Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pójdź na sąd boży - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pójdź na sąd boży - ebook

Część II cyklu opowieści o inspektorze Romanie Medynie znajduje parę byłych policjantów na życiowym rozstaju. Pozornie radzą sobie dobrze: Roman wykurował się po postrzale, a dwa lata po otwarciu pensjonatu Urokliwa Skarpa nad Zalewem Zegrzyńskim wychodzi na mały plus. Właściciele harują od rana do nocy, ale czerpią z tego dużo satysfakcji. Roman czasem łapie też zlecenia detektywistyczne, co łagodzi jego tęsknotę za dawną pracą i wspomaga rodzinny budżet. Jednak małżeństwo przechodzi kryzys. Podejrzliwość Barbary nie jest bezzasadna, a obustronne próby przełamania emocjonalnego impasu wydają się tylko pogarszać sytuację. W tym stanie wybuchowej sielanki wydarzenia wokół bohaterów nagle przyspieszają: Roman natrafia na pułapkę z granatem zamontowaną na ścieżce za domem, a jego brat Witold wpada na genialny pomysł, jak oskubać warszawskiego potentata na rynku nieruchomości. Wkrótce kule zaczynają świstać obok głowy detektywa, który z jednej strony nie chce się angażować w szemrane sprawy brata, z drugiej jednak nie chce dopuścić, by Witold został wykąpany w wannie z kwasem… Te wydarzenia tylko prowadzą go do naprawdę dramatycznego dochodzenia, którego zleceniodawca leży na łożu śmierci. Medyna ma ustalić, czy piękna młoda kobieta, która kilka lat wcześniej szokowała miasteczko rozwiązłością, a mężczyzn bez względu na wiek doprowadzała do seksualnej gorączki, została spalona żywcem przez zazdrosnego mężna, czy jednak przez kogoś innego, do dziś ukrytego w cieniu.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0409-1
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Czytałem po raz czwarty list od szantażysty, gdy podjechał Wicio.

Właściwie była to wyklejanka, nie list. Litery powycinane z kolorowej gazety i pracowicie naklejone na kartkę w linie. Wyglądało jak zrobione przez dziecko. Sądząc po treści, bardzo wredne dziecko. A Wicio nie tyle podjechał, ile został dostarczony pod same drzwi jak lord – i wyrzucony na żwir nagi, z rękami związanymi na plecach.

Wóz nawet się nie zatrzymał: wpadł z impetem i ślizgiem okrążył klomb przed pensjonatem, siejąc deszczem kamyków spod grubych opon. Na wysokości ganku drzwiczki z tyłu po zewnętrznej otworzyły się i niesiony siłą odśrodkową mój drogi braciszek wyfrunął jak pokrwawiony kurczak. Drzwi zatrzasnęły się i SUV wystrzelił w stronę bramy, ryjąc nam po drodze kawałek trawnika.

Obejrzałem to dokładnie na nagraniu monitoringu. Wszystko zajęło jedenaście sekund. Czarne bmw X5 z przyciemnionymi szybami, tablice zachlapane błotem. Ulubione fury Biura Ochrony Rządu, ochroniarzy lepszego sortu i zorganizowanej przestępczości. Różnice między tymi grupami nie są przesadne, jednak to prywatna opinia.

A już zaczynało być nudno. Od czasu, gdy pewna przystojna Rosjanka przestrzeliła mi kolano i była o włos od tego, by przestrzelić mi też głowę, niewiele się działo w naszym urokliwym zakątku. Ale tak już jest: długo nic, a potem wali ci się na głowę cała ciężarówka cegieł.Godz. 11.09 Pensjonat Urokliwa Skarpa gmina Sieńki, ul. Żaglowa 7

Początek tygodnia w marcu to martwy sezon w hotelowej branży. Poza nerwową parą, która od rana świętuje u nas Dzień Kobiet – można by z satelity rozpoznać ich jako cudzołożników: jemu trzęsła się ręka, gdy podawał Baśce dowód przy rejestracji, ona spłoszona przemykała się z podręczną walizeczką do pokoju – oraz milkliwym facetem, który wczoraj po samotnej kolacji wziął do pokoju butelkę drogiej łychy i dotąd nie pojawił się na śniadaniu, pensjonat stoi pusty. Parę skasowałem na dwieście dwadzieścia, facet miał zniżkę za rezerwację przez internet, więc pokoik poszedł za sto osiemdziesiąt, drugie tyle zapłacił za flaszkę. Dobre i to; od lutego nawet szkoleń i konferencji mamy co kot napłakał. Liczyłem, że może trochę fanatyków sportów zimowych przyjedzie nad Zalew Zegrzyński bawić się na lodzie, ale zima znów była jak w Egipcie. Pod pozorem święta daliśmy wolne dwóm dziewczynom z ekipy, a kucharz od lutego przychodzi co drugi dzień. Może w kwietniu wreszcie się ruszy…

Oczywiście brak gości nie oznacza braku zajęć dla właścicieli. Wręcz przeciwnie: hotel, pensjonat czy motel to jest jedna wielka naprawa. Dużo intensywnie eksploatowanych pomieszczeń i urządzeń, w których wciąż coś odmawia posłuszeństwa: a to piec konwekcyjny się nie domyka, a to mikser nie daje rady, to umywalka albo prysznic cieknie. Kible się zapychają, zamki w drzwiach zacinają, psuje się sprzęt RTV, wciąż przepalają się żarówki, poza tym awarie unieruchamiają kosiarki, samochody i nasz główny komputer. Gdyby do wszystkiego wzywać fachowców, na sól byśmy nie zarobili. Większość napraw, poza komputerem, spada na mnie. Baśka z kolei robi za podkuchenną dla Długiego Arka i za kelnerkę. Oboje w nieskończoność opróżniamy zmywarkę i roznosimy zastawę i szkło: kieliszki i szklanki do baru, garnki do spiżarni, talerze na specjalną długą półkę, sztućce do szuflady… Tylko na tym każde z nas nakręca z kilometr dziennie. Sprzątamy też pokoje, a to jest u nas robione starannie: za każdym razem szorowanie podłóg, kafelków, kabiny; okna też muszą lśnić. Jeden pokój takim trybem zajmuje nam około półtorej godziny, nie kwadrans, jak u konkurencji. Ale gdy gość wchodzi do środka, wszystko dosłownie pachnie czystością.

I to rzeczywiście w sezonie działa, bo ludzie do nas wracają.

Po śniadaniu wybrałem się sprawdzić nasz plac zabaw dla dzieci po zimie i cały teren na skarpie. To jest nasz wielki skarb, goście nie mogą się nazachwycać widokiem na zalew. Wybrałem się tam parę minut po dziewiątej rano, uzbrojony w grabie i worek na śmiecie.

Na skarpie, jak w pokojach, też wszystko musi być na medal. Żadnych łysych miejsc na trawie, uszkodzonej stolarki, nadłamanych desek, gnijących patyków na ziemi… Tak przy okazji: w moim poprzednim życiu gliniarza nie miałem pojęcia, ile cholernych żołędzi, liści i ułamków gałęzi spada ze zwykłego dębu. Nasz normalnie bombarduje teren. Trzeba w kółko zbierać, jeśli się nie chce mieć placków zdechłej trawy czy chwastów.

Stop!

I raczej nie powinno być tu granatów!

Ten zwieszał się z gałęzi naszej sosny na żyłce lśniącej w porannym słońcu. Jajowaty, z charakterystycznymi rowkami fragmentacyjnymi na żeliwnym pancerzu, nie był wcale ukryty – dosłownie rzucał się w oczy nad ścieżką, na wysokości mojej twarzy. Jakby go ktoś powiesił specjalnie w tym celu.

Stanąłem jak wryty. Resztę żyłki ktoś przeciągnął do drugiej gałęzi, tuż nad ziemią, i dalej poziomo w poprzek ścieżki: dwa kroki i trąciłbym ją butem. Granat leciutko kołysał się na wietrze. Brakowało zawleczki, tylko pojedynczy oplot żyłki utrzymywał łyżkę zapalnika w pozycji zabezpieczonej. Obejrzałem bardzo, bardzo uważnie całą konstrukcję. Potem zwinąłem worek, ukucnąłem i z rękami na pionowo opartych grabiach bez pośpiechu przez kilka minut omiatałem wzrokiem podłoże.

Nie dostrzegłem kolejnej pułapki. Wstałem, przeniosłem prawą nogę nad napiętą żyłką i postawiłem powolny, delikatny krok. Potem następny.

Granat był teraz na wyciągnięcie ręki. Jakiś rdzawy zabytek, łyżka skorodowana ze starości. Wstrzymałem oddech, chwyciłem go ręką. Mocno przycisnąłem palcami łyżkę do korpusu.

Jeśli przeoczyłem drugi ładunek, powinien wybuchnąć w momencie, gdy dotknąłem żyłki. Jednak nic nie wybuchło.

W domu wykręciłem zapalnik z tulei skorupy. Kompletny staroć. Spodziewałem się, że korpus będzie pusty, jednak wysypał się z niego proch nitrocelulozowy. Zwany powszechnie szarym albo strzelniczym. Świeży. Stan zapalnika wyglądał na lepszy, ale trudno mi było ocenić.

Swoją drogą, ktoś miał tupet. Pod samym naszym bokiem, na ogrodzonym terenie, dwadzieścia metrów od okien! Ale jeśli wśliznął się o świcie, niewiele ryzykował. Nie trzymamy ostrego psa, nasza malutka Gapa śpi w domu i nie szczeka – tylu obcych kręci się wokół pensjonatu…

Moja żona spokojnie przyglądała się tym zabiegom z drugiej strony kuchennego stołu. Była pani podkomisarz jest obeznana z takimi zabawkami. Z gnata policyjna psycholog strzela celniej ode mnie. Dzięki temu żyję.

– To mogło zadziałać?

Swoimi ślepiami jak u Arabki, o wykroju migdałów, wskazała fragment żyłki z zaciśniętą pętlą, który odciąłem i też rozłożyłem na blacie. Uznałem, że odpowiedź jest oczywista. Nacisk na żyłkę mógł poruszyć granatem, nic więcej. Ramię zapalnika pozostawało ciasno przywiązane do korpusu.

– Basiu, nie zajrzałabyś do skrzynki pocztowej?

Trafiony, zatopiony! Przyniosła kopertę, trzymając ją dłonią w lateksowej kuchennej rękawicy. Ja miałem na rękach cienkie lekarskie. Nożem rozciąłem krótszy brzeg.

NaSTepNY JEBnIE GO nIE ZObaCZYsZ 20 TYS Zł aLbo pO WAs TEż OddAC GRANAT ZaDZwONiMY

Solista. Tacy zawsze piszą „my”. Gdy działają w grupie, przeciwnie, starają się to ukryć.

– Ewakuujemy gości i pracowników? Roman?

Głos miała spokojny, ale napięcie w kuchni było wyczuwalne. Byli policjanci też nie są z kamienia. A my właśnie padaliśmy ofiarą przestępstwa szantażu.

– Daj pomyśleć… A ty jak sądzisz?

Pogadaliśmy i wyszło nam, że poczekamy, aż szantażysta zadzwoni. Mamy czas na decyzje. Ale na razie nie przyjmiemy dziś nikogo na pokój. Para cudzołożników właśnie się wyniosła, miłośnikowi whisky doba hotelowa kończyła się za chwilę. Trójka personelu na dyżurze – wszyscy do domu, bez wyjaśnień. Zamknie się bramę wjazdową do pensjonatu, poproszę swojego tatę, żeby odebrał młodego z przedszkola; jeśli będzie trzeba, weźmie go na noc do Warszawy.

Baśka wzdycha ciężko.

– A mówiłam ci, żeby ustawić kamerkę też z tyłu.

Jest żoną, musi tak gadać. Miałem to zrobić, odkąd latem dwóch naszych gości pobiło się na tarasie z powodu rzekomego klepnięcia w tyłek kobiety jednego z nich. Ale albo nie było forsy na sprzęt, albo ja nie miałem czasu. Zmilczałem tę uwagę Baśki. Ostatnio w ogóle dużo zmilczam.

Na razie nie zawiadamiamy policji. Takie sprawy rozchodzą się szybko, a dla biznesu to byłby koniec: zdrowi na umyśle goście unikają miejsc, gdzie można wylecieć w powietrze.

Potem poparzyłem dłoń przy rozpalaniu kominka: niechcący psiknąłem się sprejem do rozpałki – no i zająłem się żywym ogniem. Zanim dobiegłem, klnąc, do kranu w kuchni, skóra ucierpiała. Spuchła, zaczerwieniła się i piekła jak diabli. Dopiero wazelina uśmierzyła ból.

Dwie godziny później waruję z zabandażowaną ręką obok naszego stacjonarnego telefonu i studiuję tę kartkę po raz kolejny. Zastanawiam się tym razem, czy redaktor z warszawskiego brukowca nie potrafiłby rozpoznać, z jakiej gazetki zostały wycięte te litery – gdy od frontu pensjonatu dobiega ryk silnika. I w naszych skromnych progach nagle gości mój brat.

Godz. 11.33 Pensjonat Urokliwa Skarpa

Wicio ma nos przesunięty z pół kilometra w lewo, a jego ciało wygląda tak, jakby ktoś je długo i systematycznie kopał nogami w ciężkich butach. Co się chyba zgadza ze stanem faktycznym. Jest cały czarny od błota, w zadrapaniach i podeszły krwią. Z czasem chłopak wypięknieje: nabierze fioletów, zieleni i żółci, jak malowany.

Na moje oko większych kości mu nie połamali, ale nie jestem lekarzem. Dostał od Baśki szlafrok i, na wyraźne życzenie, dużą bombkę jacka daniel’sa ode mnie. Siedzi teraz w moim ulubionym fotelu, ze szklanką w jednej ręce i kompresem, który przykłada pod nos, w drugiej. Trzęsie się trochę i nie rozmawia zbyt składnie.

– Kazali ci wykopać grób, tak?

– No. I bili. Ja kopałem dół, a oni mnie. – Śmieje się krótko, płaczliwie, i znów milknie. Po dłuższej chwili: – Nalej jeszcze. Przemarzłem.

Podobno mamy w tym roku najcieplejszą zimę w historii, ale plus cztery Celsjusza to faktycznie trochę mało na zabawę na golasa w lesie. Zgarnęli go z samego rana na parkingu pod blokiem na Saskiej Kępie, gdzie mieszka. Podjechali z tyłu, oberwał w globus czymś twardym, ocknął się w worku. Długo jechali. Potem zobaczył, że są w lesie. Kazali mu się rozebrać, bo zaraz „się zgrzeje”. To byli jacyś pierdoleni sadyści.

– Nie mówili, czego od ciebie chcą?

Wicio wzrusza ramionami i się krzywi. Stygnie, adrenalina spada. Jeszcze trochę i nie wstanie z tego fotela. Nawet oddychanie będzie sprawiało mu ból.

– A skąd ja mam wiedzieć?! – wybucha. – Byłem posrany ze strachu! Zaraz oczywiście powiesz, że to moja wina!

Mój brat nigdy nic nie wie i z niczym nie ma nic wspólnego. Na pewno nie z regularną pracą ani z większością rzeczy, które składają się na życie zwykłych obywateli. Wicio to człowiek interesu. Większość z tych biznesów tak się ma do obowiązującego prawa, jak to, co w nocy robiła nasza para w czwórce, ma się do sakramentu małżeństwa. Ale on jest notorycznie niewinny, a wszyscy się go czepiają. Prawdziwe utrapienie dla rodziny – na przykład dla starszego brata, który pracował w policji. Ale brata się nie wybiera. Tyle razy wyciągałem go za uszy z różnych tarapatów, że odciski moich palców musi mieć trwale wprasowane w małżowiny.

W zeszłym roku złapał dużą falę. Wszedł w interes i jego standard życia podniósł się o sto pięter. W pewien lipcowy weekend zajechał do nas taksówką z dwiema cycatymi blondynami pod ręce, wystrojony jak paw, w białym jedwabnym garniturze i białych butach z łuskowatej skórki. Wręczył Baśce bukiet, jakiego w życiu nie dostała, ze stu czerwonych róż, a mnie wizytówkę, gdzie wypisane było tłoczonymi złotymi literami, że jest Prezesem Zarządu Vit Finance Spółka z o.o. Do wieczora pan prezes wywalił z tymi babeczkami grubo ponad trzy tysie na tarasie naszej restauracji i w barze. Po kilku tygodniach zjawił się znów; tym razem przytaszczył obraz Kossaka. Myślałem, że dla nas, ale wyjaśnił, że go zobaczył na aukcji i nie mógł się powstrzymać, bo cena podeszła wyjątkowo na inwestycję kapitałową, a ułani na koniach, w ozdobnej ramie – która sama w sobie jest warta dobry pieniądz – idealnie będą pasowali do naszej sali kominkowej. Więc niech obraz u nas powisi. Sprawdziłem w internecie, faktycznie taki poszedł dzień wcześniej na aukcji firmy Rolimpex. Więc się zgodziłem. Baśce obraz też się podobał, ale kazała Wiciowi podpisać oświadczenie, że należy do niego.

Wicio tak już ma, że jak czuje forsę w kieszeni, to od razu musi wydać. Miesiąc potem chciał mi sprezentować kosiarkę, taki mały traktorek do obsługi naszego pół hektara trawników, ale wtedy już sam powiedziałem nie: jeszcze resztki rozumu mi zostały. Przed samymi świętami Bożego Narodzenia mój brat wynajął u nas apartament na jedną dobę. Przyjechał czarnym porsche carrera – nówka sztuka w żółtej skórze i z opuszczanym dachem – z dwiema blondynami w środku. Ale nie tymi samymi co poprzednio, Baśka twierdzi, że to były matka z córką. Sam bym się nie domyślił, wyglądały jak siostry. Wtedy doszło do małego incydentu, Wicio na bani zamówił kolację do pokoju i próbował siłą zaciągnąć naszą dziewczynę na trzecią do łóżka, co skończyło się awanturą, którą ledwo zdołałem zażegnać. Długi Arek był wkurzony, aż się bałem, że sięgnie po jeden ze swoich japońskich noży, bo tą kelnerką była jego Hania.

Wygląda, że dobra passa właśnie się braciszkowi skończyła.

– Nalej mi jeszcze – prosi Wicio słabym głosem.

– Lepiej połknij proszki przeciwbólowe, idioto – odpowiadam. – Masz z kilo żwiru wbitego w skórę. Zrobię ci ciepłą kąpiel, dostaniesz środek dezynfekcyjny i plastry. Zrobisz ze sobą porządek, póki możesz. Przygotuję ci jakieś ubranie. Potem pogadamy na spokojnie, dobrze?

Wybieram dla niego ketonal z apteczki. Na prochach przeciwbólowych znam się teraz lepiej niż Baśka, która od panny ma bolesne okresy i wystarczy, że wiatr podwieje jej sukienkę, a zaraz dostaje zapalenia cewki. Sztuczny staw kolanowy to jednak inna liga: miesiącami po operacji nie mogłem spać, próbowałem wszystkiego, na recepty i bez. Noga rwała od palców po pachwinę, wystarczyło, że ją trochę sforsowałem, i bóle wracały. Dopiero teraz, dwa lata od postrzału, dzięki profesjonalnej rehabilitacji przestałem utykać i nie katuję wątroby różnymi świństwami.

– Co z nim dalej robimy? – pyta Baśka niby to obojętnym głosem, gdy wracam na dół po zainstalowaniu Witka w wypełnionej gorącą parą łazience. Moja żona nie przepada za moim bratem, ale jest chora na poczucie odpowiedzialności za wszystko i wszystkich, którzy znaleźli się pod naszym dachem. Włącznie z Wiciem, który nazywa ją piczką zasadniczką, co na szczęście jeszcze do Baśki nie dotarło. – Wieziesz go do szpitala, prawda? W te rany może wdać się zakażenie.

– On nawet nie chce tu zostawać – wzdycham. – Mówi, żebym go odwiózł do Warszawy.

Źrenice oczu mojej żony rozszerzają się.

– Zgodziłeś się?

– Nie będę go leczył siłą. Jest dorosły. Powiedziałem, że pożyczę mu na taksówkę.

– Oczywiście, daj mu. I te dwadzieścia tysi, których zażądał ten skurwiel rano – mówi Baśka niby żartem, ale widzę, że zaciska usta.

Faktycznie, ostatnio z kasą znów stoimy nietęgo. Nie rozmawiamy o tym, ale oboje się tym gryziemy. Wszyscy nam mówią, że jak na pierwsze dwa lata, to nasz pensjonat idzie rewelacyjnie. Ale raty od pożyczki bankowej zżerają dużą część przychodów, a przecież są i inne koszty. Niby w sezonie obroty miewamy spore, samych napiwków potrafi wpłynąć w weekend pięćset złotych, ale te dzielimy z personelem; połowa idzie dla nich. Na koniec miesiąca, jak Baśka popłaci dostawców, pensje, ZUS-y, podatki, należności za energię i inne media, pralnię, telefony, benzynę i cholera wie co jeszcze – taki SPATiF na przykład próbował nas fakturować za muzykę z radia! – to dla właścicieli zostaje co kot napłakał.

Dzielna jest ta moja żona, nigdy nie narzeka.

Odzywa się telefon stacjonarny na wyspie recepcyjnej; ustawiłem go na ostry, donośny dzwonek. Sięgam po niego pierwszy, bo stałem bliżej.

– Urokliwa Skarpa. Czym mogę służyć?

Słucham przez piętnaście sekund i bez słowa odkładam słuchawkę. Baśka wpatruje się we mnie.

– Błąd, pani komisarz – mówię powoli. – Zbyt optymistycznie oceniła pani sytuację. Skurwiel chce miliona złotych.

– Od niego? – pyta moja żona ochrypłym głosem.

– Nie. Od nas.

Ten, którego słuchałem przed chwilą, nie pasuje mi do tamtego, który kleił litery, ale definitywnie chodziło mu o Wicia. Męski głos powiedział, że jeśli nie wykaszlemy dużej bańki – z odsetkami – następnym razem będziemy zbierali z ganku trupa mojego brata.

– No to ładnie – mówi Baśka.

Odnoszę wrażenie, że jej ulżyło. Mnie zresztą też: człowiek lubi wiedzieć, na czym stoi.

Godz. 11.40 Pensjonat Urokliwa Skarpa

– Saper powinien obejrzeć twój teren – mówi Bruner. – Póki jeszcze jest jasno.

Sam powinienem był o tym pomyśleć. Skurwiel mógł od razu zainstalować dwie zabawki: drugą, ukrytą, na wypadek gdybyśmy się nie ugięli.

– Masz kogoś?

– Tak – słyszę w komórce. – Chłopak właśnie ukończył dwanaście lat służby zawodowej i musiał odejść z woja. Specjalista najwyższej klasy, zaliczył dwie tury w Iraku i jedną w Afganistanie. Za darmo nie pracuje, niestety, ale za to będziesz miał pewność.

Kosztować to będzie mnie; założę się, że dla Brunera ten były wojak robi jak wszyscy, za grosze. Bo gdzie indziej znajdzie pracę? Krajowa minimalna jako podstawa, do tego dyżury po pięć siedemdziesiąt pięć za godzinę. Stawki w firmach ochroniarskich są naprawdę gówniane. Ciekawe, co zrobią w przyszłym roku, gdy ma wejść obowiązkowe dwanaście złotych za godzinę; pewnie nic, będą kantowali. Jednak nauczyłem się zachowywać takie przemyślenia dla siebie.

– Przyślij gościa – mówię, ale wzdycham ciężko, by Bruner wiedział, że jednak będę się targował. – Potrzebuję też szybko kamerę zainstalować z tamtej strony budynku. Z funkcją pracy na podczerwieni, czujnikami ruchu i cichym alarmem, na moją komórkę.

– Chcesz wypożyczyć czy kupić?

– Na razie wypożyczyć.

– Przyjadę się rozejrzeć – mówi Bruner. – Nie wpuszczaj nikogo na skarpę.

Z Brunera jest, co tu dużo gadać, niezłe bydlę. To były kapitan ZOMO i prostak, ale prowadzi największą agencję ochrony w naszej okolicy i w sumie jesteśmy nieźle dogadani. Choć kiedy przeprowadziliśmy się do Sieniek po naszym z Baśką odejściu ze służby, wyobrażałem sobie naiwnie, że jako znany śledczy wejdę z nim w spółkę. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Jednak Bruner pomógł nam bez wahania, gdy moja rodzina znalazła się w niebezpieczeństwie. Od tego czasu współpracujemy: on mi podsyła co trudniejsze zlecenia, z którymi jego emeryci nie mają szans sobie poradzić, a ja w zamian pozwalam mu się powoływać na moje nazwisko, gdy trałuje wśród domkowiczów na zlecenia ochrony. Od czasu jatki na statku na zalewie, kiedy „Super Trybuna” trąbiła o mnie na pierwszej stronie, jestem czymś w rodzaju lokalnej gwiazdy. Co ma swoją wymierną wartość na rynku. Dziś mogę powiedzieć że nawet lubię starego drania. Tak długo, jak stać nas na pokrycie kosztów, mogę na Brunerze polegać. W niektórych sytuacjach jest nieoceniony, bo dysponuje ludźmi i sprzętem.

– Będziesz potrzebował kogoś w domu – raczej stwierdza, niż pyta.

Niestety, racja. Koniecznie muszę zyskać swobodę ruchów: im szybciej zacznę polowanie na skurwieli, tym lepiej. Jak mawiał mój nauczyciel policyjnego fachu, żeby dopaść sprawcę, trzeba przede wszystkim ruszyć dupę. Złapać pierwszy trop, przejąć inicjatywę operacyjną. W tym czasie ktoś musi chronić moich bliskich i pensjonat. Baśka ma broń, ale również inne rzeczy do roboty. I czasem musi też spać. Ochrona kosztuje, ale decyzja jest prosta jak futerał na wałek do ciasta.

– Tamci dwaj kozacy wciąż u ciebie pracują?

– Młody se poszedł, ale Oskar, ten starszy, dalej robi. Na razie ci wystarczy. Klamki macie już własne z tą twoją komisarz?

– Dwa legalne glocki.

– Przydałoby ci się coś mocniejszego. Chcesz smith and wesson magnum? Prymitywna amerykańska armata, wyrwie ci rękę, jak nie będziesz uważał, ale jeśli trafisz, to pocisk przewraca byka. Czysta sztuka. Użyczę ci za friko. Zapłacisz tylko, jeśli kogoś kropniesz i mi ją spalisz. Jak poprzednim razem.

– Na razie nie sądzę, bym potrzebował, Bruner. Ale dzięki, w razie czego się dozbroję.

– Aha, i przyślij mi na komórkę zdjęcie tego granatu.

Godz. 11.47 Pensjonat Urokliwa Skarpa

Szlag mnie trafia, ledwo panuję nad sobą. Siedzę na brzegu wanny wypełnionej gorącą wodą i próbuję przemówić swojemu bratu do rozumu.

– Wiciu, w takim razie po prostu zniknij na trochę. Przyczaj się gdzieś.

– Nie twoja sprawa – odpowiada wyniośle.

Biorę oddech. Głęboki. I kolejny, jeszcze głębszy.

– Nie chcesz mi powiedzieć, co narozrabiałeś tym razem – fajnie! Mam lepsze rzeczy do roboty niż chronić twój tyłek, debilu. Ale przynajmniej nie daj się znowu dopaść. Raz posłuchaj starszego brata.

– Skończyłeś? – Wicio pogardliwie wywija rozbitą dolną wargę. Ostrożnie zmienia trochę pozycję w wannie. Leży wyciągnięty, z wodą do podbródka, i grzeje się, by potłuczone mięśnie nie zesztywniały. Ale i tak nie chciałbym być w jego skórze jutro rano. Złamany nos ciągle mu się powiększa, jakby ktoś go pompował od środka. Podobnie lewe oko, które znikło pod błyszczącymi poduchami opuchlizny. – Zajarz wreszcie! Nie potrzebuję twoich rad. Mam sytuację pod kontrolą.

– Widzę.

– Lepiej sobie radzę w życiu niż ty! Nawet nie masz pojęcia, jak dobrze mi idzie!

– Nie jestem ciekawy. Ale to ode mnie zażądali miliona. Ode mnie i od Baśki – zauważam przez zaciśnięte zęby.

– Spoko. Nie musisz nic płacić.

– Szlachetne z twojej strony.

Wychodzę z łazienki, ręce mi się trzęsą ze złości. Na dole telefon w recepcji dzwoni przeraźliwie, więc zbiegam po schodach tak szybko, jak na to pozwala moje tytanowe kolano. Albo nawet odrobinę szybciej. Ale to tylko dostawca warzyw. Dzwoni w sprawie zaległej faktury.

Godz. 12.33 Pensjonat Urokliwa Skarpa

Patrzę za taksówką, którą odjeżdża Wicio, oklejony plastrami jak mumia, w moich starych dżinsach ściśniętych paskiem i z nogawkami zrolowanymi u dołu, w jeszcze starszej kurtce, która sięga mu do kolan. Na nogach ma adidasy, które już miałem wyrzucić. Wiezie ze sobą swój drogocenny obraz i siedemset złotych chwilówki, którą wyjąłem ukradkiem z kasy w recepcji. Baśka i tak się zorientuje wieczorem, ale niech ta scena odbędzie się w cztery oczy.

W bramie taksówka o mało nie zderza się z patrolową dacią duster w niebieskich barwach Smerf Security, która wpada z przeciwnej strony.

Były saper wojskowy – ruchliwy jak iskra rudy chłopak, którego bym wziął za wodzireja na weselach, dopóki nie włożył swojego pancernego stroju przypominającego skafander nurka głębinowego – sprawdza nasz teren elektronicznym wykrywaczem, jakiego do tej pory nie widziałem. Wojak jest diabelnie systematyczny, porusza się jak na zwolnionym filmie przez ponad trzy godziny. Na koniec nie stwierdza obecności żadnych materiałów wybuchowych, min, bomb domowej roboty czy granatów wiszących albo zakopanych płytko pod ziemią. Gdy odjeżdża z saperskim sprzętem wypełniającym po sufit kabinę dacii, na teren wkracza dwóch milkliwych techników od Brunera. Instalują niewielką kamerę tuż nad rynną pensjonatu, w miejscu, w którym trudno ją dostrzec, a z którego urządzenie widzi całą działkę, od płotu do płotu i od budynku aż po stromo opadający, zarośnięty kolczastymi krzewami stok skarpy. Podpinają ją do reszty systemu monitoringu, który obejmuje parter, pierwsze piętro i teren od frontu pensjonatu.

Na koniec, około siedemnastej, melduje się Oskar w czarnym kombinezonie i kamizelce kuloodpornej. Jest uzbrojony jak do bitwy: nosi na uprzęży dwa pistolety i wielki komandoski nóż na udzie, dodatkowo przytachał torbę z bronią długą: karabinek wojskowy Beryl, wzór 2004. Szpakowaty, z twarzą pooraną zmarszczkami, wygląda na starego twardziela. Pamiętam go sprzed dwóch lat i sądzę, że Bruner nie kłamie: to jest były antyterrorysta. Teraz mogę ruszyć się z domu. Zwłaszcza że nasz skurwiel nie odzywa się do wieczora.

Godz. 17.53 Muzeum Miejskie w Rocku Rocko, ul. 11 Listopada 3

– Wzór trzydzieści trzy. Granat obronny, konstrukcja polska, produkowany przed drugą wojną światową. – Ekspert Muzeum Miejskiego w Rocku nie waha się ani przez chwilę: ledwo podniósł do oczu plastikową torebkę dowodową z granatem w środku, a już strzela informacjami: – Model używany przez Wojsko Polskie w kampanii wrześniowej w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym. W dolnej części skorupy granatu, o tu – dotyka palcem przezroczystej torebki – umieszczona jest litera wskazująca na odlewnię, w której skorupa powstała. Litera K oznacza wytwórnię Końskie, M to Warszawa a W – Wilno. Widzimy literę K. Na skorupach z tej wytwórni dodatkowo grawerowano kropki oznaczające, w której z trzech odlewni zakładu ona powstała. Na tym egzemplarzu mamy trzy kropki. Więc pochodzi z odlewni numer trzy w Końskich.

– Czy granat jest wartościowy? Dla kolekcjonerów na przykład?

– Sto, dwieście złotych. Bez przesady. Sporo takich jest w obiegu. Ale, ale…! – Znów podnosi torbę do oczu. – Zapalnik wygląda na kopię… Mogę wykręcić?

– W rękawiczkach.

Zdziwione spojrzenie.

– To może być dowód przestępstwa – wyjaśniam.

Białe rzęsy pozostają w górze, biała bródka porusza się na jego podbródku, gdy szuka właściwych słów.

– Więc dlatego pan tak nalegał na spotkanie, choć nie mam dziś dyżuru w muzeum? I groził rozmową z naszym dyrektorem?

– Jestem wdzięczny, że w końcu pan się jednak zgodził, doktorze. Faktycznie, działam pod pewną presją.

– Podobnie jak ja! Skoro już tu jestem zamiast na kolacji u swoich wnuków, działajmy! – mówi kwaśno. – Niestety, nie dysponuję rękawiczkami. Tu ludzie przynoszą głównie złom wyorany z pola. Chcą wiedzieć, czy jest coś wart, a my w muzeum nie oszukujemy. Choć państwo może przymusowo przejąć niektóre znaleziska… No tak, ale bez rozkręcenia pańskiego dowodu nie dokończę ekspertyzy.

– Proszę, przyniosłem z myślą o panu.

Lateks stawia opór nienawykłym dłoniom, ekspert naciąga rękawiczki z pewnym trudem. Ale granat rozkręca nimi szybko, bez wahania. Podnosi zapalnik do oczu.

– Podróbka – orzeka już po kilkunastu sekundach. – Niedbale wykonana i w dodatku z niewłaściwego modelu. W skorupie wzór trzydzieści trzy powinien być kwas pikrynowy i zapalnik uderzeniowy wzór trzydzieści jeden, o podwójnej iglicy, z dwiema spłonkami inicjującymi. – Podnosi skorupę do nosa. – A tu, sądząc po zapachu, był niedawno świeży proch strzelniczy. Zapalnik na wzór konstrukcji z jedną iglicą i jedną spłonką, typowej dla późniejszej masowej radzieckiej produkcji wojennej. Wtedy upraszczano wszystko, co się dało.

– Panie doktorze, czy zna pan w okolicy kogoś, kto… bawi się takimi granatami? Może kolekcjonuje?

Doktor Józef Węgrzyn z Historycznego Muzeum Miejskiego w Rocku zamyśla się.

– Grupy rekonstrukcyjne – mówi wreszcie. – Ale niewiele więcej panu tu podpowiem. W kraju jest ich od groma, w samym Rocku działają dwie rycerskie i chyba ze cztery pod sztandarami Legionów Piłsudskiego i przedwojennej Armii Polskiej. To jest żywy ruch. Młodzi ludzie szybko się nudzą, zmieniają barwy i epoki, rzadko organizują się w sposób formalny. Czasem film w telewizji powoduje wysyp nowych grup, bo mundury albo sprzęt się spodobały. W zeszłym roku pojawił się w okolicy oddziałek wojów Mieszka z bitwy pod Cedynią. Łucznicy i tarczownicy w skórach z kolczugami. Zaprosiliśmy ich do muzeum na imprezę, ale już się rozwiązali… Teraz największy szał jest na żołnierzy wyklętych, ale przedwojenna armia wciąż jest popularna. Proszę popytać, na pewno pan ich znajdzie.

Zabiera się do ściągania rękawiczek.

– Złoży mi pan na powrót ten granat? Będę wdzięczny.

Z wzorem 33 znów w plastikowej torbie żegnam się i jestem już w drzwiach, gdy doktor, który też nakłada płaszcz, przypomina sobie o czymś.

– Jest w mieście taka baba… Wdowa. Paskudna osoba. Nielegalnie handluje zabytkami, w tym militariami. Nie lubimy jej w muzeum, policja też ma ją ponoć na oku. Po swoim nieboszczyku odziedziczyła towar, w tym materiały wybuchowe, i nimi też obraca. Niewiele, szczerze mówiąc, do tej pory wynika z działań władz, w zalewie i w Narwi co rusz wybuchy, ryby głuszą… Dopiero jak rozerwie jakiegoś dzieciaka albo przez głupotę wysadzi połowę bloku, to panowie w mundurach i prokurator poważniej potraktują nasze sygnały. Mogę panu podać adres, jeśli chce pan zaryzykować. Byliśmy u niej z policją odbierać dzbanek szesnastowiecznych monet i myślałem, że oczy mi wydrapie. Wrzeszczała pod niebiosa, jak ratowaliśmy cenny zabytek kultury materialnej. Ostrzegam lojalnie.

– Zaryzykuję.

Muzeum mieści się w odremontowanym pałacyku, sporym, z grubaśnymi kolumnami od frontu i dachem elegancko pokrytym cynkowaną blachą. W środku ściany pachną świeżą farbą, elegancka dębowa stolarka, lampy wpuszczone w tynk. Ten remont musiał miasto kosztować majątek, a chyba pies z kulawą nogą tu nie zagląda. Ja w każdym razie nigdy nie oglądałem żadnej wystawy. I mówiąc szczerze, czemu mielibyśmy z Baśką podniecać się ekspozycją literacką o jakichś Centkiewiczach? W życiu nie słyszałem. Co innego stara ceglana wieża dawnej katowni w uliczce niedaleko rynku: tam latem roi się od dzieciarni i turystów, bo w lochach zrobili ekspozycję narzędzi tortur. Podobno w siedemnastym wieku spalili przy wieży trochę czarownic. To jest strzał w dziesiątkę. Choć my tam też nie byliśmy. Jesteśmy dorośli.

Wieje ostro od strony zalewu. Mimo że niedługo kalendarzowa wiosna, na dworze panuje przeraźliwy, wilgotny ziąb. Wiatr przenika przez materiał spodni, noga już daje sygnał, że jej to nie pasuje. Chowam się szybko do golfa, uruchamiam silnik, odkręcam dmuchawę ogrzewania do oporu. Wyciągam z kieszeni komórkę, by wbić adres baby do nawigacji, ale zamyślam się. Korci mnie, żeby gdzieś zadzwonić. Jednak powstrzymuję się. Umowa jest jasna.

Wybieram numer do domu.

– Nic, cisza – mówi Baśka. – A tobie jak idzie?

– Póki co nie wiem. Sprawdzę coś jeszcze. To daleki strzał, ale jestem w pobliżu. Ten historyk dał mi namiar na…

– Zostaw to – przerywa mi. – Chcę, żebyś natychmiast wrócił i mnie przeleciał, mężu. Mogę mieć taką prośbę? Zerżniesz mnie dziś?

Mówi to zmienionym, niskim głosem. Dosłownie mnie zatyka, bo takich słów jeszcze od Baśki nie słyszałem. Co tam się dzieje?

– Wszystko w porządku, Basiu?

– Tak. Jestem w sypialni. Oskar pilnuje parteru. Czekam na ciebie – niski głos przechodzi w szept. – Chcę być dziś twoją dziwką. Masz mnie sponiewierać. Tak jak zawsze chciałeś, tylko bałeś się zaproponować. Zrozumiałeś?

Kompletnie nie rozumiem. Ale na wszelki wypadek potwierdzam.

– Masz wracać, zaraz – szepcze gorączkowo. – Potraktujesz mnie jak sukę. Wyzwiesz od ostatnich. Chwycisz mocno za włosy, zmusisz, bym przed tobą uklękła. Zrobisz ze mną wszystko, co będziesz chciał. Jak tylko ci się spodoba, bez ograniczeń. Nawet nie pisnę, mężu. Będziemy dziś sami, a ja tego chcę, Roman – szepcze, a mnie oblewa zimny pot.

To brzmi naprawdę dziwnie w jej ustach. Baśka jest ostatnią kobietą na ziemi, po której bym się spodziewał takiego tekstu. Jesteśmy razem prawie siedem lat. Na głowę się mojej żonie rzuciło? Ktoś jej coś wstrzyknął?

– Wracam – mówię niepewnie.

– Czekam więc. Tylko mnie nie zawiedź – powtarza i się rozłącza.

To brzmi w moich uszach jak ostrzeżenie.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: