­ro­do­wo­ści zdzie­ra i nisz­czy, za­sa­dy sma­ku wstrzą­sa, styl kazi i li­te­ra­tu­rze pol­skiej po­wtór­nym gro­zi upad­kiem. – Cie­szy­my się, woła lwow­ski wy­daw­ca mo­ich So­ne­tów, że Mic­kie­wicz za­nie­dbał bal­la­dy, któ­re gmin sam naj­le­piej ukła­da, a wpro­wa­dził do na­szej li­te­ra­tu­ry ro­dzaj zu­peł­nie nowy. So­ne­ty dają mu nie­za­prze­czo­ne pra­wo do nie­śmier­tel­no­ści. – Ża­łu­je­my, woła inny re­cen­zent, że Mic­kie­wicz, do­tąd upra­wia­ją­cy po­ezyą na­ro­do­wą, bal­la­dy i po­wie­ści, za­nie­dbał je, i ob­rał so­ne­ty, ro­dzaj li­te­ra­tu­rze na­szej zu­peł­nie obcy. – For­ma so­ne­tu, zda­niem dzie­sią­te­go re­cen­zen­ta, jest swo­bod­na, szla­chet­na i pięk­na: je­dy­na­ste­mu zda­je się być nie­wol­ni­czą trud­ną i nie­wdzięcz­ną: pięt­na­sty gar­dzi so­ne­ta­mi, jako wy­my­słem wie­ków śred­nich bar­ba­rzyń­skich; dwu­dzie­sty do­wo­dzi, że Ho­ra­cy­usz na­wet pi­sał coś na­kształt so­ne­tów.

W szcze­gól­nych uwa­gach taż sama zdań roz­ma­itość. Zwrot­ki i wy­ra­że­nia, dzi­wią­ce jed­nych gór­no­ścią i har­mo­nią mowy, dru­gich gor­szą po­spo­li­to­ścią zdań i dra­pią­cem uszy wier­szo­wa­niem. Ten­że sam so­net jed­nych roz­czu­la, dla dru­gich we­so­łej pa­ro­dyi sta­je się przed­mio­tem, ci go nie ro­zu­mie­ją, tam­ci ob­ja­śnia­ją dłu­gim kom­men­ta­rzem, inni poj­mu­ją au­to­ra, a uskar­ża­ją się na ciem­ność wy­kła­da­cza.

W ta­kiej zdań róż­no­ści za­sta­no­wił nas szcze­gól­nie je­den za­rzut; po­wtó­rzy­ło go zgod­nie wie­lu re­cen­zen­tów a naj­ob­szer­niej roz­wo­dzi się nad nim Fran­ci­szek Sa­le­zy Dmo­chow­ski. Ten za­rzut ty­czy się uży­cia wy­ra­zów cu­dzo­ziem­skich, ory­en­tal­nych Re­dak­tor, bi­blio­te­ki pol­skiej, za­czy­na zwy­cza­jem swo­im od uwag ogól­nych, spra­wie­dli­wych, ale już przed ogło­sze­niem re­cen­zyi jego, nie­co zna­jo­mych: np. że po­ezya wschod­nia od eu­ro­pej­skiej róż­na, bar­dzo roż­na: że po­ezyą wschod­nia na­śla­do­wać trud­no, bar­dzo trud­no. Kto nie zna tak­ty­ki re­cen­zen­tów, lu­bią­cych o rze­czy nie­wia­do­mej ro­spra­wiać ogół­ne­mi zda­nia­mi, któ­re w li­te­ra­tu­rze za­miast zna­ku x uży­wa­ją się, są­dził­by, że P. Dmo­chow­ski jest wiel­kim ory­en­ta­li­stą. Nie­dłu­go wszak­że, zo­sta­je­my w błę­dzie: wi­dzi­my za­raz, że ten­że P. Dmo­chow­ski, nie­tyl­ko na­zwisk wła­ści­wych gór i rzek nie wie­dział, co do­wo­dzi małą je­ogra­fii są­sied­nich kra­jów zna­jo­mość, ale nie ro­zu­miał wy­ra­zów Al­lah, drog­man, mi­na­ret, na­maz, izan. Zda­je się nam, że na­wet w War­sza­wie, gdzie li­te­ra­tu­ra wschod­nia mało li­czy uczniów, taka nie­wia­do­mość re­cen­zen­ta, dzi­wić musi pu­blicz­ność. Przy­to­czo­ne wy­ra­zy arab­skie lub per­skie, tyle razy w dzie­łach Ge­te­go, By­ro­na, Mura, uży­te i ob­ja­śnio­ne były, że o nich czy­tel­ni­ko­wi eu­ro­pej­skie­mu wstyd nie wie­dzieć, tym bar­dziej wy­daw­cy pism pe­ry­odycz­nych. W opi­sie po­etyc­kim miast na­szych, któż nie wspo­mniał o ko­ścio­łach i wie­żach: w opi­sie mia­sta wschod­nie­go, jak po­mi­nąć mi­na­re­ty? Jak je wy­tłu­ma­czyć po pol­sku, czy­li mó­wiąc sło­wy re­cen­zen­tów, jak je wy­tłu­ma­czyć na je­żyk Sar­biew­skich, Ko­cha­now­skich, Snia­dec­kich, Twar­dow­skich*. Dał wpraw­dzie Fran­ci­szek Sa­le­zy Dmo­chow­ski dziw­ny przy­kład prze­polsz­cze­nia ob­cych wy­ra­żeń i wy­ra­zów, kie­dy w wier­szach swo­ich mó­wiąc o Pe­le­uszu ojcu Achil­le­sa, na­zy­wa go władz­cę ma­łe­go w Tes­sa­lii po­wia­tu, i tym spo- -

* Sar­biew­ski nic pi­sał po pol­sku: Snia­dec­cy nie pi­sa­li po­ezyj: a w dzie­łach Twar­dow­skie­go wię­cej cu­dzo­ziem­skich wy­ra­zów, niż we wszyt­kich so­ne­tach.

so­bem jed­ne­go z naj­po­tęż­niej­szych kró­lów: Gre­cyi bo­ha­ter­skiej, robi na­szym po­wia­to­wym mar­szał­kiem. Ale ja ta­kej, wła­ści­wej po­waż­nym klas­sy­kom no­wo­ści, jako po­czy­na­ją­cy pi­sarz ro­man­tycz­ny, użyć nie śmia­łem.

Pro­win­cy­ona­li­zmy i cu­dzo­ziem­czy­zną, tu­dzież nie­po­praw­ność wier­sza, szcze­gól­nie prze­ra­zi­ły re­cen­zen­tów. Stąd po­wszech­na trwo­ga, aby­śmy zno­wu nie wpa­dli w bar­ba­rzyń­stwo wie­ku li­te­ra­tu­ry je­zu­ic­kiej. Po­zwa­la­my, wo­ła­ją na­ko­niec re­cen­zen­ci, na­śla­do­wać pi­sa­rzów an­giel­skich i nie­miec­kich, co do swo­bo­dy form, ale nie­chże pi­sa­rze nasi na­śla­du­ją ich styl czy­sty i po­praw­ny. By­ro­na, Ge­te­go, Skot­ta, nikt nie ob­wi­niał o ska­że­nie mowy, od­zy­wa się zgod­nie z ca­łym chó­rem, Sa­le­zy Dmo­chow­ski. Gdy­by kry­ty­cy ra­czy­li kie­dy­kol­wiek zaj­rzeć w daw­ne nie­miec­kie i now­sze an­giel­skie re­cen­zye, prze­ko­na­li­by się, że wszy­scy od nich przy­wo­dze­ni po­eci, ule­ga­li tym­że sa – mym za­rzu­tom. Re­cen­zye wspo­mnio­ne już i na fran­cu­skie prze­tłu­ma­czo­no. Obacz­my co mówi Mer­cu­re du XIX siec­le z Les po­etes an­gla­is les plus re­nom­mes, par­mi nous, Wal­ter Scott, So­uthey, Moor, ne da­ignent pas cor­ri­ger leurs vers; ils bra­vent non t-eu­le­ment les re­gles de la me­su­re, mais en­co­re cel­les de la gram­ma­ire; ils font de la lan­gue an­gla­ise une véri­ta­ble po­ly­glot­te, ou sont ad­mis les mots de to­usles idio­mes par­lés. By­ron jet­te au ha­sard ses in­spi­ra­tions sténo­gra­phi­ées sur le pa­pier sans da­igner en­su­ite y rat­ta­cher son at­ten­tion, met­tant les négli­gen­ces au rang des li­cen­ces, sys­te­me qui est sans do­ute ce­lui du vrai po­ete: car c'est avec ce déda­in, que chez nous, M. de La­mar­ti­ne a mo­du­lé ses Médi­ta­tions, que ses amis et M. Ta­stu son li­bra­ire sont ob­li­gés de re­vo­ir. (Jo­ur­nal de St; Péters­bo­urg 1828). Uty­ski­wa­nia po­dob­ne, ni­ko­go dzi­wić nie po­win­ny. Re­to­ro­wie szko­la­rze, od cza­sów Dan­te aż do La­mar­ti­na, za­wsze byli jed­no­staj­ni w cha­rak­te­rach i zda­niach, za­wsze, czy­ta­jąc po­etów, z do­bro­dusz­nem na­rze­ka­li wes­tchnie­niem, że po­eci ma­ją­cy ta­lent, nie po­sia­da­li ich na­uki. Krzy­ki re­to­rycz­nych alar­mi­stów wzma­ga­ją się pe­ry­odycz­nie w epo­ce wiel­kich od­mian li­te­rac­kich. W Niem­czech, w pierw­szej po­ło­wie prze­szłe­go wie­ku, li­te­ra­tu­ra le­d­wie nie tak, jak u nas ubo­gą była. Got­szed, sław­ny pod­ów­czas gram­ma­tyk lip­ski, wier­szo­pis gład­ki bez ta­len­tu, re­tor krót­kie­go wzro­ku i cia­sne­go po­ję­cia, uwa­żał na­śla­dow­ni­czą szko­łę po­etów szlą­skich za klas­sycz­ną, wier­sze zaś sa­me­go Got­sze­da, mia­ły być wła­śnie naj­wyż­szym utwo­rem klas­sycz­no­ści i na­ro­do­wo­ści nie­miec­kiej. W du­chu jego szko­ły, Les­syng, Klopsz­tok, Gete, na­le­że­li do nie­umie­jęt­nych i zu­chwa­łych no­wa­to­rów. Ta wal­ka mnie­mań, utrzy­ma­ła w pa­mię­ci imie God­sze­da, o któ­re­go dzie­łach już nie­sły­chać. Te­atrem po­dob­nych spo­rów, była da­le­ko daw­niej Hisz­pa­ni­ja, kie­dy szko­ła wło­ska wpro­wa­dzi­ła do tego kra­ju nową po­ezyą. Po­dob­nez spo­ry ukoń­czy­ły się przed oczy­ma na­sze­mi w An­glii, a do­tąd to­czą się we Fran­cyi. Wróż­by wiec o bli­skim upad­ku li­te­ra­tu­ry i sma­ku w Pol­sce zda­ją się być bez­za­sad­ne, przy­najm­niej nie ze stro­ny ro­man­tycz­nej za­gra­ża nie­be­spie­czeń­stwo. Dzie­je li­te­ra­tu­ry po­wszech­nej prze­ko­ny­wa­ją, ze upa­dek sma­ku i nie­do­sta­tek ta­len­tów, po­cho­dził wszę­dzie z jed­nej przy­czy­ny, z za­mknię­cia się w pew­nej licz­bie pra­wi­deł my­śli i zdań, po któ­rych wy­tra­wie­niu, w nie­do­stat­ku no­wych po­kar­mów, głód i śmierć na­stę­pu­je. Tak upa­dla li­te­ra­tu­ra bi­zan­tyń­ska, dzie­dzicz­ka naj­bo­gat­sza po­mni­ków Gre­cyi; bo za­rów­no od­gro­dziw­szy się od Fran­ków i Ara­bów z po­stę­pem wie­ku, no­wych form przy­jąć nie­chcia­ła. Po­dob­ne wy­cień­cze­nie w prze­szłym wie­ku do­tknę­ło fran­cu­ską li­te­ra­tu­rę. U nas, za cza­sów je­zu­ic­kich, zły smak roz­sze­rza­li wła­śnie lu­dzie naj­le­piej zna­ją­cy pra­wi­dła re­to­ry­ki, wła­śnie pro­fes – so­ro­wie re­to­ry­ki i ka­zno­dzie­je. Po­wszech­na ciem­no­ta po­cho­dzi­ła nie z wpro­wa­dze­nia ob­cych nauk, ale z ich pil­ne­go strze­że­nia się. Kie­dy Ko­nar­ski do­wo­dził po­trze­bę ję­zy­ka fran­cu­skie­go, ucznio­wie i stron­ni­cy je­zu­itów obu­rza­li się na tę no­wość, rów­nie jak dziś ucznio­wie i stron­ni­cy szko­ły war­szaw­skiej na li­te­ra­tu­rę an­giel­ską i nie­miec­ka.

Wi­dzi czy­tel­nik, ze z po­mię­dzy licz­nych wad mnie wy­tknio­nych, dwie tyl­ko uspra­wie­dli­wić chcia­łem, to jest uży­cie pro­win­cy­ona­li­zmów i ob­cych wy­ra­zów. Zda­nia re­cen­zen­tów o pięk­no­ści, lub nie­do­rzecz­no­ści my­śli mo­ich, złym lub szczę­śli­wym wy­bo­rze form, o har­mo­nii lub twar­do­ści wier­sza, zo­sta­wiam bez od­po­wie­dzi są­do­wi pu­blicz­no­ści. Da­le­ki od sce­ny za­bu­rzeń li­te­rac­kich, nie­na­le­żą­cy do żad­nej ko­te­ryi, czy­tam re­cen­zye w lat kil­ka po ich ogło­sze­niu; przy­to­czy­łem je w tym je­dy­nie celu, abym po­ka­zał czy­tel­ni­kom) że nie tak ła­two, jak się zda­je, dzie­ła po­dług uwag ga­ze­cia­rzy po­pra­wiać. Chcie­li wpraw­dzie nie­któ­rzy re­cen­zen­ci oszczę­dzić pra­cy au­to­ro­wi i pod­ję­li się sami po­pra­wiać wy­ra­zy, wy­ra­że­nia, a na­wet cał­ko­wi­te wier­sze. Taka wspa­nia­ło­myśl­ność re­cen­zen­tów, te­raz w eu­ro­pej­skiej pe­ry­odycz­nej li­te­ra­tu­rze bez­przy­kład­na, na­le­ży do cnót sta­ro­żyt­nych, w ga­ze­ciar­stwie war­szaw­skiem dzie­dzicz­nych. Nie­szczę­ściem róż­nię się 'w zda­nia z re­cen­zen­ta­mi co do po­praw, przy­ta­czam nie­któ­re z nich zo­sta­wu­jąc wol­ny wy­bór czy­tel­ni­ko­wi. Pan S. w so­ne­cie "Ra­nek i Wie­czór" za­miast bły­snę­ła w oknie: uklą­kłem, ra­dzi pi­sać, sta­ną­łem jak wry­ty. Pan Fran­ci­szek Sa­le­zy Dmo­chow­ski: za­miast ziem­nych kra­wę­dzi, ży­czył­by wi­dzieć: nad­brzeż­ne płasz­czy­zny, albo piasz­czy­ste płasz­czy­zny. Szko­da, że W opi­sa­nej prze­zem­nie zie­mi nie było płasz­czyzn piasz­czy­stych. Pan J. K. za­miast: a gdy ser­ce spo­koj­ne za­ta­pia w niem szpo­ny, po­pra­wia: i gdy zmy­sły spo­koj­ne nu­rza w ser­cu szpo­ny. Tę ostat­nią po­pra­wę po­wi­nien­bym przy­jąć; po­trze­bę jej uspra­wie­dli­wia do­sta­tecz­nie re­cen­zent na­przód tem: 1) "Że hy­dra pa­mią­tek czy­li dzia­łal­ność du­szy z obu­dzo­nych w niej przy­krych wspo­mnień, za­czem dzia­łal­ność jej wzglę­dem wła­sno­ści czu­cia nie­przy­jem­na lecz przy­kra, jest w or­ga­ni­za­cyi ży­cia na­sze­go mo­ral­ne­go, to jest rze­czą nie­za­prze­czo­ną. "Broń Boże, aby au­tor So­ne­tów za­prze­czył tak ja­snej praw­dzie, do­wie­dzio­nej w czte­rech rów­nie ja­snych ka­te­go­ry­ach i w dłu­giej ro­spra­wie o hy­drze pa­mią­tek, co wszyst­ko znaj­dzie czy­tel­nik cie­ka­wy w Ga­ze­cie Pol­skiej 1827 r. Koń­cząc ni­niej­szą prze­mo­wę, kie­dy raz jesz­cze rzu­ci­łem okiem na wy­żej przy­to­czo­ne roz­bio­ry i uwa­gi; ton sta­now­czy re­cen­zen­tów war­szaw­skich, głę­bo­kie ich prze­ko­na­nie o swo­jej na­uce i o waż­no­ści wszyst­kie­go co wie­dzą; po­wa­ga, jaką do­tąd nad umy­sła­mi pew­nych czy­tel­ni­ków mają sło­wa: – jego po­chwa­lo­no w ga­ze­cie, jego zga­nio­no w ga­ze­cie, – bez wzgle – du kto chwa­lił lub ga­nił, wszyst­ko to po­ka­za­ło mi całą róż­ni­cę mię­dzy na­szym uni­żo­nym sta­nem pi­sa­rzow pro­win­cy­onal­nych, a po­waż­ną re­cen­zen­tów war­szaw­skich hie­rar­chi­ją. Przy­po­mnia­łem szczę­ściem, że mam nie­ja­kie pra­wo do przy­wi­le­jów tej ka­pi­tu­le słu­żą­cych. Przed kil­ku­na­stu laty, gdym był stu­den­tem, dru­ko­wa­łem tak­że w Pa­mięt­ni­ku war­szaw­skim tchną­cą kla­sycz­no­ścią re­cen­zyą, przy­ta­cza­łem ob­fi­cie list do Pi­zo­nów i kurs La­har­pa, co do­tąd w onej ka­pi­tu­le ucho­dzi za nie­po­spo­li­tą eru­dy­cyą i do­sta­tecz­ną na urząd kry­ty­ka kwa­li­fi­ka­cyą. Ośmie­lam się więc, za­po­mi­na­jąc na chwi­lę że zo­sta­łem tyl­ko po­etą, przy­brać daw­ny cha­rak­ter re­cen­zen­ta i spół­kol­le­gom moim, przy­najm­niej za ogól­ne zda­nia i mo­ral­ne prze­stro­gi za­pła­cić po­dob­ną mo­ne­tą, to­jest ogól­ne­mi uwa­ga­mi i ob­ro­kiem du­chow­nym. Po­eta bez ob­szer­nej, wie­lo­stron­nej na­uki, je­śli nie utwo­rzy ar­cy­dzieł pierw­szej wiel­ko­ści, sta­no­wią­cych w li­te­ra­tu­rze epo­kę, może prze­cież w szcze­gól­nych po­mniej­szych ro­dza­jach szczę­śli­wie sił do­świad­czać; je­śli nie po­zy­ska eu­ro­pej­skiej sła­wy, może w kra­ju swo­im, w pro­win­cyi swo­jej czy­tel­ni­ków i wiel­bi­cie­li zna­leźć. In­a­czej rzecz sio ma z teo­re­ty­ka­mi: ci z po­wo­ła­nia ucze­ni być mu­szą. Im wię­cej two­rzy się dzieł sztu­ki i ob­szer­niej­sze w teo­ryi od­kry­wa­ją się wi­do­ki, z tym więk­szą usil­no­ścią ta­lent swój kry­tycz­ny do­sko­na­lić po­win­ni i za­wsze w rów­ni z wie­kiem po­stę­po­wać. Im za­wil­sze sto­sun­ki to­wa­rzy­skie, tym wię­cej praw i zwy­cza­jów, tym uczeń­si mu­szą być praw­ni­cy z po­wo­ła­nia i sę­dzio­wie. Dziw­ną sprzecz­no­ścią w li­te­ra­tu­rze na­szej mie­li­śmy uczo­nych po­etów i mów­ców, ale teo­re­ty­cy nasi, za­cząw­szy od gram­ma­ty­ków aż do es­te­ty­ków, żyli tyl­ko ką­ska­mi pra­wi­deł wy­nie­sio­nych ze szko­ły, zresz­tą ciem­ni i peł­ni prze­są­dów z nie­wia­do­mo­ścią po­łą­czo­nych. Hi­sto­rya li­te­ra­tu­ry na­szej ma tu nie­ja­kie z po­li­tycz­ną po­do­bień­stwo.

Mie­li­śmy do­brych żoł­nie­rzy, za­cnych oby­wa­te­li, ale, w ostat­nich szcze­gól­niej cza­sach, wdzie­ra­li się do sta­no­wie­nia praw i ad­mi­ni­stro­wa­nia woj­ska, lu­dzie bez żad­nej na­uki i do­świad­cze­nia: w rów­nie nędz­nym sta­nie było pra­wo­znaw­stwo i ad­mi­ni­stra­cya li­te­rac­ka. Już Mro­ziń­ski grun­tow­nie oce­nił wy­sła­wio­nych w War­sza­wie gram­ma­ty­ków: re­to­ro­wie ocze­ku­ją jesz­cze tej smut­nej po­grze­bo­wej po­słu­gi. W kil­ku przy­najm­niej sło­wach po­rów­naj­my ich z au­to­ra­mi. Trę­bec­ki na po­etę był uczo­nym mę­żem, znał Bio­lo­gicz­nie sta­ro­żyt­ną li­te­ra­tu­rę, fran­cu­ską zgłę­bił, oj­czy­stą Zyg­mun­tow­ską prze­czy­tał i ce­nić umiał. Dzie­ła Kra­sic­kie­go oka­zu­ją róż­no­stron­ne kształ­ce­nie się po­etyc­kie na wzo­rach ła­ciń­skich, wło­skich i fran­cu­skich. Niem­ce­wicz w pierw­szych za­raz pra­cach nie ogra­ni­czał się na­śla­dow­nic­twem, utwo­rzył sam nowe for­my hi­sto­rycz­ne­go dra­ma­tu, po­li­tycz­nej ko­me­dyi i hi­sto­rycz­nych śpie­wów*, nie po­dług re­to­ry­ki De­ko­lo­niu­sza, ale sto­sow­nie do po­trzeb cza­su. Mow­cy za Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta ży­ją­cy, po­li­tycz­nem i cy­wil­nem kształ- -

* Na po­cząt­ku szes­na­ste­go wie­ku a może i wcze­śniej, przed­sta­wia­no u nas dy­alo­gi, mi­ste­rye, to jest hi­sto­rye z pi­sma świę­te­go i mi­to­lo­gii wy­ję­te. Była więc go­to­wa po­pu­lar­na for­ma dra­ma­tu. Gdy­by wów­czas któ­ry po­eta z ta­len­tem wziął się za po­dob­ne przed­mio­ty, wy­brał z nich dra­ma­tycz­niej­sze, for­mę przed­sta­wie­nia udo­sko­na­lił i styl uszla­chet­nił, utwo­rzy­ła­by się może po­wo­li sztu­ka dra­ma­tycz­na na­ro­do­wa, jaką szczy­cą się Hisz­pa­nie i An­gli­cy. Jan Ko­cha­now­ski, ukształ­co­ny we Wło­szech, wzgar­dził wi­do­wi­skiem tak nie­kształt­nem i dra­ma po­dług wzo­ru grec­kie­go na­pi­sał, dla na­ro­du nie­in­te­res­su­ją­ce, a przez zły wy­bór for­my dla po­ezyi na­wet nie­wdzięcz­ne. Prze­cież Ko­cha­now­ski ma tę wiel­ką za­le­tę, że zna­jąc sta­ro­żyt­ność grec­ką le­piej niż póź­niej­si klas­sy­cy, sta­rał się ją wier­nie od­dać. Gre­cy Ko­cha­now­skie­go przy­po­mi­na­ją bo­ha­te­rów Ho­me­ra; Gre­cy na­szych klas­sy­ków są isto­ta­mi uro­jo­ne­mi. Ża­den s kra­jo­wych kry­ty­ków nie zwró­cił na to uwa­gi. Cie­szo­no się tyl­ko, że Od­pra­wa po­słów jest sztu­ką re­gu­lar­ną. Przy od­ro­dze­niu się nauk, w sa­mej tyl­ko War­sza­wie kwit­nę­ła li­te­ra­tu­ra, a tam już nie czas było wskrze­szać dy­alo­gi. Ju­lian Niem­ce­wicz, czy to ce­nie­ni się usi­ło­wa­li wy­rów­ny­wać ob­cym i cią­gle iść z po­stę­pem wie­ku. Prze­ciw­nie teo­re­ty­cy z li­to­ścią na mow­ców wo­ła­li: "isti ho­mi­nes, me her­cu­le, ha­bent ta­len- – głę­bo­kiem nad sztu­ką roz­my­śla­niem, czy in­stynk­tem wła­ści­wym ta­len­to­wi, prze­czul po­trze­bę wie­ku i wpadł na szczę­śli­wą myśl wy­sta­wia­nia osób hi­sto­rycz­nych, za­cho­wu­jąc im ko­lo­ryt miej­sco­wy i rysy epo­ki w któ­rej żyli, mo­wie na­wet dla po­więk­sze­nia il­lu­zyi sta­ro­żyt­ny Zyg­mun­tow­skiej epo­ki nadał cha­rak­ter. (Dra­ma Ka­zi­mierz Wiel­ki.) W po­dob­nej my­śli, lubo znacz­nie przed­tym, na­pi­sał Gete dra­nia Götz von Ber­li­chin­gen i spra­wił epo­kę w li­te­ra­tu­rze. Te­raz we Fran­cyi sce­ny hi­sto­rycz­ne wró­żą nowy dla Eu­ro­py ro­dzaj dra­ma­tycz­ny, od for­my grec­kiej, Szek­spi­row­skiej i Kal­de­ro­now­skiej róż­ny. Niem­ce­wicz nie mógł ani tak szczę­śli­wie idei swo­jej roz­wi­nąć, ani ta­kich spra­wić skut­ków, bo Ge­te­mu już Her­der i Les­syng uto­ro­wa­li dro­gę, a do Fran­cyi wpływ Niem­ców, pod­nie­sio­ne hi­sto­rycz­ne na­uki, wpływ ro­man­sów Wal­ter Sko­ta i ogrom­na licz­ba me­mo­arów uła­twi­ły wstęp temu no­we­mu dra­ma­tycz­ne­mu ro­dza­jo­wi. U nas te­raz, na­wet po pra­cach sa­me­go Niem­ce­wi­cza, Czac­kie­go, Le­le­we­la, Bandt­ków, jesz­cze wiel­ka kom­po­zy­cya hi­sto­rycz­na, epo­pe­ja lub dra­ma na dłu­gie cza­sy zo­sta­nie przed­się­wzię­ciem nad siły po­etów, kie­dy jesz­cze tak mało po­mniej­szych na­ro­do­wej po­ezyi tum, sed non do­cti, rhe­to­ri­cam non fre­qu­en­ta­ve­runt, non il­lu­mi­nant ora­tio­nem łi­gu­ris, ubi est hy­po­ty­po­sis, apo­sio­pe­sis, pro­so­po­po­eia, su­sten­ta­tio, pra­eter­mis­sio? " U póź­niej­szych zo­sta­ły się też same for­my, też same pra­wi­dła, ja­kie w cza­sie upad­ku oświe­ce­nia w Pol­sce pa­no­wa­ły. Uczeń­si przy­mie­sza­li tyl­ko nie­co s fran­cu­skich ele­men­tar­nych xią­żek. Pi­ra­mo­wicz, je­den z naj­uczeń­szych, w cza­sie kie­dy wy­so­kie – ro­dza­jów roz­wi­nio­no. O tych ro­dza­jach nie­któ­rzy teo­re­ty­cy i czy­tel­ni­cy do­tąd jesz­cze dziw­ne mają wy­obra­że­nie. My­ślą na­przy­kład, ze miej­sca po­spo­li­te, ma­xy­my i mo­ra­ły, z rów­ną em­fa­zą od Gre­ków, Rzy­mian, Tur­ków i Ame­ry­ka­nów na te­atrze fran­cu­skim de­kla­mo­wa­ne, po­tłó­ma­czo­ne na pol­skie gład­kim wier­szem, je­śli się za­czy­na­ją od słów: "Ja­kiż mię za­pał po­ry­wa – Muzo wspie­raj mój lot i t.p. " robi się z tego na­ro­do­wa oda, je­że­li zaś po­kra­ja­ne w dy­alog wło­żą się w usta Sam­bo­rom, Ja­xom, robi się na­ro­do­we dra­nia, je­że­li na ko­niec wy­cho­dzą na świat w kształ­cie po­ema­tu no­szą­ce­go ty­tuł na ada, za­czy­na­ją­ce­go się od" ja śpie­wam" z przy­da­niem po­trzeb­nych al­le­go­ryj i tak na­zwa­nych ma­chin, two­rzą wten­czas na­ro­do­wą epo­pe­ję.

o sztu­ce my­śli Les­syn­ga, Homa, Hot­cze­so­na, Bor­ka, Smi­ta, zaj­mo­wa­ły Eu­ro­po, Pi­ra­mo­wicz nie może wyj­rzeć za gra­ni­cę re­to­ry­ki szkol­nej; Xiądz Go­lań­ski i Fran­ci­szek Dmo­chow­ski w pro­za­icz­nych i wier­szo­wa­nych teo­ry­ach, śmie­ją się so­bie z Szek­spi­ra, pew­ne­go An­giel­czy­ka, któ­re­go te­atr, jak tego ła­two do­wieść moż­na, ani w ory­gi­na­le, ani w tłó­ma­cze­niu nie był im zna­jo­my: na­trzą­sa­ją się z Kal­de­ro­na, pew­ne­go wier­szo­pi­su z za­śnież­nęj Pi­re­ny i z Lo­pez de Vega, lubo ich dzieł w oczy na­wet nie wi­dzie­li. Zu­chwa­łość taka po­cho­dzi z do­tąd trwa­ją­ce­go u nas prze­są­du, ze moż­na nie­zna­ne dzie­ła bez kry­ty­ki na cu­dzą wia­rę są­dzić, na­przy­kład Kal­de­ro­na na wia­rę Bo­ala, a Szek­spi­ra po­dług wy­ro­ków Wol­te­ra.

Nie ma­łej trze­ba od­wa­gi, mówi uczo­ny Mro­ziń­ski, aże­by się tar­gnąć na gram­ma­tycz­ną Kop­czyń­skie­go po­wa­gę. Nie­mniej trze­ba mę­stwa, choć może nie tyle na­uki, aże­by Fran­cisz­ka Dmo­chow­skie­go kry­tycz­ne uspo­so­bie­nie i dzia­ła­nie oce­nić. Jest to pa­try­ar­cha kry­ty­ków war­szaw­skich i wzór ich szko­ły. Jak nie­gdyś w Pa­ry­żu na­zy­wa­no La­har­pa Kwin­ty­lia­nem fran­cu­skim, a w War­sza­wie Kop­czyń­skie­go Lo­mon­dem (dla uczcze­nia), tak Dmo­chow­ski na­zwa­ny był La­har­pem*, a w Wil­nie Sło­wac­ki Dmo­chow­skim. Dzie­dzi­cze­nie ty­tu­łów W li­nii pro­stej i kol­la­te­ral­nej było bar­dzo w mo­dzie. Po­wstać prze­ciw Fran­cisz­ka Dmo­chow­skie­go kry­ty­cy­zmo­wi w War­sza­wie, jest to, że po­wiem sło­wa­mi By­ro­na, roz­pra­wiać w Kon­stan­ty­no­po­lu w me­cze­cie So­fij­skim o nie­do­rzecz­no­ściach Al­ko­rann, spusz­cza­jąc się na świa­tło i to­le­ran­cyą ule­mów. Za­pew­na, jako tłó­macz po­ezyj, Dmo­chow­ski nie małe po­ło­żył w li­te­ra­tu­rze za­słu­gi. Się­gał on -

* Zda­nia wła­sne La­har­pa o li­te­ra­tu­rze sta­ro­żyt­nej, nig­dy żad­nej n uczo­nych nie mia­ły po­wa­gi; zda­nia jego o li­te­ra­tu­rze fran­cu­skiej po­wierz­chow­ne i czę­sto­kroć fał­szy­we wy­ty­ka­ją sami Fran­cu­zi, mia­no­wi­cie Wil­men.

jesz­cze cza­sów Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta i wła­śnie cha­rak­te­ry­zu­je epo­ko przej­ścia z ory­gi­nal­nej i sil­nej po­ezyi do lę­kli­we­go, nie­wol­ni­cze­go na­śla­dow­nic­twa. Ta­lent tłó­ma­cza Ilia­dy, lubo po­zba­wio­ny mocy ory­gi­nal­nej, za­cho­wał pew­ną śmia­łość i ży­cie, przy­najm­niej w tłó­ma­cze­niach pusz­cza się na ob­szer­ne i wiel­kie przed­się­wzię­cia. Przy mier­nej zna­jo­mo­ści ła­ci­ny i li­te­ra­tu­ry fran­cu­skiej, Dmo­chow­ski zwy­cza­jem au­gu­stow­skich pi­sa­rzy, znał jesz­cze daw­ną oj­czy­stą Zyg­mun­tow­ską li­te­ra­tu­rę: cho­ciaż do ję­zy­ka po­etyc­kie­go sto­so­wał wię­cej niż na­le­ża­ło pra­wi­dła gram­ma­ty­ki fran­cu­skiej, nie­zu­peł­nie jesz­cze za­śle­pio­ny czuł i ce­nił śmia­łość, bo­gac­two i roz­ma­itość sty­lu Zyg­mun­tow­skich epo­ki, dzi­wił się no­wym Trę­bec­kie­go wy­ra­że­niom i mimo ma­łych uchy­bień, od­da­wał spra­wie­dli­wość wiel­kim i licz­nym Kar­piń­skie­go za­le­tom. We wła­snych pi­smach pra­cą i usil­no­ścią do­sko­na­lił styl swój, zra­zu nie­dba­ły, cięż­ki i twar­dy. Wiel­ka jest pod tym wzglę­dem róż­ni­ca mie­dzy sztu­ka ry­mo­twor­cza a prze­kła­dem Ho­me­ra. W ostat­nich zwłasz­cza pie­śniach Ilia­dy, wier­sze har­mo­nij­ne, w wy­ra­że­niach ści­słe i lubo wszel­kiej śmia­ło­ści po­etyc­kiej po­zba­wio­ne, nie za­mie­nia­ją się w ry­mo­wa­ną pro­zę*. Ten­że Dmo­chow­ski jako uczo­ny, jako kry­tyk, ni­skie bar­dzo zaj­mu­je w na­szej na­wet li­te­ra­tu­rze miej­sce, a śmia­łość któ­ra go w po­etycz­nych pra­cach do wyż­szych pod­nie­ca­ła przed­się­wzięć, w kry­ty­ce dała zgub­ny przy­kład co­raz zu­chwal­szym na­stęp­com. Dmo­chow­ski pra­co­wał nad tłó­ma­cze­niem Ilia­dy w epo­ce, kie­dy pro­le­go­me­na Wol­fa o Ho­me­ri­dach zwró­ci­ły po­wszech­ną fi­lo­lo­gów uwa­go. Wiel­ki spór li­te­rac­ki, może naj­waż­niej­szy w dzie­jach kry­ty­ki no­wo­żyt­nej, dzie­lił uczo­nych an­giel­skich i nie­miec­kich, za­jął na­wet -

* Styl po­ezyj ho­me­rycz­nych, tok opo­wia­da­nia wła­ści­wy Ilia­dzie, znik­nął albo się zu­peł­nie od­mie­nił w tłó­ma­cze­niu. Dmo­chow­ski ani hi­sto­rycz­nie ani kry­tycz­nie po­ezyj ho­me­rycz­nych nie ro­zu­miał.

Fran­cya, gdzie na­uki sta­ro­żyt­ne w nędz­nym były sta­nie. Nasz tłó­macz Ilia­dy wiel­kie­go, wie­le lat pra­cy kosz­tu­ją­ce­go dzie­ła, tyle tyl­ko o Ho­me­rze w przed­mo­wie po­wie­dzieć umie, ile w po­dró­żach Ana­char­sy­sa wy­czy­tał. Ze wszyst­kich uczo­nych o Ho­me­rze pi­szą­cych, od Wol­fa… do Ben­ja­mi­na Kon­stant, nikt jesz­cze nie od­wo­ły­wał się do po­wa­gi Bar­te­le­mi. Cóż po­wie­dzieć o przy­pi­skach do Ilia­dy, gdzie Ho­mer z Wir­gi­liu­szem, Tas­sem i po­dob­no z Wol­te­rem po­rów­ny­wa­ny i to w jaki spo­sób? Oto po­je­dyń­cze okre­sy lub wier­sze po­wy­ry­wa­ne, po­tłó­ma­czo­ne i obok sie­bie po­sta­wio­ne. Je­śli moż­na od­gad­nąć za­miar tłó­ma­cza, chciał on dać wy­obra­że­nie o róż­ni­cy ta­len­tu czy­li sty­lu tych po­etów, ob­no­sząc, jak ów ar­chi­tekt, ce­gieł­ki ze świą­tyń Ilia­dy i Je­ro­zo­li­my wy­zwo­lo­nej. W dzie­więt­na­stym wie­ku zda­je się, że czy­ta­my pe­dant­skiej pa­mię­ci Vos­siu­sza ro­spra­wy i dzie­cin­ne jego na po­dob­nych za­sa­dach opar­te zda­nia. Szko­ła po­etyc­ka Dmo­chow­skie­go, to Jest na­śla­dow­ców i tłó­ma­czów s fran­cu­skie­go spo­łcze­snych i póź­niej­szych, o ile po­mna­ża­ła się licz­bą, o tyle ście­śnia­ła wi­do­ki, ogra­ni­cza­ła się w na­uce i drob­nia­ła w ta­len­tach. Ła­ci­na do resz­ty wy­szła była z mody, o gre­czy­znie mó­wić prze­sta­no i tym wię­cej bro­nio­no klas­sy­ków, im wię­cej za­nie­dby­wa­no klas­sycz­ne ję­zy­ki. Na­ko­niec li­te­ra­tu­ra fran­cu­ska, cząst­ka li­te­ra­tu­ry po­wszech­nej, sta­ła się alfą i ome­gą na­szych uczo­nych. Za­miast Ilia­dy, Ene­idy, Raju utra­co­ne­go, tłó­ma­czo­no dzie­się­cio­let­nią pra­cą De­li­la, Le­gu­ve, Ko­lar­do, na­stęp­nie róż­ne ody, epi­try, tra­ge­dye i ko­me­dye za­chwa­lo­ne w dzien­ni­kach pa­ry­skich. Po dłu­gim prze­cią­gu cza­su, kie­dy już o tych two­rach w Pa­ry­żu za­po­mnia­no, wy­cho­dzi­ły one u nas i wzbu­dza­ły en­tu­zy­azm kry­ty­ków. Co do sty­lu, wszy­scy pra­wie tłó­ma­cze dłu­gą wpra­wą do­szli do tego, ze wszy­scy rów­nie po­praw­ni, rów­nie od pro­win­cy­ona­li­zmów i no­wych wy­ra­żeń wol­ni, wszy­scy do­brze pi­szą wier­sze. Wier­sze te dziw­nie do sie­bie po­dob­ne, zda­ją się z jed­ne­go krusz­czu, z jed­nej po­cho­dzić men­ni­cy. Spraw­dzi­ło się fi­lo­zo­ficz­ne przy­sło­wie, ze chcąc dwie rze­czy zu­peł­nie do sie­bie po­dob­ne­mi uczy­nić, na­przód im ży­cie od­jąć po­trze­ba. Czy to tłó­ma­cze­nia Mo­lie­ra, czy Ilia­dy, Mil­to­na czy Le­gu­ve, je­den wszę­dzie tok wier­sza, styl, le­d­wie nie rymy. Fran­ci­szek Sa­le­zy Dmo­chow­ski na­zy­wa to cią­głym po­stę­pem na­ro­do­wej po­ezyi. Nie uj­mu­je­my za­słu­gi ostat­nim tló­ma­czom, oni wszy­scy ra­zem le­d­wie nie do­ko­na­li w Pol­sce tego, co De­fo­kon­pre je­den dla Fran­cyi zro­bił, lubo De­fo­kon­pre i waż­niej­sze dzie­ła i w więk­szej licz­bie po­tłó­ma­czył.

Smut­niej­szy jesz­cze wi­dok, je­śli być może smut­niej­szy, przed­sta­wia szko­ła kry­tycz­na w tej epo­ce. Jej cor­pus ju­ris skła­da­ły kur­sa li­te­ra­tu­ry w li­ce­ach i pry­ta­ne­ach fran­cu­skich na­ów­czas uży­wa­ne, przed­mo­wy znaj­du­ją­ce się na cze­le dzieł

Kor­ne­la, Ka­sy­na i Wol­te­ra, roz­bio­ry (Exa­men du Cid, du Po­lgeuc­te etc.) i ko­men­ta­rze wspo­mi­na­ją­ce jesz­cze o spo­rach ze Skiu­de­rym i Sza­ple­nem, uwa­gi re­to­rycz­ne i gram­ma­tycz­ne nad wier­sza­mi fran­cu­skie­mi. Tak bo­ga­to w wia­do­mo­ści opa­trze­ni kry­ty­cy, za­czy­na­li po­spo­li­cie od nada­nia au­to­rom pew­nych ty­tu­łów; jed­ne­go zo­wiąc pol­skim Kor­ne­lem, dru­gie­go Pin­da­rem, in­ne­go zno­wu xią­zę­ciem mow­ców lub po­etów. Szczę­śliw­szym do­sta­wa­ło się kil­ka ra­zem do­na­cyi i ty­tu­łów. Któ­ryś z mło­dych re­cen­zen­tów war­szaw­skich na­zwał to dow­cip­nie li­te­rac­ką ma­ska­ra­dą. W oce­nie­niu szcze­gó­ło­wem au­to­rów i ich po­rów­ny­wa­niu po­wta­rza­ły się wiecz­nie owe szkol­ne to­pi­ki: ten np. au­tor lek­ki, dow­cip­ny, za­baw­ny, tam­ten po­nu­ry, smut­ny, gór­ny i t.p. Je­że­li któ­ry z Ixów za­sta­na­wia­jąc się nad tra­ge­dyą wzniósł się do wyż­szych spe­ku­la­cyi, do ro­spraw o trzech jed­no­ściach i po­ka­zał, że jed­nej lub dru­giej brak­nie w sztu­ce, je­śli do­strzegł że mię­dzy sce­ną a sce­na próż­ny zo­stał te­atr, do­wiódł ze w tej lub w owej sce­nie trze­ba so­bie wy­obra­żać przy­sio­nek za­miast sie­ni, zdu­mie­wa­no się nad ta­len­tem i wia­do­mo­ścia­mi ta­ko­we­go Ixa. W wy­ro­ku o sty­lach albo ra­czej o sty­lu, bo je­den tyl­ko styl zna­no, do jed­ne­go dą­żo­no, wy­łącz­ną po­wa­gę mia­ły re­to­rycz­ne i gram­ma­tycz­ne o wier­szach fran­cu­skich prze­pi­sy. Naj­wię­cej też lu­bio­no kry­ty­ko dro­bia­zgo­wą, bo po wy­ga­da­niu się o trzech jed­no­ściach, o po­ety­kach Ho­ra­ce­go i Bo­ala, już sio uwag ogól­nych prze­bie­ra­ło. Okre­sy więc, wier­sze szcze­gól­ne, wy­ra­zy, całą za­ję­ły uwa­gę. Za­baw­nie było wi­dzieć re­cen­zen­tów ob­ra­ca­ją­cych spól­ne­mi si­ła­mi, jed­no wy­ra­że­nie lub wiersz, czę­sto nie­god­ny uwa­gi, cią­gną­cych go mo­zol­nie na fo­rum kry­tycz­ne, jak mrów­ki Kar­piń­skie­go tu­szę mu­chy lub ćwierć ro­bacz­ka i le­d­wie nie upa­da­ją­cych pod tak wiel­kim cię­ża­rem*.

W ta­kim sta­nie kry­ty­ki, god­ne uwa­gi i bu­du­ją­ce jest do­bre po­ro­zu­mie­nie są­siedz­kie** w ja­kiem kry­ty­cy z sobą i z au- -

* Ga­ze­cie Pol­skiej 1827 siedm ar­ty­ku­łów o prze­kła­dzie jed­naj zwrot­ki z Le­fran Pom­pi­nian. Le­fran Pom­pi­nian ze "wszyst­kie­mi swe­mi dzie­ła­mi le­d­wie za­słu­gn­je na wspo­mnie­nie w li­te­ra­tu­rze fran­cu­skiej.

** Au­tor hi­sto­ryi li­te­ra­tu­ry nie po­wa­ża się dzieł oce­niać. "Mia­łem­że, po­wia­da, dla osób zwłasz­cza ży­ją­cych o wszel­kich za­po­mnieć wzglę­dach? przez słusz­ność i zwia­ski to­wa­rzy­skie­go po­ży­cia uczy­nić tego nie­śmia­ło. Na­to­miast zda­nie obce, zwłasz­cza tak przy­zwo­itych sę­dziów ja­ki­mi są: Lu­dwik Osiń­ski, Sta­ni­sław Po­toc­ki, Fran­ci­szek Dmo­chow­ski, wier­nie przy­ta­czam. " Wy­bierz­my lo­sem nie­któ­re; Sta­ni­sław Po­toc­ki o tłó­ma­cze­niu Ilia­dy mówi: "Dmo­chow­ski prze­lał my­śli Au­to­ra (Ho­me­ra) z wiel­ką gład­ko­ścią na ję­zyk oj­czy­sty. Jesz­cze mi się nie tra­fi­ło wciąż prze­czy­tać dwie lub trzy pie­śni z daw­niej­szych tło­ma­czeń (więc nie czy­tał przed­tym Bie­dy!) bez ja­kiejś tę­sk­no­ty (?). Prze­czy­ta­łem Snio­chow­skie­go wciąż i z upodo­ba­niem. " Czy­tał­że kto po­dob­ne zda­nie w ja­kiej­kol­wiek hi­sto­ryi li­te­ra­tu­ry; Jest to wła­śnie je­den ze szcze – to­ra­mi żyli, usza­no­wa­nie z ja­kiem zo­bo­pól­ne wy­ro­ki przyj­mo­wa­li i skru­pu­lat­ność z jaką je do­słow­nie z ust do ust, z pió­ra do pió­ra prze­le­wa­li. Zda­nie Xię­dza Go- – gól­nych cha­rak­te­ry­stycz­nych przy­mio­tów Ilia­dy, że w niej nig­dzie Au­tor nie wy­cho­dzi na sce­nę i my­śli wła­snych nie ob­ja­wia. Moż­naż po­wie­dzieć że pie­śni tej cu­dow­nej Epo­pei… są to my­śli Au­to­ra (Ho­me­ra) o woj­nie Tro­jań­skiej. Xiądz Baka pi­sał wier­szem Uwa­gi o śmier­ci nie­chyb­nej. Jego bio­graf twier­dzi żar­to­bli­wie, że Mil­ton pi­sał rów­nie wier­szem uwa­gi nad Ra­jem utra­co­nym. Nie ob­ra­żę tą uwa­gą sza­now­nych cie­niów Sta­ni­sła­wa Po­toc­kie­go. Wiel­ki mow­ca i za­słu­żo­ny mąż oj­czyź­nie nie utra­ci przez to sła­wy, że się nie­po­trzeb­nie wda­wał w re­to­ry­kę i kry­ty­kę. Sza­no­wa­li­by­śmy sła­bość męża i po­kry­li­by­śmy mil­cze­niem jego uchy­bie­nia, ale mó­gł­że pro­fes­sor li­te­ra­tu­ry w "War­sza­wie Osiń­ski przy­ta­czać owe zda­nie jaka na­der waż­ne, a pro­fes­sor hi­sto­ryi po­wta­rzać je jako na­der po­waż­ne. – Str. 306. "Trem­bec­ki praw­dzi­wy oka­zał ta­lent ry­mo­twór­czy, łą­czy bo­wiem w po­ezy­ach swo­ich śmia­łość Pin­da­ra z gnstem Ho­ra­ce­go, a sło­dy­czą Sa­fo­ny." Gdy­by kto po­wie­dział o kom­po­zy­to­rze mu­zycz­nym że jest ra­zem Mo­zar­tem, Ros­si­nim, Hum­lem, i Or­fe­uszem! albo o ma­la­rzu że ma styl Ra­fa­ela, Rem­brand­ta, Da­wi­da i Apel­le­ga! O cha­rak­te­rze po­ezyj Sa­fo­ny lań­skie­go przy­ta­cza Fran­ci­szek Dmo­chow­ski, Fran­cisz­ka Dmo­chow­skie­go przy­ta­cza Lu­dwik Osiń­ski, wszyst­kich przy­ta­cza Sta­ni­sław Po­toc­ki, wszy­scy przy­ta­cza­ią – wie­my tyl­ko z po­da­nia, bo dzieł jej le­d­wo drob­ne zo­sta­ły ułam­ki. (Oda­ria dno in­te­grio­ra et ce­te­ra car­nu­amn fru­stru­la. Gro­deck.) Wy­ja­śniać za­le­ty Trem­bec­kie­go po­rów­ny­wa­jąc cha­rak­ter jego po­ezyj do cha­rak­te­ru pie­śni Sa­fo­ny, jest to ob­ja­śniać przez rzecz dość ciem­ną. Do­daj­my, że sło­dycz nie była szcze­gól­nym i głów­nym przy­mio­tem dzieł Sa­fo­ny; przy­zna­wa­no jej vim, gra­tia­mi na­ko­niec dul­ce­di­nem. Zda­nie o Trę­bec­kim za­słu­gu­je na uwa­gę. Trud­no jest w mniej­szej licz­bie wy­ra­zów za­wrzeć wię­cej nie­do­rzecz­no­ści. Str. 303. "Kniaź­nin w pie­śnio­pi­saw­twie nie po­śled­nie trzy­ma miej­sce, ima­gi­na­cya żywa, ob­ra­zy dow­cip­ne (?) i bar­dziej przez swą ła­cho­tli­wość niż śmia­łość wy­mu­sza­ją­ce na czy­tel­ni­ku pe­wien ro­dzaj zdzi­wie­nia, tu­dzież draż­li­we schle­bia­nie zmyśl­no­ści zna­mio­nu­ją po­ezyę Kniaź­ni­na. "Nie­wy­mie­nił Bent­kow­ski któ­ry to s przy­zwo­itych sę­dziów fe­ro­wał tak głę­bo­ko po­my­śla­ny wy­rok. O Jó­ze­fie Li­piń­skim sło­wa St. Po­toc­kie­go. "Mało wier­szy swo­ich po­wie­rzył pu­blicz­no­ści, ale to co po­wie­rzył jest tak do­brze wy­ro­bio­ne, że ma­łem być prze­sta­je." Nie­zna­my do­brze ję­zy­ka ma­te­ma­tycz­ne­go, ale zda­je się nam, że to co prze­sta­je być ma­łem prze­cho­dzi w mniej­szość lub ni­cość.

Sta­ni­sła­wa Po­toc­kie­go. Zda­nia te kon­cen­tru­ją się na chwi­le w hi­sto­ryi li­te­ra­tu­ry Bent­kow­skie­go, skąd w róż­nych przy­ta­cza­niach ka­na­łem dzien­ni­ków, przed­mów i mów po­chwal­nych do swo­ich źró­deł wra­ca­ją. Utrzy­mu­je się tym spo­so­bem w War­sza­wie w cią­głym obie­gu pew­na licz­ba zdań nie­ma­ją­cych gdzie­in­dziej żad­nej war­to­ści, jak na Żmu­dzi cią­gle krą­żą sta­re ta­la­ry ho­len­der­skie i orty.

–-

Jó­zef Li­piń­ski nie­szczę­śli­wie wy­ra­biał tłó­ma­cze­nia Wir­gi­liu­sza i Tas­sa. Daw­niej Si­mo­no­wicz na­śla­do­wał i czę­ścia­mi tłó­ma­czył Bu­ko­li­ki, a Piotr Ko­cha­now­ski Je­ro­zo­li­mę. Po­rów­ny­wa­jąc daw­ne tłó­ma­cze­nia mniej po­praw­ne, lecz peł­ne ży­cia, śmia­łe i bo­ga­te w wy­ra­że­nia, z Li­piń­skie­go su­chym i pro­za­icz­nym wier­szem, naj­le­piej moż­na­by po­ka­zać ma­nie­rę no­wej szko­ły i do­wieść jak. Trie­le nasi tłó­ma­cze na fran­cuz­czyź­nie tyl­ko za­pra­wie­ni przy­nie­śli szko­dy mo­wie oj­czy­stej. Odar­to ją rze­czy­wi­ście ze wszel­kich ozdób sty­lu, zdję­to, ze tak po­wiem, sza­tę i na­wet cia­ło z my­śli i uczuć, a wier­sze za­mie­nio­no na ciąg syl­lo­gi­zmów. Inne zda­nia są la­ko­nicz­niej­sze np. Str. 312. "Osiń­ski Lu­dwik praw­dzi­wym oka­zał się li­ry­kiem (?). Tam­że. "Ko­zmian praw­dzi­wym oka­zał się po­etą li­rycz­nym." –

Tej kry­tycz­nej szko­ły do­tąd ist­nie­ją W War­sza­wie zwo­len­ni­cy, co­raz w przy­krzej­szem i za­baw­niej­szem wzglę­dem Eu­ro­py po­ło­że­niu. Wszyst­ko się koło nich w li­te­ra­tu­rze od Gi­bral­ta­ru do mo­rza bia­łe­go zmie­ni­ło: oni na po­ety­ce szkol­nej jak na ko­twi­cy sto­ją nie­po­ru­sze­ni. Sła­bie­ją­cą od­wa­gę krze­pią czy­ta­niem bro­szu­rek i kil­ku dzien­ni­ków fran­cu­skich, naj­mniej we Fran­cyi czy­ta­nych. Moż­na­by ich po­rów­nać do owych pra­wo­daw­ców na­szych, na mocy kon­sty­tu­cyi, któ­rej nie ro­zu­mie­li, ob­sta­ją­cych za wła­dzą het­mań­ską i li­be­rum veto, i mimo przy­ję­tej w ościen­nych kra­jach no­wej tak­ty­ki prze­ciw­ią­cych się za­gra­nicz­ne­mu au­to­ra­men­to­wi, i prze­ko­na­nych, że oprócz ka­wa­le­ryi na­ro­do­wej wszyst­ko jest czczym nie­miec­kim wy­my­słem. Da­rem­nie do nich Kra­sic­ki, a my z Kra­sic­kim wo­ła­my do tak na­zwa­nych klas­sy­ków:

Trze­ba się uczyć, upły­nął czas zło­ty.

Już kry­ty­ka hi­sto­rycz­na w dzie­jach na­szych za­ja­śnia­ła, już w pra­wo­znaw­stwie me­to­da hi­sto­rycz­na wy­pę­dzi­ła daw­ny do­gma­tyzm, kry­ty­ka li­te­rac­ka jesz­cze zu­peł­nie scho­la­stycz­ną zo­sta­ła. Dzi­siaj, że wschód po­mi­nę, w sa­mej Eu­ro­pie tylu na­ro­dów tak bo­ga­te li­te­ra­tu­ry sto­ją otwo­rem. Sami Fran­cu­zi, wy­rze­kł­szy się wma­wia­nej przez szko­lę Wol­te­ra swo­jej wy­łącz­nej cy­wi­li­za­cyi, uczą się, tło­ma­czą, nowe two­rzą ro­dza­je. Nasi ucze­ni, oprócz li­te­ra­tu­ry fran­cu­skiej do po­ło­wy ośm­na­ste­go wie­ku, nic god­ne­go ucze­nia się nie wi­dzą. Ro­zu­mu­ją z Ka­li­fem Oma­rem, że; albo wszyst­kie obce li­te­ra­tu­ry zgod­ne są, z po­ety­ką Bo­ala i wten­czas mniej po­trzeb­ne, albo nie­zgod­ne, a za­tem szko­dli­we. Ob­sta­ją niby przy sta­ro­żyt­no­ści, przy klas­sycz­no­ści, jak­że nie­su­mien­nie nad­uży­wa­ją tych wy­ra­zów? Toż oni nie umie­jąc ła­ci­ny, nie ma­jąc po­ję­cia o gre­czy­znie, chcą uczyć An­gli­ków i Niem­ców jak sta­ro­żyt­ną sztu­kę ce­nić i czuć na­le­ży, o ile for­my jej na­śla­do­wać wol­no. Dziś kie­dy w tylu ję­zy­kach tyle ar­cy­dzieł tak róż­nych zaj­mu­je uwa­gę Eu­ro­py, aże­by je są­dzić, aże­by ogól­ne o sztu­ce czy­nić uwa­gi, trze­ba ta­len­tów i róż­no­stron­nej na­uki Szle­glów, Tika, Si­mon­de­go, Ha­zli­ta, Gizo, Wib­ne­na, i re­dak­to­rów Glo­bu. Jak­że ku temu dążą re­cen­zen­ci ze szko­ły Xię­dza Go­lań­skie­go i Fran­cisz­ka Dmo­chow­skie­go. Jed­ni śmie­ją się z Ge­te­go, któ­re­go dzie­ła na ca­łym ucy­wi­li­zo­wa­nym świe­cie aż do ro­ga­tek war­szaw­skich tłó­ma­czo­no, czy­ta­no i ce­nio­no: dru­dzy cie­szą się że nie umie­ją po hol­len­der­sku i nie czy­ta­ją Les­sin­ga: inni ra­dzą na­wet wy­cią­gnąć kor­don zdro­wia, aże­by przy­pad­kiem na­uka nie wkra­dła się z za­gra­ni­cy. Tej blo­ka­dy ro­zu­mu, acz po­trzeb­nej do utrzy­ma­nia w ce­nie wy­ro­bów wier­szo­wych war­szaw­skich, nie uzna­je pu­blicz­ność. Oświad­czy­li sio prze­ciw­ko niej w sa­mej War­sza­wie nie­któ­rzy po­eci i teo­re­ty­cy. Za­ra­za ob­cych nauk sze­rzy się tak da­le­ce, że na­wet pra­wo­wier­ni klas­sy­cy przy­ta­cza­ją imio­na Ge­te­go, Mura, By­ro­na: imion tych wiel­kich nie na­le­ża­ło­by wzy­wać nada­rem­nie, kie­dy dzie­ła ich jesz­cze tak mało zna­ne, tak rzad­ko do­sta­ją się za kor­don klas­sycz­ny. Ro­spra­wiać zaś o tych dzie­łach, tu­dzież o sztu­kach i o po­ezyi w ogól­no­ści, z za­pa­sem tyl­ko szkol­nych pra­wi­deł i z La­har­pem, moż­na za sto­łem lub w sa­lo­nie, ale z pió­rem w ga­ze­cie li­te­rac­kiej, już się nie go­dzi. Re­cen­zen­ci klas­sycz­ni war­szaw­scy sta­no­wią­cy śmia­ło i za­ro­zu­mia­le o waż­nych przed­mio­tach li­te­ra­tu­ry, po­dob­ni są do mia­stecz­ko­wych po­li­ty­ków, któ­rzy nie­czy­ta­jąc na­wet ga­zet za­gra­nicz­nych wy­ro­ku­ją o ta­jem­ni­cach ga­bi­ne­tów i dzia­ła­niach wo­dzów. Szczę­śli­wi! – Pi­sa­łem w Pe­ters­bur­gu 1828 r.

* * *DO S. B.

W IMION­NI­KU.

Mi­nę­ły chwi­le szczę­śliw­sze nie­ste­ty!

Kie­dy na bło­niach był kwia­tów do­sta­tek,

Kie­dy mi ła­twiej było o bu­kie­ty,

Ni­że­li te­raz o kwia­tek.

Ryk­nę­ły bu­rze, cią­głe leją sło­ty,

Trud­no wy­na­leźć na oj­czy­stej bło­ni,

Trud­no wy­na­leźć, gdzie kwiat bły­skał zlo­ty,

List­ka dla przy­ja­znej; dło­ni.

Co wy­na­la­złem, niech to­bie po­świę­cę, przyj­mij go wdzięcz­nie, cho­ciaż­by z tej mia­ry,

Że był ten li­stek w przy­ja­ciel­skiej ręce,

Ze to ostat­nie są dary,

1824 r. 24, Paź­dzier­ni­ka w Wil­nie.

* * *CZA­TY

BAL­LA­DA UKRA­IŃ­SKA.

Z ogro­do­wej al­ta­ny,

Wo­je­wo­da zdy­sza­ny,

Bie­ży w za­mek s wście­kło­ścią, i trwo­gą;

Od­chy­liw­szy za­sło­ny,

Spoj­rzał w łoże swej żony,

Poj­rzał, za­drżał – me zna­lazł ni­ko­go!

Wzrok opu­ścił ku zie­mi,

I rę­ka­mi drżą­ce­mi

Siwe wąsy po­krę­ca, i duma..

Wzrok od łoża od­wró­cił,

W tył wy­lo­ty za­rzu­cił

I za­wo­łał ko­za­ka Na­uma.

"Hej ko­za­ku, ty cha­mie,

Cze­mu w sa­dzie przy bra­mie,

Nie­ma nocą ni psa, ni pa­choł­ka?

Weź mi tor­bę bor­su­czą,

I jan­czar­kę haj­du­czą,

I mą strzel­bę gwin­tów­kę zdejm s koł­ka. "

Wzię­li bro­nie, wy­pa­dli,

Do ogro­du się wkra­dli,

Kędy szpa­ler al­ta­nę ob­ra­sta.

Na dar­nio­wem sie­dze­niu

Coś bie­le­je się w cie­niu,

To sie­dzia­ła w bie­li­znie nie­wia­sta.

Jed­ną ręka swe oczy

Kry­la w pu­klach war­ko­czy,

I pierś kry­ła pod rą­bek bie­li­zny;

Dru­gą ręką od łona

Od­py­cha­ła ra­mio­na,

Klę­czą­ce­go u ko­lan męż­czy­zny.

Ten ści­ska­jąc ko­la­na,

Mó­wił do niej: "ko­cha­na!

"Więc już wszyst­ko, jam wszyst­ko utra­cił?

Na­wet two­je wes­tchnie­nia,

Na­wet ręki ści­śnie­nia,

Wo­je­wo­da już z góry za­pła­cił?"

"Ja choć s ta­kim za­pa­łem,

Tyle lat cię ko­cha­łem,

Będę ko­chał i ję­czał da­le­ki;

On nie ko­chał, nie ję­czał,

Tyl­ko trzo­sem za­brzę­czał,

Tyś mu wszyst­ko przeda­ła na wie­ki!"

Co wie­czo­ra on bę­dzie,

To­nąc w pu­chy ła­bę­dzie,

Sta­ry łeb na twem ło­nie ko­ły­sał,

I s twych ustek ró­ża­nych,

I s twych li­ców ru­mia­nych

Mnie wzbro­nio­ne sło­dy­cze wy­sy­sał.

"Ja na wier­nym ko­ni­ku,

Przy księ­ży­ca pro­my­ku,

Bie­gę tu­taj przez chło­dy i sło­ty;

Bym cię wi­tał wes­tchnie­niem,

I po­że­gnał ży­cze­niem

Do­brej nocy, i dłu­giej piesz­czo­ty!"

Ona jesz­cze nie słu­cha,

On jej szep­ce do ucha

Nowe skar­gi, czy nowe za­klę­cia:

Aż wzru­szo­na, ze­mdlo­na,

Opu­ści­ła ra­mio­na,

I schy­li­ła się w jego ob­ję­cia.

Wo­je­wo­da s ko­za­kiem

Przy­klęk­nę­li za krza­kiem,

I do­by­li z za­pa­sa na­bo­je,

I od­cię­li zę­ba­mi,

I przy­bi­li sztę­fła­mi,

Pro­chu garść i gran­ku­lek we dwo­je.

"Pa­nie! " ko­zak po­wia­da,

"Ja­kiś bies mię na­pa­da,

Ja nie­mo­gę za­strze­lić tej dziew­ki.

Gdym pół­kur­cze od­wo­dził,

Zim­ny dreszcz mię prze­cho­dził,

I sto­czy­ła się Iza do pa­new­ki."

"Ci­szej, ple­mię haj­du­cze,

Ja cię pła­kać na­uczę,

Masz tu z pro­chem lesz­czyń­skim sa­kiew­kę:

Pod­syp za­pał a żywo,

Sczyść pa­znok­ciem krze­si­wo,

Po­tem pal­nie) w ten łeb, lub w tę dziew­kę.

"Wy­żej!… w pra­wo!… po­ma­łu!….

Cze­kaj mego wy­strza­łu,

Pier­wej musi w łeb do­stać – Pan mło­dy." –

Ko­zak od­wiódł, wy­ce­lił,

Nie­cze­ka­jąc wy­strze­lił,

I ugo­dził w sam łeb – wo­je­wo­dy.

* * *GO­DZI­NA.

ELE­GIA.

Przed go­dzi­na źre­ni­cy nie zdjąw­szy z ze­ga­rów,

Chcia­łaś na­glić oczy­ma ska­zó­wek po­cho­py,

I słu­chem na­tę­żo­nym, po­śród miej­skich gwa­rów

Roz­po­zna­wa­łaś zda­la ło­skot mo­jej sto­py.

Dzień miał jed­ną go­dzi­nę, w któ­rej – wspo­mnieć miło,

Że nie u mnie jed­ne­go ży­wiej ser­ce biło.

Ja w tę go­dzi­nę 'wiecz­ną wple­cio­ny ka­tu­szą,

Jak Ik­sion w koło niej krą­ży­łem z mą du­szą.

Nim na­de­szła, dzień cały ja na nią cze­ka­łem:

Gdy mi­nę­ła, dzień cały o niej roz­my­śla­łem:

Ba­wiąc się z mnó­stwem drob­nych, lecz mi­łych pa­mią­tek.

Ja­kie było przy­ję­cie? roz­mo­wy po­czą­tek?

Jak się cza­sem przy­kre­mu dało wy­mknąć sło­wu,

Po niem nie­zgo­da, po niej mil­sza zgo­da zno­wu.

Smu­ci­łem się – ty z oczu po­wo­dy wy­śle­dzasz;

Przy­cho­dzi­łem z proź­ba­mi – ty jed­ne uprze­dasz,

Dru­gich wy­mó­wić nie dasz; na ju­tro od­kła­dam,

I zno­wu ju­tro nie śmiem; cza­sem gniew­ny wpa­dam –

Roz­bra­jasz mnie uśmie­chem; a gdym w gnie­wie prze­brał,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: